01 kwietnia 2018

Szukajcie mego oblicza


„Szukajcie mego oblicza”

John Updike




Autor/ (ur. 18 marca 1932 w Reading, zm. 27 stycznia 2009 w Beverly Farms, Massachusetts) – amerykański pisarz i poeta. Odznaczony Narodowym Medalem Sztuki. Tematem jego książek było zazwyczaj życie przedstawicieli amerykańskiej protestanckiej klasy średniej z małego miasteczka. W swoich tekstach często zajmował się seksem, wiarą, śmiercią i ich wzajemnymi powiązaniami.

Tłumaczenie/ Jerzy Kozłowski

Tematyka/ Cała niemal historia podana jest w formie wspomnień osoby, która wywodzi się z artystycznego środowiska, więc zagłębiając się w retrospekcje, mamy wrażenie, że opowiadane zdarzenia są bardzo prawdziwe. Mało tego, opowiadająca o swym barwnym życiu starsza kobieta potrafi być bardzo krytyczna zarówno wobec swojego ówczesnego otoczenia, jak również wobec siebie.

Główny motyw/ Wiosną 2001 roku na odludziu w środkowym Vermoncie spotykają się dwie kobiety. 78-letnia malarka Hope udziela wywiadu młodej dziennikarce z Nowego Jorku Kathryn. Snując opowieść o swoim burzliwym życiu, niespodziewanych zakrętach własnej kariery, podsumowuje triumfalne, wzruszające, a czasem zabawne dzieje powojennej amerykańskiej sztuki. W czasie wywiadu między kobietami zawiązuje się przedziwna więź, która każe im nakładać kolejne maski: matki i córki, pacjentki i terapeutki, ofiary i drapieżcy, idola i wyznawczyni.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Dziwne, pomyślała Hope, jak przedmioty ciągną za nami z miejsca na miejsce, bardziej lojalnie niż ograniczeni przyjaciele, którzy poprzez swoją śmierć opuszczają nas”.
„Od dłuższego czasu wiodę życie samotnicy, ponieważ boję się licznych dowodów nieobecności Boga, w które obfituje świat”.
„(…) w umyśle dziecka wszystko się dzieje w większej skali”.
„(…) to dzieci zawsze wstydzą się za dorosłych”.
„Teraz, gdy ludzie odcięli się od przodków i Biblii, nadają dzieciom najdziwniejsze imiona (…)”.
„Nigdy nie rozwinęła umiejętności rozpoznawania Żydów, którą posiadają antysemici i sami Żydzi”.
„W kręgach artystycznych przyjmuje się, że jeśli ktoś jest obdarzony odrobiną przebojowości lub charyzmy, to musi być Żydem, podobnie jak każdy, kto jest wygadany i specyficznie wymawia spółgłoski, ale nawet to nie zawsze się sprawdza”.
„(…) świat był linią montażową zrzucającą wszystko na stertę rzeczy straconych i zapomnianych”.
„(…) zakładali, że świat powstał dla ludzkiej przyjemności. Bardzo snobistyczny i barbarzyński pogląd, rzecz jasna, ale stanowił o ich atrakcyjności”.
„Każdy naród ma swoich komercyjnych artystów”.
„Pięknej osoby nie można opisywać szczegół po szczególe, trzeba patrzeć całościowo (…)”.
„(…) życie zakłóca nieświadomy, mineralny spokój materii, dlatego czasem pragniemy śmierci”.
„Stary przesąd mówił, że każdy nieznajomy może okazać się aniołem”.
„Seks powszednieje, majątek topnieje, sława trwa pięć minut”.
„Jeśli chodzi o alkoholików, nie ma nic wspaniałego, niż sposób, w jaki zmuszają świat do przyjęcia na swoje barki ciężaru ich niewłaściwego zachowania”.
„Kobiety mają mniejsze serce niż mężczyźni”.
„Romantyzm nie jest właściwością umysłu, lecz krwi; jest to gorączka, która umożliwia naturze dokonanie swego dzieła”.
„Dziwne, że w tych bezwstydnych czasach naruszenie prywatności daje temu, kto się tego dopuszcza, coraz więcej praw, jak gdyby włamywaczowi wolno było przestawiać meble i głośno szydzić z wystroju okradanego domu”.
„Cóż takiego usiłujemy wydobyć z naszej przeszłości, jakiż to zagubiony skarb zadeptany w pośpiesznym przeżywaniu kolejnych dni- dni, które, gdy już przeminą, nabierają majestatu wiecznego świadectwa (…)”.
„(…) cała sztuka, począwszy od jaskiniowej, jest pewnego rodzaju przedstawieniem. Z drugiej strony to, co powszednie rozumie się przez to określenie, kłóci się z moją definicją sztuki. Życie to przedstawienie; sztuka jest tym, co przeżywa życie”.
„(…) dawniej uważano, że poza boiskiem w pewnym wieku biegać już nie wypada”.
„Świat sztuki żyje pod stołem kapitalizmu, ciesząc się z rzucanych ochłapów. Niewolnicy nie zdają sobie sprawy, że przewrócenie stołu to jedyny sposób, żeby się najeść”.
„Okazuje się, że całe to kochanie, któremu się oddajemy i o którym marzymy, to feromony: jesteśmy bezmyślni jak owady”.
„(…) niektórych mężczyzn pociąga niezgrabność (…)”.
„Pożądanie po prostu ginie we wszystkich innych emocjach, takich jak poczucie winy (…)”.
„Dlaczego tak jest, że kiedy kobiety odchodzą od schematów, zarzuca im się niedbalstwo, tymczasem u mężczyzn uważa się to za przejaw siły?”.
„Niedoskonałości to nasze >>ja<<, które próbuje się wydostać”.
„Pieniądze były czymś, co go zupełnie nie interesowało, poza ich wyglądem- zawsze powtarzał, że amerykańskie pieniądze mają najlepsze wzornictwo”.
„Dla narodu wybranego związek z Bogiem wyklucza ewentualność zerwania i zamienił się w poufność, która rodzi lekceważenie”.
„(…) wystarczy tak skromne złagodzenie napięcia, by zaspokoić coś, co Freud nazywał zasadą przyjemności”.
„Ale czy to nie Freud w swojej teorii psychologii twierdził, że choćby rozmawiało się na dowolne tematy, i tak to, co najważniejsze, zawsze wypłynie?”.
„(…) religia bazuje na solidnej podstawie: naszym strachu i lęku (…)”.
„Sądzi pani, że autorzy rysunków w jaskiniach myśleli o czymś więcej niż kolejnym polowaniu?”.
„Realizowanie twórczych potrzeb, poszukiwanie piękna, to luksus, na jaki większość ludzi nie może sobie pozwolić”.
„Wzrok jest zmysłem najlepiej rozwiniętym u drapieżników, prawda? Słuchamy i wąchamy, żeby się bronić, ale patrzymy, żeby schwytać i zabijać”. 
„Jak się okazuje, tak niewiele rzeczy ma jakiekolwiek znaczenie”.
„Nasi afrykańscy przodkowie wierzyli, że poruszamy się wśród chmar duchów, i okazuje się, że rzeczywiście jesteśmy spowici niewidzialnymi mikroorganizmami”.


                     Książka „Szukajcie mego oblicza” Johna Updike to skrzyżowanie powieści o legendarnych amerykańskich malarzach XX wieku z wykładem o sztuce. Narratorką jest leciwa Hope, córka kwakrów, uczestniczka życia bohemy, malarka, kiedyś żona wielkich artystów - Zacka McCoya, a potem Guya Hollowaya. Udziela wywiadu młodej dziennikarce Kathryn, snując opowieść o życiu i sztuce. Pod fikcyjnymi nazwiskami jej partnerów ukrywają się autentyczne postacie - mistrza action painting Jacksona Pollocka i guru pop-artu Andy'ego Warhola. John Updike z nostalgią powraca do niemal mitycznych już czasów, gdy wielcy artyści wstrząsali Ameryką, a ich płótna były nie mniej ważne niż nuklearne kryzysy, zabójstwa prezydentów etc... Wpisuje w to zarazem psychologiczny portret swojej cichej bohaterki Hope, która po zderzeniu z wielkimi osobowościami stara się podsumować własne życie i twórczość.

                Bohaterka książki Hope Chafetz znała ich niemal wszystkich. Dwaj byli jej mężami, kochankami, a jeszcze inni przyjaciółmi. Ona sama również jest malarką, tyle, że z cienia mężczyzn, z którymi była związana, wyszła dopiero na starość. 80-letnia Hope udziela wywiadu, który jest próbą podsumowania życia, a najważniejszymi punktami odniesienia są dla niej dwa nieudane małżeństwa. Pierwszym mężem Hope był Zack McCoy, gwiazda abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Updike nie usiłuje nawet udawać, że ukrywa pod tym nazwiskiem kogoś innego niż Jackson Pollock. To on wynalazł dripping - co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Pollock być może, jako pierwszy malarz w historii nie używał pędzla. Dripping polega na rozpryskiwaniu farby i nanoszeniu jej na płótno z wykorzystaniem przypadkowych narzędzi w sposób pozornie przypadkowy. To technika znamionująca gwałtowność. McCoy, czyli Pollock, był gwałtowny, agresywny i wiecznie pijany. Zdawać by się mogło, że zajmuje go wyłącznie autodestrukcja, poza sztuką, oczywiście. W sztuce zaś zawsze pragnął przeskoczyć siebie i innych. Pragnął wielkości, jak mówi jego powieściowa żona, co kończy się przedwczesną i tragiczną śmiercią.

                    Dziadek Hope był członkiem starszyzny kwakrów, ale ojciec, zwłaszcza po przeprowadzce do Ardmore, bywał na zgromadzeniach modlitewnych tylko raz lub dwa razy do roku. Rodzina Ouderkirków miała holenderskie korzenie. Jej matka była dość liberalna, niezbyt żarliwa w swej wierze, choć nigdy nie powiedziałaby o sobie, że jest niereligijna. W jej pierwszym mężu w Zacku nie było ani krzty kwakra. Nie miał w sobie zupełnie wewnętrznego spokoju. Jego matka, kiedy odszedł ojciec Zacka, próbowała wciągnąć rodzinę do jednej z tych groteskowych zachodnich sekt, które wdrapują się na wzgórza i czekają, aż Pan zstąpi na Ziemię i ze wszystkim skończy. Była to jedna z tych rzeczy, o których Zack nie lubił mówić. Jedna z wielu rzeczy. Wciąż tlił się w nim gniew. Wtedy też nastał okres buntu przeciwko konserwatywnemu sposobowi życia. Ówcześni nie mieli jeszcze AIDS, ale mieli ciążę i trypra, tak go wtedy nazywano. Do tego dochodził syfilis, jeśli ktoś naprawdę miał pecha. Niektórym dopisywało szczęście innym niestety nie. Hope przeżywała swe życie w naiwny, szczery, płodny sposób, jaki nie był dany innym kobietom, modelkom malarzy; Hope kochała siebie, wychowana w ułudzie miłościwego Boga; sprawy związane z cielesnością wprawiały ją w zdumienie, wyłaniając się z spod kołder i kwarskiego milczenia na ten temat. Z każdym nowym dniem zastanawiała się, jaki cud może ją spotkać. Szczęśliwa, że mogła przebywać wśród tych wszystkich zwariowanych artystów i ich rozmów na temat sztuki jej technik i filozofii. Dowiedziała się na przykład, że kiedy narysuje się na kartce pojedynczą linię, nie wiadomo, jaki jest jej kierunek. Ale jeśli pod nią dorysuje się krótszą linię, ta dłuższa zostaje wprawiona w ruch, a ta druga zmierza w przeciwnym kierunku. Mówi się wtedy, że kartka staje się wtedy wszechświatem w ruchu, że krawędzie kartki też stają się liniami. Sztukę porównywano do filozofii Hegla i Kanta, tezy i antytezy. Jak w muzyce, gdzie dwie nuty łączą się, by tworzyć trzeci dźwięk, ten trzeci element jest duchowy, niematerialny, surrealistyczny. Kiedy tego wszystko słuchała, czuła, że tkwi w tym jakaś magia. To od Zacka nauczyła się malować tak, aby przestrzeń i figura na płótnach stopiły się w totalną psychiczną istotę i uwolniły ją od ograniczeń każdej z nich, stworzyły przy tym narzędzie ograniczone jedynie jej energią i intuicją. Jej poczucie wolności było pełne i na wskroś porywające. Jedyny ruch pędzlem, jedyny ruch wspary umysłem, który pojmuje swoją moc i możliwości, potrafi przywrócić człowiekowi wolność utraconą przez dwadzieścia wieków upokorzeń. Przekonała się, że w procesie malowania szuka się jednego z dwóch doświadczeń. Jedno nazywano „stanem odkrywania i wynajdowania”, drugie -„stanem radości i różnorodności”. Pierwszy wyraża najgłębsze problemy malarza, największe trudności: by odrzucić wszystko, czego się nie czuje i w co się nie wierzy. Drugi występuje wtedy, kiedy artysta chce malować dla czystej przyjemności. Napięcie wywołane obcowaniem z nieznanym, z absolutem, mija. Kiedy malarz potrzebuje radości, znajduje ją w tworzeniu różnych wersji tego, co już odkrył, co wie, że jest jego.
              
                     Czasem Hope widziała, że Zack nabiera powietrze albo porusza ustami, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobywał z gardła żadnego dźwięku, a jego twarz i czoło ściągał poruszający wyraz jakiegoś napięcia. Twarz miał bardziej umięśnioną niż większość ludzi. Czoło łatwo się marszczyło, a mięśnie tworzyły dołeczki przy zmarszczkach obok kącików zadumanych ust i na środku podbródka. Nie był stary, choć starszy od niej o jakieś dziesięć lat. Zack miał ciało jak z dawnych malowideł ściennych, robotnika obsługującego kapitalistyczną maszynerię. Zawsze stronił od ćwiczeń fizycznych, nie było w tym nic narcystycznego. Zadowolenie z własnego ciała naruszyłoby jego poczucie męskości. Sztukę Zacka, dopóki nie stała się czymś wielkim, dławiła samokontrola, ale tak się składa, że jego ciało zawsze miało ten wdzięk, poza jedną rzeczą: nie umiał tańczyć. Po prostu nie potrafił dostosować się do czyichś kroków ani nie pozwalał się dostosować partnerce. To Hope nalegała, żeby się w ogóle pobrali. Co innego było żyć w „grzechu” w mieście, a co innego na prowincji, na Long Island w 1945 roku, jednak Zack tracił we wszystko wiarę, wpadał w coraz gorsze ciągi alkoholowe, czasem znikał na dwie, trzy noce. 

                    W swoich pracach odszedł od sztuki figuratywnej i rozwijał swój własny, unikatowy styl. Niecodzienne podejście do sztuki zaowocowało licznymi dziełami malowanymi m.in. mchem, palcami, patykami czy podziurawioną puszką farby. „Moje malarstwo nie pochodzi ze sztalug. Rzadko bywa, abym przed malowaniem rozciągał płótno. Chętnie przytwierdzam je do muru albo rozpościeram na podłodze” – twierdził Zack (Jackson Pollock). Na pytania, dlaczego jego styl to „chlapanie” farbą pędzlem po płótnach odpowiadał historią ze swojego dzieciństwa; kiedy jako mały chłopiec pojechał z ojcem nad kanion, jego ojciec w pewnej chwili wyciągnął ze spodni penisa i zaczął beztrosko sikać żółtym moczem raz w prawą a raz w lewą stronę. Od tamtego czasu dla Zacka ta krótka chwila spędzona z ojcem, który jak mały chłopczyk sikał w dół w przepaść stała się oznaką męskości- „rytuałem” przejścia z dzieciństwa do dorosłości. Jednak dla wielu psychoanalityków ta chwila wręcz przeciwnie zahamowała jego rozwój psychoseksualny. 

                Swoje dzieła pozbawiał linii prostych i jakichkolwiek wzorów geometrycznych.  Zack (Pollock) dążył do tego, by wedle jego słów „Obrazy żyły swoim własnym życiem” bez ingerencji techniki czy sztuki. „Ja tylko pomagam im się ujawnić”- tłumaczył, opisując swoje dzieła. Na płótnach rozsiane są widoczne znaki i litery, można rzec, fragmenty doświadczeń, wykraczających poza granice postrzegania, doświadczenia niedające się przedstawić, w sposób prosty i równoznaczny. Na wielu obrazach artysty, wyróżnić można charakterystyczne cechy, takie jak: tonacja monochromatyczna lub wielobarwność.

                 Wbrew pozorom, Zack (Pollock) nieustannie analizował swoje własne ruchy i na każdym etapie zamierzonej wcześniej kompozycji, musiał zmagać się z ryzykiem braku równowagi i „nutką” zwątpienia. Często zmieniał style i techniki, inspirując się kolejno dziełami Picassa z końca lat dwudziestych, Miro, twórczością Massona, z której przyswoił malarstwo gestu i Picabia, (od którego zaczerpnął przejrzystość barw). Mitologia i sztuka Indian to również źródło artystycznych inspiracji Pollocka. Świat symboliki życia czy płci, opisywany przez Junga i Freuda to główne motywy, pobudzające artystę do działania. Zack (Jackson Pollock) całe życie zmagał się z alkoholizmem, poddając się nawet terapii psychiatrycznej, mającej wyleczyć go z nałogu. Niestety, w 1956 nie wygrał z „utrapieniem”, ginąc w wypadku samochodowym.

                    Młoda, trzydziestokilkuletnia wdowa wiąże się z Guyem Hollowayem. Ta postać ma wiele z Andy'ego Warhola, choć w tym wypadku nie jest to podobieństwo stuprocentowe. Niektórzy krytycy twierdzili, że Holloway ma również coś z Roya Lichtensteina. Nie jest to jednak aż tak bardzo istotne. Najważniejsze, że jest to guru pop-artu malujący puszki, dolary i "cały ten śmietnik" - jak pisze Updike. Holloway, podobnie jak 15 lat wcześniej McCoy-Pollock, wywiera decydujący wpływ na swoją generację i kolejne artystyczne pokolenia. Potem wypala się i porzuca Hope.

                   Guy wynajmował wielkie mieszkanie na poddaszu zawalone najróżniejszymi śmieciami, które zebrał z ulicy, chociaż dało się zauważyć, że w miejscu, gdzie malował, panował dużo większy porządek niż w szopie Zacka. Jego dzieła na pierwszy rzut oka niełatwo było odróżnić od miejskich odpadów zebranych z chodników i podwórek południowego Manhattanu. Były tam wypchane zwierzęta (lis, orzeł, kogut nadymający pierś przed zapianiem), których pozbył się wypychacz zwierząt lub wdowa po nim, sterta puszek (po piwie, zupach, oleju) zgniecionych w rozpłaszczone kształty przez toczący się bez końca uliczny ruch, połamane parasole porzucone w trakcie ulewy, pasiaste fragmenty roztrzaskanych policyjnych barierek, zabrudzone uliczne znaki, które spadły lub zostały zerwane ze słupków, tekturowe pudła z przestemplowanymi znakami firmowymi i napisami, bezużyteczne sprzęty, stare pisma, wyrzucone zdjęcia, podarte plakaty. Niektóre z tych rzeczy zostały przytwierdzone do zagruntowanych tablic, a następnie schlapane i pomazane w sposób, który wydawał się przypadkowy i niechlujny, a jednak wywołały wrażenie czystości i świeżości: oto ludzki obserwator pokrył chlapnięciem farby odpady używane zazwyczaj za niegodne uwagi, łuski zrzucane przez smoka przemysłowego nadmiaru. Guy Holloway ożywił na nowo koncepcję średniowiecznego warsztatu, sprawił, że sztuka przestała byś spowiedzią, czymś całkowicie indywidualnym, stała się zaś przedmiotem kultury materialnej, czymś, co należy do wszystkich i do każdego. W pewnym sensie sięgnął poza kategorie wartościujące: jeśli jego asystent użył złego koloru albo rozmazał farbę w trakcie wykonywania kopii serigraficznych, Guy rzucał na nie okiem i stwierdzał, że tak może być, artysta nie jest sędzią, nie siedzi w todze i peruce i nie feruje wyroków.

                   Ona sama jest szczęśliwa dopiero w trzecim małżeństwie z biznesmenem Jerrym Chafetzem. I wreszcie realizuje się też, jako artystka. Ale nawet, jako staruszka nie jest pewna wartości swoich prac, tak jak nie jest pewna wartości swojego życia. Nie wie, czy przeżyła je dobrze, czy warto było je poświęcić poszukiwaniu artystycznej doskonałości, i to nawet nie własnej, lecz dwóch mężów. 

                Ta ludzka strona opowieści bohaterki książki Updike'a jest zdecydowanie najciekawsza, bo długie erudycyjne rozważania na temat technik malarskich i różnych trendów w sztuce zwyczajnego czytelnika mogą nużyć. Czy aby Updike, wielki pisarz, autor panoramy Ameryki drugiej połowy XX wieku, czyli cyklu książek o Harrym Angstromie - Króliku, nie powinien był napisać eseju, zamiast udawać, że pisze powieść? Hope mówi o swoich mężach malarzach, że wierzyli, iż "porządek i piękno muszą być stworzone przez człowieka, osiągnięte tytanicznym, świadomym wysiłkiem". To ten wysiłek, na który nie potrafi zdobyć się powieściowy Królik, a także zdaniem Updike'a współcześni artyści postmodernizmu.

                      Hope podczas rozmowy wywiadu z Kaathryn nie potrafi sobie wyobrazić, jak ta młoda kobieta postrzega własną, jedyną egzystencję- jako niepodlegający żadnym rozrachunkom czas teraźniejszy, pozbawione teraz, które narzuca jej obowiązki takie jak ten wywiad, nie przewidując drastycznej, wiecznej porażki. Hope zna wystarczająco grono młodszych ludzi, choćby swoje dzieci i ich dzieci, którzy nigdy nie wpadliby na to, żeby poczuć wdzięczność za swoją egzystencję; z tego, co wie, wszechświat jest dla nich pewnego rodzaju błahym żartem, kosmicznym „kichnięciem” szybko rozpływającym się w pierwotną nicość.

                  Ta powieść powstała, żeby pokazać prawdziwych tytanów ducha, którzy niegdyś uprawiali sztukę. I za wszelką cenę próbowali "dogonić rzeczywistość", wierząc, że ta pogoń ma sens. Dogonić rzeczywistość to określenie czeskiego entuzjasty dokonań Pollocka, malarza Vladimira Boudnika, który stał się bohaterem „Czułego barbarzyńcy" Bohumila Hrabala. Ranga Boudnika i Pollocka jest nieporównywalna, a mimo to do historii literatury wszedł nieznany czeski malarz, a nie amerykański geniusz. Książka Johna Updike'a jest bardzo trudną w tym sensie, że trzeba, choć trochę znać się na sztuce i jej twórcach. Należy zaznaczyć, że nie jest to biografia malarzy, ale fikcja literacka oparta na ich niezwykłym życiu.

25 marca 2018

Życie i czasy Michaela K.


„Życie i czasy Michaela K.”

John Maxwell Coetzee





Tłumaczenie/ Magdalena Konikowska

Tematyka/ Nie można przejść obojętnie wobec losów Michaela K., tej smutnej opowieści o istnieniu człowieka, który wypadł gdzieś poza ramy życia. To opowieść o ranie, którą jest ludzka egzystencja w obliczu bezduszności innych. Zazwyczaj ludzkie ciało walczy o przetrwanie na wszystkie sposoby, jednak doczesna powłoka Michaela K. pragnie jedynie być wolna. Cokolwiek by to oznaczało, marzy o wolności. Nie tylko jego życie, ale i czasy są niespokojne. W kraju, o którym mowa szaleje apartheid a pewna grupa ludzi nie jest traktowana tak, jak na to zasłużyła.

Główny motyw/ W RPA trwa wojna domowa. Płoną miasta, kraj patrolują uzbrojone konwoje, wojskowe posterunki pilnują dróg. Michael K., prosty, wycofany ogrodnik, usiłuje przetrwać w rozpadającej się rzeczywistości. Wraz ze schorowaną matką opuszcza miasto i rusza na farmę zapamiętaną z dzieciństwa. Wkrótce jego podróż staje się poszukiwaniem punktów odniesienia w ogarniętym chaosem kraju. Życie i czasy Michaela K. to historia o poszukiwaniu wolności i niewinności w świecie upadku. Na bezdusznym lądzie, w czasach trwogi i pogardy, Michael, dojrzewając do własnej świadomości, zadaje światu proste pytania oparte na kilku podstawowych zasadach.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Lepiej, jeśli nie trzeba liczyć na innych”.
„Historia, jego życia nigdy nie była ciekawa”.
„Całe życie przespałeś. Czas się zbudzić. Jak myślisz, dlaczego korzystasz z ich dobroczynności, tylko ty i dzieci? Bo ich zdaniem jesteś nieszkodliwy, bo oczy masz zamknięte, bo nie widzisz prawdy dookoła siebie”.
„Szkoda, że aby przeżyć w takich czasach, człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę”.
„Do tego doszło, żyć tak, by jego życie nie zostawiło śladów. Do tego doszło”.
„(…) dostatecznie wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić, ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego”.
„Jest jak kamień, jak kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym życiu wewnętrznym”.
„Niegdyś mnie uczono, że w ciele nie ma miejsca na ambiwalencję. Ciało, uczono mnie, chce tylko żyć.  Samobójstwo, tak uważałem, nie jest działaniem ciała przeciwko sobie samemu, lecz działaniem woli przeciw ciału”.
    

                   Niewiele jest takich książek, które głęboko poruszają opinię publiczną, zmuszając do rozrachunku z własną przeszłością, nie zawsze popularną i chętnie przyjmowaną. Wielokroć w efekcie oddziaływania takich dzieł rodzi się niewytłumaczalny sprzeciw pozbawiony nierzadko racjonalnej analizy i krytycznie uprawnionego spojrzenia. Szybko takie dzieła szufladkowane są, jako „kontrowersyjne”. Negatywne opinie stwarzane są niejako a priori, a twórcy poruszający niewygodne tematy traktowani są czasem jak wrogowie publiczni. Przykładem może być Günter Grass, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W obu krajach oskarża się go o moralny relatywizm. Podobna historia dotyczy również książek Jana Tomasza Grossa, poruszających niewygodne kwestie związane z polskim antysemityzmem. Można nie zgadzać się z wszystkimi argumentami historyka, jednakże niewątpliwym jest, że porusza on temat drażliwy i ważny w kontekście rozliczania przeszłości. W stosunku do Thomasa Bernharda Austriacy ukuli nawet termin „Nestbeschmutzer”, co można tłumaczyć, jako „kalający własne gniazdo”. Najczęstszym i najbardziej prozaicznym efektem tego odrzucenia, będącego skądinąd skutkiem tradycyjnej narodowej dumy i z niej wynikającej niechęci do przyznania się do własnych błędów, jest popularność autorów poza krajem, z którego pochodzą, podczas gdy u siebie są niedoceniani. Podobnie rzecz się ma z Johnem Maxwellem Coetzeem. Apartheid, społeczne tło jego powieści, mimo całkowitego zniesienia i częściowego rozliczenia, wciąż jest tematem tabuizowanym w jego ojczyźnie.

  Powieść „Życie i czasy Michaela K” wykorzystuje mocno zakorzeniony topos sielankowości Afryki Południowej by rzucić wyzwanie mitom, które podtrzymuje reżim apartheidu. Michael K, czarny chłopak z zajęczą wargą, który wychowywał się w domu dla biednych dzieci w RPA ery apartheidu, zostaje ogrodnikiem w dzielnicy Sea Point w Kapsztadzie, gdzie jego matka pracuje, jako pomoc domowa. Gdy matka zapada na ciężką chorobę, Michael stara się przewieźć ją na farmę w Karru, gdzie się urodziła, lecz kobieta umiera w drodze. Bohater postanawia kontynuować podróż, chcąc rozrzucić prochy swej matki na opuszczonej farmie. Decyduje się jednak pozostać na niej. Zajmuje się uprawą dyni i prowadzi prostą egzystencję, żyjąc z ziemi. Wojna domowa szaleje. Michael zostaje oskarżony o wspieranie rebelii, a następnie aresztowany i internowany w obozie pracy, gdzie odmawia przyjmowania pożywienia. Udaje mu się jednak zbiec i powrócić do Sea Point, gdzie będzie prowadził włóczęgowskie życie.

Michael K. nie ma łatwego życia. Rodzi się z zajęczą wargą, co dla niego samego jest bez znaczenia, gdyż refleksje otoczenia na temat jego osoby są ostatnią rzeczą, którą się przejmuje. Ten fizyczny defekt jednak ma oczywiste społeczne konsekwencje. Pierwsze, co zauważyła akuszerka, kiedy pomogła Michaelowi K. wydostać się z brzucha matki na świat, to zajęczą wargę chłopca. Warga podwijała się jak noga ślimaka, natomiast lewe nozdrze unosiło się do góry. Matce powiedziała: „Powinnaś się cieszyć, tacy przynoszą szczęście domowi”. Od samego jednak początku Annie K. nie spodobały się stale rozchylone usta i żywe różowe ciało, które obnażały. Drżała na myśl o tym, co też w niej rosło przez tyle miesięcy. Dziecko nie mogło ssać piersi i płakało z głodu. Spróbowała butelki; kiedy i to zawiodło, karmiła je łyżeczką, zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy kaszlało, pluło i zawodziło. Anna K. zabierała dziecko ze sobą do pracy, nawet wtedy, kiedy już wyrosło z niemowlęctwa. Trzymała je z dala od innych dzieci, ponieważ sprawiały jej ból ich śmiechy i szepty.  Rok po roku Michael K. siedział na kocu przypatrując się, jak matka pastuje cudze podłogi, i uczył się być cicho.  Matka, nie mając środków utrzymania, oddała go do ośrodka opiekuńczego dla lekko opóźnionych dzieci, gdzie w atmosferze strachu Michael K. dorasta. Zostaje potem ogrodnikiem, a gdy kończy trzydzieści lat, zaczyna opiekować się matką, która nie jest w stanie pracować na swoje utrzymanie. Zastraszeni, przytłoczeni nieludzką polityką i zamieszkami w Kapsztadzie, ulegając wizjom matki przypominającej sobie dzieciństwo, wyruszają w podróż do miejsca, skąd kiedyś musiała odejść. Udają się w surrealistyczną wędrówkę po państwie ogarniętym wojną, gdzie, aby przemieścić się pomiędzy krajami związkowymi, należy mieć pisemną zgodę władz – niemożliwą do uzyskania. Michael K. zbudował wózek ze skrzynią w środku; wyścielił skrzynię kocami i poduszkami, przywiązał walizkę do drążków. Wózek miał daszek z płachty czarnego plastiku, przez co wyglądał jak wysoki wózek dziecinny. Kiedy matka to zobaczyła, przystanęła i pokręciła głową. Musiał ją namawiać, żeby wsiadła; długo to trwało. Zdał sobie sprawę, że wózek nie jest dostatecznie duży: wprawdzie wytrzymywał ciężar matki, ale musiała siedzieć pod daszkiem skulona, nie mogąc się poruszać. Na nogach rozpostarł jej koc, na którym ułożył torbę z jedzeniem, pudełko z piecykiem naftowym i butelką paliwa, to i owo z ubrania.
                             
Gdy matka umiera w drodze, a Michael K. zostaje sam, jego życie nabiera zupełnie innej barwy. Spakowano do walizki wszystkie jej ubrania i rzeczy osobiste oraz paczkę z jej prochami. Michael K. dotknął paczki paznokciem. Oba pakunki starannie zalepiono brązową papierową taśmą. A zatem mają tu miejsce do palenia- pomyślał K. Wyobraził sobie, jak stare kobiety z sali szpitalnej, z oczami ściągniętymi od żaru, ze ściągniętymi wargami, z rękoma wzdłuż boków wędrują jedna za drugą do gorejącego pieca. Najpierw włosy w ognistej aureoli, a po chwili reszta, do ostatka, wszystko płonie i się rozpada. Tak też było z jego matką.

   Książkę południoafrykańskiego pisarza można odbierać na dwóch planach. Zwykle mówi się o Coetzeem w kontekście głębokiego wpływu, jaki wywarły na niego egzystencjalizm i powieść psychologiczna. Z tego względu, czytając, skupiamy się mocniej na postaci Michaela K. i dręczących go rozterkach wewnętrznych, na tytułowym „życiu”. Jego refleksje to nie głębokie filozoficzne monologi, typowe chociażby dla bohaterów Camusa i Sartre’a. K. dręczą znacznie bardziej przyziemne kwestie – jak się ukryć przed osaczającą go władzą, jak doprowadzić wodę do marnego skrawka ziemi, który zajął i jak pozbyć się otaczających go ludzi. Można powiedzieć, że Michael K. rezygnuje z tego, co czyni nas najbardziej rozwiniętymi ze ssaków. Ten sposób odbioru świetnie koresponduje z formą – Coetzee używa krótkich informacyjnych zdań, minimalnej ilości ozdobników, odziera swoją prozę ze wszystkiego, co niepasujące do zminimalizowanej postaci życia bohaterów.

     Michael K. dotarł do domu skąd pochodziła jego matka. Mógłby tu żyć wiecznie- pomyślał- albo też do śmierci. Nic by się nie działo, każdy dzień przypominałby poprzedni, nie byłoby nic do powiedzenia. Zaczęło go opuszczać zdenerwowanie związane z życiem w drodze. Czasem, kiedy tak wędrował, nie wiedział, czy czuwa, czy śpi. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy schronili się tutaj przed nim i ogrodzili się całymi milami ciszy; potrafił zrozumieć, że pragnął scedować przywilej tak wielkiej ciszy na swoje potomstwo, o którym marzył. W starym opuszczonym domu pod ścianą stały rzędem drewniane skrzynki, wszystkie puste oprócz jednej zawierającej, na pierwszy rzut oka, piasek i mysie bobki. Na półce przybory kuchenne, zdekompletowana zastawa, plastikowe kubki, szklane słoiki, wszystko pokryte kurzem i pajęczynami. Na drugiej półce na pół opróżnione butelki z oliwą i octem, słoiki cukru i mleka w proszku, trzy słoje konfitur.

       Przyszedł czas, aby złożyć matkę do ziemi. Próbował wygrzebać dziurę na szczycie wzgórza po zachodniej stronie zbiornika na wodę, ale tuż pod powierzchnią łopata uderzyła w litą skałę. Zszedł, więc na skraj niegdyś uprawnego pola poniżej zbiornika i wykopał jamę na głębokość łokcia. Włożył do jamy torebkę z prochami i zasypał ziemią. Wtem opadły go złe przeczucia. Zamknął oczy, skupiony, żywiąc nadzieję, że jakiś głos rozproszy jego wątpliwości, co do tego, czy postępuje właściwie- głos matki, jeżeli nadal go miała albo głos nienależący do nikogo nieokreślonego, albo też jego własny, który czasem się odzywał, mówiąc mu, co należy zrobić.  Nie zabrzmiał żaden. Wyjął, więc torebkę z jamy, biorąc odpowiedzialność na siebie, i wziął się do oczyszczania kilkumetrowego spłachetka pośrodku pola. Tam też, pochyliwszy się nisko, aby popiołu nie porwał wiatr, rozsypał delikatnie szare płatki na ziemi, po czym zaczął ją odwracać łopatą. Tak się zaczęło jego życie rolnika. Na półce w szopie znalazł torebkę z pestkami dyni; kilka już bezmyślnie upiekł i zjadł. Zostały mu jeszcze kolby kukurydzy, a na podłodze w spiżarni trafił nawet na pojedynczą fasolkę. W ciągu tygodnia oplewił ziemię nie opodal zbiornika, tam gdzie rozsypał prochy swojej matki, i odnowił system bruzd irygacyjnych. Następnie obsadził małą grządkę dyniami i małą grządkę kukurydzą. Fasolkę posadził nieco dalej, na brzegu rzeki. Wprawdzie musiał donosić tam wodę, ale takie umiejscowienie pozwoliło rosnącej fasolce piąć się na akację. 

               Jednak Michael K. ma niezwykłą cechę, która silnie splata jego psychologię z drugim sposobem odczytywania powieści. Otóż z każdego, nawet najbardziej nieprzemyślanego zachowania bije irracjonalna w stosunku do jego umysłowości, nieuświadomiona dedukcyjnie, ogromna żądza wolności. Nie ma dla niego znaczenia, kto jest oprawcą – mógłby równie dobrze być ciemiężony w Związku Sowieckim bądź w feudalnej Francji – ważne jest jedynie to, że K. chce być outsiderem, a więc kimś nieskrępowanym i wolnym. Ten stan ducha bohatera każe odczytywać dzieło społecznie – i odsyła nas w inne epoki i „czasy”. Dawno już nie miałem okazji czytać książki, która wywołała we mnie tak głębokie uczucie gniewu. Jest to efekt podobny do tego, jaki daje zapoznawanie się z literaturą obozową i łagrową – człowiek XXI wieku, wolny i niezawisły, nie może czasem przyjąć tak bezgranicznego poziomu dehumanizacji. Jednakże, co może zabrzmieć kontrowersyjnie, temat Holocaustu, wręcz europocentryczny, wykorzystywany w literaturze naszego kontynentu niezwykle często, niejako powszednieje, przez co traci na gwałtowności reakcja na książki o nim opowiadające. Apartheid, przynajmniej z polskiej perspektywy, podobnie jak ludobójstwo w Rwandzie, wciąż jest nie do końca znany, i być może stąd wewnętrzne wzburzenie.

    Druga część powieści stanowi pamiętnik spisany przez oficera medycznego w obozie dla internowanych, w którym relacjonuje swe wysiłki zmierzające do nakłonienia Michaela K., by ten przemówił do niego. Jednak niewiele przechodzi przez zdeformowane usta bohatera: prawie nie je, rzadko słychać jego mowę. Sprzeciw Michaela K. by stać się częścią jakiegokolwiek systemu, niszczy wiarę oficera w aksjomaty jego świata. Kim jest Michael K.- zastanawia się oficer-, jeśli nie jednym spośród mrowia należącego do tej właśnie kategorii? Myszą, która ucieka z przepełnionego, tonącego okrętu. Tylko, że jako mysz miejska nie potrafił żyć na ziemi i bardzo mocno zmizerniał. A potem na tyle mu się poszczęściło, że go zauważono i z powrotem wciągnięto na pokład. Dlaczego nie chce jeść, skąd, więc u niego tak wiele urazy? Nie je, tak jak nie mógł jeść, kiedy był niemowlęciem z powodu zajęczej wargi. Oficer nie próbuje wyciągnąć z Michaela K. żadnej historii, bo naprawdę nie ma żadnej. W najgłębszym sensie bohater nie wie, co robi. Jest to człowiek w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi, w której pochowana jest jego matka- istotą, która całe swoje życie na jawie spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na niego czas, wykopuje własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemia jak kocem, uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy gdzieś daleko, jak zwykle niezauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak Michael; „pożera owoce ich trudu i sra na nich w zamian”. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaela K. numerem i go pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michael K. przeleciał przez kiszki państwa niestrawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak wyszedł z jego szkół i sierocińców.

J.M. Coetzee kreśli niezwykłą krytykę rasistowskiego systemu, rozpatrując go z najmniej spodziewanej strony – samotności człowieka. Pewna bezwolność w wolności, paradoksalna, ukazana w postaci głównego bohatera, tworzy uniwersalny obraz człowieka zmuszonego do życia w określonych okolicznościach. Brnąc przez karty powieści zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że ograniczenie K. to pozór. Także prawdziwa niewola to nie ta narzucana systemowo, ale ta przyjmowana bezdyskusyjnie i rozwijana w głowie człowieka. Jest to niezwykła opowieść o prostym człowieku. Bogactwo tej książki leży w zagadkowości Michaela K. i oporze, jaki prezentuje on wobec władz i czytelnika.

18 marca 2018

Ofiara


„Ofiara”

Saul Bellow



Autor/ (ur. 10 czerwca 1915 w Lachine jako Salomon Bellows, zm. 5 kwietnia 2005 w Brookline) – amerykański pisarz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1976.
Tłumaczenie/ Lech Czyżewski

Tematyka/ Bellow kreując sytuację nierozstrzygalności rodem z Dostojewskiego, próbuje utrzymać równowagę między racjami moralnymi obu postaci i wciąż, mimowolnie, bierze stronę głównego bohatera Asy Leventhala, nie pozwalając, by jego egzystencję „porządnego człowieka" przeniknęły na wskroś niszczące wątpliwości. Tymczasem wydaje się, że ten nie do końca efekt „dostojewskiego" jest jak najbardziej zamierzony i Bellow istotnie daje Leventhalowi prawo do tego, by spotkanie ze straszliwym amerykańskim „jurodiwym” (jeden ze wzorów świętości dawnej Rosji) i jego chorobliwymi resentymentalnymi „ideami" nie zrujnowało mu życia: by żył dalej, w stanie zdrowej etycznej półobojętności, zajęty codziennymi sprawami, przeciętnie przyzwoity, dobry dla żony i siostrzeńca, indyferentny wobec reszty ludzkości. W pewnej chwili mamy wrażenie, że Leventhal znajduje się na progu objawienia.

Główny motyw/ Bohaterem powieści jest nowojorski Żyd Asa Leventhal. Jego żona wyjeżdża na kilka tygodni do matki, on zaś pozostaje sam na sam z upalnym miejskim latem i koszmarem, który niesie ze sobą nagłe pojawienie się dawnego znajomego. Obaj brali kiedyś udział w pewnym przyjęciu, podczas którego ów człowiek pozwolił sobie na antysemickie uwagi pod adresem przyjaciela Asy. A teraz, po latach, to on obwinia Leventhala o zrujnowanie mu życia i staje się jego prześladowcą.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„ Człowiek, który dorastał wśród wyrzeczeń, powinien wiedzieć, że nie należy zdać się w ten sposób na łaskę i niełaskę losu”.
„Jeśli ktoś kogoś nie lubi, nie będzie go lubił ze wszystkich powodów, jakie zdoła wymyślić”.
„Cóż to za maszynka, ten umysł”.
„Gdyby człowiekowi włosy wyrosły na dłoni, mniej by się zdziwił niż z powodu niektórych rzeczy, które rodzą mu się w głowie”.
„(…) cechą źle wychowanego człowieka jest zarzucanie wszystkim złego wychowania”.
„Wiele rzeczy, które przerażają ludzi, przestaje budzić grozę, gdy wyjaśni je lekarz”.
„Jedynym dowodem na to, że coś było nie tak z twoją matką, jest to, że wyszła za tego twojego ojca”.
„Nie ma nic gorszego, niż kiedy człowiek nie tylko nie ma szczęścia, ale jeszcze tkwi w błędzie”.
„Czymże jednak były wszystkie kodeksy i zasady, myślał Leventhal, jeśli nie odpowiedzią na naszą własną naturę. Czy trzeba by nam było nakazywać >>Kochaj<<, gdybyśmy kochali tak, jak oddychamy? Z pewnością nie. Co nie oznacza, że nie kochamy, ale trzeba nam, pomagać, gdy silnik zaczyna przerywać”.
„Jeden mówi to, inny tamto. X mówi owies, a Y mówi siano, a tak naprawdę jest to pewnie … gryka”.
„Lepiej jest myśleć dobrze o ludziach- istnieje niemalże tego rodzaju nakaz”.
„Mamy nazwę dla wszystkiego poza tym, co naprawdę myślimy i czujemy”.
„Mówi się, że człowiek chodzi do zoo, żeby zobaczyć w zwierzętach samego siebie. Nie ma na świecie wystarczająco dużo zwierząt, byśmy mogli się w nich zobaczyć. Trzeba by miliona nowych piór i ogonów. Dziwactwom nie ma końca”.
„Jeżeli praca jest warta zachowania, to warta jest również lojalność. Życie bez lojalności jest jak- Szekspir to powiedział- >>męty zwietrzałego wina<<”.
„Wszyscy usiłują osiągnąć stan równowagi. Natura jest czasami zbyt gwałtowna z punktu widzenia ludzkich ideałów i ideały powinny jej zostawić szerokie pole do działania”.
„Trudno jest zachować we wszystkim właściwe proporcje”.
„Kiedy człowiek zwraca się przeciwko sobie, również nikt inny nic dla niego nie znaczy”.
„Świat nie został stworzony dokładnie dla mnie. Co mogę na to poradzić?”.

    

                    Książkę „Ofiara” Saul Bellow poprzedził krótką przypowieścią z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, z „Opowieści o kupcu i dżinie”: „Wieść niesie, o królu szczęśliwy, że żył kiedyś bardzo bogaty kupiec, który prowadził swoje sprawy handlowe w różnych krajach. Pewnego dnia dosiadł on konia i wyruszył do któregoś z tych krajów, aby pobrać tam swoje należności. Gdy w drodze zaczął dokuczać mu upał, usiadł pod drzewem, sięgnął ręką do torby podróżnej i zjadł kawałek chleba i daktyla, które wziął z sobą w podróż. Zjadłszy daktyla, wyrzucił pestkę i natychmiast zjawił się dżinn olbrzymiego wzrostu z mieczem w ręku. Podszedł do kupca i powiedział: >>Wstań, abym mógł cię zabić tak samo, jak ty zabiłeś mego syna<<. Rzekł na to kupiec: >>Jakimże sposobem zabiłem twojego syna?<<.Odpowiedział:, >>Kiedy zjadłeś daktyla, wyrzuciłeś pestkę, która trafiła mego syna w pierś, a to sprawiło, że natychmiast zmarł<<”.

            W książce „Ofiara” Saul Bellow na „tapetę wziął” poczucie winy i wyrzuty sumienia. Ukazuje jak techniki wzbudzania poczucia winy i wyrzutów sumienia są perfekcyjnie wykorzystywane przez ludzkich drapieżników.  Jak byście się czuli, gdyby któregoś upalnego dnia podszedł do was w parku dawno zapomniany znajomy i zaczął was oskarżać o wszystkie swoje życiowe niepowodzenia? Coś tak absurdalnego przydarzyło się bohaterowi powieści Bellowa - Leventhalowi, prowadzącemu niczym niewyróżniające się życie skromnego redaktora, anonimowego mieszkańca nowojorskiej metropolii. Kirby Allbee to wykolejony, samotny, sfrustrowany wdowiec, w dodatku nadużywający alkoholu. Z wyrachowania, czy tylko z rozpaczy staje się prześladowcą Leventhala? Trafia na trudny moment w jego życiu: żona wyjechała, brat pracuje w innym mieście, bratanek poważnie zachorował, a bratowa opiera się, by hospitalizować małego. Upał i poirytowanie sytuacją rodzinną sprawiają, że Leventhal czuje się jak w potrzasku: osaczony ciążącymi mu powinnościami wobec krewnych i napastliwością Allbeego. Padają mocne słowa: “Chciał pan wyrównać rachunki”, “Zaplanował to pan”, “Zrobił pan to specjalnie”, “Zrujnował mnie pan”. Równie mocne, co niekonkretne. Niestety, Leventhal daje się wciągnąć w kolejne spotkania, długie rozmowy z Allbeem i w myśl zasady: słowa powtórzone wiele razy stają się prawdą, zaczyna wierzyć we wmawianą mu winę. Aktywnie szuka sprzymierzeńców, wypytuje osoby trzecie, co sądzą o Allbeem i całej sprawie. Jak zawsze w takich przypadkach atmosfera zagęszcza się: plotki, niedomówienia, przypuszczenia... Zagubienie Leventhala rośnie. Allbee, któremu właśnie skończyły się pieniądze, prosi Leventhala o pomoc w znalezieniu pracy, najchętniej w banku lub biurze maklerskim, a w końcu wprasza się do niego na nocleg i... zostaje. Eskalacja żądań zaprawiona bezczelnością i antysemickimi uwagami - oto sposób - trudno powiedzieć, świadomy czy nie - Allbeego na Leventhala. Osaczanie metodą małych kroków.
                         
                Bohater książki Asa Leventhal pochodził z Hartford. Odbył tam naukę w szkole średniej, a potem wyjechał z domu. Jego ojciec, który miał mały sklep tekstylny, był porywczym człowiekiem, surowym i samolubnym w stosunkach z synami. Ich matka zmarła w zakładzie dla obłąkanych, kiedy Leventhal miał osiem lat, a jego brat Max sześć. Po jej zniknięciu z domu stary Laventhal odpowiadał na ich pytania o nią pełnym goryczy „odeszła”, dając do zrozumienia, że ich porzuciła. Byli niemal dorośli, gdy dowiedzieli się, co się z nią stało. Prawdopodobnie wtedy obu chłopcom wpojono poczucie winy i wyrzuty sumienia. Max nie dobrnął do końca szkoły średniej; przerwał naukę w drugiej klasie. Laventhal ukończył szkołę, po czym wyjechał do Nowego Jorku, gdzie przez pewien czas pracował u licytatora nazwiskiem Harkavy, przyjaciela swojego wuja. Harkavy wziął Leventhala pod swoje skrzydła; zachęcił go do pójścia na studia wieczorowe i nawet pożyczył mu pieniądze. Po pewnym czasie poznał Mary, z którą po różnych perypetiach związanych z narzeczeństwem wziął ślub. Mówił czasem do Mary, dając wyraz swoim najgłębszym uczuciom: „Miałem szczęście. Upiekło mi się”. Miał na myśli to, że jego nieudany start, jego błędy, rzeczy, które mogły go zniszczyć sprzęgły się jakoś, zapewniając mu powodzenie. Omal nie dołączył do tej części ludzkości, o której często myślał, tej części, której się nie powiodło- przegranych, odrzuconych, pokonanych, stłamszonych, zrujnowanych.

             Kiedy Mary wyjechała do swojej matki w odwiedziny a Asa został sam w mieszkaniu usłyszał sygnał dzwonka u drzwi. Skwapliwie otworzył i krzyknął: „Kto tam?”. Mieszkanie było nieznośnie puste. Miał nadzieję, że ktoś przypomniał sobie, iż Mary wyjechała, i przyszedł dotrzymać mu towarzystwa.  W dole nikt nie odpowiedział. Zawołał niecierpliwie znowu. Było bardzo prawdopodobne, że ktoś nacisnął niewłaściwy guzik, ale nie słyszał, żeby otwierały się inne drzwi. Bohater nie zdawał jeszcze sobie sprawy z tego, że sygnał dzwonka to „ostrzeżenie”, że w jego życiu wydarzy się coś niedobrego.

                     Pewnego dnia Asa poszedł do parku. Naprawdę niepokoiło go, że być może winne były jego nerwy i że wyobraził sobie dzwonek. Od wyjazdu Mary miał rozchwiane nerwy. Na całą noc zostawił zapalone światło w łazience. To uczucie, że jest przez coś zagrożony, kiedy śpi było absurdalne. Park był zatłoczony i wypełniony zgiełkiem. Do wodotrysku stała długa kolejka, kiedy Laventhal czekał na swoją kolej przy wodotrysku, nagle doznał uczucia, że ktoś nie tylko na niego patrzy, ale go obserwuje. Jeśli bardzo się nie mylił, jakiś mężczyzna przypatrywał mu się, krocząc wolno obok niego, w miarę jak kolejka przesuwała się do przodu. „Kim jest ten typ?”- zapytał Laventhal samego siebie. Niezupełnie przypadkowo, Allbee zagadał do Asy i od tej pory ich losy będą ze sobą nierozerwalnie sprzężone. Allbee uprzejmie poinformuje Leventhala, że to z jego powodu stracił dziesięć lat wcześniej pracę oraz żonę właściwie też przez niego. Absurdalny zarzut, pomyłka, kiepski żart – jest przekonany Asa Leventhal. I nie zamierza wierzyć w ani jedno słowo. Tyle, że Allbee ma cel w życiu: sprawić, by Asa jednak uwierzył. I jest do tego bardzo dobrze przygotowany.

Od momentu pojawienia się Allbeego wiadomo, że jest on bezdomnym. W wymiętoszonym ubraniu, wysłużonych butach i z przyciskanym do piersi tobołkiem, w którym mieści się cały jego dobytek, naprawdę wygląda jak ofiara losu. Jednak już nic nie jest tak oczywiste, a już na pewno nie to, kto tu jest ofiarą. Z kolei Asa Leventhal w nienagannie skrojonym garniturze, w kapeluszu nieco zawadiacko nałożonym na głowę, z teczką – atrybutem urzędnika - w ręku, pewny siebie, nie wydaje się być materiałem podatnym na wpływ drugiego człowieka.

Allbee wygląda marnie (spanie na ławce w parku nie pomaga), jednak jest natrętny, pewny siebie i przekonany nie tylko o słuszności celu, ale i o jego powodzeniu. To tylko kwestia czasu. W kolejnych rozdziałach to gradacja oczekiwań: praca, pieniądze, mieszkanie… Za każdym razem wygłasza niemal akademicki wywód, uzasadniający żądania i dowodzący postawionej tezy: Leventhal jest winien jego problemów. Powoli, za sprawą precyzyjnie przygotowanego przez niego planu, rodzi się pomiędzy mężczyznami przedziwna relacja. I wreszcie jest jak bohater u Franza Kafki: Asa próbuje dociekać, analizować, szukać, gdzie popełnił błąd, ale z każdą chwilą staje się coraz bardziej przerażony. Zaczyna się chwiać, a im bardziej pozwala sobie na zwątpienie w swoją niewinność, tym bardziej daje się przytłoczyć Allbeemu i zmienia się.

Czy w takiej sytuacji można się bronić? Pewno tak, tylko, że na „scenę” wjeżdżają coraz cięższe działa: stereotypy. I to po obu stronach. Mężczyźni wzajemnie albo częstują się oskarżeniami o żydowskie manipulacje, albo o wszechobecny antysemityzm. W takim klimacie trudno mieć nadzieję na rozwiązanie problemu. Laventhal próbuje tę całą dziwna sprawę wyjaśnić tym, że Allbee jest dziwakiem, w dodatku irytującym, a myśl o tym, że jest się skrycie obserwowanym, z pewnością mogła przyprawić o dreszcze. Myślał, że Allbee to pijak i włóczęga, który na jego punkcie ma jakąś fiksację czy obsesję, urojenie; być może było to nawet urojone. Skąd można to było wiedzieć w przypadku tych pijaczyn? Musiały istnieć jakieś powody, ale ich odkrycie przerastało czyjekolwiek możliwości- były jak dym, mgła, alkoholowe opary. Natomiast Allbee zaczyna atakować swoja „ofiarę” antysemickimi stereotypami: „Wy, Żydzi, macie komiczne wyobrażenie o piciu. (...) My jesteśmy dla pana synami Beliala, cuchniemy whisky gorzej niż siarką. Kiedy Noe leży pijany jego aryjsko usposobieni synowie naśmiewają się ze starca, ale jego żydowski syn jest przerażony. W tej historii jest prawda. To prawdziwa historia”. Allbee dalej kontynuuje: „Od dawna mieszkam w Nowym Jorku. To bardzo żydowskie miasto i trzeba by być nader niedbałym obserwatorem, żeby nie dowiedzieć się mnóstwa rzeczy o tutejszych Żydach. Sam pan wie, jak wiele żydowskich potraw jest w kafeteriach, jak duża część teatru... ilu żydowskich komików i dowcipów, i sklepów, i tak dalej. Wie pan to. To żadna rewelacja”.

 Allbeey to człowiek, który znalazł sobie kozła ofiarnego dla usprawiedliwienia swoich niepowodzeń - bez żadnych zbędnych emocji. I to najbardziej przemawia. Nieudacznik ma wreszcie swoje pięć minut. Wygłasza frazesy o dawnych planach życiowych, o honorze, który nie pozwala mu na podjęcie „byle, jakiej pracy”. Zrzuca odpowiedzialność z siebie na innego człowieka. Moment, kiedy udaje mu się wmówić Leventhalovi odpowiedzialność za niepopełnione winy, to początek końca tego drugiego, dodatkowo zestawiony z tragedią jego bratowej.

                  Opisany przez Bellowa mechanizm jest stary jak świat. Niestety. Zawsze zaczyna się tak samo: wpierw szuka się jakichś „onych”, winnych naszych niepowodzeń. Zrzuca się odpowiedzialność za własne błędy. Allbee jest antysemitą, wybiera, więc Żyda Leventhala, bo „wiadomo przecież jacy są Żydzi”. Powoli, metodycznie osacza się człowieka, z którego można zrobić kozła ofiarnego. Można tę książkę odczytać, jako historię jednostkową, ale też nadać mu znaczenie metaforyczne, za sprawą, którego Saul Bellow nawiązuje do przyczyn Holocaustu. Aktualność zaprezentowanego mechanizmu powinna niepokoić. Nadal (coraz częściej?) zbyt łatwo przychodzi według schematu inicjowanie konfliktów na poziomie religijnym, etnicznym, seksualnym, poglądowym.

                     Jednak w pewnej chwili mamy wrażenie, że Leventhal znajduje się na progu „objawienia”. Po spotkaniu towarzyskim u swoich znajomych usłyszał historię o małym miasteczku w Polsce: „Jest taka historia o małym miasteczku w starym kraju. Leżało na uboczu, w dolinie, w związku z czym Żydzi bali się, że Mesjasz przyjdzie i ich przeoczy, zbudowali więc wysoka wieżę i wynajęli jednego z miejscowych żebraków, żeby w niej siedział przez cały dzień. Żebraka tego spotyka przyjaciel i pyta go: >>Jak ci się podoba twoja posada, Baruch?<<. A on na to: >>Nie zarabia się dużo, ale sądzę, że to praca na stałe<<”. A więc są sprawy, które trzeba wziąć w swoje ręce a nie czekać „wiecznie” na to, że same się rozwiążą.

                       Saul Bellow w książce „Ofiara” opisał jak zjawisko psychopatii i szereg innych zastanawiających zjawisk daje wyraz niebezpiecznym zjawiskom manipulacji, które mogą wkraczać na różnych poziomach do naszego życia.  Wzbudzanie poczucia winy i wyrzutów sumienia jest podstawowym i chyba najważniejszym mechanizmem psychomanipulacji na Ziemi. Stosują go w perfekcyjny sposób korporacje, ideologie, religie, politycy, biznes, PR-owcy, socjotechnicy, i inni inżynierowie ludzkich emocji. Poczucie winy i wyrzuty sumienia są najpotężniejszym mechanizmem destrukcyjnym i niszczącym na Ziemi. To jest ta tajemnica, – dlaczego źli od zarania dziejów rządzą całą Ziemią? Są przecież szefami korporacji, biznesmenami, politykami, duchownymi, lekarzami, prawnikami, celebrytami – są elitą i górą piramidy na naszej planecie. Dlaczego złoczyńcy i czarne charaktery odnoszą sukces za sukcesem? Ponieważ nie mają poczucia winy i wyrzutów sumienia.

                 Poczucie winy, szczególnie to nieuzasadnione i wywołane manipulacją, może poważnie zaburzyć życie emocjonalne. Oczywiście pamiętajmy, że poczucie winy w pewnych sytuacjach prowadzi do rozwoju emocjonalnego, lepszego rozpoznawania dobra i zła, stabilizowania systemu wartości. Dzieje się tak jednak tylko i wyłącznie wtedy, kiedy poczucie winy jest uzasadnione, to znaczy, – kiedy wina rzeczywiście leży po stronie osoby poczuwającej się do winy. Czasami jednak poczucie winy jest sztucznie indukowane, to znaczy wzbudzane po to, by manipulować uczuciami, wzbudzić strach, uległość i zrealizować niecne cele. Wzbudzanie poczucia winy to jeden z mechanizmów manipulacji, często wykorzystywany, jako narzędzie przemocy psychicznej.

                                        




11 marca 2018

Kradnąc konie


„Kradnąc konie"

Per Petterson




Autor/ (ur. 18 lipca 1952 w Oslo) – norweski pisarz i eseista. Jego najbardziej znanym utworem jest wydana w 2003 powieść „Kradnąc konie”. Narratorem książki jest siedemdziesięcioletni mężczyzna, który u schyłku życia osiada na wsi

Tłumaczenie/ Iwona Zimnicka

Tematyka/ "Kradnąc konie" to powieść, w której znajdziemy niewiele poza wspomnieniami starzejącego się Tronda Sandera, uciekającego na wieś od miejskiego zgiełku, głównego bohatera. Lecz „to niewiele” bywa niezwykle wymowne, wstrząsające i wzruszające zarazem. Trond poszukuje spokoju, lecz odnajduje swoją przeszłość, dzieciństwo, które spędził wraz z ojcem w czasach II wojny światowej, pełne tajemnic, konspiracyjnych zabiegów, których jako dziecko nie był w stanie pojąć.

Główny motyw/ Trond Sander zawsze pragnął zamieszkać na pustkowiu. Swoje zamierzenie może zrealizować w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, po śmierci żony. Spokój, który spodziewa się znaleźć w mroźnych norweskich lasach, nie będzie jednak zupełny. Pewnej nocy Trond poznaje swojego jedynego sąsiada, a spotkanie z nim nieoczekiwanie budzi wspomnienia. Mężczyźni spotkali się już w 1948 roku, kiedy piętnastoletni bohater spędzał z ojcem wakacje na farmie. Doświadczenia, które chłopak zebrał tego niezwykłego lata - tragiczna śmierć niewinnej osoby, gorycz zdrady, pierwsza miłość i pierwsze doświadczenia erotyczne - miały wpływ na cały jego dalszy los.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Rozczarowanie ma smak popiołu w ustach, (...)”.
„(...) niekoniecznie musimy być głównymi bohaterami własnego życia”.
„Niektórzy mówią, że przeszłość to obca kraina, (...)”.



              Skrywasz jakiś sekret i bijesz się z myślami, czy go wyjawić? Psychologowie podpowiadają, czy warto trzymać tajemnice dla siebie. Zygmunt Freud uważał, że to sekretne myśli i popędy są najciekawszą częścią psychiki człowieka, a jednocześnie największym wyzwaniem dla terapeuty, który próbuje dostać się tam, gdzie mieszkają sekrety, – czyli do podświadomości. Freud twierdził też, że „żaden śmiertelnik nie jest w stanie dochować sekretu. Nawet, jeśli jego usta milczą, przemawiają palce. Zdrada wypływa z każdego pora jego skóry”. Innymi słowy, nawet, jeśli próbujemy coś ukryć, może nas zdradzić własne ciało. Tak powstają „freudowskie przejęzyczenia”, czyli językowe wpadki, które obnażają prawdziwe motywy i emocje człowieka.  Wiadomo, każdy ma sekrety. Ale niektórzy z nas są na tyle wstrzemięźliwi, że nigdy ich nie wyjawiają. Czy słusznie? Doktor Anita E. Kelly, psycholog z University of Notre Dame, która od lat studiuje sekretną naturę tajemnic, twierdzi, że chociaż nie ma bezpośredniej zależności między chowaniem wielu sekretów a słabym zdrowiem, ludzie skryci częściej cierpią na depresję, załamania psychiczne, lęki, a także najróżniejsze bóle psychosomatyczne. Co więcej, dzieci, które od najmłodszych lat muszą ukrywać niewygodne dla rodziny informacje, często zatrzymują się w rozwoju emocjonalnym. Nauka z tego wypływa taka, że może jednak warto, co jakiś czas wysprzątać szafę ze szkieletów, nawet, gdy ma się 67 lat jak bohater książki Per Peterrona „Kradnąc konie”. 

                Powieść ma wyraźnie zarysowanego bohatera, nie młodego, bo 67-letniego. Akcja z początku rysuje się bardzo blado: Trond przeżył wypadek, w którym zginęła jego żona, w ciągu miesiąca od wypadku żony na raka umiera jego siostra.  Postanawia, więc wycofać się z życia zawodowego, opuścić Oslo i osiąść samotnie w małym domku w lesie, a nawet ograniczyć do minimum kontakty z ludźmi. Nie podaje adresu córkom, nie zabiera telewizora, nie chce nawet mieć telefonu. Uważa, że do towarzystwa wystarczy mu pies i celebruje spacery z suką Lyrą nad jezioro. Nie chce jednak rozpamiętywać niedawnej tragedii, która dzięki świetnemu zdjęciu, zrobionemu przez przypadkowego fotoreportera, stała się pożywką dla mediów. Nie bardzo wie, o czym miałby z kimś rozmawiać. To jeden z powodów, dla których tu mieszka. Inny powód to las. Stanowił część jego życia przed wieloma laty, kiedy jako chłopiec przyjeżdżał tu podczas wakacji ze swoim ojcem.

             Nieoczekiwane spotkanie z sąsiadem, w którym Trond Sander rozpoznaje znajomego sprzed pięćdziesięciu lat, sprawi, że bohater wróci pamięcią do dalszej przeszłości. Niewielkie migawkowe obrazki składają się na szkicowy zarys historii Norwegii podczas II wojny światowej: okupacja, konspiracja, nielegalne wędrówki przez granicę, znikanie ojca z domu, i trochę kolorytu lokalnego: sianokosy, wyrąb drewna, spławianie go rzeką. Co właściwie działo się podczas wojny – bohater zrozumie dopiero latem 1948 r., które stanie się dla niego przełomowe, jako moment największej bliskości, a potem nieoczekiwanego rozstania z ojcem. U schyłku życia przypomina sobie czas wejścia w dorosłość i wtajemniczenia w sprawy płci. „Kradnąc konie” Per Pettersona to niespieszna opowieść, która bardzo powoli odsłania swoje tajemnice.

                 Podczas wieczornego spaceru nad jezioro Trond spotkał na swojej drodze sąsiada. Na początku go nie rozpoznał, ale po dłuższej rozmowie przypomniał sobie, że jest to Lars Haug brat Jona jego przyjaciela z dzieciństwa. Kiedy się spotkali obaj zdali sobie sprawę, że mieszkają obok siebie już od jakiegoś czasu a nigdy się sobie nie przedstawili, Trond wyciągnął, więc rękę i powiedział do Larsa: „Bardzo mi miło”, a te trzy słowa w ciemności nocy zabrzmiały równocześnie i obco jak zwrot: „Moje kondolencje”, wypowiedziane przez ojca Tronda, wiele lat temu na pewnym pogrzebie w głębi lasu, i natychmiast Trond pożałował, że je wymówił, ale Lars Haug w ogóle nie zareagował. Może uważał, że to całkiem na miejscu, że sytuacja wcale nie jest dziwniejsza niż jakakolwiek inna, w której dorośli mężczyźni przedstawiają się sobie po pięćdziesięciu latach na dworze. Lars opowiedział Trondowi historię o tym jak mając osiemnaście lat musiał w tym miejscu zabić ze strzelby psa, który gonił za młodymi łaniami.  Jednak w tym momencie Trond przypomniał sobie inna dramatyczną historię, która bezpośrednio dotyczyła Larsa...

               Mieli „kraść” konie. Tak powiedział Jon, stojąc przed drzwiami chaty w letniej zagrodzie, w której tego lata Trond mieszkał razem z ojcem. Miał piętnaście lat. To był roku 1948, jednego z pierwszych dni lipca. Niemcy opuścili Norwegię trzy lata wcześniej. Jon często stawał przed ich drzwiami, i rano, i wieczorem, i chciał, żeby gdzieś z nim iść: polować na zające, wędrować w kompletnej ciszy przez las w bladym świetle księżyca aż na wzgórze, łowić pstrągi w rzece, balansować na lśniących żółto balach, które przepływały niesione prądem rzeki. Jon nie chciał spędzać czasu z nikim innym oprócz Tronda. Jon miał dwóch młodszych braci, bliźniaków Larsa i Odda, ale Trond i Jon byli w tym samym wieku. Chłopcy chodzili „kraść” konie, co oznaczało wskakiwanie na nie z brzozy i próba jazdy na nich. Dzień wcześniej Jon zabrał swoją strzelbę i jak zwykle poszedł polować na zające. Trond nie mógł zrozumieć, skąd mu się wziął taki fioł na punkcie strzelania do zajęcy, ale to się stało jego specjalnością. Nie wiedział nawet, czy jego rodzina zjada wszystkie te zające? W każdym razie wrócił do domu z dwoma zającami związanymi za uszy sznurkiem, uśmiechnięty promiennie jak słońce, bo tego ranka strzelił dwa razy i dwa razy trafił. Wszedł do domu, rozglądając się za rodzicami, żeby pokazać im zdobycz, ale jego matka wybrała się tego dnia do Innbygda z wizytą do znajomych, a ojciec był w lesie. Jon w pospiechu o tym zapomniał i nie sprawdził, kto został w domu, a to przecież on miał pilnować bliźniaków. Odstawił strzelbę w sieni, zające powiesił na haku i przebiegł dom, szukając braci, nigdzie ich jednak nie było. Poszedł przejść się nad rzekę, pochylił się nad wodą i zanurzył w niej ręce, jakby chciałby rozgarnąć ja na boki, żeby lepiej widzieć, ale to przecież nie miało sensu, bo woda sięgała mu ledwie do kolan i była całkiem przezroczysta. Wyprostował się, nabrał powietrza, usiłując się skupić, i wtedy z domu usłyszał wystrzał.

                Strzelba. Zapomniał zabezpieczyć strzelbę, nie wyjął ostatniego naboju, co zawsze robił po powrocie do domu. Zawsze ją zabezpieczał, wyjmował nabój i odwieszał na stałe miejsce w komórce wysoko na haku. Ale tym razem po prostu postawił ją w sieni, bo nagle uświadomił sobie to, o czym zapomniał: że to on odpowiada za bliźnięta, które zostały same w domu. Miały dopiero dziesięć lat. Z pluskiem wyskoczył z rzeki, pobiegł kawałek wzdłuż brzegu i dalej do domu. W połowie drogi zobaczył ojca biegnącego z lasu po drugiej stronie zagrody. Tą strzelbą, która należała do Jona zaczęli bawić się bliźniacy. Wszystko, co robił Jon, dawało się naśladować w zabawie. Mały Lars dopadł pierwszy strzelby i zaczął ją wywijać. I wypalił. Huk i odrzut kolby był tak silne, że przewrócił się z krzykiem na podłogę. Nie trafił w żadną z tych rzeczy w domu, tylko w Odda, z bliska, prosto w serce. Jon leżał skulony w trawie i patrzył, jak ojciec wychodzi z domu, niosąc na rękach jego brata, a jedyną książką, w której zapisano imię Odda i z której nie dało się go wykreślić, była księga parafialna.

                Tej nocy, kiedy Trond spotkał na spacerze Larsa zastanawiał się nad tym, że było w tym mężczyźnie coś smutnego. Trond nabrał pewności. Lars to Lars, chociaż gdy go widział ostatnio, miał dziesięć lat, a teraz przekroczył już sześćdziesiątkę; gdyby coś takiego znalazł w powieści, tylko by się zirytował. Sporo przecież czytał, zwłaszcza w ostatnich latach, ale i wcześniej, oczywiście, i rozmyślał o tym, co przeczytał, a takie zbiegi okoliczności w literaturze pięknej, w każdym razie we współczesnych powieściach, sprawiają wrażenie sztucznych i trudno mu w nie uwierzyć. Może podobna historia przeszłaby w Dickensa, ale Dickens to przecież długa ballada o świecie, którego już nie ma, w której pod koniec wszystko musi się zgodzić jak w równaniu, zachwiana raz równowaga musi się wyprostować, aby bogowie mogli się uśmiechnąć. Może to stanowić pociechę albo protest przeciwko światu, który wypadł z zawiasów, ale tak już nie jest, jego świat już nie jest taki, nigdy zresztą nie miał zbyt dobrego mniemania o ludziach przekonanych, że naszym życiem steruje przeznaczenie. Tylko narzekają, umywają ręce i domagają się współczucia. Trond przekonany był, że sami tworzymy nasze życie, on w każdym razie sam je sobie stworzył, na tyle, na ile jest ono warte. Ale ze wszystkich miejsc, do których mógł się przeprowadzić, musiał trafić właśnie tutaj.

                   Nie żeby ten fakt coś zmieniał. Nie zmienił jego planów wobec tego domu, nie zmienił poczucia, ze mieszka tutaj, wszystko jest jak przedtem. Trzeba umieć mierzyć się z każdym dniem po kolei, jak ze wspomnieniami. Kolejnym wspomnieniem Tronda z dzieciństwa związanym z tym miejscem była miłość do matki Jona i Larsa. Pewnego dnia podczas wyrębu drewna piętnastoletni Trond doszedł do matki Jony, stanął tuż przy niej, biodrem dotykając jej biodra. Trond poczuł „porażenie prądem”, dostał erekcji, wyczuł też, że jego ojciec i ojciec Jona i Larsa patrzyli na to wydarzenie z góry i na moment wypadli z ról, a wtedy i on zrobił coś, co zaskoczyło go samego. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie, jedyna osobą, z którą dotychczas tak zrobił, była jego matka. Ale to nie była jego matka. To była matka Jona, pachnąca słońcem i żywicą. Nie chciał żeby była czyjąkolwiek matką. A najdziwniejsze, że ona się nie odsunęła, tylko pozwoliła jego ręce tak leżeć i lekko oparła się o jego bark, a Trond objął ja jeszcze mocniej, śmiertelnie przerażony, podniecony i szczęśliwy. W tym momencie nie chciał być synem swojej matki, która została w Oslo, ani mężczyzny, który stał na stercie drewna. Ojciec Jona, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego, starał się utrzymać chwyt, ale mu się nie udało, bal obrócił się jak śmigło, trafił go w stopy i stoczył się krzywo po belkach. Było słychać jak ojcu Jona noga pęka niczym słucha gałązka, i po raz pierwszy Trond poczuł przypływ goryczy wobec tego mężczyzny, że zniszczył najbardziej idealny moment w jego dotychczasowym życiu. Drugim rozczarowaniem, którego dostąpił Trond a związanym był z matką Jona, było poznanie tajemnicy, że jego ojciec i matka Jona mają ze sobą romans.

                   Książka pokazuje także jak przerwana dziecięca oraz -co ciekawe także- ojca więź z matką Tondera wpływała na relacje miłosne i romantyczne bohatera w okresie dorastania. Sformułowane w okresie dziecięcym oczekiwania były jednym z czynników wpływających na to, w jaki sposób Tonder próbuje nawiązać bliską relację z matką swojego kolegi. Spodziewał się, że ta sytuacja sprawi, że ludzie będą wobec niego otwarci, gotowi, by brać jego potrzeby pod uwagę, lecz przeciwnie: przewidział też, że jego zdanie i samopoczucie dla nikogo- szczególnie dla jego ojca- nie będzie ważne. Ta sytuacja zmienia się, kiedy ojciec „niespodziewanie” bez wcześniejszego uprzedzenia odchodzi od matki i znika zostawiając im tylko 150 koron, które zarobił za spław drewna. Matka Tondera wypłaca je z banku i kupuje w pobliskim sklepie Tonderowi piękny garnitur szyty na miarę. Wtedy bohater poczuł, że jest ważny dla swojej matki, i że stał się w jej oczach prawdziwym „mężczyzną”.

                 Ta lektura przypomina o nieuchronności losu, o starości, o zbliżającym się końcu. Mówi o wydarzeniach, które chociaż przypadkowe – determinują resztę życia. My wszyscy uzmysławiamy sobie, że tak jak Trond wracamy do wspomnień i ciągle robimy swoisty rachunek sumienia. Powieść Pera Pettersona na długo pozostaje w myślach czytelnika, jest tak hipnotyczna jak gęsty norweski las, w którym częściowo toczy się akcja - chłopiec na skraju dorosłości, lato pełne tragedii, krajobraz i klimat Norwegii opisane pięknym, czystym i eleganckim stylem. Pettersonowi udało się znakomicie oddać dwie rzeczy: przeczucie, co do kruchości życia oraz pełne napięcia oczekiwanie na chwilę, kiedy to przeczucie stanie się faktem. Oszczędna, zaskakująca proza odbiera dech w piersiach jak silne uderzenie mroźnego skandynawskiego wiatru.