05 lipca 2025

Dublińczycy

 

„Dublińczycy”

James Joyce

Autor/ Irlandzki pisarz tworzący w języku angielskim, jeden z najwybitniejszych autorów XX wieku. Urodził się w katolickiej rodzinie Johna Stanislausa Joyce’a i Mary Jane Joyce w Rathgar, dzielnicy Dublina. Był najstarszym z dziesięciorga rodzeństwa, z których dwoje zmarło na tyfus. Rodzina Joyce’a, poza krótkim okresem dobrobytu, żyła w nędzy. Rodzice posłali Jamesa do szkoły jezuickiej Clongowes Wood College. Joyce miewał lęki już od czasów młodości. Lęk przed psami spowodowany był atakiem jednego z tych czworonogów. Miał również lęki przed burzami z piorunami i przed morzem. W pewnym okresie zaczął bać się wiary. Życie zakończył w Zurychu, gdzie – jak mówiono – „zmarł pijany, ślepy i bez grosza”. Wiele źródeł podaje, że był chory na syfilis i być może to, mimo leczenia, wyniszczyło mu organizm. Zmarł na zapalenie otrzewnej o drugiej rano, 13 stycznia 1941 roku, przed utratą świadomości mówiąc „Czy nikt nie rozumie?”. Zwłoki skremowano na Fluntern Cemetery.

Tłumaczenie/ Zbigniew Batko

Tytuł oryginału/ en-ie Dubliners

Tematyka/ Dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni Joy­ce zało­żył sobie, że za pomo­cą drobnych form lite­rac­kich spor­tre­tu­je miesz­kań­ców Dubli­na – wte­dy jesz­cze pro­win­cji na rubie­żach impe­rium. Wymy­ślił sobie meto­dę, któ­rą nazwał scru­pu­lo­us mean­ness, co mia­ło ozna­czać opis dro­bia­zgo­wy, oszczęd­ny w środ­kach, ale pod­szy­ty zło­śli­wo­ścią. Nic zatem dziw­ne­go, że zna­ko­mi­ta więk­szość boha­te­rów „Dubliń­czy­ków” to ludzie o wąskich hory­zon­tach myślo­wych, ogra­ni­cze­ni przez mar­ne uro­dze­nie i niski sta­tus ekonomiczny. Przede wszystkim po lekturze całości widzimy przemyślaną strukturę wiekową: narratorzy bądź bohaterzy kolejnych opowiadań są coraz starsi. Pierwsze historie śledzimy z punktu widzenia dzieci, dalsze – młodzieńców, a wreszcie – ludzi dojrzałych. Do tego dodajmy duży rozrzut społeczny bohaterów: są wśród nich osoby szanowane; lokalne autorytety; politycy, są zwykli mieszkańcy miasta: klasa średnia i robotnicza; są wreszcie ludzie marginesu: drobne cwaniaczki i oszuści. Taka różnorodność wieku i pozycji bohaterów daje w efekcie ogromnie wiarygodną panoramę życia mieszkańców Dublina.

Główny motyw/ Tematy opowiadań w „Dublińczykach” zdają się niepozorne, np. chłopcy na wagarach; młodzieńcza miłość; przebiegła właścicielka pensjonatu umiejętnie wydająca córkę za mąż; rozczarowany swoim życiem dziennikarz czy przyjęcie u starszych ciotek. Od razu po lekturze można wręcz odnieść wrażenie, że to dość nudne: zwykłe życie zwykłych ludzi. A jednak Joyce nie zawodzi także w wydaniu realistycznym. Z tych niepozornych historii wyłania się niemalże kompletny obraz ludzkich trosk codziennych, nadziei, sposobów na poprawę swego losu (bądź przyczyn niemożności jego przezwyciężenia). A wszystko to osadzone w swoim miejscu i czasie – Dublinie (pars pro toto Irlandii, która szuka u progu XX wieku swego sposobu wyrazu w czasie rozbudzenia uczuć patriotycznych i nadziei na niezależność).  

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Kto by pomyślał, że będzie z niego taki piękny nieboszczyk.”

„Ale prawdziwe przygody, myślałem sobie, nie przydarzają się tym, którzy siedzą w domu: trzeba ich szukać w dalekich krainach.”

„Był, jak stwierdził, wyznawcą znanej zasady, że ciągła praca bez żadnych rozrywek stępia człowieka.”

„Zwykła rozwiązywać wszelkie kwestie moralne z subtelnością tasaka rąbiącego mięso (…).”

„Wierzył w starą, powszechnie znaną prawdę, że małżeństwo to grób wszystkiego.”

„Dopuszczał myśl, że w pewnych okolicznościach byłby zdolny obrabować własny bank, ale ponieważ okoliczności takie nigdy nie zaistniały, jego życie toczyło się bez wstrząsów – niczym wyprana z jakichkolwiek sensacji opowieść.”

„Żadne z nich nie przeżyło nigdy przedtem takiej przygody, toteż nie mieli poczucia niestosowności sytuacji.”

„Dzięki tym dwóm elementom garderoby (cylinder i getry), mawiał, człowiek może zawsze liczyć na to, że będzie zaakceptowany.”

„Linia jego życia nigdy nie była prostą łączącą dwa punkty, toteż czasami musiał dobrze wysilić mózgownicę, żeby na to życie zarobić.”

            Najlepsze wprowadzenie do „Dublińczyków” dał sam Joyce w 1906 roku w liście do wydawcy Granta Richarda. „Moim zamiarem było napisanie rozdziału z dziejów moralności mojego kraju – wyjaśnił – a jako widownię akcji obrałem Dublin, bo miasto to wydawało mi się ośrodkiem upadku. Starałem się ukazać je… w czterech aspektach: w aspekcie dzieciństwa, młodości, dojrzałości i układu społecznego. Kolejność opowiadań ustawiłem według tego porządku. Większość z nich utrzymałem w stylu dokładnie oddającym język potoczny, w przekonaniu, że tylko nader śmiały człowiek mógłby odważyć się na zmianę, a tym bardziej zniekształcenie czegokolwiek, co widział i słyszał.” I rzeczywiście – „Dublińczycy” są przede wszystkim sekwencją kronikarskich, fotograficznie wiernych obrazów i szkiców z życia miasta i jego mieszkańców, szkiców przywodzących na myśl Czechowa, Ibsena, francuskich i niemieckich naturalistów, a zwłaszcza Flauberta, który głównie interesował się tematami zaczerpniętymi z najbardziej niezwykłej, przeciętnej, w gruncie rzeczy nienawistnej mu codzienności mieszczańskiej i dążył – jak już wspomniałem – do przedstawienia jej w sposób beznamiętny, obiektywny, nie zdradzający stanowiska twórcy.

            W większości opowiadań „Dublińczyków” Joyce jest istotnie bezwzględny, bezlitośnie zdziera maski z obywateli ojczystego miasta. Robi to niemal z naukową precyzją, na chłodno, tylko raz po raz angażując się bardziej osobistym, „liryczniem” zabarwionym ujęciem czy komentarzem lub podsuwając czytelnikowi pewne wnioski, przez co pośrednio ujawnia swój punkt widzenia. Po trzech utworach otwierających tom i opowiedzianych w pierwszej osobie, narracja przestaje być czysto osobista, nabiera cech prozy rejestrująco-obiektywnej, rzeczowej, właściwej formie epickiej. Ukazana w ten sposób rzeczywistość zarysowuje się kliniczną ostrością.  Prawie wszyscy ci mieszczanie, komiwojażerowie, młode i stare kobiety, księża, politykierzy, rzekomi patrioci, pijacy, sutenerzy, zboczeńcy, obłąkańcy itp. są dotknięci „paraliżem” – słowo to pojawia się zaraz na pierwszej stronie książki („Ilekroć spojrzałem w okno, powtarzałem sobie po cichu słowo paraliż”).   - Ciążą ku śmierci fizycznej, duchowej lub moralnej, są żywymi trupami, (są) uwikłani w sytuacje, z których nie mają siły się wydobyć, sami nieszczęśliwi, unieszczęśliwiają drugich. Ksiądz James Flynn z opowiadania „Siostry” „miał zmarnowane życie”, po mimowolnym sprofanowaniu cyborium „zaczął szwankować na umyśle”, popadł w zupełne odrętwienie  i oto „leży… w swojej trumnie… z pustym kielichem na piersi.” Farrington z „Do pary”, pijak i bufon, nienawidzi biura, pracy oraz przełożonych i wyładowuje swoją nienawiść na rodzinie, a zwłaszcza na synku. Tytułowa bohaterka opowiadania „Eveline”, 19-letnia dziewczyna, nie może wyruszyć z ukochanym Frankiem w podróż ku szczęściu, zadaje straszny cios jemu i sobie samej, bo więzi ją otoczenie, tyrański ojciec, matczyny nakaz zza grobu, a najbardziej atrofia woli. Odjeżdżający Frank „widzi przed sobą jej białą twarz, zamkniętą, bierną, o spojrzeniu bezradnego zwierzęcia.” Mały Chandler z „Chmurki” wie, że „w Dublinie nic nie zdziała”, marzy o innym życiu, o twórczości i drodze poety, o wielkich miastach za granicą, o których opowiada mu irlandzki emigrant, dziennikarz Gallaher, wybitna osobowość prasy londyńskiej, ale cóż z tego, skoro jest więźniem biura, żony, dziecka, a przede wszystkim swej własnej inercji – „więźniem skazanym na dożywocie.”

            Takim więźniem będzie też Bob Doran z „Pensjonatu” – pod naciskiem spowiednika straszącego „grzechem”, z lęku przed mieszczańską opinią publiczną pozwala zmusić się sprytnej pani Mooney do małżeństwa z niekochaną dziewczyną, jej córką. A kasjer bankowy James Duffy, bohater opowiadania „Godny ubolewania incydent”, oschły moralizator i skostniały pedant, mający „wstręt do wszelkich objawów nieładu czy to fizycznego, czy umysłowego”, cofa się przed gorącym uczuciem mężatki, pani Sinico, i przez to staje się przyczyną jej nieszczęścia i śmierci. „Teraz, kiedy odeszła, zrozumiał, jak puste musiało być jej życie… Jego życie będzie równie samotne i puste aż do dnia, kiedy i on odejdzie, przestanie istnieć, stanie się wspomnieniem – jeśli ktokolwiek zechce go wspominać… Czuł, że jego siła moralna rozpada się w gruzy.” Postacie Joyce’a błąkają się po labiryncie upodlenia lub rezygnacji, zmarnowanych uczuć i szans, nieuleczalnie samotne w złym, głupim, bezsensownym świecie. W tym świecie, w tym zatęchłym światku dublińskim, w którym organizatorzy patriotycznych imprez są nieuczciwymi kombinatorami („Matka”), a byli towarzysze Parnella, obecnie agitatorzy przedwyborczy niegodnego kandydata-knajpiarza, zalewają się jego darmowym piwem i w ten sposób „czczą” pamięć zmarłego przywódcy – żałośni oportuniści, sentymentalnie wspominający chwałę dawnych dni i zdający sobie w głębi duszy sprawę z własnego upadku. Nawet sutener Lenehan z opowiadania „Dwaj dżentelmeni” odczuwa beznadziejną nicość swojej egzystencji, chciałby ją odmienić, lecz nadal będzie uprawiać niecny proceder, bo go nie stać na to, aby z nim zerwać. I chyba nadal będzie pić zrujnowany przez „nowoczesne metody handlu” komiwojażer Kernan z „Łaski bożej”, tak jak nadal będą oszukiwać i wyzyskiwać biedaków lichwiarz Harford i „właściciel trzech lombardów” Michael Grimes, z którymi razem odbywa rekolekcje w kościele Jezuitów.

            Egon Naganowski w swojej książce „Telemach w labiryncie świata” zauważa, że przy rozpatrywaniu autobiograficzności dzieł Joyce’a na ogół za mało bierze się pod uwagę „Dublińczyków”. A przecież autor przedstawił w nich szereg osób ze swego najbliższego otoczenia (np. dziennikarza Gallahera), opisał szereg autentycznych zdarzeń i gra główną rolę w kilku szkicach, właśnie tych najważniejszych ze względu na późniejszą twórczość. Farrington, Henchy (z „Dnia Bluszczu w sztabie wyborczym”) i poniekąd komiwojażer Kernan – to ojciec pisarza, John Stanislaus, ukazany w prawdziwych sytuacjach, do których większość materiału Joyce wziął z wszelkimi szczegółami z dzienników i listów… brata Stanisława. Ten ostatni opowiedział też Jamesowi o swojej znajomości z pewną mężatką, z czego powstał „Godny ubolewania incydent”. Nieszczęsny pan Duffy – to Stanisław w średnim wieku, namalowany przez Joyce’a, gdy brat miał… 18 lat. Ale główne cechy charakteru, choć mocno przejaskrawione, zostały jednak, jak przyznaje sportretowany, trafnie uchwycone. Obaj bracia są bohaterami autobiograficznego „Spotkania”, w którym dwaj chłopcy idą na wagary, lecz nie docierają do upragnionego celu swej wyprawy, bo spotykają starego, nędznie ubranego homoseksualistę, postać godną litości i zarazem niesamowitą. Wreszcie sam Joyce jest chłopcem-narratorem w „Siostrach” i „Arabii” (gdzie znajdujemy wierny opis ponurego domu rodziców) i jest w głównych zarysach Gabrielem ze „Zmarłych”, w których na wigilijnym przyjęciu u panien Morkan występują różni członkowie bliższej i dalszej rodziny autora, a konflikt uczuciowy między młodym, uczącym w szkole pisarzem i jego żoną Grettą ma w dużej mierze autobiograficzne tło.

            W „Zmarłych”, ostatnim, najbardziej sugestywnym i najbardziej rozbudowanym opowiadaniu „Dublińczyków”, Gretta słyszała na przyjęciu pieśń, która przypomina jej zmarłego ukochanego z lat dziewczęcych, Michała Furey; zahipnotyzowana muzyką przeszłości zatraca się w tym wspomnieniu i odsuwa od męża, a ten zrozumiawszy, że żona „przeżyła romans swego życia” z kimś innym, że sam jest „śmieszną figurą”, bezwolnie poddaje się tchnieniu śmierci i przemijania. Niedługo wszyscy umrą, „wszyscy, jeden za drugim, staną się cieniami!”. Jak tamten młody chłopak, ukochany żony, jak ci, którzy już odeszli. Natomiast jeśli chodzi o jednostronność ujęcia dublińsko-irlandzkiej rzeczywistości, to warto zwrócić uwagę, że Joyce-outsider i egocentryk, stroniący jako artysta i człowiek od aktualnych spraw społecznych i politycznych, wskazał jednak właśnie w tej dziedzinie na pewne pozytywne siły, czego dowodem jest opowiadanie „Dzień Bluszczu w sztabie wyborczym”, w którym obok satyry na oportunizm byłych zwolenników „niekoronowanego króla Irlandii” i obok dawnej sympatii dla Parnella dochodzi w słowach reportera Hynesa do głosu dosyć nieoczekiwana u Joyce’a pochwała klasy robotniczej: „Jaka jest różnica między przyzwoitym murarzem a właścicielem knajpy? Nie sądzisz, że robotnik, tak jak każdy inny, ma prawo zostać radnym miasta?”. Zdanie to jest echem przejściowego i swoistego zainteresowania się pisarza socjalizmem, w którym zresztą przede wszystkim można upatrywać czynnik antyklerykalny, mogący się skutecznie przeciwstawić przemożnym wpływom Kościoła i w ogóle wszelkiej tyranii ograniczającej wolność jednostki. W takim kontekście Joyce nazwał siebie nawet „socjalistycznym artystą.” 


            Dublin jest dla Joyce’a duchowym więzieniem i więcej – symbolem duchowego więzienia w ogóle, w którym podzieliłby los Małego Chandlera, gdyby stamtąd nie uciekł. Pierwszą próbę takiej ucieczki widzimy w autobiograficznym „Spotkaniu”, będącym również doskonałym przykładem zmitologizowania i uogólnienia własnych przeżyć autora. Nieudana wyprawa dwóch wagarujących chłopców do zagadkowego „Gołębnika” – „Pigeon House” (popularna nazwa dublińskiej elektrowni!), która chyba symbolizuje wyzwolenie lub szerzej (jak „latarnia morska” w „Do latarni morskiej” Virginii Woolf) – cel wszystkich ludzkich tęsknot, kończy się spotkaniem ze starym homoseksualistą, który przypomina księdza Flynna z opowiadania „Siostry”, będącego symbolem moralnie rozkładającego się, sparaliżowanego i paraliżującego ludzi Kościoła; czy nawet „bezsilnego Boga”, więc znaczenie „Spotkania” staje się jasne. W opowiadaniu „Arabia” mały Stefan gorąco pragnie zwiedzić bazar pod tą egzotyczną nazwą, gdzie ma się odbyć „wspaniała wenta”, lecz kiedy przychodzi na miejsce, przez porównanie niedwuznacznie skojarzone z kościołem, doznaje straszliwego rozczarowania: wenta się skończyła, stoiska się likwidują, światła gasną. Malec wraca do domu, gdzie „poprzedni lokator, ksiądz, umarł w salonie od podwórza”. We wszystkich utworach zebranych w tomie „Dublińczycy” istnieje nie dająca się przekroczyć przepaść między nędzą, więzieniem, cuchnącą rozkładem rzeczywistością a iluzją, marzeniem o nieosiągalnym albo też utraconym raju, do którego tęsknią Mały Chander, Gretta Conroy, Maria z opowiadania „Glina”.

            Przedstawieni bohaterowie w „Dublińczykach” to nędzna banda: pijacy bijący żony, narcyzi, księża hipokryci. Ale Joyce stara się pokazać siły, które uczyniły ich tym, kim są, wymagania, które ich ograniczają, rozczarowania, które osłabiły ich wolę działania. Wierzył, że pokazując nam ludzi tacy jacy są, może pomóc nam zrozumieć siebie, wybaczyć sobie i innym, wyrwać się z naszych utartych schematów trzymania się kurczowo starych przyzwyczajeń i zacząć się zmieniać. Wierzył, że odkupienie jest czymś, co możemy osiągnąć dla siebie. Jeżeli książka jest soczewką, przez którą można zobaczyć świat, to nie możemy uniknąć zniekształceń oglądającego przez nas widoku. Naturalistyczne podejście Joyce'a nie przekształca Dublina i jego mieszkańców w kogoś, kim nie są. Jego szczególne zniekształcenie skupia się na nich i ujmuje prawdę w ludzkim doświadczeniu, a nie w nudnych faktach. Wiele historii sprawiało wrażenie małych fragmentów życia bohaterów, często pozbawionych kontekstu, a w niektórych przypadkach nawet celu. Czytając „Dublińczyków” czułem się tak, jakbym szedł nocą ulicą i zaglądał przez okna, w których nie było zasłon. Joyce pozostawia czytelnikowi miejsce na refleksję nad własnymi doświadczeniami, na zwrócenie uwagi na własne życie oddalone od Dublina o wiele mil i lat.

Sto lat później po napisaniu opowiadań w Dublinie wiele się nie zmieniło. Brytyjczyków już nie ma, Kościół chyli się ku upadkowi, ale miasto nadal jest kontrolowane przez zewnętrznych agentów: firmy technologiczne, fundusze hedgingowe, tajemnicze akronimy z siedzibą w Europie i poza nią. Właściciele ziemscy, celnicy, bankierzy, politycy pozostają głównymi graczami, a spustoszenie gospodarcze, jakie te podmioty poczyniły między sobą, sparaliżowało miasto równie skutecznie, jak ich odpowiednicy sto lat wcześniej. Ale są też pozytywy. Joyce, poliglota, z pewnością zachwyciłby się wielowątkowym gobelinem języków – polskim, kantońskim, joruba, tagalskim – które można dziś usłyszeć na przystanku autobusowym lub w kolejce w supermarkecie. A ponieważ wyjechał z obrzydzeniem i nigdy nie wrócił, z pewnością byłby rozbawiony, widząc, jak on i jego dzieła zakorzeniły się w prawie każdym elemencie życia Dublina. To, że w dzisiejszych czasach cytują go nawet politycy, to może trochę za dużo, ale myślę, że mógł czerpać przyjemność z niekanonicznych manifestacji, które pojawiają się w całym mieście – kiepskich murali, głęboko zwodniczej nagrody James Joyce Pub Award. W ciągu stulecia przekształcił się z bezbożnego pariasa w artystyczną świętą krowę, w narodową tchotchke[1], coś, co można reklamować turystom jak bluzy z kapturem znanej firmy i szczęśliwe czapki krasnoludków. Ale dla Joyce'a to piractwo, żeby nie powiedzieć okradanie grobów, ma pewien sens. Profanacja sacrum jest tym, o co chodzi w „Dublińczykach”, a rolą sztuki, tak jak on ją widział, jest wzięcie tych codziennych bluźnierstw i uczynienie ich na nowo świętymi. Jeśli Raymond Chandler, amerykański autor opowiadań i powieści kryminalnych, zastosował morderstwo w alejce, Joyce wrzucił geniusz z powrotem na ulicę. Wciąż tam jest, pośród replik, trzymając swoje ładnie wypolerowane lustro przed przesuwającym się tłumem.

            Czym są „Dublińczycy”? To jedno dobre spojrzenie na siebie w swoim ładnie wypolerowanym lustrze. Ta mimesis – skarłowaciałego kolonialnego miasta pogrążonego w alkoholowym odrętwieniu pod brytyjskimi rządami, katolicką teokracją i nieskutecznym nacjonalistycznym oporem. Diagnozując Dublin jako centrum „paraliżu", były student medycyny Joyce zaproponował leczenie go „uczciwością”. Zamiast wygłaszać kazania do słuchaczy jak wiktoriański powieściopisarz, po prostu pokazywał prawdę o rzeczach za pomocą języka naznaczonego tym, co nazywał „skrupulatną podłością.” Fikcyjna epifania nie musi więc koniecznie być jakimś kulminacyjnym urzeczywistnieniem ze strony bohatera opowieści, ale jest raczej kulminacyjnym obrazem opowieści, obrazem, który zbiera w jedno objawienie wszystkie implikacje narracji. Prawie każde opowiadanie w  „Dublińczykach”, może z wyjątkiem ostatniego, jest negatywne: przejaw obrzydzenia, udręki, przemocy, podłości, rozkładu lub śmierci.

Jednak Joyce'owskie połączenie naturalistycznego języka choroby (paraliżu) z wywodzącym się z religii idiomem objawienia (epifanii) tłumaczy dziwny efekt tak wielu z tych historii, w których nieukojona i nieunikniona podłość codziennego życia jest podana z tak promienną jasnością, że paradoksalnie wydaje się tajemnicza, niewysłowiona, niewytłumaczalna. Z tych stron promieniuje estetyczna radość, radość z olśniewającej złożoności sztuki, pomimo jej nędznej tematyki.

           

 

 

 

 



[1] mały, zazwyczaj niedrogi, ozdobny przedmiot, bibelot lub pamiątka. Słowo to pochodzi z języka jidysz i jest używane do określania drobiazgów, takich jak breloczki, figurki, czy inne małe przedmioty dekoracyjne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz