„Kradnąc konie"
Per Petterson
Autor/ (ur. 18 lipca 1952 w Oslo) – norweski pisarz i
eseista. Jego najbardziej znanym utworem jest wydana w 2003 powieść „Kradnąc konie”.
Narratorem książki jest siedemdziesięcioletni mężczyzna, który u schyłku życia
osiada na wsi
Tłumaczenie/ Iwona
Zimnicka
Tematyka/ "Kradnąc konie" to powieść, w
której znajdziemy niewiele poza wspomnieniami starzejącego się Tronda Sandera,
uciekającego na wieś od miejskiego zgiełku, głównego bohatera. Lecz „to
niewiele” bywa niezwykle wymowne, wstrząsające i wzruszające zarazem. Trond
poszukuje spokoju, lecz odnajduje swoją przeszłość, dzieciństwo, które spędził
wraz z ojcem w czasach II wojny światowej, pełne tajemnic, konspiracyjnych
zabiegów, których jako dziecko nie był w stanie pojąć.
Główny motyw/ Trond
Sander zawsze pragnął zamieszkać na pustkowiu. Swoje zamierzenie może
zrealizować w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, po śmierci żony. Spokój, który
spodziewa się znaleźć w mroźnych norweskich lasach, nie będzie jednak zupełny.
Pewnej nocy Trond poznaje swojego jedynego sąsiada, a spotkanie z nim
nieoczekiwanie budzi wspomnienia. Mężczyźni spotkali się już w 1948 roku, kiedy
piętnastoletni bohater spędzał z ojcem wakacje na farmie. Doświadczenia, które
chłopak zebrał tego niezwykłego lata - tragiczna śmierć niewinnej osoby, gorycz
zdrady, pierwsza miłość i pierwsze doświadczenia erotyczne - miały wpływ na
cały jego dalszy los.
Cytat z
książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Rozczarowanie ma
smak popiołu w ustach, (...)”.
„(...) niekoniecznie
musimy być głównymi bohaterami własnego życia”.
„Niektórzy mówią, że
przeszłość to obca kraina, (...)”.
Skrywasz jakiś sekret i bijesz się z myślami, czy go wyjawić?
Psychologowie podpowiadają, czy warto trzymać tajemnice dla siebie. Zygmunt
Freud uważał, że to sekretne myśli i popędy są najciekawszą częścią
psychiki człowieka, a jednocześnie największym wyzwaniem dla terapeuty,
który próbuje dostać się tam, gdzie mieszkają sekrety, – czyli do
podświadomości. Freud twierdził też, że „żaden
śmiertelnik nie jest w stanie dochować sekretu. Nawet, jeśli jego usta
milczą, przemawiają palce. Zdrada wypływa z każdego pora jego skóry”.
Innymi słowy, nawet, jeśli próbujemy coś ukryć, może nas zdradzić własne ciało.
Tak powstają „freudowskie przejęzyczenia”, czyli językowe wpadki, które
obnażają prawdziwe motywy i emocje człowieka. Wiadomo,
każdy ma sekrety. Ale niektórzy z nas są na tyle wstrzemięźliwi, że nigdy
ich nie wyjawiają. Czy słusznie? Doktor Anita E. Kelly, psycholog
z University of Notre Dame, która od lat studiuje sekretną naturę
tajemnic, twierdzi, że chociaż nie ma bezpośredniej zależności między chowaniem
wielu sekretów a słabym zdrowiem, ludzie skryci częściej cierpią na
depresję, załamania psychiczne, lęki, a także najróżniejsze bóle
psychosomatyczne. Co więcej, dzieci, które od najmłodszych lat muszą ukrywać
niewygodne dla rodziny informacje, często zatrzymują się w rozwoju
emocjonalnym. Nauka z tego wypływa taka, że może jednak warto, co jakiś czas
wysprzątać szafę ze szkieletów, nawet, gdy ma się 67 lat jak bohater książki
Per Peterrona „Kradnąc konie”.
Powieść ma wyraźnie
zarysowanego bohatera, nie młodego, bo 67-letniego. Akcja z początku
rysuje się bardzo blado: Trond przeżył wypadek, w którym zginęła jego
żona, w ciągu miesiąca od wypadku żony na raka umiera jego siostra. Postanawia, więc wycofać się z życia
zawodowego, opuścić Oslo i osiąść samotnie w małym domku
w lesie, a nawet ograniczyć do minimum kontakty z ludźmi. Nie
podaje adresu córkom, nie zabiera telewizora, nie chce nawet mieć telefonu.
Uważa, że do towarzystwa wystarczy mu pies i celebruje spacery z suką
Lyrą nad jezioro. Nie chce jednak rozpamiętywać niedawnej tragedii, która
dzięki świetnemu zdjęciu, zrobionemu przez przypadkowego fotoreportera, stała
się pożywką dla mediów. Nie bardzo wie, o czym miałby z kimś rozmawiać. To
jeden z powodów, dla których tu mieszka. Inny powód to las. Stanowił część jego
życia przed wieloma laty, kiedy jako chłopiec przyjeżdżał tu podczas wakacji ze
swoim ojcem.
Nieoczekiwane spotkanie
z sąsiadem, w którym Trond Sander rozpoznaje znajomego sprzed
pięćdziesięciu lat, sprawi, że bohater wróci pamięcią do dalszej przeszłości.
Niewielkie migawkowe obrazki składają się na szkicowy zarys historii Norwegii
podczas II wojny światowej: okupacja, konspiracja, nielegalne wędrówki przez
granicę, znikanie ojca z domu, i trochę kolorytu lokalnego:
sianokosy, wyrąb drewna, spławianie go rzeką. Co właściwie działo się podczas
wojny – bohater zrozumie dopiero latem 1948 r., które stanie się dla niego
przełomowe, jako moment największej bliskości, a potem nieoczekiwanego
rozstania z ojcem. U schyłku życia przypomina sobie czas wejścia
w dorosłość i wtajemniczenia w sprawy płci. „Kradnąc konie” Per
Pettersona to niespieszna opowieść, która bardzo powoli odsłania swoje
tajemnice.
Podczas
wieczornego spaceru nad jezioro Trond spotkał na swojej drodze sąsiada. Na
początku go nie rozpoznał, ale po dłuższej rozmowie przypomniał sobie, że jest
to Lars Haug brat Jona jego przyjaciela z dzieciństwa. Kiedy się spotkali obaj
zdali sobie sprawę, że mieszkają obok siebie już od jakiegoś czasu a nigdy się
sobie nie przedstawili, Trond wyciągnął, więc rękę i powiedział do Larsa: „Bardzo mi miło”, a te trzy słowa w
ciemności nocy zabrzmiały równocześnie i obco jak zwrot: „Moje kondolencje”, wypowiedziane przez ojca Tronda, wiele lat temu
na pewnym pogrzebie w głębi lasu, i natychmiast Trond pożałował, że je wymówił,
ale Lars Haug w ogóle nie zareagował.
Może uważał, że to całkiem na miejscu, że sytuacja wcale nie jest dziwniejsza
niż jakakolwiek inna, w której dorośli mężczyźni przedstawiają się sobie po
pięćdziesięciu latach na dworze. Lars opowiedział Trondowi historię o tym jak
mając osiemnaście lat musiał w tym miejscu zabić ze strzelby psa, który gonił
za młodymi łaniami. Jednak w tym
momencie Trond przypomniał sobie inna dramatyczną historię, która bezpośrednio
dotyczyła Larsa...
Mieli „kraść” konie. Tak
powiedział Jon, stojąc przed drzwiami chaty w letniej zagrodzie, w której tego
lata Trond mieszkał razem z ojcem. Miał piętnaście lat. To był roku 1948,
jednego z pierwszych dni lipca. Niemcy opuścili Norwegię trzy lata wcześniej. Jon
często stawał przed ich drzwiami, i rano, i wieczorem, i chciał, żeby gdzieś z
nim iść: polować na zające, wędrować w kompletnej ciszy przez las w bladym
świetle księżyca aż na wzgórze, łowić pstrągi w rzece, balansować na lśniących
żółto balach, które przepływały niesione prądem rzeki. Jon nie chciał spędzać
czasu z nikim innym oprócz Tronda. Jon miał dwóch młodszych braci, bliźniaków Larsa
i Odda, ale Trond i Jon byli w tym samym wieku. Chłopcy chodzili „kraść” konie,
co oznaczało wskakiwanie na nie z brzozy i próba jazdy na nich. Dzień wcześniej
Jon zabrał swoją strzelbę i jak zwykle poszedł polować na zające. Trond nie
mógł zrozumieć, skąd mu się wziął taki fioł na punkcie strzelania do zajęcy,
ale to się stało jego specjalnością. Nie wiedział nawet, czy jego rodzina zjada
wszystkie te zające? W każdym razie wrócił do domu z dwoma zającami związanymi
za uszy sznurkiem, uśmiechnięty promiennie jak słońce, bo tego ranka strzelił
dwa razy i dwa razy trafił. Wszedł do domu, rozglądając się za rodzicami, żeby
pokazać im zdobycz, ale jego matka wybrała się tego dnia do Innbygda z wizytą
do znajomych, a ojciec był w lesie. Jon w pospiechu o tym zapomniał i nie
sprawdził, kto został w domu, a to przecież on miał pilnować bliźniaków. Odstawił
strzelbę w sieni, zające powiesił na haku i przebiegł dom, szukając braci,
nigdzie ich jednak nie było. Poszedł przejść się nad rzekę, pochylił się nad
wodą i zanurzył w niej ręce, jakby chciałby rozgarnąć ja na boki, żeby lepiej
widzieć, ale to przecież nie miało sensu, bo woda sięgała mu ledwie do kolan i
była całkiem przezroczysta. Wyprostował się, nabrał powietrza, usiłując się
skupić, i wtedy z domu usłyszał wystrzał.
Strzelba. Zapomniał
zabezpieczyć strzelbę, nie wyjął ostatniego naboju, co zawsze robił po powrocie
do domu. Zawsze ją zabezpieczał, wyjmował nabój i odwieszał na stałe miejsce w
komórce wysoko na haku. Ale tym razem po prostu postawił ją w sieni, bo nagle
uświadomił sobie to, o czym zapomniał: że to on odpowiada za bliźnięta, które
zostały same w domu. Miały dopiero dziesięć lat. Z pluskiem wyskoczył z rzeki,
pobiegł kawałek wzdłuż brzegu i dalej do domu. W połowie drogi zobaczył ojca
biegnącego z lasu po drugiej stronie zagrody. Tą strzelbą, która należała do
Jona zaczęli bawić się bliźniacy. Wszystko, co robił Jon, dawało się naśladować
w zabawie. Mały Lars dopadł pierwszy strzelby i zaczął ją wywijać. I wypalił.
Huk i odrzut kolby był tak silne, że przewrócił się z krzykiem na podłogę. Nie
trafił w żadną z tych rzeczy w domu, tylko w Odda, z bliska, prosto w serce.
Jon leżał skulony w trawie i patrzył, jak ojciec wychodzi z domu, niosąc na
rękach jego brata, a jedyną książką, w której zapisano imię Odda i z której nie
dało się go wykreślić, była księga parafialna.
Tej nocy, kiedy Trond spotkał
na spacerze Larsa zastanawiał się nad tym, że było w tym mężczyźnie coś
smutnego. Trond nabrał pewności. Lars to Lars, chociaż gdy go widział ostatnio,
miał dziesięć lat, a teraz przekroczył już sześćdziesiątkę; gdyby coś takiego
znalazł w powieści, tylko by się zirytował. Sporo przecież czytał, zwłaszcza w
ostatnich latach, ale i wcześniej, oczywiście, i rozmyślał o tym, co
przeczytał, a takie zbiegi okoliczności w literaturze pięknej, w każdym razie
we współczesnych powieściach, sprawiają wrażenie sztucznych i trudno mu w nie
uwierzyć. Może podobna historia przeszłaby w Dickensa, ale Dickens to przecież
długa ballada o świecie, którego już nie ma, w której pod koniec wszystko musi
się zgodzić jak w równaniu, zachwiana raz równowaga musi się wyprostować, aby
bogowie mogli się uśmiechnąć. Może to stanowić pociechę albo protest przeciwko
światu, który wypadł z zawiasów, ale tak już nie jest, jego świat już nie jest
taki, nigdy zresztą nie miał zbyt dobrego mniemania o ludziach przekonanych, że
naszym życiem steruje przeznaczenie. Tylko narzekają, umywają ręce i domagają
się współczucia. Trond przekonany był, że sami tworzymy nasze życie, on w
każdym razie sam je sobie stworzył, na tyle, na ile jest ono warte. Ale ze
wszystkich miejsc, do których mógł się przeprowadzić, musiał trafić właśnie
tutaj.
Nie żeby ten fakt coś
zmieniał. Nie zmienił jego planów wobec tego domu, nie zmienił poczucia, ze
mieszka tutaj, wszystko jest jak przedtem. Trzeba umieć mierzyć się z każdym
dniem po kolei, jak ze wspomnieniami. Kolejnym wspomnieniem Tronda z
dzieciństwa związanym z tym miejscem była miłość do matki Jona i Larsa. Pewnego
dnia podczas wyrębu drewna piętnastoletni Trond doszedł do matki Jony, stanął
tuż przy niej, biodrem dotykając jej biodra. Trond poczuł „porażenie prądem”,
dostał erekcji, wyczuł też, że jego ojciec i ojciec Jona i Larsa patrzyli na to
wydarzenie z góry i na moment wypadli z ról, a wtedy i on zrobił coś, co
zaskoczyło go samego. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie, jedyna
osobą, z którą dotychczas tak zrobił, była jego matka. Ale to nie była jego
matka. To była matka Jona, pachnąca słońcem i żywicą. Nie chciał żeby była
czyjąkolwiek matką. A najdziwniejsze, że ona się nie odsunęła, tylko pozwoliła
jego ręce tak leżeć i lekko oparła się o jego bark, a Trond objął ja jeszcze
mocniej, śmiertelnie przerażony, podniecony i szczęśliwy. W tym momencie nie
chciał być synem swojej matki, która została w Oslo, ani mężczyzny, który stał na
stercie drewna. Ojciec Jona, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego,
starał się utrzymać chwyt, ale mu się nie udało, bal obrócił się jak śmigło,
trafił go w stopy i stoczył się krzywo po belkach. Było słychać jak ojcu Jona
noga pęka niczym słucha gałązka, i po raz pierwszy Trond poczuł przypływ
goryczy wobec tego mężczyzny, że zniszczył najbardziej idealny moment w jego
dotychczasowym życiu. Drugim rozczarowaniem, którego dostąpił Trond a związanym
był z matką Jona, było poznanie tajemnicy, że jego ojciec i matka Jona mają ze
sobą romans.
Książka pokazuje także jak
przerwana dziecięca oraz -co ciekawe także- ojca więź z matką Tondera wpływała na relacje miłosne i romantyczne
bohatera w okresie dorastania. Sformułowane w okresie dziecięcym oczekiwania
były jednym z czynników wpływających na to, w jaki sposób Tonder próbuje
nawiązać bliską relację z matką swojego kolegi. Spodziewał się, że ta sytuacja
sprawi, że ludzie będą wobec niego otwarci, gotowi, by brać jego potrzeby pod
uwagę, lecz przeciwnie: przewidział też, że jego zdanie i samopoczucie dla
nikogo- szczególnie dla jego ojca- nie będzie ważne. Ta sytuacja zmienia się,
kiedy ojciec „niespodziewanie” bez wcześniejszego uprzedzenia odchodzi od matki
i znika zostawiając im tylko 150 koron, które zarobił za spław drewna. Matka
Tondera wypłaca je z banku i kupuje w pobliskim sklepie Tonderowi piękny
garnitur szyty na miarę. Wtedy bohater poczuł, że jest ważny dla swojej matki,
i że stał się w jej oczach prawdziwym „mężczyzną”.
Ta lektura przypomina o nieuchronności losu,
o starości, o zbliżającym się końcu. Mówi
o wydarzeniach, które chociaż przypadkowe – determinują resztę życia. My
wszyscy uzmysławiamy sobie, że tak jak Trond wracamy do wspomnień i ciągle
robimy swoisty rachunek sumienia. Powieść
Pera Pettersona na długo pozostaje w myślach czytelnika, jest tak hipnotyczna
jak gęsty norweski las, w którym częściowo toczy się akcja - chłopiec na skraju
dorosłości, lato pełne tragedii, krajobraz i klimat Norwegii opisane pięknym,
czystym i eleganckim stylem. Pettersonowi udało się znakomicie oddać dwie rzeczy: przeczucie, co do
kruchości życia oraz pełne napięcia oczekiwanie na chwilę, kiedy to przeczucie
stanie się faktem. Oszczędna, zaskakująca proza odbiera dech w piersiach jak
silne uderzenie mroźnego skandynawskiego wiatru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz