25 marca 2018

Życie i czasy Michaela K.


„Życie i czasy Michaela K.”

John Maxwell Coetzee





Tłumaczenie/ Magdalena Konikowska

Tematyka/ Nie można przejść obojętnie wobec losów Michaela K., tej smutnej opowieści o istnieniu człowieka, który wypadł gdzieś poza ramy życia. To opowieść o ranie, którą jest ludzka egzystencja w obliczu bezduszności innych. Zazwyczaj ludzkie ciało walczy o przetrwanie na wszystkie sposoby, jednak doczesna powłoka Michaela K. pragnie jedynie być wolna. Cokolwiek by to oznaczało, marzy o wolności. Nie tylko jego życie, ale i czasy są niespokojne. W kraju, o którym mowa szaleje apartheid a pewna grupa ludzi nie jest traktowana tak, jak na to zasłużyła.

Główny motyw/ W RPA trwa wojna domowa. Płoną miasta, kraj patrolują uzbrojone konwoje, wojskowe posterunki pilnują dróg. Michael K., prosty, wycofany ogrodnik, usiłuje przetrwać w rozpadającej się rzeczywistości. Wraz ze schorowaną matką opuszcza miasto i rusza na farmę zapamiętaną z dzieciństwa. Wkrótce jego podróż staje się poszukiwaniem punktów odniesienia w ogarniętym chaosem kraju. Życie i czasy Michaela K. to historia o poszukiwaniu wolności i niewinności w świecie upadku. Na bezdusznym lądzie, w czasach trwogi i pogardy, Michael, dojrzewając do własnej świadomości, zadaje światu proste pytania oparte na kilku podstawowych zasadach.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Lepiej, jeśli nie trzeba liczyć na innych”.
„Historia, jego życia nigdy nie była ciekawa”.
„Całe życie przespałeś. Czas się zbudzić. Jak myślisz, dlaczego korzystasz z ich dobroczynności, tylko ty i dzieci? Bo ich zdaniem jesteś nieszkodliwy, bo oczy masz zamknięte, bo nie widzisz prawdy dookoła siebie”.
„Szkoda, że aby przeżyć w takich czasach, człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę”.
„Do tego doszło, żyć tak, by jego życie nie zostawiło śladów. Do tego doszło”.
„(…) dostatecznie wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić, ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego”.
„Jest jak kamień, jak kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym życiu wewnętrznym”.
„Niegdyś mnie uczono, że w ciele nie ma miejsca na ambiwalencję. Ciało, uczono mnie, chce tylko żyć.  Samobójstwo, tak uważałem, nie jest działaniem ciała przeciwko sobie samemu, lecz działaniem woli przeciw ciału”.
    

                   Niewiele jest takich książek, które głęboko poruszają opinię publiczną, zmuszając do rozrachunku z własną przeszłością, nie zawsze popularną i chętnie przyjmowaną. Wielokroć w efekcie oddziaływania takich dzieł rodzi się niewytłumaczalny sprzeciw pozbawiony nierzadko racjonalnej analizy i krytycznie uprawnionego spojrzenia. Szybko takie dzieła szufladkowane są, jako „kontrowersyjne”. Negatywne opinie stwarzane są niejako a priori, a twórcy poruszający niewygodne tematy traktowani są czasem jak wrogowie publiczni. Przykładem może być Günter Grass, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W obu krajach oskarża się go o moralny relatywizm. Podobna historia dotyczy również książek Jana Tomasza Grossa, poruszających niewygodne kwestie związane z polskim antysemityzmem. Można nie zgadzać się z wszystkimi argumentami historyka, jednakże niewątpliwym jest, że porusza on temat drażliwy i ważny w kontekście rozliczania przeszłości. W stosunku do Thomasa Bernharda Austriacy ukuli nawet termin „Nestbeschmutzer”, co można tłumaczyć, jako „kalający własne gniazdo”. Najczęstszym i najbardziej prozaicznym efektem tego odrzucenia, będącego skądinąd skutkiem tradycyjnej narodowej dumy i z niej wynikającej niechęci do przyznania się do własnych błędów, jest popularność autorów poza krajem, z którego pochodzą, podczas gdy u siebie są niedoceniani. Podobnie rzecz się ma z Johnem Maxwellem Coetzeem. Apartheid, społeczne tło jego powieści, mimo całkowitego zniesienia i częściowego rozliczenia, wciąż jest tematem tabuizowanym w jego ojczyźnie.

  Powieść „Życie i czasy Michaela K” wykorzystuje mocno zakorzeniony topos sielankowości Afryki Południowej by rzucić wyzwanie mitom, które podtrzymuje reżim apartheidu. Michael K, czarny chłopak z zajęczą wargą, który wychowywał się w domu dla biednych dzieci w RPA ery apartheidu, zostaje ogrodnikiem w dzielnicy Sea Point w Kapsztadzie, gdzie jego matka pracuje, jako pomoc domowa. Gdy matka zapada na ciężką chorobę, Michael stara się przewieźć ją na farmę w Karru, gdzie się urodziła, lecz kobieta umiera w drodze. Bohater postanawia kontynuować podróż, chcąc rozrzucić prochy swej matki na opuszczonej farmie. Decyduje się jednak pozostać na niej. Zajmuje się uprawą dyni i prowadzi prostą egzystencję, żyjąc z ziemi. Wojna domowa szaleje. Michael zostaje oskarżony o wspieranie rebelii, a następnie aresztowany i internowany w obozie pracy, gdzie odmawia przyjmowania pożywienia. Udaje mu się jednak zbiec i powrócić do Sea Point, gdzie będzie prowadził włóczęgowskie życie.

Michael K. nie ma łatwego życia. Rodzi się z zajęczą wargą, co dla niego samego jest bez znaczenia, gdyż refleksje otoczenia na temat jego osoby są ostatnią rzeczą, którą się przejmuje. Ten fizyczny defekt jednak ma oczywiste społeczne konsekwencje. Pierwsze, co zauważyła akuszerka, kiedy pomogła Michaelowi K. wydostać się z brzucha matki na świat, to zajęczą wargę chłopca. Warga podwijała się jak noga ślimaka, natomiast lewe nozdrze unosiło się do góry. Matce powiedziała: „Powinnaś się cieszyć, tacy przynoszą szczęście domowi”. Od samego jednak początku Annie K. nie spodobały się stale rozchylone usta i żywe różowe ciało, które obnażały. Drżała na myśl o tym, co też w niej rosło przez tyle miesięcy. Dziecko nie mogło ssać piersi i płakało z głodu. Spróbowała butelki; kiedy i to zawiodło, karmiła je łyżeczką, zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy kaszlało, pluło i zawodziło. Anna K. zabierała dziecko ze sobą do pracy, nawet wtedy, kiedy już wyrosło z niemowlęctwa. Trzymała je z dala od innych dzieci, ponieważ sprawiały jej ból ich śmiechy i szepty.  Rok po roku Michael K. siedział na kocu przypatrując się, jak matka pastuje cudze podłogi, i uczył się być cicho.  Matka, nie mając środków utrzymania, oddała go do ośrodka opiekuńczego dla lekko opóźnionych dzieci, gdzie w atmosferze strachu Michael K. dorasta. Zostaje potem ogrodnikiem, a gdy kończy trzydzieści lat, zaczyna opiekować się matką, która nie jest w stanie pracować na swoje utrzymanie. Zastraszeni, przytłoczeni nieludzką polityką i zamieszkami w Kapsztadzie, ulegając wizjom matki przypominającej sobie dzieciństwo, wyruszają w podróż do miejsca, skąd kiedyś musiała odejść. Udają się w surrealistyczną wędrówkę po państwie ogarniętym wojną, gdzie, aby przemieścić się pomiędzy krajami związkowymi, należy mieć pisemną zgodę władz – niemożliwą do uzyskania. Michael K. zbudował wózek ze skrzynią w środku; wyścielił skrzynię kocami i poduszkami, przywiązał walizkę do drążków. Wózek miał daszek z płachty czarnego plastiku, przez co wyglądał jak wysoki wózek dziecinny. Kiedy matka to zobaczyła, przystanęła i pokręciła głową. Musiał ją namawiać, żeby wsiadła; długo to trwało. Zdał sobie sprawę, że wózek nie jest dostatecznie duży: wprawdzie wytrzymywał ciężar matki, ale musiała siedzieć pod daszkiem skulona, nie mogąc się poruszać. Na nogach rozpostarł jej koc, na którym ułożył torbę z jedzeniem, pudełko z piecykiem naftowym i butelką paliwa, to i owo z ubrania.
                             
Gdy matka umiera w drodze, a Michael K. zostaje sam, jego życie nabiera zupełnie innej barwy. Spakowano do walizki wszystkie jej ubrania i rzeczy osobiste oraz paczkę z jej prochami. Michael K. dotknął paczki paznokciem. Oba pakunki starannie zalepiono brązową papierową taśmą. A zatem mają tu miejsce do palenia- pomyślał K. Wyobraził sobie, jak stare kobiety z sali szpitalnej, z oczami ściągniętymi od żaru, ze ściągniętymi wargami, z rękoma wzdłuż boków wędrują jedna za drugą do gorejącego pieca. Najpierw włosy w ognistej aureoli, a po chwili reszta, do ostatka, wszystko płonie i się rozpada. Tak też było z jego matką.

   Książkę południoafrykańskiego pisarza można odbierać na dwóch planach. Zwykle mówi się o Coetzeem w kontekście głębokiego wpływu, jaki wywarły na niego egzystencjalizm i powieść psychologiczna. Z tego względu, czytając, skupiamy się mocniej na postaci Michaela K. i dręczących go rozterkach wewnętrznych, na tytułowym „życiu”. Jego refleksje to nie głębokie filozoficzne monologi, typowe chociażby dla bohaterów Camusa i Sartre’a. K. dręczą znacznie bardziej przyziemne kwestie – jak się ukryć przed osaczającą go władzą, jak doprowadzić wodę do marnego skrawka ziemi, który zajął i jak pozbyć się otaczających go ludzi. Można powiedzieć, że Michael K. rezygnuje z tego, co czyni nas najbardziej rozwiniętymi ze ssaków. Ten sposób odbioru świetnie koresponduje z formą – Coetzee używa krótkich informacyjnych zdań, minimalnej ilości ozdobników, odziera swoją prozę ze wszystkiego, co niepasujące do zminimalizowanej postaci życia bohaterów.

     Michael K. dotarł do domu skąd pochodziła jego matka. Mógłby tu żyć wiecznie- pomyślał- albo też do śmierci. Nic by się nie działo, każdy dzień przypominałby poprzedni, nie byłoby nic do powiedzenia. Zaczęło go opuszczać zdenerwowanie związane z życiem w drodze. Czasem, kiedy tak wędrował, nie wiedział, czy czuwa, czy śpi. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy schronili się tutaj przed nim i ogrodzili się całymi milami ciszy; potrafił zrozumieć, że pragnął scedować przywilej tak wielkiej ciszy na swoje potomstwo, o którym marzył. W starym opuszczonym domu pod ścianą stały rzędem drewniane skrzynki, wszystkie puste oprócz jednej zawierającej, na pierwszy rzut oka, piasek i mysie bobki. Na półce przybory kuchenne, zdekompletowana zastawa, plastikowe kubki, szklane słoiki, wszystko pokryte kurzem i pajęczynami. Na drugiej półce na pół opróżnione butelki z oliwą i octem, słoiki cukru i mleka w proszku, trzy słoje konfitur.

       Przyszedł czas, aby złożyć matkę do ziemi. Próbował wygrzebać dziurę na szczycie wzgórza po zachodniej stronie zbiornika na wodę, ale tuż pod powierzchnią łopata uderzyła w litą skałę. Zszedł, więc na skraj niegdyś uprawnego pola poniżej zbiornika i wykopał jamę na głębokość łokcia. Włożył do jamy torebkę z prochami i zasypał ziemią. Wtem opadły go złe przeczucia. Zamknął oczy, skupiony, żywiąc nadzieję, że jakiś głos rozproszy jego wątpliwości, co do tego, czy postępuje właściwie- głos matki, jeżeli nadal go miała albo głos nienależący do nikogo nieokreślonego, albo też jego własny, który czasem się odzywał, mówiąc mu, co należy zrobić.  Nie zabrzmiał żaden. Wyjął, więc torebkę z jamy, biorąc odpowiedzialność na siebie, i wziął się do oczyszczania kilkumetrowego spłachetka pośrodku pola. Tam też, pochyliwszy się nisko, aby popiołu nie porwał wiatr, rozsypał delikatnie szare płatki na ziemi, po czym zaczął ją odwracać łopatą. Tak się zaczęło jego życie rolnika. Na półce w szopie znalazł torebkę z pestkami dyni; kilka już bezmyślnie upiekł i zjadł. Zostały mu jeszcze kolby kukurydzy, a na podłodze w spiżarni trafił nawet na pojedynczą fasolkę. W ciągu tygodnia oplewił ziemię nie opodal zbiornika, tam gdzie rozsypał prochy swojej matki, i odnowił system bruzd irygacyjnych. Następnie obsadził małą grządkę dyniami i małą grządkę kukurydzą. Fasolkę posadził nieco dalej, na brzegu rzeki. Wprawdzie musiał donosić tam wodę, ale takie umiejscowienie pozwoliło rosnącej fasolce piąć się na akację. 

               Jednak Michael K. ma niezwykłą cechę, która silnie splata jego psychologię z drugim sposobem odczytywania powieści. Otóż z każdego, nawet najbardziej nieprzemyślanego zachowania bije irracjonalna w stosunku do jego umysłowości, nieuświadomiona dedukcyjnie, ogromna żądza wolności. Nie ma dla niego znaczenia, kto jest oprawcą – mógłby równie dobrze być ciemiężony w Związku Sowieckim bądź w feudalnej Francji – ważne jest jedynie to, że K. chce być outsiderem, a więc kimś nieskrępowanym i wolnym. Ten stan ducha bohatera każe odczytywać dzieło społecznie – i odsyła nas w inne epoki i „czasy”. Dawno już nie miałem okazji czytać książki, która wywołała we mnie tak głębokie uczucie gniewu. Jest to efekt podobny do tego, jaki daje zapoznawanie się z literaturą obozową i łagrową – człowiek XXI wieku, wolny i niezawisły, nie może czasem przyjąć tak bezgranicznego poziomu dehumanizacji. Jednakże, co może zabrzmieć kontrowersyjnie, temat Holocaustu, wręcz europocentryczny, wykorzystywany w literaturze naszego kontynentu niezwykle często, niejako powszednieje, przez co traci na gwałtowności reakcja na książki o nim opowiadające. Apartheid, przynajmniej z polskiej perspektywy, podobnie jak ludobójstwo w Rwandzie, wciąż jest nie do końca znany, i być może stąd wewnętrzne wzburzenie.

    Druga część powieści stanowi pamiętnik spisany przez oficera medycznego w obozie dla internowanych, w którym relacjonuje swe wysiłki zmierzające do nakłonienia Michaela K., by ten przemówił do niego. Jednak niewiele przechodzi przez zdeformowane usta bohatera: prawie nie je, rzadko słychać jego mowę. Sprzeciw Michaela K. by stać się częścią jakiegokolwiek systemu, niszczy wiarę oficera w aksjomaty jego świata. Kim jest Michael K.- zastanawia się oficer-, jeśli nie jednym spośród mrowia należącego do tej właśnie kategorii? Myszą, która ucieka z przepełnionego, tonącego okrętu. Tylko, że jako mysz miejska nie potrafił żyć na ziemi i bardzo mocno zmizerniał. A potem na tyle mu się poszczęściło, że go zauważono i z powrotem wciągnięto na pokład. Dlaczego nie chce jeść, skąd, więc u niego tak wiele urazy? Nie je, tak jak nie mógł jeść, kiedy był niemowlęciem z powodu zajęczej wargi. Oficer nie próbuje wyciągnąć z Michaela K. żadnej historii, bo naprawdę nie ma żadnej. W najgłębszym sensie bohater nie wie, co robi. Jest to człowiek w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi, w której pochowana jest jego matka- istotą, która całe swoje życie na jawie spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na niego czas, wykopuje własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemia jak kocem, uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy gdzieś daleko, jak zwykle niezauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak Michael; „pożera owoce ich trudu i sra na nich w zamian”. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaela K. numerem i go pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michael K. przeleciał przez kiszki państwa niestrawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak wyszedł z jego szkół i sierocińców.

J.M. Coetzee kreśli niezwykłą krytykę rasistowskiego systemu, rozpatrując go z najmniej spodziewanej strony – samotności człowieka. Pewna bezwolność w wolności, paradoksalna, ukazana w postaci głównego bohatera, tworzy uniwersalny obraz człowieka zmuszonego do życia w określonych okolicznościach. Brnąc przez karty powieści zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że ograniczenie K. to pozór. Także prawdziwa niewola to nie ta narzucana systemowo, ale ta przyjmowana bezdyskusyjnie i rozwijana w głowie człowieka. Jest to niezwykła opowieść o prostym człowieku. Bogactwo tej książki leży w zagadkowości Michaela K. i oporze, jaki prezentuje on wobec władz i czytelnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz