11 marca 2018

Kradnąc konie


„Kradnąc konie"

Per Petterson




Autor/ (ur. 18 lipca 1952 w Oslo) – norweski pisarz i eseista. Jego najbardziej znanym utworem jest wydana w 2003 powieść „Kradnąc konie”. Narratorem książki jest siedemdziesięcioletni mężczyzna, który u schyłku życia osiada na wsi

Tłumaczenie/ Iwona Zimnicka

Tematyka/ "Kradnąc konie" to powieść, w której znajdziemy niewiele poza wspomnieniami starzejącego się Tronda Sandera, uciekającego na wieś od miejskiego zgiełku, głównego bohatera. Lecz „to niewiele” bywa niezwykle wymowne, wstrząsające i wzruszające zarazem. Trond poszukuje spokoju, lecz odnajduje swoją przeszłość, dzieciństwo, które spędził wraz z ojcem w czasach II wojny światowej, pełne tajemnic, konspiracyjnych zabiegów, których jako dziecko nie był w stanie pojąć.

Główny motyw/ Trond Sander zawsze pragnął zamieszkać na pustkowiu. Swoje zamierzenie może zrealizować w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, po śmierci żony. Spokój, który spodziewa się znaleźć w mroźnych norweskich lasach, nie będzie jednak zupełny. Pewnej nocy Trond poznaje swojego jedynego sąsiada, a spotkanie z nim nieoczekiwanie budzi wspomnienia. Mężczyźni spotkali się już w 1948 roku, kiedy piętnastoletni bohater spędzał z ojcem wakacje na farmie. Doświadczenia, które chłopak zebrał tego niezwykłego lata - tragiczna śmierć niewinnej osoby, gorycz zdrady, pierwsza miłość i pierwsze doświadczenia erotyczne - miały wpływ na cały jego dalszy los.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Rozczarowanie ma smak popiołu w ustach, (...)”.
„(...) niekoniecznie musimy być głównymi bohaterami własnego życia”.
„Niektórzy mówią, że przeszłość to obca kraina, (...)”.



              Skrywasz jakiś sekret i bijesz się z myślami, czy go wyjawić? Psychologowie podpowiadają, czy warto trzymać tajemnice dla siebie. Zygmunt Freud uważał, że to sekretne myśli i popędy są najciekawszą częścią psychiki człowieka, a jednocześnie największym wyzwaniem dla terapeuty, który próbuje dostać się tam, gdzie mieszkają sekrety, – czyli do podświadomości. Freud twierdził też, że „żaden śmiertelnik nie jest w stanie dochować sekretu. Nawet, jeśli jego usta milczą, przemawiają palce. Zdrada wypływa z każdego pora jego skóry”. Innymi słowy, nawet, jeśli próbujemy coś ukryć, może nas zdradzić własne ciało. Tak powstają „freudowskie przejęzyczenia”, czyli językowe wpadki, które obnażają prawdziwe motywy i emocje człowieka.  Wiadomo, każdy ma sekrety. Ale niektórzy z nas są na tyle wstrzemięźliwi, że nigdy ich nie wyjawiają. Czy słusznie? Doktor Anita E. Kelly, psycholog z University of Notre Dame, która od lat studiuje sekretną naturę tajemnic, twierdzi, że chociaż nie ma bezpośredniej zależności między chowaniem wielu sekretów a słabym zdrowiem, ludzie skryci częściej cierpią na depresję, załamania psychiczne, lęki, a także najróżniejsze bóle psychosomatyczne. Co więcej, dzieci, które od najmłodszych lat muszą ukrywać niewygodne dla rodziny informacje, często zatrzymują się w rozwoju emocjonalnym. Nauka z tego wypływa taka, że może jednak warto, co jakiś czas wysprzątać szafę ze szkieletów, nawet, gdy ma się 67 lat jak bohater książki Per Peterrona „Kradnąc konie”. 

                Powieść ma wyraźnie zarysowanego bohatera, nie młodego, bo 67-letniego. Akcja z początku rysuje się bardzo blado: Trond przeżył wypadek, w którym zginęła jego żona, w ciągu miesiąca od wypadku żony na raka umiera jego siostra.  Postanawia, więc wycofać się z życia zawodowego, opuścić Oslo i osiąść samotnie w małym domku w lesie, a nawet ograniczyć do minimum kontakty z ludźmi. Nie podaje adresu córkom, nie zabiera telewizora, nie chce nawet mieć telefonu. Uważa, że do towarzystwa wystarczy mu pies i celebruje spacery z suką Lyrą nad jezioro. Nie chce jednak rozpamiętywać niedawnej tragedii, która dzięki świetnemu zdjęciu, zrobionemu przez przypadkowego fotoreportera, stała się pożywką dla mediów. Nie bardzo wie, o czym miałby z kimś rozmawiać. To jeden z powodów, dla których tu mieszka. Inny powód to las. Stanowił część jego życia przed wieloma laty, kiedy jako chłopiec przyjeżdżał tu podczas wakacji ze swoim ojcem.

             Nieoczekiwane spotkanie z sąsiadem, w którym Trond Sander rozpoznaje znajomego sprzed pięćdziesięciu lat, sprawi, że bohater wróci pamięcią do dalszej przeszłości. Niewielkie migawkowe obrazki składają się na szkicowy zarys historii Norwegii podczas II wojny światowej: okupacja, konspiracja, nielegalne wędrówki przez granicę, znikanie ojca z domu, i trochę kolorytu lokalnego: sianokosy, wyrąb drewna, spławianie go rzeką. Co właściwie działo się podczas wojny – bohater zrozumie dopiero latem 1948 r., które stanie się dla niego przełomowe, jako moment największej bliskości, a potem nieoczekiwanego rozstania z ojcem. U schyłku życia przypomina sobie czas wejścia w dorosłość i wtajemniczenia w sprawy płci. „Kradnąc konie” Per Pettersona to niespieszna opowieść, która bardzo powoli odsłania swoje tajemnice.

                 Podczas wieczornego spaceru nad jezioro Trond spotkał na swojej drodze sąsiada. Na początku go nie rozpoznał, ale po dłuższej rozmowie przypomniał sobie, że jest to Lars Haug brat Jona jego przyjaciela z dzieciństwa. Kiedy się spotkali obaj zdali sobie sprawę, że mieszkają obok siebie już od jakiegoś czasu a nigdy się sobie nie przedstawili, Trond wyciągnął, więc rękę i powiedział do Larsa: „Bardzo mi miło”, a te trzy słowa w ciemności nocy zabrzmiały równocześnie i obco jak zwrot: „Moje kondolencje”, wypowiedziane przez ojca Tronda, wiele lat temu na pewnym pogrzebie w głębi lasu, i natychmiast Trond pożałował, że je wymówił, ale Lars Haug w ogóle nie zareagował. Może uważał, że to całkiem na miejscu, że sytuacja wcale nie jest dziwniejsza niż jakakolwiek inna, w której dorośli mężczyźni przedstawiają się sobie po pięćdziesięciu latach na dworze. Lars opowiedział Trondowi historię o tym jak mając osiemnaście lat musiał w tym miejscu zabić ze strzelby psa, który gonił za młodymi łaniami.  Jednak w tym momencie Trond przypomniał sobie inna dramatyczną historię, która bezpośrednio dotyczyła Larsa...

               Mieli „kraść” konie. Tak powiedział Jon, stojąc przed drzwiami chaty w letniej zagrodzie, w której tego lata Trond mieszkał razem z ojcem. Miał piętnaście lat. To był roku 1948, jednego z pierwszych dni lipca. Niemcy opuścili Norwegię trzy lata wcześniej. Jon często stawał przed ich drzwiami, i rano, i wieczorem, i chciał, żeby gdzieś z nim iść: polować na zające, wędrować w kompletnej ciszy przez las w bladym świetle księżyca aż na wzgórze, łowić pstrągi w rzece, balansować na lśniących żółto balach, które przepływały niesione prądem rzeki. Jon nie chciał spędzać czasu z nikim innym oprócz Tronda. Jon miał dwóch młodszych braci, bliźniaków Larsa i Odda, ale Trond i Jon byli w tym samym wieku. Chłopcy chodzili „kraść” konie, co oznaczało wskakiwanie na nie z brzozy i próba jazdy na nich. Dzień wcześniej Jon zabrał swoją strzelbę i jak zwykle poszedł polować na zające. Trond nie mógł zrozumieć, skąd mu się wziął taki fioł na punkcie strzelania do zajęcy, ale to się stało jego specjalnością. Nie wiedział nawet, czy jego rodzina zjada wszystkie te zające? W każdym razie wrócił do domu z dwoma zającami związanymi za uszy sznurkiem, uśmiechnięty promiennie jak słońce, bo tego ranka strzelił dwa razy i dwa razy trafił. Wszedł do domu, rozglądając się za rodzicami, żeby pokazać im zdobycz, ale jego matka wybrała się tego dnia do Innbygda z wizytą do znajomych, a ojciec był w lesie. Jon w pospiechu o tym zapomniał i nie sprawdził, kto został w domu, a to przecież on miał pilnować bliźniaków. Odstawił strzelbę w sieni, zające powiesił na haku i przebiegł dom, szukając braci, nigdzie ich jednak nie było. Poszedł przejść się nad rzekę, pochylił się nad wodą i zanurzył w niej ręce, jakby chciałby rozgarnąć ja na boki, żeby lepiej widzieć, ale to przecież nie miało sensu, bo woda sięgała mu ledwie do kolan i była całkiem przezroczysta. Wyprostował się, nabrał powietrza, usiłując się skupić, i wtedy z domu usłyszał wystrzał.

                Strzelba. Zapomniał zabezpieczyć strzelbę, nie wyjął ostatniego naboju, co zawsze robił po powrocie do domu. Zawsze ją zabezpieczał, wyjmował nabój i odwieszał na stałe miejsce w komórce wysoko na haku. Ale tym razem po prostu postawił ją w sieni, bo nagle uświadomił sobie to, o czym zapomniał: że to on odpowiada za bliźnięta, które zostały same w domu. Miały dopiero dziesięć lat. Z pluskiem wyskoczył z rzeki, pobiegł kawałek wzdłuż brzegu i dalej do domu. W połowie drogi zobaczył ojca biegnącego z lasu po drugiej stronie zagrody. Tą strzelbą, która należała do Jona zaczęli bawić się bliźniacy. Wszystko, co robił Jon, dawało się naśladować w zabawie. Mały Lars dopadł pierwszy strzelby i zaczął ją wywijać. I wypalił. Huk i odrzut kolby był tak silne, że przewrócił się z krzykiem na podłogę. Nie trafił w żadną z tych rzeczy w domu, tylko w Odda, z bliska, prosto w serce. Jon leżał skulony w trawie i patrzył, jak ojciec wychodzi z domu, niosąc na rękach jego brata, a jedyną książką, w której zapisano imię Odda i z której nie dało się go wykreślić, była księga parafialna.

                Tej nocy, kiedy Trond spotkał na spacerze Larsa zastanawiał się nad tym, że było w tym mężczyźnie coś smutnego. Trond nabrał pewności. Lars to Lars, chociaż gdy go widział ostatnio, miał dziesięć lat, a teraz przekroczył już sześćdziesiątkę; gdyby coś takiego znalazł w powieści, tylko by się zirytował. Sporo przecież czytał, zwłaszcza w ostatnich latach, ale i wcześniej, oczywiście, i rozmyślał o tym, co przeczytał, a takie zbiegi okoliczności w literaturze pięknej, w każdym razie we współczesnych powieściach, sprawiają wrażenie sztucznych i trudno mu w nie uwierzyć. Może podobna historia przeszłaby w Dickensa, ale Dickens to przecież długa ballada o świecie, którego już nie ma, w której pod koniec wszystko musi się zgodzić jak w równaniu, zachwiana raz równowaga musi się wyprostować, aby bogowie mogli się uśmiechnąć. Może to stanowić pociechę albo protest przeciwko światu, który wypadł z zawiasów, ale tak już nie jest, jego świat już nie jest taki, nigdy zresztą nie miał zbyt dobrego mniemania o ludziach przekonanych, że naszym życiem steruje przeznaczenie. Tylko narzekają, umywają ręce i domagają się współczucia. Trond przekonany był, że sami tworzymy nasze życie, on w każdym razie sam je sobie stworzył, na tyle, na ile jest ono warte. Ale ze wszystkich miejsc, do których mógł się przeprowadzić, musiał trafić właśnie tutaj.

                   Nie żeby ten fakt coś zmieniał. Nie zmienił jego planów wobec tego domu, nie zmienił poczucia, ze mieszka tutaj, wszystko jest jak przedtem. Trzeba umieć mierzyć się z każdym dniem po kolei, jak ze wspomnieniami. Kolejnym wspomnieniem Tronda z dzieciństwa związanym z tym miejscem była miłość do matki Jona i Larsa. Pewnego dnia podczas wyrębu drewna piętnastoletni Trond doszedł do matki Jony, stanął tuż przy niej, biodrem dotykając jej biodra. Trond poczuł „porażenie prądem”, dostał erekcji, wyczuł też, że jego ojciec i ojciec Jona i Larsa patrzyli na to wydarzenie z góry i na moment wypadli z ról, a wtedy i on zrobił coś, co zaskoczyło go samego. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie, jedyna osobą, z którą dotychczas tak zrobił, była jego matka. Ale to nie była jego matka. To była matka Jona, pachnąca słońcem i żywicą. Nie chciał żeby była czyjąkolwiek matką. A najdziwniejsze, że ona się nie odsunęła, tylko pozwoliła jego ręce tak leżeć i lekko oparła się o jego bark, a Trond objął ja jeszcze mocniej, śmiertelnie przerażony, podniecony i szczęśliwy. W tym momencie nie chciał być synem swojej matki, która została w Oslo, ani mężczyzny, który stał na stercie drewna. Ojciec Jona, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego, starał się utrzymać chwyt, ale mu się nie udało, bal obrócił się jak śmigło, trafił go w stopy i stoczył się krzywo po belkach. Było słychać jak ojcu Jona noga pęka niczym słucha gałązka, i po raz pierwszy Trond poczuł przypływ goryczy wobec tego mężczyzny, że zniszczył najbardziej idealny moment w jego dotychczasowym życiu. Drugim rozczarowaniem, którego dostąpił Trond a związanym był z matką Jona, było poznanie tajemnicy, że jego ojciec i matka Jona mają ze sobą romans.

                   Książka pokazuje także jak przerwana dziecięca oraz -co ciekawe także- ojca więź z matką Tondera wpływała na relacje miłosne i romantyczne bohatera w okresie dorastania. Sformułowane w okresie dziecięcym oczekiwania były jednym z czynników wpływających na to, w jaki sposób Tonder próbuje nawiązać bliską relację z matką swojego kolegi. Spodziewał się, że ta sytuacja sprawi, że ludzie będą wobec niego otwarci, gotowi, by brać jego potrzeby pod uwagę, lecz przeciwnie: przewidział też, że jego zdanie i samopoczucie dla nikogo- szczególnie dla jego ojca- nie będzie ważne. Ta sytuacja zmienia się, kiedy ojciec „niespodziewanie” bez wcześniejszego uprzedzenia odchodzi od matki i znika zostawiając im tylko 150 koron, które zarobił za spław drewna. Matka Tondera wypłaca je z banku i kupuje w pobliskim sklepie Tonderowi piękny garnitur szyty na miarę. Wtedy bohater poczuł, że jest ważny dla swojej matki, i że stał się w jej oczach prawdziwym „mężczyzną”.

                 Ta lektura przypomina o nieuchronności losu, o starości, o zbliżającym się końcu. Mówi o wydarzeniach, które chociaż przypadkowe – determinują resztę życia. My wszyscy uzmysławiamy sobie, że tak jak Trond wracamy do wspomnień i ciągle robimy swoisty rachunek sumienia. Powieść Pera Pettersona na długo pozostaje w myślach czytelnika, jest tak hipnotyczna jak gęsty norweski las, w którym częściowo toczy się akcja - chłopiec na skraju dorosłości, lato pełne tragedii, krajobraz i klimat Norwegii opisane pięknym, czystym i eleganckim stylem. Pettersonowi udało się znakomicie oddać dwie rzeczy: przeczucie, co do kruchości życia oraz pełne napięcia oczekiwanie na chwilę, kiedy to przeczucie stanie się faktem. Oszczędna, zaskakująca proza odbiera dech w piersiach jak silne uderzenie mroźnego skandynawskiego wiatru.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz