„Życie i czasy
Michaela K.”
John Maxwell Coetzee
Autor/ (ur. 9 lutego 1940 w Kapsztadzie) – południowoafrykański i australijski
pisarz, laureat Literackiej Nagrody Nobla (2003).
Tłumaczenie/ Magdalena Konikowska
Tematyka/ Nie można
przejść obojętnie wobec losów Michaela K., tej smutnej opowieści o istnieniu
człowieka, który wypadł gdzieś poza ramy życia. To opowieść o ranie, którą jest
ludzka egzystencja w obliczu bezduszności innych. Zazwyczaj ludzkie ciało
walczy o przetrwanie na wszystkie sposoby, jednak doczesna powłoka Michaela K.
pragnie jedynie być wolna. Cokolwiek by to oznaczało, marzy o wolności. Nie
tylko jego życie, ale i czasy są niespokojne. W kraju, o którym mowa szaleje
apartheid a pewna grupa ludzi nie jest traktowana tak, jak na to zasłużyła.
Główny motyw/ W RPA trwa
wojna domowa. Płoną miasta, kraj patrolują uzbrojone konwoje, wojskowe
posterunki pilnują dróg. Michael K., prosty, wycofany ogrodnik, usiłuje
przetrwać w rozpadającej się rzeczywistości. Wraz ze schorowaną matką opuszcza
miasto i rusza na farmę zapamiętaną z dzieciństwa. Wkrótce jego podróż staje
się poszukiwaniem punktów odniesienia w ogarniętym chaosem kraju. Życie i czasy
Michaela K. to historia o poszukiwaniu wolności i niewinności w świecie upadku.
Na bezdusznym lądzie, w czasach trwogi i pogardy, Michael, dojrzewając do
własnej świadomości, zadaje światu proste pytania oparte na kilku podstawowych
zasadach.
Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Lepiej, jeśli nie
trzeba liczyć na innych”.
„Historia, jego życia
nigdy nie była ciekawa”.
„Całe życie
przespałeś. Czas się zbudzić. Jak myślisz, dlaczego korzystasz z ich
dobroczynności, tylko ty i dzieci? Bo ich zdaniem jesteś nieszkodliwy, bo oczy
masz zamknięte, bo nie widzisz prawdy dookoła siebie”.
„Szkoda, że aby
przeżyć w takich czasach, człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę”.
„Do tego doszło, żyć
tak, by jego życie nie zostawiło śladów. Do tego doszło”.
„(…) dostatecznie
wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy
wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć
ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić,
ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego”.
„Jest jak kamień, jak
kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a
teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy
kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym
życiu wewnętrznym”.
„Niegdyś mnie uczono,
że w ciele nie ma miejsca na ambiwalencję. Ciało, uczono mnie, chce tylko żyć. Samobójstwo, tak uważałem, nie jest działaniem
ciała przeciwko sobie samemu, lecz działaniem woli przeciw ciału”.
Niewiele jest takich
książek, które głęboko poruszają opinię publiczną, zmuszając do rozrachunku z
własną przeszłością, nie zawsze popularną i chętnie przyjmowaną. Wielokroć w
efekcie oddziaływania takich dzieł rodzi się niewytłumaczalny sprzeciw pozbawiony
nierzadko racjonalnej analizy i krytycznie uprawnionego spojrzenia. Szybko
takie dzieła szufladkowane są, jako „kontrowersyjne”. Negatywne opinie
stwarzane są niejako a priori, a twórcy poruszający niewygodne tematy
traktowani są czasem jak wrogowie publiczni. Przykładem może być Günter Grass,
zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W obu krajach oskarża się go o moralny
relatywizm. Podobna historia dotyczy również książek Jana Tomasza Grossa,
poruszających niewygodne kwestie związane z polskim antysemityzmem. Można nie
zgadzać się z wszystkimi argumentami historyka, jednakże niewątpliwym jest, że
porusza on temat drażliwy i ważny w kontekście rozliczania przeszłości. W
stosunku do Thomasa Bernharda Austriacy ukuli nawet termin „Nestbeschmutzer”,
co można tłumaczyć, jako „kalający własne gniazdo”. Najczęstszym i najbardziej
prozaicznym efektem tego odrzucenia, będącego skądinąd skutkiem tradycyjnej
narodowej dumy i z niej wynikającej niechęci do przyznania się do własnych
błędów, jest popularność autorów poza krajem, z którego pochodzą, podczas gdy u
siebie są niedoceniani. Podobnie rzecz się ma z Johnem Maxwellem Coetzeem.
Apartheid, społeczne tło jego powieści, mimo całkowitego zniesienia i
częściowego rozliczenia, wciąż jest tematem tabuizowanym w jego ojczyźnie.
Powieść „Życie
i czasy Michaela K” wykorzystuje mocno zakorzeniony topos sielankowości
Afryki Południowej by rzucić wyzwanie mitom, które podtrzymuje reżim
apartheidu. Michael K, czarny chłopak z zajęczą wargą, który wychowywał się w
domu dla biednych dzieci w RPA ery apartheidu, zostaje ogrodnikiem w dzielnicy
Sea Point w Kapsztadzie, gdzie jego matka pracuje, jako pomoc domowa. Gdy matka
zapada na ciężką chorobę, Michael stara się przewieźć ją na farmę w Karru,
gdzie się urodziła, lecz kobieta umiera w drodze. Bohater postanawia
kontynuować podróż, chcąc rozrzucić prochy swej matki na opuszczonej farmie. Decyduje
się jednak pozostać na niej. Zajmuje się uprawą dyni i prowadzi prostą
egzystencję, żyjąc z ziemi. Wojna domowa szaleje. Michael zostaje oskarżony o
wspieranie rebelii, a następnie aresztowany i internowany w obozie pracy, gdzie
odmawia przyjmowania pożywienia. Udaje mu się jednak zbiec i powrócić do Sea
Point, gdzie będzie prowadził włóczęgowskie życie.
Michael K.
nie ma łatwego życia. Rodzi się z zajęczą wargą, co dla niego samego jest bez
znaczenia, gdyż refleksje otoczenia na temat jego osoby są ostatnią rzeczą,
którą się przejmuje. Ten fizyczny defekt jednak ma oczywiste społeczne
konsekwencje. Pierwsze, co zauważyła akuszerka, kiedy pomogła Michaelowi K.
wydostać się z brzucha matki na świat, to zajęczą wargę chłopca. Warga
podwijała się jak noga ślimaka, natomiast lewe nozdrze unosiło się do góry.
Matce powiedziała: „Powinnaś się cieszyć,
tacy przynoszą szczęście domowi”. Od samego jednak początku Annie K. nie
spodobały się stale rozchylone usta i żywe różowe ciało, które obnażały. Drżała
na myśl o tym, co też w niej rosło przez tyle miesięcy. Dziecko nie mogło ssać
piersi i płakało z głodu. Spróbowała butelki; kiedy i to zawiodło, karmiła je
łyżeczką, zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy kaszlało, pluło i zawodziło. Anna
K. zabierała dziecko ze sobą do pracy, nawet wtedy, kiedy już wyrosło z
niemowlęctwa. Trzymała je z dala od innych dzieci, ponieważ sprawiały jej ból
ich śmiechy i szepty. Rok po roku
Michael K. siedział na kocu przypatrując się, jak matka pastuje cudze podłogi,
i uczył się być cicho. Matka, nie mając
środków utrzymania, oddała go do ośrodka opiekuńczego dla lekko opóźnionych
dzieci, gdzie w atmosferze strachu Michael K. dorasta. Zostaje potem
ogrodnikiem, a gdy kończy trzydzieści lat, zaczyna opiekować się matką, która
nie jest w stanie pracować na swoje utrzymanie. Zastraszeni, przytłoczeni
nieludzką polityką i zamieszkami w Kapsztadzie, ulegając wizjom matki
przypominającej sobie dzieciństwo, wyruszają w podróż do miejsca, skąd kiedyś
musiała odejść. Udają się w surrealistyczną wędrówkę po państwie ogarniętym
wojną, gdzie, aby przemieścić się pomiędzy krajami związkowymi, należy mieć
pisemną zgodę władz – niemożliwą do uzyskania. Michael K. zbudował wózek ze
skrzynią w środku; wyścielił skrzynię kocami i poduszkami, przywiązał walizkę
do drążków. Wózek miał daszek z płachty czarnego plastiku, przez co wyglądał
jak wysoki wózek dziecinny. Kiedy matka to zobaczyła, przystanęła i pokręciła
głową. Musiał ją namawiać, żeby wsiadła; długo to trwało. Zdał sobie sprawę, że
wózek nie jest dostatecznie duży: wprawdzie wytrzymywał ciężar matki, ale
musiała siedzieć pod daszkiem skulona, nie mogąc się poruszać. Na nogach
rozpostarł jej koc, na którym ułożył torbę z jedzeniem, pudełko z piecykiem
naftowym i butelką paliwa, to i owo z ubrania.
Gdy matka
umiera w drodze, a Michael K. zostaje sam, jego życie nabiera zupełnie innej
barwy. Spakowano do walizki wszystkie jej ubrania i rzeczy osobiste oraz paczkę
z jej prochami. Michael K. dotknął paczki paznokciem. Oba pakunki starannie
zalepiono brązową papierową taśmą. A zatem mają tu miejsce do palenia- pomyślał
K. Wyobraził sobie, jak stare kobiety z sali szpitalnej, z oczami ściągniętymi
od żaru, ze ściągniętymi wargami, z rękoma wzdłuż boków wędrują jedna za drugą
do gorejącego pieca. Najpierw włosy w ognistej aureoli, a po chwili reszta, do
ostatka, wszystko płonie i się rozpada. Tak też było z jego matką.
Książkę
południoafrykańskiego pisarza można odbierać na dwóch planach. Zwykle mówi się
o Coetzeem w kontekście głębokiego wpływu, jaki wywarły na niego
egzystencjalizm i powieść psychologiczna. Z tego względu, czytając, skupiamy się
mocniej na postaci Michaela K. i dręczących go rozterkach wewnętrznych, na
tytułowym „życiu”. Jego refleksje to nie głębokie filozoficzne monologi, typowe
chociażby dla bohaterów Camusa i Sartre’a. K. dręczą znacznie bardziej
przyziemne kwestie – jak się ukryć przed osaczającą go władzą, jak doprowadzić
wodę do marnego skrawka ziemi, który zajął i jak pozbyć się otaczających go
ludzi. Można powiedzieć, że Michael K. rezygnuje z tego, co czyni nas
najbardziej rozwiniętymi ze ssaków. Ten sposób odbioru świetnie koresponduje z
formą – Coetzee używa krótkich informacyjnych zdań, minimalnej ilości
ozdobników, odziera swoją prozę ze wszystkiego, co niepasujące do zminimalizowanej
postaci życia bohaterów.
Michael K. dotarł do domu skąd pochodziła
jego matka. Mógłby tu żyć wiecznie- pomyślał- albo też do śmierci. Nic by się nie
działo, każdy dzień przypominałby poprzedni, nie byłoby nic do powiedzenia.
Zaczęło go opuszczać zdenerwowanie związane z życiem w drodze. Czasem, kiedy
tak wędrował, nie wiedział, czy czuwa, czy śpi. Potrafił zrozumieć ludzi,
którzy schronili się tutaj przed nim i ogrodzili się całymi milami ciszy;
potrafił zrozumieć, że pragnął scedować przywilej tak wielkiej ciszy na swoje
potomstwo, o którym marzył. W starym opuszczonym domu pod ścianą stały rzędem
drewniane skrzynki, wszystkie puste oprócz jednej zawierającej, na pierwszy
rzut oka, piasek i mysie bobki. Na półce przybory kuchenne, zdekompletowana
zastawa, plastikowe kubki, szklane słoiki, wszystko pokryte kurzem i
pajęczynami. Na drugiej półce na pół opróżnione butelki z oliwą i octem, słoiki
cukru i mleka w proszku, trzy słoje konfitur.
Przyszedł czas, aby złożyć matkę do
ziemi. Próbował wygrzebać dziurę na szczycie wzgórza po zachodniej stronie
zbiornika na wodę, ale tuż pod powierzchnią łopata uderzyła w litą skałę. Zszedł,
więc na skraj niegdyś uprawnego pola poniżej zbiornika i wykopał jamę na
głębokość łokcia. Włożył do jamy torebkę z prochami i zasypał ziemią. Wtem
opadły go złe przeczucia. Zamknął oczy, skupiony, żywiąc nadzieję, że jakiś
głos rozproszy jego wątpliwości, co do tego, czy postępuje właściwie- głos
matki, jeżeli nadal go miała albo głos nienależący do nikogo nieokreślonego,
albo też jego własny, który czasem się odzywał, mówiąc mu, co należy
zrobić. Nie zabrzmiał żaden. Wyjął, więc
torebkę z jamy, biorąc odpowiedzialność na siebie, i wziął się do oczyszczania kilkumetrowego
spłachetka pośrodku pola. Tam też, pochyliwszy się nisko, aby popiołu nie
porwał wiatr, rozsypał delikatnie szare płatki na ziemi, po czym zaczął ją
odwracać łopatą. Tak się zaczęło jego życie rolnika. Na półce w szopie znalazł
torebkę z pestkami dyni; kilka już bezmyślnie upiekł i zjadł. Zostały mu
jeszcze kolby kukurydzy, a na podłodze w spiżarni trafił nawet na pojedynczą
fasolkę. W ciągu tygodnia oplewił ziemię nie opodal zbiornika, tam gdzie
rozsypał prochy swojej matki, i odnowił system bruzd irygacyjnych. Następnie
obsadził małą grządkę dyniami i małą grządkę kukurydzą. Fasolkę posadził nieco
dalej, na brzegu rzeki. Wprawdzie musiał donosić tam wodę, ale takie
umiejscowienie pozwoliło rosnącej fasolce piąć się na akację.
Jednak Michael K. ma niezwykłą
cechę, która silnie splata jego psychologię z drugim sposobem odczytywania
powieści. Otóż z każdego, nawet najbardziej nieprzemyślanego zachowania bije
irracjonalna w stosunku do jego umysłowości, nieuświadomiona dedukcyjnie,
ogromna żądza wolności. Nie ma dla niego znaczenia, kto jest oprawcą – mógłby
równie dobrze być ciemiężony w Związku Sowieckim bądź w feudalnej Francji –
ważne jest jedynie to, że K. chce być outsiderem, a więc kimś nieskrępowanym i
wolnym. Ten stan ducha bohatera każe odczytywać dzieło społecznie – i odsyła
nas w inne epoki i „czasy”. Dawno już nie miałem okazji czytać książki, która
wywołała we mnie tak głębokie uczucie gniewu. Jest to efekt podobny do tego,
jaki daje zapoznawanie się z literaturą obozową i łagrową – człowiek XXI wieku,
wolny i niezawisły, nie może czasem przyjąć tak bezgranicznego poziomu
dehumanizacji. Jednakże, co może zabrzmieć kontrowersyjnie, temat Holocaustu,
wręcz europocentryczny, wykorzystywany w literaturze naszego kontynentu
niezwykle często, niejako powszednieje, przez co traci na gwałtowności reakcja
na książki o nim opowiadające. Apartheid, przynajmniej z polskiej perspektywy,
podobnie jak ludobójstwo w Rwandzie, wciąż jest nie do końca znany, i być może
stąd wewnętrzne wzburzenie.
Druga część powieści stanowi pamiętnik
spisany przez oficera medycznego w obozie dla internowanych, w którym
relacjonuje swe wysiłki zmierzające do nakłonienia Michaela K., by ten
przemówił do niego. Jednak niewiele przechodzi przez zdeformowane usta
bohatera: prawie nie je, rzadko słychać jego mowę. Sprzeciw Michaela K. by stać
się częścią jakiegokolwiek systemu, niszczy wiarę oficera w aksjomaty jego
świata. Kim jest Michael K.- zastanawia się oficer-, jeśli nie jednym spośród
mrowia należącego do tej właśnie kategorii? Myszą, która ucieka z
przepełnionego, tonącego okrętu. Tylko, że jako mysz miejska nie potrafił żyć
na ziemi i bardzo mocno zmizerniał. A potem na tyle mu się poszczęściło, że go
zauważono i z powrotem wciągnięto na pokład. Dlaczego nie chce jeść, skąd, więc
u niego tak wiele urazy? Nie je, tak jak nie mógł jeść, kiedy był niemowlęciem
z powodu zajęczej wargi. Oficer nie próbuje wyciągnąć z Michaela K. żadnej
historii, bo naprawdę nie ma żadnej. W najgłębszym sensie bohater nie wie, co
robi. Jest to człowiek w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi,
w której pochowana jest jego matka- istotą, która całe swoje życie na jawie
spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na niego czas, wykopuje
własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemia jak kocem,
uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy
gdzieś daleko, jak zwykle niezauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż
organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich
przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i
masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak
Michael; „pożera owoce ich trudu i sra na
nich w zamian”. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaela K. numerem i go
pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michael K. przeleciał przez kiszki
państwa niestrawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak
wyszedł z jego szkół i sierocińców.
J.M. Coetzee
kreśli niezwykłą krytykę rasistowskiego systemu, rozpatrując go z najmniej
spodziewanej strony – samotności człowieka. Pewna bezwolność w wolności,
paradoksalna, ukazana w postaci głównego bohatera, tworzy uniwersalny obraz
człowieka zmuszonego do życia w określonych okolicznościach. Brnąc przez karty
powieści zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że ograniczenie K. to pozór. Także
prawdziwa niewola to nie ta narzucana systemowo, ale ta przyjmowana
bezdyskusyjnie i rozwijana w głowie człowieka. Jest to niezwykła opowieść o
prostym człowieku. Bogactwo tej książki leży w zagadkowości Michaela K. i
oporze, jaki prezentuje on wobec władz i czytelnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz