24 grudnia 2020

Hiob

 

„Hiob”


Joseph Roth


Autor/ właśc. Moses Joseph Roth (ur. 2 września 1894 w Brodach, zm. 27 maja 1939 w Paryżu) – austriacki pisarz i dziennikarz żydowskiego pochodzenia. W latach dwudziestych najlepiej opłacany dziennikarz w Berlinie. Z początku zafascynowany komunizmem, szybko zmienił poglądy polityczne jeżdżąc do Rosji w ramach pracy dziennikarskiej. W swoich powieściach pisanych w konwencji realizmu psychologicznego - kontynuacji francuskich i rosyjskich prozaików dziewiętnastowiecznych - ironicznie, ale i z melancholią, przedstawiał znane z czasów swego dzieciństwa środowisko żydowskie wschodniej Galicji na historycznym tle schyłku i upadku monarchii austro-węgierskiej. Po dojściu Hitlera do władzy w Niemczech, od roku 1933 na emigracji. Żonaty z Friederike Reichler, która zapadła na chorobę psychiczną - schizofrenię. Od czasu choroby żony, Roth wpadł w głęboki kryzys psychiczny i finansowy, co doprowadziło go do alkoholizmu.

Tłumaczenie/ Józef Wittlin

Tytuł oryginału/ de-at „Hiob. Roman eines einfachen Mannes”.

Tematyka/ Zdawać by się mogło, iż tak, nie inaczej tytułując swą powieść, takie, a nie inne nadając swemu bohaterowi nad-imię, Joseph Roth postąpił jak wszyscy autorzy pracujący w tematyce mitologiczno-biblijnej. Postanowił mianowicie sprawdzić, jak znane historie brzmiałyby po stuleciach. Co współcześnie mówią wielkie, a przedwieczne symbole ludzkości? Mendel Singer, Hiob Rotha, nie jest sławny. Jego religijność nie jest wyjątkowa, ale jest nieskazitelna. Czy wie o nim Bóg? Raczej nie. Szatan? Z całą pewnością. Obecnie Hiob to naród. Naród Hiobów - to zmienia proporcje świata. O co Bóg może teraz pytać Szatana? “Czyś zwrócił uwagę na wybrany naród sług moich?” Książę ciemności nie jest idiotą, a sytuacja Hioba jest skomplikowana. Bóg się odwraca. Niektórzy powiadają, że umiera.

Główny motyw/ „Hiob. Powieść o człowieku prostym”, w przekładzie wybitnego poety Józefa Wittlina, to ambitna próba przeniesienia wątku biblijnego w realia początku XX. wieku. Jest to historia życia współczesnego Hioba, Mendla Singera, pobożnego nauczyciela z ukraińskiego Zuchnowa i jego rodziny. Filozoficzna parabola o żydowskim losie urzeka swym pięknem w przedstawieniu poszukiwania wiary i sensu życia wbrew nieszczęściu.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Bóg lędźwiom jego użyczył płodności, sercu pokory, a rękom ubóstwa. Rękom tym nie było dane ważyć złota ani liczyć banknotów.”

„Mimo to życie Mendla płynęło spokojnie, niby nikły, nędzny strumyk pośród ubogich brzegów.”

„Żeby dotrzeć choćby do Jego [Boga] rąbka – trzeba by mieć drabinę z miliona modlitw.”

„Jego prosty umysł skierowany był na nieskomplikowane ziemskie sprawy i nie znosił cudów w obrębie pola widzenia”.

„Prostotliwej jego pobożności nie trzeba było żadnych pośredniczących mocy między Bogiem a ludźmi.”

„Być może, iż błogosławieństwom trzeba do spełnienia dłuższego czasu niż klątwom.”

„Tym mocniejsze bowiem są rozkosze, im dłużej tajone.”

„Od lat tysiąca nigdy jeszcze nie wyszło na dobre, gdy chłop pytał, a Żyd odpowiadał.”

„Jakiej pomocy spodziewasz się od ludzi, skoro pokarał nas Bóg?”

„Biedacy są bezsilni, Bóg nie zrzuca im z nieba złotych kamieni, na loterii też nie wygrywają, więc muszą pokornie znosić swój los.”

„Ach, biedakowi źle, gdy grzeszy, i źle, gdy jest chory.”

„Właściwie było to już drugie, powtórne jego małżeństwo, tym razem ze szpetotą, z goryczą, z postępującą starością żony.”

„Do Dubna jedzie się furą Sameszkina, do Moskwy jedzie się koleją, ale do Ameryki jedzie się nie tylko okrętem, lecz także i z dokumentami.”

„(…) komu obce nieszczęścia, ten nie wierzy w cuda.”

„I do cudów też trzeba mieć szczęście.”

„Żaden Żyd nie może sobie życzyć nic lepszego, jak dostać się do Ameryki.”

„Wszystko, co nagłe, jest złe, a to, co dobre, pełza powoli.”

„Czego wy zawsze włóczycie się po świecie? – powiedział Sameszkin. -Diabeł was wygania.”

„Przez te wszystkie lata kochałem Boga, a on mnie nienawidził.”

„Była to jedyna rzecz gnębiąca Mendla, albowiem on, którego niebiosa tak bardzo już poniżyły, niewiele sobie robił z dobrodusznego i lekkomyślnego szyderstwa ludzi.”

„Ja mam mniej czasu od pani, pani Skowronkowa, jestem starszy od pani!”

„Człowiek jest nienasycony. Dopiero doznał jednego cudu, a już chce widzieć następny.”

                       

             Mojżesz Majmonides, żydowski teolog okresu średniowiecza, przedstawiał nieoczywisty obraz cierpiącego Hioba. W księdze biblijnej czytamy, że „mąż to doskonały i szczery, bojący się Boga i odstępujący od złego” (Hi 1, 8). Przypisane mu są najwyższe atrybuty moralne, ale nie cnoty intelektualne. Nie miał – pisał filozof – prawdziwej wiedzy i znał Boga tylko dlatego, że przyjmował jego władzę tak, „jak pospólstwo stosuje się do Prawa znając je. Gdyby znał Boga wiedzą pełną, przyznałby, że prawdziwe szczęście polega na znajomości Pana i jest zagwarantowane wszystkim, którzy Go znają, i że takiego człowieka nie może zadręczyć zły los. On znał Boga tylko przez tradycyjne opowieści, a nie przez swoje przemyślenia i dlatego Hiob wyobrażał sobie, że to, o czym należy myśleć, to szczęście polegające na zdrowiu, bogactwie, dzieciach, i one są celem ostatecznym. Z tego powodu popadł w takie zakłopotanie”. Wynika z tego, że Hiob miał niewłaściwą wiedzę o przeznaczeniu. Protest Hioba wynikał z jego ograniczonego rozumienia prawd religijnych i wadliwej hierarchii wartości. Oddawał cześć Bogu, ale nie pojmował Tego, któremu dziękował i służył. W tym sensie należał do maluczkich czy naiwnych. Gdyby osiągnął wspomnianą wiedzę, uzyskałby ukojenie i spokój, i tylko wtedy doświadczyłby prawdziwego szczęścia. Szczęście, to pogodzenie się z losem, przeznaczeniem. To jest właśnie „tak” na wszystko, co Bóg przyniesie, nawet na ból i klęskę. W tym stwierdzeniu odkrywam radykalizm poglądów Majmonidesa. Nie potępia Hioba, ale widzi w nim przede wszystkim kogoś ograniczonego, duchowo bezradnego. Na drugi plan ustępuje nawet historia cierpień, pozostaje niewinna, pogrążona w bólu naiwność. Hiob staje się – wedle Majmonidesa – przedstawicielem niewykształconych mas, o których pisali Platon, Arystoteles, a które również on dostrzegał w swojej wspólnocie religijnej. Ci ludzie znali jedynie prawa i ich się trzymali, nie wnikając w to, czym są prawa i kto je nadał. Oni, podobni Hiobowie, trzymali się nakazów, ale brakowało im rozumności. Mogli polegać na przewodnikach duchowych, ale nie możemy być pewni, że ich potrafili odnaleźć i rozumieć przekazywane im nauki. Krytykując Hioba, Majmonides krytykował niewykształcone masy, niezdolne pojąć istoty przeznaczenia. Tych, którzy znali Boga z tradycyjnych historyjek, wierzyli, bo tak nakazywał autorytet - przez to mieli nader ograniczone i mało wyrafinowane poglądy na to, czym jest życie szczęśliwe.

Majmonides powiadał, że przeciętni ludzie czytają bardzo dosłownie Pismo i nie są zdolni do rozpoznania jego filozoficznego sensu. Dlatego też wiara nie wykracza poza wyrażoną prosto zasadę kar i nagród oraz w niej zawartą obietnicę, że źli sczezną, a dobrzy będą żyć dostatnio. Nie jest dla mnie do końca jasne, jaką alternatywę proponuje Majmonides. Natomiast nie ulega wątpliwości, że wedle niego opatrzność nie kieruje się zasadą kar i nagród. Temat to już na osobne, choć z natury rzeczy skromne rozważania. Tematem Księgi Majmonides czyni dojrzewanie intelektualne, które Hiob osiąga na swojej drodze cierpień. Filozof zaznacza, że dojrzałość bynajmniej nie musi wiązać się z bólem i poniżeniem. To tak, mam wrażenie, jak gdyby Hiob był inną wersją najsłynniejszej opowieści o jaskini z Platońskiego „Państwa”. Jaskinię zamieszkuje lud żywiący swoje umysły cieniami rzeczy i niewielu zdoła jaskinię opuścić, a jeszcze mniej osób zdoła otworzyć się na światło Boga i przeżyć to, co Platon nazywa przemianą wewnętrzną. Otwarcie nie oznacza tylko intelektualnej sprawności. Niesie w sobie też pozasłowne, niemal mistyczne wejrzenie w prawdę rzeczy, co u Greków jest związane z odkryciem w sobie odrębnego rodzaju rozumu. Majmonides, tak portretując Hioba, zdaje się być bliższy wielkim, klasycznym filozofom i ich arystokratycznej, duchowej wzniosłości, niż wielu biblijnym obrazom. Przemawia jak myśliciel, piewca rozumu, który uczy, że współczucie cierpiącemu powinna poprzedzać edukacja. Nie współczucie jest tu wartością pierwszą, ale mądrość i dojrzałość duchowa. Majmonides stawia Hiobowi zadanie heroiczne i radykalne. Po to, by zrozumieć cierpienia męża sprawiedliwego, należy przeanalizować powody jego cierpień. Uwagę więc Majmonides skupia na Szatanie - adwersarzu i swoje uwagi zaczyna od stwierdzenia: wszyscy poważni, a inteligentni ludzie zgodzą się, co do tego, że Szatan jest postacią alegoryczną – tak oto wytłumaczył zagadnienie dotyczące biblijnego Hioba Paweł Śpiewak w „Tygodniku Powszechnym” (03.09.2012).

Fabuła powieści Rotha skupia się na żyjącym w Zuchnowie człowieku nazwiskiem Mendel Singer. Był pobożny, bogobojny, prosty – ot, całkiem zwyczajny Żyd. Wykonywał skromny zawód nauczyciela. U siebie w domu - a dom ten składał się tylko z obszernej kuchni - zapoznawał dzieci ze Słowem Bożym. Uczył ze szczerym zapałem, jak niegdyś jego ojciec i dziadek, uczył z powodzeniem, choć bez rozgłosu. Setki tysięcy takich jak on żyło i nauczało przed nim. Mendel Singer zdawał się mieć niewiele czasu i same pilne sprawy. Zapewne życie jego było zawsze ciężkie, niekiedy nawet stawało mu się ono udręką. Musiał wyżywić i odziać żonę oraz troje dzieci (z czwartym Debora była właśnie w ciąży). Każdego ranka ten skromny człowiek dziękował Bogu za sen, za przebudzenie i za nadchodzący dzień. Żonę swą kochał, obu synków: Jonasza i Szemarię czasami karcił słownie za nieposłuszeństwo. Córkę Miriam kochał, lecz martwił się o nią, ponieważ wyrastała na piękną dziewczynę, a chłopcy zaczynali oglądać się za nią na drodze.

Życie drożało z roku na rok, plony stawały się coraz to lichsze i lichsze. Marchewki kurczyły się, jajka były puste, ziemniaki zmarznięte, zupy wodniste, karpie coraz cięższe, szczupaki coraz krótsze. Chudły kaczki, gęsi traciły miękkość, a kury – w ogóle nie były już kurami. Żona Mendla, Debora, wygłaszała coraz częściej swoje skargi. Zezowała w stronę dobytku zamożnych i zazdrościła kupcom ich zysków. W jej oczach Mendel był nieudacznikiem. Wypominała mu dzieci, wypominała mu ciążę, drożyznę, niskie honoraria, a nawet niepogodę. Mendel często powtarzał, że przez Deborę przemawia diabeł. W rodzinie Mendla z roku na rok kłopotów zaczęło przybywać. Synowie Jonasz i Szemaria byli już w tym wieku, w którym według ustawy powinni iść do wojska. Miriam uciekała z domu jedynie po to żeby spotykać się z kozakami stacjonującymi w pobliskich wojskowych koszarach. Były to jedyne przyjemności Miriam. Na domiar złego Debora urodziła syna Menuchima, który przyjął na siebie całą sumę ludzkich mąk, które w innym wypadku dobrotliwa przyroda rozdzieliłaby na wszystkich członków rodziny. Najmłodsze dziecko okazało się być niepełnosprawne.

Tak, więc zaczęły się ich plagi. Nie jedli, nie spali, drżąc i słabnąc, brnęli przez dni i noce. Debora rozpoczęła podróże do słynnego w całej okolicy rabina – cudotwórcy, prosiła o zdrowie dla Menuchima, a dla starszych synów o jakieś choroby, aby nie musieli iść do wojska. Rabin wyraził swoją opinię tylko na temat niepełnosprawnego Menuchima: „Menuchim, syn Mendla, wyzdrowieje. Takich jak on niewielu będzie w Izraelu. Cierpienie uczyni go mądrym, brzydota dobrotliwym, gorycz łagodnym, a choroba silnym. (…) Nie bój się, idź do domu”. Los starszych synów Mendla i Debory ukształtował się w różny sposób. Jonasz został wcielony do carskiego wojska, Szemarię zaś, za sprawą łapówki, przeszmuglowano przez granicę, skąd trafił do Ameryki.


Kiedy Debora wyruszała w swoje „pielgrzymki” prosząc o pomoc rabina lub przekazywała łapówki skorumpowanym urzędnikom, Mendel Singer zostawał z niepełnosprawnym fizycznie i intelektualnie synem Menuchimem w domu i próbował nawiązywać z nim kontakt. Mówił do chłopca, czytał mu Biblię, śpiewał piosenki. „Menuchim, czemu milczysz?” –pytał go zmartwiony Mendel.  Menuchim się nie poruszał. Wtedy Mendel dzwonił łyżeczką o szklankę wygrywając wymyśloną na szybko melodię. Jego niepełnosprawny syn odwracał głowę tylko na dźwięk łyżki stukającej o szklankę.

Pewnego razu do domu Singerów przyszedł człowiek z Ameryki, przyniósł list od Szemarii, dolary i fotografię. Synowi Mendla dobrze się powodziło w dalekiej Ameryce, miał żonę, dziecko i czekał na swoją ukochaną rodzinę z Zuchnowa. Zapewniał ich w liście, że w Ameryce jest dużo miejsca, wszyscy Singerowie się pomieszczą. Mendel pomyślał, że przepadli jego synowie: Jonasz służył carowi gdzieś w Pskowie i nie był już więcej Jonaszem, tylko został kozakiem. Szemaria kąpał się na wybrzeżach oceanu i nie nazywał się już Szemaria tylko Sam. Tylko Menuchim pozostał tym, czym był od dnia swych narodzin: kaleką. I sam Mendel Singer pozostał tym, czym był zawsze: nauczycielem.

Po namowie Debory i Miriam, Mendel Singer postarał się o zieloną kartę do Ameryki. Nie spodziewał się, że wyrobienie odpowiednich dokumentów potrwa aż tyle czasu. “To wszystko naokoło stworzył Pan Bóg w ciągu siedmiu dni, a jak Żyd chce jechać do Ameryki, lat trzeba na to!” – rozważał Mendel w swojej prostej głowie. Wszyscy już wiedzieli, że rodzina wybiera się do Ameryki. Jeszcze tego samego dnia zawarto umowę z rodziną Billesów, która zawierała dwie ważne sprawy: mogą mieszkać bezpłatnie w domu Singerów w zamian za opiekę nad Menuchimem. Menuchim nie jechał do Ameryki. Miał dołączyć do rodziny za kilka lat, kiedy Singerowie się już tam urządzą i znajdą lekarza dla niepełnosprawnego syna. 

Po przyjeździe do Nowego Jorku Mendel zauważył, że to nie jest wcale odmienny świat. Było tam więcej Żydów niż w Kluczyskach, po co było przyjeżdżać, żeby tylko zobaczyć więcej Żydów? Przyjazd za ocean nie zmienił Mendla, podczas gdy Debora była już dziesięć razy w kinie i trzy razy w teatrze. Na szyi zaczęła nosić wielki złoty łańcuch i przypominała jedną z owych rozpustnic, o których niekiedy wspominają święte księgi. Miriam była ekspedientką w sklepie Sama i non stop powtarzała: “all right! Tylko Mendel tęsknił za swoim synem Menuchimem, za swoimi uczniami, rechotem żab i za Rosją. W Ameryce koty w nocy wrzeszczały, bezpańskie psy wyły, niemowlęta darły się przez całą noc, a nad głową szurały kroki tych, co nie spali, dudniło kichanie przeziębionych. Nagle z dnia na dzień wszystkie amerykańskie gazety podały najnowsze informacje, że w Europie wybuchła wojna. Mendla ukłuło w sercu, ponieważ w takich okolicznościach Menuchim nie mógł przyjechać do Ameryki. Mendla serce zakłuło raz jeszcze, kiedy dowiedział się, że jego amerykański syn Sam zgłosił się na ochotnika jako żołnierz w Europie.

Mendel Singer codziennie czytał gazety, przyjmował do wiadomości informację z frontu. Oczy jego przesiewały poszczególne wiersze. Czy aby nie wpadną nazwiska: Sam Singer, Menuchim, Jonasz? Po kilku tygodniach Czerwony Krzyż zawiadomił, że Jonasz zaginął, pewnie nie żyje. Niedługo po tej wiadomości Mendel i Debora siedzieli przy obiedzie, gdy weszła Miriam i oznajmiła, że stało się nieszczęście: Sam zginął na froncie we Francji. Nagle z piersi Debory dobył się jakiś skowyczący głos, spadła z krzesła i zmarła. Siedem okrągłych dni Mendel siedział na stołeczku przy szafie z ubraniami i odbywał żałobę. Mówił do zmarłej Debory dniami i nocami: „Zostaliśmy zdmuchnięci jak dwa maleńkie pyłki, zgaszeni jak dwie małe iskierki. Ja płodziłem dzieci, twoje łono wydawało je na świat, śmierć je zabierała”.

Ósmego dnia o świcie, kiedy Mendel wstał z pokuty, przyszła synowa Fega w towarzyskie kolegi jej zmarłego męża - Glucka. Mendel nie pytał, co się stało z Miriam. Ubrał płaszcz i w milczeniu pojechał do mieszkania córki. Miriam leżała na łóżku, jej oblicze płonęło na czerwono. Karetka sanitarna zabrała ją do szpitala psychiatrycznego. Miriam stała się obłąkana. Mendel zadawał Bogu pytanie: oprócz Sama, syna Singera, wszyscy ludzie z okolicy, którzy poszli na front, pozostali przy życiu, dlaczego jego syn zginął? Dlaczego to jego żona umarła na serce? Dlaczego jego córka zachorowała i trafiła do szpitala psychiatrycznego? Mendel doszedł do przekonania: „Przez te wszystkie lata kochałem Boga, a on mnie nienawidził”. Mendel przestał się modlić, przestał wierzyć w Boga, podupadł na zdrowiu i zaczął zaniedbywać siebie. Pracował w sklepie u rodziny Skowronków; otwierał sklep, układał w wąskim oknie wystawowym zeszyty do nut, teksty piosenek, płyty gramofonowe i za pomocą długiego drąga podnosił żelazne żaluzje. Chodził też po śledzie, rodzynki i pilnował dzieci okolicznym mieszkańcom. „Koniec, koniec, koniec z Mendlem Singerem! – mówili ludzie. On nie ma syna, nie ma córki, nie ma żony, pieniędzy, domu, on nie ma Boga!”

Pewnego dnia wojna naprawdę się skończyła. Dzielnica opustoszała. Ludzie poszli obejrzeć uroczystości pokojowe i powrót pułków. Wielu prosiło Mendla, żeby im pilnował domu. Chodził od jednego mieszkania do drugiego, sprawdzał klamki i zamki w drzwiach, po czym wrócił do sklepu. „Mendel też sobie zrobi święto” –pomyślał sam o sobie Mendel. Podszedł do jednej ze skrzynek z płytami gramofonowymi, gdzie pewien żołnierz, który wrócił z wojny zostawił pół tuzina płyt, nowe pieśni z Europy. Mendel wypakował płytę leżącą na wierzchu, położył ją ostrożnie na instrumencie. W końcu założył igłę, aparat zachrząkał. Potem zabrzmiała pieśń w wieczornej ciszy. Nagle ugięły się pod nim nogi - ta pieśń, której słuchał, przypominała piosenkę wymyśloną przez niego dla swojego syna Menuchima, melodię, którą stukał łyżką o szklankę, tylko na tą melodię mały Menuchim reagował. W takim stanie znalazł go Skowronek, gdy wrócił do domu. Zamknął gramofon i rzekł: „Mendel, co ty tu grasz?” Mendel zapytał: „Zobacz Skowronek, jak się ta piosenka nazywa?”. Skowronek włożył okulary, podniósł płytę pod lampę i odczytał: „Ta piosenka nazywa się: Pieśń Menuchima”. Mendlowi zrobiło się słabo.

Dramat Mendla Singera, który jest w równej mierze dramatem egzystencji, jak i dramatem wiary, odsłania wymiar w istocie słabo obecny w tragedii greckiej, mianowicie wymiar transcendentalny tragiczności, obejmujący zarówno relację człowiek−Bóg, jak i samego Boga. Napięcia tożsamościowe między obrazem Boga, którego Mendel oskarża o okrucieństwo, a obrazem przywoływanego przez Hioba „obrońcy w niebie”, który stanąłby po stronie jego nieszczęścia, świadcząc o niezawinionym charakterze boskiego doświadczenia, otwiera możliwość przekształceń scalających te rozbieżne obrazy w kategoriach tragiczności transcendentalnej – opartej na podobnej do greckiej figurze przemieszczenia. W buncie Hioba, tak samo jak w buncie Mendla Singera, dostrzegamy całą godność ludzkiego rozumu, który nie może powściągnąć się wobec niesprawiedliwości, wobec niewystarczającego wytłumaczenia, wobec cierpienia, które zagraża naszej pierwotnej intuicji na temat tego, że wszystko jest dobre. Cała obrona Hioba oraz Mendla jest zbudowana na paradoksie. Istota ludzka jest prawie nikim pośród ogółu stworzeń. Kiedy kontemplujemy ogrom wszechświata, czym jest ten byt zrodzony z opóźnieniem w zapomnianym punkcie ogromu galaktyk? Pomimo tego, ta istota jest samoświadomością wszechświata. W niej, w jej rozumie, natura odzyskuje świadomość siebie, tego, co dotyczy poznania oraz potrzeby sensu i sprawiedliwości. Do tego stopnia, że ten byt wynosi samego siebie i prosi, by Stwórca zdał sprawę z tego faktu.

 

10 grudnia 2020

Tully

 

„Tully”


Paullina Simons

Autorka/  (ur. 1963 w Leningradzie, ZSRR, jako Paullina Handler) – amerykańska pisarka rosyjskiego pochodzenia. W wieku 10 lat wyemigrowała razem z rodziną do Stanów Zjednoczonych.

Tłumaczenie/ Teresa Sośnicka

Tytuł oryginału/ ang-us “Tully”

Tematyka/ Jest to opowieść o prozie życia tak zwyczajnego, że dzień po dniu zadającego sercu i duszy rany. „Tully” jest dowodem na dojrzałość, jaką osiągnęła autorka zarówno w sferze poruszanych zagadnień, jak i operowania słowem oraz konstruowania swoich bohaterów. Tully to dziewczyna pochodząca z dysfunkcyjnej rodziny, po odejściu ojca wychowywana przez apodyktyczną matkę, zbyt często sięgającą po przemoc jako środek wychowawczy. Zaniedbywane dziecko, będące świadkiem traumatycznych wydarzeń, szybko wyrasta na buntowniczą nastolatkę, a rodząca się w niej kobiecość staje się dla niej zagrożeniem.

Główny motyw/ Stany Zjednoczone, lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Tully Makker wywodząca się z rozbitej patologicznej rodziny, panicznie stara się odnaleźć w świecie. Skrzywdzona przez najbliższych na każdym możliwym gruncie, nie ufa i nie potrafi się przywiązać do nikogo. Jest zamknięta w sobie, nieprzystępna i uważa, że nie zasługuje na nic innego niż to, co ma. Kocha jedynie swoją najbliższą przyjaciółkę, Jennifer, której rodzice starają się jej pomóc, i która koniec końców porzuca ją w straszliwy sposób.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Nieczęsto się zdarza, żeby matka i córka były do siebie aż tak niepodobne.”

„Dziewczętom zwykle podobają się chłopcy, którzy są w typie ich ojców (…).”

„Posiadanie matki nie zawsze jest dobrodziejstwem, wierz mi.”

„Pragnę stać się kobietą, która o niczym nie śni.”

„Znam wielu ludzi, którzy się kochają, nie wiedząc o tym.”

„Poskramiamy naszą miłość, jeśli nie mamy innego wyjścia.”

„A w sprawach serca nie można kierować się rozsądkiem.”

„Słodycz pierwszej miłości jest zabarwiona goryczą.”

„Myślę, że śmierć przeżyta w majaku sennym jest również śmiercią na jawie.”

„Na tym właśnie polega patologia małżeństwa. Zawsze myślimy, że jest na całe życie.”

„Po prostu nie potrafiła odróżnić nieba od piekła (…).”

„Jedyne, na czym mi zależy, to iluzja.”

„Dwóch facetów i jedna dziewczyna; ktoś musi być przegrany.”

„Tym, których kochamy, ciągle wyrządzamy przykrość. I sami wciąż jesteśmy na nie narażeni.”

„Nikt nie ma normalnego życia. Ani normalnego dzieciństwa.”

„To niewiarygodne, jak głęboko śmierć i życie są z tobą związane.”


             Złapałem się na tym, że przywołuję w pamięci wygłoszony dawno temu przez pewnego mężczyznę komentarz o dziwactwach ludzkiej rasy. Uderzyło go to, że przedstawiciele obu płci – choć od niepamiętnych czasów obserwują się nawzajem – nie są w stanie zrozumieć drugiej strony. Zastanawiam się, czy tej gorzkiej półprawdy nie zasila, przynajmniej częściowo, skłonność każdej z płci do projektowania na drugą własnych oczekiwań? Nic dziwnego, że w świecie, w którym nauczanie i pisanie książek to domena mężczyzn, ciągle nie potrafimy w pełni zrozumieć sytuacji kobiet. Nie twierdzę, że problemy kobiet są zaniedbywane, uważam raczej, iż sformułowano na ich temat fałszywe założenia, a kobiety na równi z mężczyznami gotowe są je uznawać. Założenia te mają jednak rozmaite źródła.

Choć może to brzmieć nietypowo, dla niektórych kobiet macierzyństwo staje się doskonałą okazją do realizacji perwersyjnych postaw wobec własnego potomstwa i do brania odwetu na swoich matkach. Powszechnie wiadomo, że normalny rozwój dziecka zależy przede wszystkim od dobrej opieki macierzyńskiej, która polega na tym, że matki czerpią wiele przyjemności z procesu opiekowania się dziećmi i wspierania ich tak, by wyrastały na niezależnych, pewnych siebie dorosłych o niepowtarzalnych cechach. Psychoanalityk Donald Woods Winnicott twierdzi, że „dzieci znajdują swe >prawdziwe self< dzięki wystarczająco dobrej opiece macierzyńskiej”. Jednak łatwiej to powiedzieć, niż wykonać, gdyż matki także są dziećmi swoich matek i miały swoje doświadczenia i traumy. O takich relacjach jest właśnie książka Paulliny Simons „Tully” - o patologicznym macierzyństwie, które uruchamia błędne koło przemocy wobec własnych dzieci. Ta książka to niezwykły przykład, jak źle traktowane dzieci próbują poradzić sobie z nadużyciami fizycznymi i psychicznymi, jakich doznały od własnym matek, i które powtarzane są z pokolenia na pokolenie.

Natalie Anne Makker, nazywana przez wszystkich „Tully”, nigdy nie miała dobrego życia. Nad jej dziecięcą, nastoletnią, a wreszcie dorosłą egzystencją zawsze wisiało piętno matki – kobiety zgorzkniałej, rozchwianej, agresywnej i nieprzejednanej. Trudna sytuacja domowa, brak osoby, od której można by uczyć się emocji oraz tragiczne wydarzenia związane z przyjaciółką ukształtowały psychikę tej młodej kobiety w znaczący sposób. Bo czy można w takim świecie zachować równowagę, gdy nie dopuszcza się do siebie absolutnie żadnej pomocy? Ciągnącą się przez kilkanaście lat historię życia niepokornej nastolatki, a później dojrzałej kobiety, cechuje stale otaczający bohaterkę mrok. Opowieść traktuje o jej życiu, nieosiągalnych pragnieniach, destrukcyjnych działaniach i sennych koszmarach. O ludziach, którzy przychodzą i odchodzą, którzy się od niej uzależniają.

Przez pryzmat doświadczeń Tully poznajemy historię wchodzenia w dojrzałe życie, odnajdywania własnej tożsamości, radzenia sobie z bagażem nieszczęśliwych uczuć i tragicznych wydarzeń, mozolnego i dramatycznego zarazem wyzwalania się spod wpływu przeklętej przeszłości. Genogram rodziny Tully odgrywa w powieści ważną, jeśli nie najważniejszą rolę. Hedda Makker - matka Tully, z domu Rust, urodziła się na przedmieściach Oklahoma City, w domu hodowcy świń. Jej rodzice, dziadkowie Tully, Bill i Martha Rustowie, pobrali się w 1936 roku. Bill został powołany do wojska. Rok później, szóstego sierpnia 1942 roku, na pięć tygodni przed terminem porodu, Martha urodziła córkę. Kiedy Bill wrócił z Pacyfiku w 1945 roku, zastał w domu nie tylko żonę, ale również trzyletnią córkę. Walka z Japończykami nie pozbawiła go umiejętności liczenia do dziesięciu. Skulona przy kanapie dziewczynka była świadkiem, jak bezlitośnie rozprawił się z Marthą, nie tylko używając przemocy fizycznej, ale też słownej. Na koniec, wyrzucił obie ze swojego domu. Martha z pokiereszowaną twarzą, złamanym nosem i krwawiącymi ustami z trudem dotarła razem z córką do najbliższego szpitala w Oklahoma City, gdzie matkę otoczono troskliwą opieką, a dziewczynkę umieszczono w pokoju pielęgniarek. Hedda była grubym, ponurym i zamkniętym w sobie dzieckiem, które niewiele mówiło. Przez większość czasu pozostawiano ją samą sobie. Martha opuściła szpital po siedemdziesięciogodzinnym pobycie – bez lekarskiego wypisu, bez adresu i bez córki. Jedna z pielęgniarek starała się wyjaśnić Heddzie, że mama odeszła, ale jedyną reakcją córki była posępna i wylękniona mina. W końcu wydobyła z niej, że tata hoduje świnie i nazywa się „Wust”. Po obdzwonieniu trzydziestu pięciu hodowli tuczników w okolicy Oklahoma City pielęgniarka natrafiła w końcu na Billa Rusta i osobiście odwiozła mu Heddę. Gdy jego wzrok spoczął na bękarcie żony, zacisnął pięść. Mała Hedda została sama z człowiekiem, który próbował zamordować jej matkę. Patrzył na nią z wściekłością, dlatego zrobiła jedyną rzecz, na jaką się mogła zdobyć trzyletnia dziewczynka – z wrzaskiem wybiegła z domu. Rzucił się za nią w pościg, a ta ugryzła go, gdy ją dogonił. Uderzył wtedy Heddę tak mocno, że straciła przytomność. 

Żywił ją i pozwolił mieszkać w małej sypialni. W ciągu dnia pracował w polu lub w zagrodzie, a wieczorami ubierał się i wychodził. Nieraz wracał dopiero następnego dnia i znajdował zamarłą z przerażenia dziewczynkę skuloną na podłodze za drzwiami swojego pokoju. Bill Rust unieważnił swoje pierwsze małżeństwo i gdy Hedda miała sześć lat, poślubił Sarah. Hedda zapamiętała ją jako tęgą i nieprzyjemnie pachnącą kobietę. Sarah miała czternastoletnią córkę, Lenę, tępą dziewczynę, która z trudem wymawiała słowa. I chociaż dzięki Lenie Hedda miała towarzystwo, to obecność wolno myślącej i mającej problem z wysławianiem się dziewczyny napawała ją wstrętem; Hedda stroniła od niej. Kiedy Sarah odkryła, że Hedda nie umie pisać ani czytać, wysłała ją do szkoły. Siedem lat zdobywania wiedzy było okresem cierpień, borykania się z nauką, dwukrotnego zimowania w tej samej klasie, nieustannych bójek na podwórzu szkolnym i braku przyjaciół. 

Hedda wyrosła na wysoką i postawną dziewczynę o zdrowym i mocnym wyglądzie. Miała zielone oczy, jasną cerę i długie jasnobrązowe włosy. Gdy skończyła piętnaście lat, wstała którejś nocy, spakowała do małej torby cały swój dobytek, wyjęła dwieście dolarów z kryjówki Billa Rusta pod podłogą w spiżarni i odeszła. Nie miała pojęcia, że na południe od jej rodzinnych stron znajduje się Teksas, a na północ – Kansas. Szła prawą stroną szosy, pozwalając, by los pokierował ją na miejsce przeznaczenia. Pokonała trzynaście kilometrów, zanim zlitował się nad nią kierowca jednej z ciężarówek. Dziesięć godzin później wysiadła przy alei Topeka, a pierwszą osobą, na którą się natknęła, gdy weszła do sklepu po wodę, był Henry Makker.

Henry miał dwadzieścia dwa lata i dopiero co awansował na zastępcę kierownika w zakładzie oczyszczania miasta. Od razu pomyślał, że ta dziewczynka, która weszła do sklepu będzie łatwą zdobyczą. Załatwił jej posadę w swoim zakładzie przy napełnianiu plastikowych butli roztworem do oczyszczania ścieków – pracę, którą Hedda wykonywała przez dwadzieścia cztery lata, aż do stycznia 1981 roku. Znalazł jej też pokój za dwa dolary tygodniowo, z którego korzystała przez miesiąc, zanim wprowadziła się do niego. Pobrali się w czerwcu 1959 roku. Pierwsze lata małżeństwa były dla nich bardzo radosne. Henry Makker był jedynym człowiekiem, którego Hedda kochała i wszystkim, co miała na świecie. Dlatego, gdy stwierdziła zimą 1960 roku, że jest w ciąży, pomyślała, że jej życie dobiegło końca. Jej rozpacz wynikała z dwóch powodów: po pierwsze, nie była obdarzona przez naturę szczególnie bystrym umysłem. Po drugie - przeżyła traumę, niewiele rozumiała z tego, co zaszło pomiędzy jej matką i ojcem. Wiedziała jedno: gdy Bill Rust dowiedział się o dziecku Marthy, wpadł we wściekłość, skatował żonę, a potem obie wyrzucił z domu. Hedda myślała, że Henry Makker zrobi z nią to samo.

Hedda rodziła dzieci, ale w zaskakujący sposób każde z nich umierało w swoich łóżeczkach. Za każdym razem lekarz stwierdzał tą samą przyczynę: „śmierć wieku niemowlęcego”. Po latach Tully, jako już dorosła kobieta będzie wyrywana ze snu koszmarem z dzieciństwa. Kiedy miała dwa lata, obudziła się niespodziewanie z mocnego snu, gdyż nie mogła oddychać. Próbowała krzyczeć, ale brakowało jej tchu, coś zaciskało się na jej twarzy. Wierzgała nogami, próbowała ruszyć się z miejsca, ale nie mogła. Usiłowała chwycić rzecz, która tamowała dostęp powietrza. Rozpoznała poduszkę, ale nie była w stanie jej ściągnąć z buzi. W końcu dała za wygraną i przestała się rzucać. Miała zawroty głowy; była zmęczona, ale nie odczuwała bólu. Nagle z oddali dobiegł ją głos ojca - pytał czy nie jest chora. Poduszka natychmiast została usunięta, a Tully, zachłystując się powietrzem, zaczęła wrzeszczeć. Zobaczyła matkę, która odwróciła się w stronę męża i zrugała go za to, że obudził dziecko. Tully krzyczała wniebogłosy. Ojciec podszedł do niej i wziął ją w ramiona.

Tully wracała często myślami do chwili, gdy po raz pierwszy usiadła w wannie wypełnionej wodą, z brzytwą w dłoni. Sądziła wtedy, że jej młode, pozbawione jeszcze biustu ciało, jest całkiem rozluźnione, ale gdy przykładała ostrze do nadgarstka, palce trzęsły się tak niezmiernie, że musiała zanurzyć je z powrotem na kilka minut w wodzie. Myślała wtedy, że przecinając nadgarstki straci przytomność i wykrwawi się na śmierć tak, jak starożytni Rzymianie.  W tym czasie przemoc ze strony matki narastała, Tully była maltretowana fizycznie i psychicznie. Jedynymi uczuciami, jakie Hedda okazywała córce przez wszystkie lata, była całkowita obojętność i niekontrolowana wściekłość. Dodatkowo Hedda umyła ręce w sprawie wujka Charliego w 1973 roku i nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Tully już wieku dwóch lat dowiedziała się, czym jest strach. A wraz ze strachem poznała nienawiść i nauczyła się milczeć.

Jako nastolatce Tully było wiecznie czegoś brak. Właśnie to uczucie, popchnęło ją do tańczenia w nocnych klubach i przesiadywania w wannie. Gdy zrezygnowała z występów, postanowiła wyjechać do Kalifornii. Początkowo z najlepszą przyjaciółką Jennifer, potem w żałobie i w pojedynkę. Ostatecznie została jej trudna do zidentyfikowania tęsknota oraz nieodparta potrzeba dążenia do wolności. „Powiedz mi Tully, kim chciałabyś być w przyszłości? (..) Pragnę stać się kobietą, która o niczym nie śni.”. Tully to wyjątkowo skomplikowana bohaterka. Egoistyczna osobowość, która w życiu kochała raz i która, choć temu zaprzecza, nie może poradzić sobie ze stratą. Nie podejmuje samodzielnych decyzji, pozwala by rzeczy po prostu się działy, a jej ruchy ograniczają się do wyrażania co jakiś czas protestu. Kieruje się chwilą i własnymi potrzebami, raniąc innych, ale jednocześnie wyrywając sobie kawałek serca. Historia Tully to świetnie zbudowana i rozwinięta powieść o nieprzepracowanej żałobie oraz granicach obojętności. „Nienawidzę cię! Nie odchodź!” - to jej motto życiowe, typowe dla osób z zaburzeniem osobowości z pogranicza.

Nie ma żadnej wątpliwości, że Paullina Simons w książce „Tully” świetnie opisała zaburzenie typu borderline. W historii osób z borderline powtarzają się przypadki odrzucenia, porzucenia, nagłego zerwania więzi, utraty opiekunów lub posiadania rodziców chłodnych, wycofanych, nieobecnych, albo bardzo krytycznie nastawionych - czyli takich, których pojawia się coraz więcej w naszej cywilizacji. Osoby z borderline, tak samo jak bohaterka książki Paulliny Simons, Tully, nie otrzymują odpowiedniego wsparcia od rodziców w procesie oddzielania się i zajmowania własnymi sprawami. Od wczesnego dzieciństwa matka znęcała się psychicznie i fizycznie nad Tully. W zdrowej relacji rodzic wie, że dziecko potrzebuje się oddzielić, a jednocześnie jest w stanie zapewnić je o swojej obecności i gotowości wsparcia, gdy będzie tego potrzebowało, bez zmniejszania naturalnej i zdrowej potrzeby niezależności. Osoby z zaburzeniami borderline podejmują próby niezależności, jednak towarzyszy temu ogromny lęk, że zostaną zupełnie opuszczone. I to powtarza się w ich dorosłym życiu. Dlatego często prowokują rozstania, konflikty, odchodzą pierwsze – z obawy przed byciem porzuconym. Badania pokazują, że część osób dotknięta tym zaburzeniem doświadczyła w dzieciństwie prześladowania, przemocy, niekiedy molestowania seksualnego. Pod uwagę brane są również przyczyny genetyczne i niekorzystny wpływ środowiska zewnętrznego.

23 lipca 2011 roku cały świat obiegła tragiczna wiadomość. Amy Winehouse została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu. Jedna z najbardziej niepokornych artystek naszych czasów odeszła w wieku 27 lat. To, co dotknęło Amy Winehouse, było prawdopodobnie zaburzeniem osobowości nazywanym borderline. Osobowość to pewien dominujący sposób postrzegania świata, przetwarzania rzeczywistości, bycia w relacjach. To konstrukt, który pozwala przewidzieć, jak w danej sytuacji ktoś się zachowa. Borderline oznacza problemy w sferze osobowości. Nie wiadomo, jak człowiek się zachowa, bo dominującą cechą tej osobowości jest niestabilność i chaos. I Amy Winehouse, i bohaterkę książki Paulliny Simons Tully charakteryzował ogromny lęk przed odrzuceniem. Ten lęk właściwie je konstruował. Obie kobiety nie kochały ot tak, po prostu. One swoich mężów, kochanków idealizowały. Chciały się z nimi zespolić, zlać w jedność, chciały, żeby ten ktoś rozumiał je we wszystkim, a jednocześnie bały się, że ten ktoś je pochłonie. Wydawały się interesujące, jedyne w swoim rodzaju, potrafiły uwodzić i na początku mogło być to naprawdę fantastyczne. Mężczyźni na pewno słyszeli z ich ust, że są najważniejsi na świecie, kobiety z borderline w nich wpatrzone nie chciały się z nimi rozstać. Mimo wielu niedoskonałości, a może nawet dzięki nim, kobiety z zaburzeniem borderline roztaczają wokół siebie magiczną aurę, która fascynuje otaczających je ludzi. One za to ogromnie cierpią i często nie wiedzą, dlaczego.

 

 

19 listopada 2020

4321

„4321”


Paul Auster


Autor/ (ur. 3 lutego 1947 w Newark) – amerykański pisarz, scenarzysta, eseista, tłumacz oraz reżyser filmowy. Auster urodził się w rodzinie żydowskiej, jego przodkowie do USA przyjechali z terenów Polski. W 1970 ukończył Columbia University, przez pewien czas pracował jako marynarz na statku handlowym, mieszkał w Paryżu. Do Stanów wrócił w 1974.

Tłumaczenie/ Maria Makuch

Tytuł oryginału/ an-us  „4321”

Tematyka/ Paul Auster snuje opowieść o kruchości życia, o dorastaniu w czasach, które rozbijają złudzenia w proch. Czasami trudno się zorientować, czy to jeszcze pełne chaosu lata sześćdziesiąte, czy może celowo podstawione przez pisarza lustro odbijające naszą własną współczesność. Poszczególne ścieżki życia Fergusonów bywają łudząco do siebie podobne, tak podobne, że można się czasami zagubić i tylko drobny szczegół wydobędzie czytelnika z gąszczu fergusonowych labiryntów. To takie próby naprawiania błędów, przeżywanie na nowo rozczarowań, przechodzenie ścieżek tragedii, większych i mniejszych radości. A w tym wszystkim mieni się sam pisarz, bo Auster zaklął w Fergusonie samego siebie na tyle, na ile twórca może sobie na to pozwolić bez zbędnych sentymentów. Kilka wspomnień, garść przemyśleń, komentarz względem osobistej przestrzeni, współczesnej sytuacji społeczno-politycznej i amerykańskiej, a w zasadzie nowojorskiej rzeczywistości.

Główny motyw/ 3 marca 1947 roku na świat przychodzi Archibald Isaac Ferguson – chłopak, który będzie mógł przeżyć swoje życie cztery razy. Cztery różne ścieżki, cztery różne doświadczenia, inny cykl wspomnień. Każdy z czterech Fergusonów inaczej zapamięta swoje dzieciństwo, przeżyje inną młodość, pozna innych przyjaciół i tylko nieliczni pozostaną niezmienną stałą w jego światach: rodzice, których życiorysy będą się przekształcać wraz z życiem syna oraz jego kuzynka a zarazem dziewczyna, największa miłość, czyli niejaka Amy Schneiderman. A wokół nich rozdygotana Ameryka, krajobraz wzlotów i upadków, wraz z nieuchronnymi zmianami nadciągającymi na horyzoncie.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) nie wszystkie małżeństwa z miłości okazują się udane (…)”.

„Ferguson nie miał jeszcze pięciu lat, ale już wtedy rozumiał, że świat składa się z dwóch sfer, widzialnej i niewidzialnej, i że rzeczy, których nie widzi często są bardziej realne niż te przez niego widziane”.

„(…) między wieloma innymi rzeczami, jakimi świat obdarował go za życia, był to według  określenia matki ten medal, który ma dwie strony”.

„No tak, wszystko było możliwe i jedna wersja wydarzeń nie oznacza, że nie jest możliwa inna”.

„Świat przestał być rzeczywisty.  Wszystko w nim było złą kopią tego, co powinno być naprawdę, i nic, co się w nim działo, nie powinno się było dziać”.

„W Ameryce podobno jest demokracja, a on żyje w jakiejś dyktaturze i ma już tego dosyć, dosyć, całkowicie dosyć”.

„Wczoraj steki, dzisiaj hamburgery”.

„Wiek dojrzewania łaknie dramatów, najszczęśliwiej żyje się wtedy in extremis (…)”.

„Prawda była taka, że zdrowe, normalne dziewczyny go nie interesowały”.

„W tym świecie chłopcy zdobywali pozycję na dwa sposoby: zostają mistrzami sportu albo mistrzami intrygi”.

„Zagrożenie, rozpacz i nienawiść, mocny dowód na to, że ludzie racjonalnie myślący nie są dopuszczani do urządzania wszechświata (…)”.

„Nie chodzi o to, że dwoje ludzi decyduje się żyć razem pod jednym dachem, jest to także początek długiego ścierania się odmiennych charakterów i choć mąż często ma ostatnie słowo, prawdziwą władzę sprawuje żona”.

„(…) choć raz w życiu rzeczywistość i jej wyobrażenia stały się identyczne (…)”.

„Jedyną pewną rzeczą na tym świecie, chłopcze, jest gówno”.

„Ferguson był jeszcze bardzo młody, ale miał już na tyle doświadczenie, by wiedzieć, że najgorsze koszmary czasem się sprawdzają – bracia okradają braci, prezydenci giną od kul zabójców, samochody wpadają na drzewa (…)”.

„Ludzie mają różne skazy – skazy charakteru, skazy fizyczne, skazy umysłu – które zazwyczaj prowadzą do izolowania się od innych (…)”.

„Męskość jest pełna sprzeczności, odkrył Ferguson. Serce masz złamane, a gonady się domagają, abyś o sercu zapomniał”.

„Boga nie ma nigdzie, powiedział do siebie, ale życie jest wszędzie, śmierć jest wszędzie, a żywi i umarli łączą się ze sobą”.

 

            Na pewnym etapie życia każdy dochodzi do przykrej refleksji, że nawet, jeśli faktycznie jesteśmy kowalami własnego losu, możemy go wykuwać tylko na jednym kowadle, choćby te pozostałe nieustannie rozpalały nadzieje i oczekiwania. A gdyby tak można było przeżyć życie cztery razy, wciąż mając wprawdzie ten sam zestaw narzędzi, ale jednak dokonując różnych wyborów i poddając się działaniu „efektu motyla”?

Korzystając z pisarskiej supermocy, tę przyjemność zafundował sobie i nam Paul Auster, aż czterokrotnie puszczając w ruch życie Archiego Fergusona, którego postać nietrudno powiązać z samym autorem. Równoległe przedstawienie czterech wersji losów bohatera z jednej strony zmusza do czujności i sprawnego przeskakiwania z jednego kontekstu w kolejny, a z drugiej pozwala na bieżąco obserwować, jak Archie jest coraz silniej kształtowany przez dotychczasowe doświadczenia. Naturalne uwarunkowania dają o sobie znać w każdym przypadku, jednak to pozornie błahe wydarzenia, przypadkowe spotkania i codzienne wybory decydują o tym, gdzie i z kim znajdzie się za tydzień, miesiąc czy rok.

„4321” to także okazja, by zanurzyć się w burzliwych dla Stanów Zjednoczonych latach 60. ubiegłego wieku i spojrzeć na protesty studenckie, narodziny kontrkultury czy walkę o prawa afrykańskiej mniejszości – a jakże – z kilku różnych perspektyw. Paul Auster był dotychczas dla mnie autorem powieści, które wprawdzie cieszą, ale nie zostawiają po sobie głębszego śladu. Tym razem jest inaczej: „4321” wciąż daje dużo przyjemności, ale epicki rozmach, osadzenie wszystkich czterech historii głęboko w amerykańskich realiach najbardziej ekscytującej dekady ubiegłego stulecia oraz znakomicie zbudowane postacie nie dadzą o sobie łatwo zapomnieć.

Według domowej legendy dziadek Fergusona pieszo wyruszył z rodzinnego Mińska z wszytymi w podszewkę marynarki stoma rublami i przemieszczając się na zachód przez Warszawę i Berlin, dotarł do Hamburga. Potem wykupił bilet na statek o nazwie The Empress of China, który w czasie gwałtownych zimowych sztormów pokonał Atlantyk i pierwszego dnia dwudziestego wieku wpłynął do portu Nowego Jorku. Na Ellis Island, oczekując na przesłuchanie przez urzędnika imigracyjnego, zagadnął do innego rosyjskiego Żyda. Ten powiedział mu: „Zapomnij o nazwisku Reznikoff. Tu będzie ci ono na nic. Musisz mieć nowe nazwisko na nowe życie w Ameryce, żeby miało dobre amerykańskie brzmienie”. Ponieważ w 1900 roku angielski był dla Isaaca Reznikoffa językiem jeszcze nieznanym, poprosił swojego doświadczonego ziomka o radę. „Mówi im, że jesteś Rockefeller”, powiedział ów człowiek. „Z czymś takim na pewno dobrze ci pójdzie”. Minęła jedna godzina, potem druga i kiedy dziewiętnastoletni Reznikoff usiadł, by przesłuchał go urzędnik migracyjny, zapomniał nazwiska, które doradził mu tamten człowiek. „Nazwisko?”, spytał urzędnik. Stukając się nerwowo po czole, skołowany imigrant wyrzucił w jidysz: Ich hob fargessen! (Zapomniałem!). I w ten sposób Isaac Roznikoff rozpoczął nowe życie w Ameryce jako Ichabod Ferguson.

Jego wnuk, znany po prostu jako Ferguson, urodził się w powojennej Ameryce pełnej możliwości, tak dojrzałej, że jedno życie nie wystarczy. Zamiast tego Ferguson będzie żył przez cztery równoległe życia - kwartet bildungsromanski: Czterech różnych chłopców z tymi samymi rodzicami, tymi samymi ciałami i tym samym materiałem genetycznym, ale każdy mieszka w innym domu, w innym mieście, ze swoim własnym zestawem okoliczności. Jak groźnie wskazuje tytuł książki „4321”, tylko jeden z nich dożyje dorosłości, ale który chłopiec i dlaczego? W związku z tym życie Fergusona odbija się echem - orbity są różne, ale galaktyka jest taka sama. W każdym życiu Ferguson podąża ku dorosłości, dorastając na przedmieściach New Jersey i w kakofonicznym Nowym Jorku. Jego matka go uwielbia, a sukcesy (lub porażki) jego ojca rozbrzmiewają echem. W każdym życiu kocha i jest kochany przez promienną Amy Schneiderman, przyrodnią siostrę i kuzynkę. W każdym życiu tworzy: raz pisze książkę, innym razem jest dziennikarzem, a w innym wcieleniu krytykiem.

To, jak doświadczanych jest czterech Archibaldów 4321, będzie w dużej mierze zależało od apetytu czytelnika, który ma możliwość nieustannej analizy, ponieważ motorem powieści są szczegóły. Dobrym tego przykładem jest opis, jak dorastający chłopiec porzucił swe dotychczasowe zainteresowania na rzecz ekscytowania się kobietami. I tak, zazwyczaj pochłonięty bieżącymi wydarzeniami Archibald przestał poświęcać im jakąkolwiek uwagę, odkąd swoje myśli skierował wyłącznie w stronę dziewczyn, powziąwszy całkowitą pewność, że nie są to tylko zwykłe zauroczenia, ale wielkie miłości. Z tego właśnie powodu największy od zakończenia drugiej wojny światowej kryzys międzynarodowy, jakim był incydent zbrojny w Zatoce Świń na Kubie, niosący groźbę konfliktu nuklearnego i końca rodzaju ludzkiego, pozostał przez niego niezauważony.

W książce można zauważyć rolę przypadku, który decyduje o naszym losie: kto ma żyć - a kto umrzeć, kto odniesie sukces - a dla kogo to, co wygląda na porażkę, może być genezą późniejszej, większej nagrody. Sam Auster często śledził to zainteresowanie przypadkiem w przełomowym momencie swojego dzieciństwa, najpierw, kiedy jako 11-latek, przebywając na letnim obozie, był świadkiem śmierci przyjaciela, który został zabity uderzeniem pioruna. (Ten moment jest wielokrotnie powtarzany w „4321”). Później, gdy zainspirowała go pomyłka z nazwiskiem dziadka Arichiego, który przybył do Ameryki w poszukiwaniu lepszego świata. Wreszcie, gdy Paul Auster dostał od polskiego wydawcy przedwojenną książkę telefoniczną Warszawy. Ten sprezentował ją autorowi, bo występowało w niej nazwisko Auster - być może krewny dziadka pisarza, który wyemigrował do USA?

Chociaż w całym tekście są echa z życia Austera, sama waga szczegółów historycznych broni przed zarzutem solipsyzmu: jest tam „Zimna wojna”, egzekucja małżeństwa Rosenbergów, zamach na JFK, zamordowanie Martina Luthera Kinga, pobór młodzieży na wojnę do Wietnamu, masakra w My Lai, strzelanina w stanie Kent - ta powieść rozgrywa się w scenerii najważniejszych dla Ameryki wydarzeń XX wieku!   


Nowa ekspansywność znajduje odzwierciedlenie w zdaniach, które biegną, wręcz naturalnie płyną, radośnie same z siebie i niechętnie się zatrzymują by „odpocząć”. Relacje między tym, co prywatne, a tym, co publiczne, są starannie przywołane przez obrazy z życia bohaterów, świat konfliktów politycznych łączy się z małą kropką w środku jednostki, która powoduje osobiste waśnie postaci. 

Kiedy przestajemy czytać, by odpocząć od powieści, trudno sobie przypomnieć, o którym to Fergusonie czytaliśmy: o 1, 2, 3 czy o 4? - który złamał rękę, spadając z drzewa, stracił dwa palce w wypadku samochodowym, jeszcze w szkole otworzył własną gazetę, pierwszy raz uprawiał seks tego samego dnia, w którym dokonano zamachu na JFK, odwiedził prostytutkę imieniem Julia, został uwiedziony przez homoseksualnego studenta wesołego Andy’ego, utknął w windzie podczas przerwy w dostawie prądu lub wszedł do mieszkania swojego dziadka akurat w tym czasie kręcącego film porno? - Czy to ma znaczenie? - Niewielkie. Czytając, jesteśmy zanurzeni w powieści. Ale trudno jest powstrzymać poczucie straconej okazji. Jeśli Auster miał w planie wymyślić cztery różne życia jednej postaci, to po co je tak upodabniał do siebie? Skąd ta nawracająca obsesja na punkcie sportu (baseball i koszykówka), filmów i Paryża?  Ta sama pogoń za karierą pisarską? Dlaczego nie wysłał swojego bohatera w zupełnie inne miejsce, czy to do Chin, czy na linię produkcyjną samochodów? Albo na wojnę do Wietnamu? Nie chodzi o to, że Auster nie może myśleć o niczym więcej niż swojej własnej doczesności (sympatia, z jaką rysuje pomniejsze postacie, dowodzi, że można tak płynnie i lekko prowadzić narrację), istotne jest to, że to DNA bohatera wydaje mu się jego przeznaczeniem. Natura triumfuje nad wychowaniem. Bogaci czy biedni, hetero lub homoseksualiści, mieszczuchy czy prowincjusze, Fergusoni mają więcej ze sobą wspólnego niż to, co mogłoby ich dzielić. Zresztą czwórka na końcu książki łączy się z powrotem w jedną postać.

Paul Auster w książce „4321” zadaje podświadomie czytelnikowi pytanie o sens życia, jako „odniesienie do”. Człowiek nie tylko jest w świecie, ale ma świat. To, że człowiek ma świat, nie oznacza, że się z nim identyfikuje, lecz że się do niego jakoś odnosi. Dlatego o sensie życia możemy sensownie mówić dopiero wtedy, gdy określona istota żywa ma świadomość bycia naprzeciw czegoś, z czym nie jest identyczna. Coś, co jest przez istotę żywą odczuwane jako stojące naprzeciw niej, jest dla niej przedmiotem, światem. Pytanie o sens życia jako „odniesienie do”, jako świadomość „bycia naprzeciw”, jest ufundowane w jakimś pierwotnym dystansie człowieka wobec otaczającej go rzeczywistości. Świadomość siebie „tu” i świadomość przedmiotu, względnie świata „tam”, zmusza nas do określenia jakiejś pozycji, do wyjaśnienia odniesienia między moim „ja” a światem, do zajęcia jakiegoś stanowiska wobec świata. Słowo „stanowisko” nie jest tu jednak najlepsze. Wskazuje ono bowiem na coś statycznego, na jakiś raz na zawsze ustalony sposób myślenia. Tymczasem nasz stosunek do świata nie jest statyczny, lecz procesualny. Zdaniem filozofa Paula Tiedemanna nasz stosunek do świata nie jest podobny do ustawienia mebli w jakimś pokoju, ale przypomina wzajemne odniesienia odtwórców różnych ról w sztuce teatralnej. Zamiast „stanowiska” powinniśmy raczej mówić o „roli”, którą gramy wobec świata, a także o „roli”, którą w tym spektaklu życia pozwalamy grać samemu światu. W zależności od kreacji, jaką proponuje człowiek i jaką także pozwala tworzyć światu, różnie kształtuje się owa gra ról. To, że istnieje wiele wariantów, w których może być wystawiany dramat życia, oznacza, że mamy tu do czynienia z otwartością człowieka na zmieniające się perspektywy sensu. Jak przyznaje Auster w jednym z wywiadów, podobnie jak piętnastoletnim Fergusonem, nim także wstrząsnęła proza Dostojewskiego, a dostarczona bohaterowi przez ojczyma lista stu fundamentalnych tytułów (pióra Homera, Szekspira, Cervantesa, Montaigne’a i innych), zdaniem pisarza, stanowi niezbędny klucz do zrozumienia historii świata i naszego w nim miejsca. „Nadal podążał dwiema drogami, jakie wyobraził sobie, będąc czternastoletnim chłopcem, nadal szedł trzema drogami z Lazlem Flute’em i stale, od początku własnego świadomego życia, towarzyszyło mu uporczywe uczucie, że rozdroża i drogi równoległe, te wybierane i nie wybierane, wszystkie są uczęszczane przez tych samych ludzi w tym samym czasie, widzialni ludzie i ludzie cienie. Świat, jako taki nie może być niczym więcej niż ułamkiem świata, gdyż na to, co rzeczywiste, składa się także to, co mogło się wydarzyć, że jedna droga nie jest ani lepsza, ani gorsza od żadnej innej drogi, lecz męka uwięzienia w jednym ciele polega na tym, że musisz tkwić tylko na jednej drodze, mimo że mógłbyś być na innej, zmierzając do całkiem innego miejsca. (…) ‘Boga nie ma nigdzie, powiedział do siebie, ale życie jest wszędzie, śmierć jest wszędzie, a żywi i umarli łączą się ze sobą’ ”.

            Istotne, że w życiach Fergusona jest kilka elementów niezmiennych. Choć ma szansę na więcej, niż jedną inicjację, z więcej niż jedną osobą, to pewnikiem pozostaje jego miłość do Amy Schneiderman. Nawet, jeśli sam bohater nie zawsze jest heteronormatywny. Czasem wspólne wydają się też niektóre elementy życiorysu, takie jak podróż do Francji, ale ważniejsze jest, że nie zmienia się tu historyczne tło. Jeśli więc los odmienia w danym momencie życie bohatera, to dotyczy to tylko jego oraz tych, których przyjdzie mu spotkać. U Austera ukochany prezydent Fergusona ginie zawsze. Zawsze też nadejdą mroki makkartyzmu czy wojna w Wietnamie. Niezmienna jest jeszcze jedna rzecz – za każdym razem otrzymujemy opowieść o wrażliwym chłopaku, inteligentnym i utalentowanym, wkraczającym w dorosłość z wszelkimi tego trudnościami, niepokojami i nadziejami.

Archie Ferguson i Artie Federman – bliźnięta, nie bliźnięta, bratnie dusze, alternatywne życiorysy? A może to osobowość wieloraka? Zaburzenie to charakteryzuje obecność u jednego człowieka co najmniej dwóch niezależnych i różniących się od siebie osobowości, które naprzemiennie wpływają na zachowanie chorego. A oto przykłady cytatów z książki „4321” Paula Austera, które mogą sugerować objawy takiej właśnie choroby: To nie był chwilowy problem, zdał sobie teraz sprawę, to był problem wieczny. Nigdy żadnego rodzeństwa, a ponieważ Ferguson postanowił się z tym nie pogodzić, wypracował własną drogę do wyjścia z impasu, wynajdując sobie wymyślonego brata (…) Swojego nowo narodzonego brata nazwał John (…) Ferguson pilnował się, by przy innych nigdy głośno się do niego nie odezwać, ponieważ John był jego tajemnicą i nikt nie powinien się był o nim dowiedzieć, nawet jego ojciec i matka (…).

Nazywał się Federman, Art Federman, znany wszystkim, jako Artie, a ponieważ Artie Federman brzmiał bardzo podobnie jak Archie Ferguson, chłopcy często żartowali, że są dawno zaginionymi braćmi bliźniakami, których rozdzielono tuż po urodzeniu (…).

Chciał wprowadzać zamęt i zbijać z tropu, wywoływać ataki śmiechu i okrzyki przerażenia, łamać serca, zatruwać umysły i zatracać się w szalonym tańcu z własnym sobowtórem w parze (…). Czuł, jakby został uwięziony w ciele kogoś obcego, i nie był w stanie sam się rozpoznać, patrząc w lustrze na swoją twarz, dotyczyło to także jego myśli, jakie go nachodziły, ponieważ były to także myśli kogoś obcego.

Jest jeszcze inna teoria dotycząca książki Paula Austera. Może autor w „4321” opisał teorię „światów równoległych? Zakładała ona, że wszystko, co się może wydarzyć, na pewno będzie miało miejsce w którejś z odnóg rzeczywistości. Innymi słowy: każdy wybór, którego dokonujemy w życiu, posiada swoje przeciwieństwo, które musi się wydarzyć we wszechświecie równoległym. Jako pierwszy do tej hipotezy poważnie podszedł brytyjski fizyk David Deutsch. Stworzył on własną interpretację mechaniki kwantowej, która zakładała, że przestrzeń jest wypełniona nieskończoną ilością wszechświatów, w których robimy to samo, co w naszym wszechświecie lub podejmujemy wybory alternatywne. Identyczni, lecz różni, czterej chłopcy tych samych rodziców, te same ciała i ten sam materiał genetyczny, ale każdy mieszka w innym domu, w innym mieście, we własnym środowisku. Ich historia toczy się w taki czy inny sposób zależnie od środowiska, w miarę rozwoju akcji chłopcy zaczynają się różnić: pełzają, idą lub pędzą swoją drogą przez dzieciństwo, młodość i wczesny wiek męski jako coraz bardziej odmienne postacie, każdy na swojej ścieżce, a jednak wszyscy wciąż są jedną osobą, trzy wyobrażeniowe wersje samego siebie, a potem wrzucony na dodatek jako Numer Cztery on sam, autor książki - lecz szczegóły opowieści na tym etapie były mu wciąż jeszcze nieznane.

Teoria wieloświatów jest świetnie ukazana w izraelskim serialu „Grób” z 2019 roku w reżyserii Omrii Givona. Potężne trzęsienie ziemi odsłania grób, w którym znajdują się trzy szkielety. Zostaje podjęte w tej sprawie śledztwo, które wykazuje, że kody genetyczne zmarłych pokrywają się z DNA trzech żyjących osób. Dochodzenie przynosi jednak więcej pytań niż odpowiedzi.

            „4321” to na pewno powieść monumentalna, ogromna, pełna literackich pyszności. Można zatracić się w prawdziwym literackim kunszcie, który zobaczycie w tej książce. To nie jest lektura lekka (dosłownie i w przenośni), na jeden wieczór, ale na wiele, wiele wieczorów, które sprawią, że zimne dni wydadzą się cieplejsze, a zbyt ciepłe trochę chłodniejsze. Jej rozmiary na pierwszy rzut oka powalą, ale i też potrafią zauroczyć, jeśli tylko nie boicie się dużych wyzwań. Prawdziwa literatura piękna na naprawdę wysokim poziomie, który mnie osobiście zachwycił, a powieść to po prostu życie. „Życie i cała reszta”, jak powiedziałby Woody Allen. A dokładniej, życie i detale na nie wpływające. Nie trzeba wiele, by zmieniła się cała nasza egzystencja. Jak powiedział trener Fergusona Martino: „Jedyną pewną rzeczą na tym świecie, chłopcze, jest gówno. Codziennie tkwimy w nim po kostki, ale czasem, jak zaczyna nam sięgać do kolan lub do pasa, musimy się z niego wygrzebać i iść dalej”.