„Dublińczycy”
James Joyce
Autor/
Irlandzki
pisarz tworzący w języku angielskim, jeden z najwybitniejszych autorów XX
wieku. Urodził się w katolickiej rodzinie Johna Stanislausa Joyce’a i Mary Jane
Joyce w Rathgar, dzielnicy Dublina. Był najstarszym z dziesięciorga rodzeństwa,
z których dwoje zmarło na tyfus. Rodzina Joyce’a, poza krótkim okresem
dobrobytu, żyła w nędzy. Rodzice posłali Jamesa do szkoły jezuickiej Clongowes
Wood College. Joyce miewał lęki już od czasów młodości. Lęk przed psami
spowodowany był atakiem jednego z tych czworonogów. Miał również lęki przed
burzami z piorunami i przed morzem. W pewnym okresie zaczął bać się wiary.
Życie zakończył w Zurychu, gdzie – jak mówiono – „zmarł pijany, ślepy i bez
grosza”. Wiele źródeł podaje, że był chory na syfilis i być może to, mimo
leczenia, wyniszczyło mu organizm. Zmarł na zapalenie otrzewnej o drugiej rano,
13 stycznia 1941 roku, przed utratą świadomości mówiąc „Czy nikt nie rozumie?”.
Zwłoki skremowano na Fluntern Cemetery.
Tłumaczenie/
Zbigniew
Batko
Tytuł
oryginału/ en-ie
Dubliners
Tematyka/
Dwudziestokilkuletni
Joyce założył sobie, że za pomocą drobnych form literackich sportretuje
mieszkańców Dublina – wtedy jeszcze prowincji na rubieżach imperium.
Wymyślił sobie metodę, którą nazwał scrupulous meanness, co miało
oznaczać opis drobiazgowy, oszczędny w środkach, ale podszyty złośliwością.
Nic zatem dziwnego, że znakomita większość bohaterów „Dublińczyków”
to ludzie o wąskich horyzontach myślowych, ograniczeni przez marne
urodzenie i niski status ekonomiczny. Przede wszystkim po lekturze całości
widzimy przemyślaną strukturę wiekową: narratorzy bądź bohaterzy kolejnych
opowiadań są coraz starsi. Pierwsze historie śledzimy z punktu widzenia dzieci,
dalsze – młodzieńców, a wreszcie – ludzi dojrzałych. Do tego dodajmy duży
rozrzut społeczny bohaterów: są wśród nich osoby szanowane; lokalne autorytety;
politycy, są zwykli mieszkańcy miasta: klasa średnia i robotnicza; są wreszcie
ludzie marginesu: drobne cwaniaczki i oszuści. Taka różnorodność wieku i
pozycji bohaterów daje w efekcie ogromnie wiarygodną panoramę życia mieszkańców
Dublina.
Główny
motyw/ Tematy
opowiadań w „Dublińczykach” zdają się niepozorne, np. chłopcy na wagarach;
młodzieńcza miłość; przebiegła właścicielka pensjonatu umiejętnie wydająca
córkę za mąż; rozczarowany swoim życiem dziennikarz czy przyjęcie u starszych
ciotek. Od razu po lekturze można wręcz odnieść wrażenie, że to dość nudne:
zwykłe życie zwykłych ludzi. A jednak Joyce nie zawodzi także w wydaniu
realistycznym. Z tych niepozornych historii wyłania się niemalże kompletny
obraz ludzkich trosk codziennych, nadziei, sposobów na poprawę swego losu (bądź
przyczyn niemożności jego przezwyciężenia). A wszystko to osadzone w swoim
miejscu i czasie – Dublinie (pars pro toto Irlandii, która szuka u progu
XX wieku swego sposobu wyrazu w czasie rozbudzenia uczuć patriotycznych i
nadziei na niezależność).
Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Kto by pomyślał, że będzie z niego taki piękny nieboszczyk.”
„Ale prawdziwe przygody, myślałem sobie, nie przydarzają się tym,
którzy siedzą w domu: trzeba ich szukać w dalekich krainach.”
„Był, jak stwierdził, wyznawcą znanej zasady, że ciągła praca bez
żadnych rozrywek stępia człowieka.”
„Zwykła rozwiązywać wszelkie kwestie moralne z subtelnością tasaka
rąbiącego mięso (…).”
„Wierzył w starą, powszechnie znaną prawdę, że małżeństwo to grób
wszystkiego.”
„Dopuszczał myśl, że w pewnych okolicznościach byłby zdolny
obrabować własny bank, ale ponieważ okoliczności takie nigdy nie zaistniały,
jego życie toczyło się bez wstrząsów – niczym wyprana z jakichkolwiek sensacji
opowieść.”
„Żadne z nich nie przeżyło nigdy przedtem takiej przygody, toteż
nie mieli poczucia niestosowności sytuacji.”
„Dzięki tym dwóm elementom garderoby (cylinder i getry), mawiał,
człowiek może zawsze liczyć na to, że będzie zaakceptowany.”
„Linia jego życia nigdy nie była prostą łączącą dwa punkty, toteż
czasami musiał dobrze wysilić mózgownicę, żeby na to życie zarobić.”
Najlepsze
wprowadzenie do „Dublińczyków” dał sam Joyce w 1906 roku w liście do wydawcy
Granta Richarda. „Moim zamiarem było napisanie rozdziału z dziejów moralności
mojego kraju – wyjaśnił – a jako widownię akcji obrałem Dublin, bo miasto to
wydawało mi się ośrodkiem upadku. Starałem się ukazać je… w czterech aspektach:
w aspekcie dzieciństwa, młodości, dojrzałości i układu społecznego. Kolejność
opowiadań ustawiłem według tego porządku. Większość z nich utrzymałem w stylu
dokładnie oddającym język potoczny, w przekonaniu, że tylko nader śmiały
człowiek mógłby odważyć się na zmianę, a tym bardziej zniekształcenie
czegokolwiek, co widział i słyszał.” I rzeczywiście – „Dublińczycy” są przede
wszystkim sekwencją kronikarskich, fotograficznie wiernych obrazów i szkiców z
życia miasta i jego mieszkańców, szkiców przywodzących na myśl Czechowa,
Ibsena, francuskich i niemieckich naturalistów, a zwłaszcza Flauberta, który
głównie interesował się tematami zaczerpniętymi z najbardziej niezwykłej,
przeciętnej, w gruncie rzeczy nienawistnej mu codzienności mieszczańskiej i
dążył – jak już wspomniałem – do przedstawienia jej w sposób beznamiętny,
obiektywny, nie zdradzający stanowiska twórcy.
W
większości opowiadań „Dublińczyków” Joyce jest istotnie bezwzględny,
bezlitośnie zdziera maski z obywateli ojczystego miasta. Robi to niemal z
naukową precyzją, na chłodno, tylko raz po raz angażując się bardziej
osobistym, „liryczniem” zabarwionym ujęciem czy komentarzem lub podsuwając
czytelnikowi pewne wnioski, przez co pośrednio ujawnia swój punkt widzenia. Po
trzech utworach otwierających tom i opowiedzianych w pierwszej osobie, narracja
przestaje być czysto osobista, nabiera cech prozy rejestrująco-obiektywnej,
rzeczowej, właściwej formie epickiej. Ukazana w ten sposób rzeczywistość
zarysowuje się kliniczną ostrością. Prawie wszyscy ci mieszczanie,
komiwojażerowie, młode i stare kobiety, księża, politykierzy, rzekomi patrioci,
pijacy, sutenerzy, zboczeńcy, obłąkańcy itp. są dotknięci „paraliżem” – słowo
to pojawia się zaraz na pierwszej stronie książki („Ilekroć spojrzałem w okno,
powtarzałem sobie po cichu słowo paraliż”). - Ciążą ku śmierci
fizycznej, duchowej lub moralnej, są żywymi trupami, (są) uwikłani w sytuacje,
z których nie mają siły się wydobyć, sami nieszczęśliwi, unieszczęśliwiają
drugich. Ksiądz James Flynn z opowiadania „Siostry” „miał zmarnowane życie”, po
mimowolnym sprofanowaniu cyborium „zaczął szwankować na umyśle”, popadł w zupełne
odrętwienie i oto „leży… w swojej trumnie… z pustym kielichem na piersi.”
Farrington z „Do pary”, pijak i bufon, nienawidzi biura, pracy oraz
przełożonych i wyładowuje swoją nienawiść na rodzinie, a zwłaszcza na synku.
Tytułowa bohaterka opowiadania „Eveline”, 19-letnia dziewczyna, nie może
wyruszyć z ukochanym Frankiem w podróż ku szczęściu, zadaje straszny cios jemu
i sobie samej, bo więzi ją otoczenie, tyrański ojciec, matczyny nakaz zza
grobu, a najbardziej atrofia woli. Odjeżdżający Frank „widzi przed sobą jej
białą twarz, zamkniętą, bierną, o spojrzeniu bezradnego zwierzęcia.” Mały
Chandler z „Chmurki” wie, że „w Dublinie nic nie zdziała”, marzy o innym życiu,
o twórczości i drodze poety, o wielkich miastach za granicą, o których opowiada
mu irlandzki emigrant, dziennikarz Gallaher, wybitna osobowość prasy
londyńskiej, ale cóż z tego, skoro jest więźniem biura, żony, dziecka, a przede
wszystkim swej własnej inercji – „więźniem skazanym na dożywocie.”
Takim
więźniem będzie też Bob Doran z „Pensjonatu” – pod naciskiem spowiednika
straszącego „grzechem”, z lęku przed mieszczańską opinią publiczną pozwala
zmusić się sprytnej pani Mooney do małżeństwa z niekochaną dziewczyną, jej
córką. A kasjer bankowy James Duffy, bohater opowiadania „Godny ubolewania
incydent”, oschły moralizator i skostniały pedant, mający „wstręt do wszelkich
objawów nieładu czy to fizycznego, czy umysłowego”, cofa się przed gorącym
uczuciem mężatki, pani Sinico, i przez to staje się przyczyną jej nieszczęścia
i śmierci. „Teraz, kiedy odeszła, zrozumiał, jak puste musiało być jej życie…
Jego życie będzie równie samotne i puste aż do dnia, kiedy i on odejdzie,
przestanie istnieć, stanie się wspomnieniem – jeśli ktokolwiek zechce go wspominać…
Czuł, że jego siła moralna rozpada się w gruzy.” Postacie Joyce’a błąkają się
po labiryncie upodlenia lub rezygnacji, zmarnowanych uczuć i szans,
nieuleczalnie samotne w złym, głupim, bezsensownym świecie. W tym świecie, w
tym zatęchłym światku dublińskim, w którym organizatorzy patriotycznych imprez
są nieuczciwymi kombinatorami („Matka”), a byli towarzysze Parnella, obecnie
agitatorzy przedwyborczy niegodnego kandydata-knajpiarza, zalewają się jego
darmowym piwem i w ten sposób „czczą” pamięć zmarłego przywódcy – żałośni
oportuniści, sentymentalnie wspominający chwałę dawnych dni i zdający sobie w
głębi duszy sprawę z własnego upadku. Nawet sutener Lenehan z opowiadania „Dwaj
dżentelmeni” odczuwa beznadziejną nicość swojej egzystencji, chciałby ją
odmienić, lecz nadal będzie uprawiać niecny proceder, bo go nie stać na to, aby
z nim zerwać. I chyba nadal będzie pić zrujnowany przez „nowoczesne metody
handlu” komiwojażer Kernan z „Łaski bożej”, tak jak nadal będą oszukiwać i
wyzyskiwać biedaków lichwiarz Harford i „właściciel trzech lombardów” Michael
Grimes, z którymi razem odbywa rekolekcje w kościele Jezuitów.
Egon
Naganowski w swojej książce „Telemach w labiryncie świata” zauważa, że przy
rozpatrywaniu autobiograficzności dzieł Joyce’a na ogół za mało bierze się pod
uwagę „Dublińczyków”. A przecież autor przedstawił w nich szereg osób ze swego
najbliższego otoczenia (np. dziennikarza Gallahera), opisał szereg
autentycznych zdarzeń i gra główną rolę w kilku szkicach, właśnie tych
najważniejszych ze względu na późniejszą twórczość. Farrington, Henchy (z „Dnia
Bluszczu w sztabie wyborczym”) i poniekąd komiwojażer Kernan – to ojciec
pisarza, John Stanislaus, ukazany w prawdziwych sytuacjach, do których
większość materiału Joyce wziął z wszelkimi szczegółami z dzienników i listów…
brata Stanisława. Ten ostatni opowiedział też Jamesowi o swojej znajomości z
pewną mężatką, z czego powstał „Godny ubolewania incydent”. Nieszczęsny pan
Duffy – to Stanisław w średnim wieku, namalowany przez Joyce’a, gdy brat miał…
18 lat. Ale główne cechy charakteru, choć mocno przejaskrawione, zostały
jednak, jak przyznaje sportretowany, trafnie uchwycone. Obaj bracia są
bohaterami autobiograficznego „Spotkania”, w którym dwaj chłopcy idą na wagary,
lecz nie docierają do upragnionego celu swej wyprawy, bo spotykają starego,
nędznie ubranego homoseksualistę, postać godną litości i zarazem niesamowitą.
Wreszcie sam Joyce jest chłopcem-narratorem w „Siostrach” i „Arabii” (gdzie
znajdujemy wierny opis ponurego domu rodziców) i jest w głównych zarysach
Gabrielem ze „Zmarłych”, w których na wigilijnym przyjęciu u panien Morkan
występują różni członkowie bliższej i dalszej rodziny autora, a konflikt
uczuciowy między młodym, uczącym w szkole pisarzem i jego żoną Grettą ma w
dużej mierze autobiograficzne tło.
W „Zmarłych”, ostatnim, najbardziej sugestywnym i najbardziej rozbudowanym opowiadaniu „Dublińczyków”, Gretta słyszała na przyjęciu pieśń, która przypomina jej zmarłego ukochanego z lat dziewczęcych, Michała Furey; zahipnotyzowana muzyką przeszłości zatraca się w tym wspomnieniu i odsuwa od męża, a ten zrozumiawszy, że żona „przeżyła romans swego życia” z kimś innym, że sam jest „śmieszną figurą”, bezwolnie poddaje się tchnieniu śmierci i przemijania. Niedługo wszyscy umrą, „wszyscy, jeden za drugim, staną się cieniami!”. Jak tamten młody chłopak, ukochany żony, jak ci, którzy już odeszli. Natomiast jeśli chodzi o jednostronność ujęcia dublińsko-irlandzkiej rzeczywistości, to warto zwrócić uwagę, że Joyce-outsider i egocentryk, stroniący jako artysta i człowiek od aktualnych spraw społecznych i politycznych, wskazał jednak właśnie w tej dziedzinie na pewne pozytywne siły, czego dowodem jest opowiadanie „Dzień Bluszczu w sztabie wyborczym”, w którym obok satyry na oportunizm byłych zwolenników „niekoronowanego króla Irlandii” i obok dawnej sympatii dla Parnella dochodzi w słowach reportera Hynesa do głosu dosyć nieoczekiwana u Joyce’a pochwała klasy robotniczej: „Jaka jest różnica między przyzwoitym murarzem a właścicielem knajpy? Nie sądzisz, że robotnik, tak jak każdy inny, ma prawo zostać radnym miasta?”. Zdanie to jest echem przejściowego i swoistego zainteresowania się pisarza socjalizmem, w którym zresztą przede wszystkim można upatrywać czynnik antyklerykalny, mogący się skutecznie przeciwstawić przemożnym wpływom Kościoła i w ogóle wszelkiej tyranii ograniczającej wolność jednostki. W takim kontekście Joyce nazwał siebie nawet „socjalistycznym artystą.”
Dublin
jest dla Joyce’a duchowym więzieniem i więcej – symbolem duchowego więzienia w
ogóle, w którym podzieliłby los Małego Chandlera, gdyby stamtąd nie uciekł.
Pierwszą próbę takiej ucieczki widzimy w autobiograficznym „Spotkaniu”, będącym
również doskonałym przykładem zmitologizowania i uogólnienia własnych przeżyć
autora. Nieudana wyprawa dwóch wagarujących chłopców do zagadkowego „Gołębnika”
– „Pigeon House” (popularna nazwa dublińskiej elektrowni!), która chyba
symbolizuje wyzwolenie lub szerzej (jak „latarnia morska” w „Do latarni
morskiej” Virginii Woolf) – cel wszystkich ludzkich tęsknot, kończy się
spotkaniem ze starym homoseksualistą, który przypomina księdza Flynna z
opowiadania „Siostry”, będącego symbolem moralnie rozkładającego się,
sparaliżowanego i paraliżującego ludzi Kościoła; czy nawet „bezsilnego Boga”,
więc znaczenie „Spotkania” staje się jasne. W opowiadaniu „Arabia” mały Stefan
gorąco pragnie zwiedzić bazar pod tą egzotyczną nazwą, gdzie ma się odbyć
„wspaniała wenta”, lecz kiedy przychodzi na miejsce, przez porównanie
niedwuznacznie skojarzone z kościołem, doznaje straszliwego rozczarowania:
wenta się skończyła, stoiska się likwidują, światła gasną. Malec wraca do domu,
gdzie „poprzedni lokator, ksiądz, umarł w salonie od podwórza”. We wszystkich
utworach zebranych w tomie „Dublińczycy” istnieje nie dająca się przekroczyć
przepaść między nędzą, więzieniem, cuchnącą rozkładem rzeczywistością a iluzją,
marzeniem o nieosiągalnym albo też utraconym raju, do którego tęsknią Mały
Chander, Gretta Conroy, Maria z opowiadania „Glina”.
Przedstawieni
bohaterowie w „Dublińczykach” to nędzna banda: pijacy bijący żony, narcyzi,
księża hipokryci. Ale Joyce stara się pokazać siły, które uczyniły ich tym, kim
są, wymagania, które ich ograniczają, rozczarowania, które osłabiły ich wolę
działania. Wierzył, że pokazując nam ludzi tacy jacy są, może pomóc nam
zrozumieć siebie, wybaczyć sobie i innym, wyrwać się z naszych utartych
schematów trzymania się kurczowo starych przyzwyczajeń i zacząć się zmieniać.
Wierzył, że odkupienie jest czymś, co możemy osiągnąć dla siebie. Jeżeli
książka jest soczewką, przez którą można zobaczyć świat, to nie możemy uniknąć
zniekształceń oglądającego przez nas widoku. Naturalistyczne podejście Joyce'a
nie przekształca Dublina i jego mieszkańców w kogoś, kim nie są. Jego
szczególne zniekształcenie skupia się na nich i ujmuje prawdę w ludzkim
doświadczeniu, a nie w nudnych faktach. Wiele historii sprawiało wrażenie
małych fragmentów życia bohaterów, często pozbawionych kontekstu, a w
niektórych przypadkach nawet celu. Czytając „Dublińczyków” czułem się tak,
jakbym szedł nocą ulicą i zaglądał przez okna, w których nie było zasłon. Joyce
pozostawia czytelnikowi miejsce na refleksję nad własnymi doświadczeniami, na
zwrócenie uwagi na własne życie oddalone od Dublina o wiele mil i lat.
Sto
lat później po napisaniu opowiadań w Dublinie wiele się nie zmieniło.
Brytyjczyków już nie ma, Kościół chyli się ku upadkowi, ale miasto nadal jest
kontrolowane przez zewnętrznych agentów: firmy technologiczne, fundusze
hedgingowe, tajemnicze akronimy z siedzibą w Europie i poza nią. Właściciele
ziemscy, celnicy, bankierzy, politycy pozostają głównymi graczami, a
spustoszenie gospodarcze, jakie te podmioty poczyniły między sobą,
sparaliżowało miasto równie skutecznie, jak ich odpowiednicy sto lat wcześniej.
Ale są też pozytywy. Joyce, poliglota, z pewnością zachwyciłby się
wielowątkowym gobelinem języków – polskim, kantońskim, joruba, tagalskim –
które można dziś usłyszeć na przystanku autobusowym lub w kolejce w
supermarkecie. A ponieważ wyjechał z obrzydzeniem i nigdy nie wrócił, z
pewnością byłby rozbawiony, widząc, jak on i jego dzieła zakorzeniły się w
prawie każdym elemencie życia Dublina. To, że w dzisiejszych czasach cytują go
nawet politycy, to może trochę za dużo, ale myślę, że mógł czerpać przyjemność
z niekanonicznych manifestacji, które pojawiają się w całym mieście – kiepskich
murali, głęboko zwodniczej nagrody James Joyce Pub Award. W ciągu
stulecia przekształcił się z bezbożnego pariasa w artystyczną świętą krowę, w
narodową tchotchke[1], coś, co można reklamować
turystom jak bluzy z kapturem znanej firmy i szczęśliwe czapki krasnoludków.
Ale dla Joyce'a to piractwo, żeby nie powiedzieć okradanie grobów, ma pewien
sens. Profanacja sacrum jest tym, o co chodzi w „Dublińczykach”, a rolą sztuki,
tak jak on ją widział, jest wzięcie tych codziennych bluźnierstw i uczynienie
ich na nowo świętymi. Jeśli Raymond Chandler, amerykański autor opowiadań i
powieści kryminalnych, zastosował morderstwo w alejce, Joyce wrzucił geniusz z
powrotem na ulicę. Wciąż tam jest, pośród replik, trzymając swoje ładnie
wypolerowane lustro przed przesuwającym się tłumem.
Czym są
„Dublińczycy”? To jedno dobre spojrzenie na siebie w swoim ładnie wypolerowanym
lustrze. Ta mimesis – skarłowaciałego kolonialnego miasta pogrążonego w
alkoholowym odrętwieniu pod brytyjskimi rządami, katolicką teokracją i
nieskutecznym nacjonalistycznym oporem. Diagnozując Dublin jako centrum
„paraliżu", były student medycyny Joyce zaproponował leczenie go
„uczciwością”. Zamiast wygłaszać kazania do słuchaczy jak wiktoriański
powieściopisarz, po prostu pokazywał prawdę o rzeczach za pomocą języka naznaczonego
tym, co nazywał „skrupulatną podłością.” Fikcyjna epifania nie musi więc
koniecznie być jakimś kulminacyjnym urzeczywistnieniem ze strony bohatera
opowieści, ale jest raczej kulminacyjnym obrazem opowieści, obrazem, który
zbiera w jedno objawienie wszystkie implikacje narracji. Prawie każde opowiadanie
w „Dublińczykach”, może z wyjątkiem ostatniego, jest negatywne: przejaw
obrzydzenia, udręki, przemocy, podłości, rozkładu lub śmierci.
Jednak Joyce'owskie połączenie naturalistycznego
języka choroby (paraliżu) z wywodzącym się z religii idiomem objawienia
(epifanii) tłumaczy dziwny efekt tak wielu z tych historii, w których
nieukojona i nieunikniona podłość codziennego życia jest podana z tak promienną
jasnością, że paradoksalnie wydaje się tajemnicza, niewysłowiona,
niewytłumaczalna. Z tych stron promieniuje estetyczna radość, radość z
olśniewającej złożoności sztuki, pomimo jej nędznej tematyki.
[1]
mały, zazwyczaj niedrogi, ozdobny przedmiot, bibelot lub pamiątka. Słowo
to pochodzi z języka jidysz i jest używane do określania drobiazgów, takich jak
breloczki, figurki, czy inne małe przedmioty dekoracyjne.