13 stycznia 2019

Terapia


„Terapia”


David Lodge




Autor/ (ur. 28 stycznia 1935 w Londynie) – brytyjski pisarz, którego powieści często satyrycznie, przedstawiają środowisko uniwersyteckie, a szczególnie przedstawicieli nauk humanistycznych. Lodge był wykładowcą na Uniwersytecie w Birmingham w latach 1960-1987.

Tłumaczenie/ Zuzanna Naczyńska

Tematyka/ David Lodge doskonale ujmuje ten bardzo współczesny niepokój człowieka, który czuje się bezcelowo w swoim życiu i rozpaczliwe poszukuje wypełnienia pustki, na którą wciąż z przerażeniem patrzy. Książka pokazuje, jaką postawę powinniśmy przyjąć w życiu, podczas podejmowania ważnych decyzji, jak uniknąć stałego poczucia lęku, jak żyć autentyczną egzystencją. Bohater odkrywa, jak bardzo filozofia Sørena Kierkegaarda była inspirowana jedną wielką miłością jego życia, Regine, którą odrzucił w chwili jednego niezdecydowania, decyzji, której żałował przez resztę swojego życia.

Główny motyw/ Laurence Passmore, bohater powieści, cierpi na depresję. Początkowo nie istnieją żadne racjonalne powody jego ciągłego przygnębienia, poza odzywającym się od czasu do czasu bólem kolana. Laurence ma żonę, dwoje dorosłych dzieci, jest bogaty i odnosi sukcesy, a jednak coraz częściej jest nieobecny myślami, cierpi na bezsenność, czuje się po prostu nieszczęśliwy. Jest pochłonięty sobą, cały czas wypełniają mu różnego rodzaju terapie: akupunktura, aromaterapia, psychoterapia, masaże. W rezultacie odchodzi od niego żona, co oczywiście potęguje depresję bohatera. Laurence zaczyna czytać filozofów, lekarstwa na przygnębienie szuka w towarzystwie kobiet, rozpamiętuje przeszłość i pisze dziennik.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Przypomina to próbę wytarcia oceanu paczką chusteczek higienicznych, ale zapobiega wyczerpaniu współczucia”.

„(…) nawet najlepszy scenariusz zawiedzie, jeśli aktorzy są niewłaściwie dobrani”.

„(…) żadne z nas nie umie żyć teraźniejszością, ciągle gonimy za złudą doskonałości innego miejsca i czasu”.

„Definicja człowieka zamożnego: ktoś, kto płaci za bilet pierwszej klasy z własnej kieszeni”.

„Nie ma w tym żadnej logiki, ale chyba po to są marzenia”.

„Plotkowanie to handel wymienny. Nie dostaniesz żadnego towaru, jeśli sam czegoś nie sprzedasz”.

„Jedną z najbardziej przygnębiających rzeczy w depresji jest świadomość, że mnóstwo ludzi na świecie ma znaczenie ważniejsze powody niż ty, aby czuć przygnębienie”.

„Najstraszniejszą formą depresji jest sytuacja, kiedy nie potrafisz podać absolutnie żadnego powodu, dla którego jesteś przygnębiony”.

„Gdy nadzieja jest śliczną, wymykającą się z rąk dziewczyną, a wspomnienia miłą, choć nieco niedołężną staruszką, powtórzenie pozostaje ukochaną, zawsze pociągającą żoną”.

„W restauracji zawsze można poznać, którzy ludzie są małżonkami, bo jedzą w milczeniu”.

„Bycie szczęśliwie żonatym lub szczęśliwie zamężną oznacza, że nie musisz odgrywać małżeństwa, po prostu w nim żyjesz, jak ryba żyje w morzu”.

„Czuję się tak, jakbym żył we śnie. Ale to jawa jest prawdziwym koszmarem”.

„Najstraszniejsza rzecz, jaka może człowieka spotkać, to stanie się śmiesznym we własnych oczach w kwestii zasadniczej wagi”.

„(…) według Freuda pisarzy napędzają trzy pragnienia: sławy, pieniędzy i miłości kobiet”.

   

                          Wielkie powieści są zawsze oparte na prawdzie. To rzecz zupełnie zrozumiała. Kiedy czyta się książkę Davida Lodge'a „Terapia” z pewnością nie można nie zauważyć podobieństwa między bohaterem książki Laurence'a „Tubbym” Passmore'em a samym autorem książki. W powieści poznajemy życie bohatera od powojennych lat dzieciństwa spędzonych we wschodnim krańcu Londynu, po prawdopodobnie mało prawdopodobny sukces w późniejszym życiu literackim, Tubby i Lodge mają ze sobą wiele wspólnego. Wspominam ten biograficzny aspekt wyłącznie ze względu na zaskakujący finał powieści. Czy autor rzeczywiście wędrował po czterdziestu latach niewidzenia się z byłą dziewczyną przez pył i gorąco północnej Hiszpanii? Kuszące.

                      Tubby Passmore jest odnoszącym sukcesy pisarzem sitcomu z dużym domem jednorodzinnym na eleganckim przedmieściu Londynu, równie ostentacyjnym aglomeratem miejskim i małżeństwem, które powoli, ale z pewnością się rozpada, do tego bohatera cechuje obsesja psychoanalizą i duńskim filozofem Kierkegaardem. Bohater jest pochłonięty sobą, neurotyczny i materialistyczny i trudno mu współczuć, przynajmniej na początku książki. Ma upodobanie do luksusu w życiu i wydaje się obojętny wobec otaczającego go świata. Dopiero, gdy jego małżeństwo rozpada się, patrzymy na niego łagodniejszym wzrokiem. Stopniowo Tubby zyskuje naszą sympatię. W tym momencie powieść przechodzi od opowieści w pierwszej osobie do różnych relacji osób trzecich - typowej sztuczki Lodge. Ten przemyślany „chwyt” pisarski pozwala czytelnikowi dostrzegać coraz bardziej niewytłumaczalne zachowania Tubby'ego z punktu widzenia zwykłego czytelnika a nie psychoanalityka. W ten sposób czytelnik „dzieli” się niespodziewanym zachowaniem Tubby’ego z innymi bohaterami książki. Mamy też relacje z pierwszej ręki od Sally - żony Tubby'ego i jej trenera tenisa, które są także zabawne i dowcipne. Są też relacje trzech innych kobiet, które Tubby stara się uwieść i próbuje, po rozpadzie małżeństwa, nadrobić to, co nazywa „straconym czasem". tj. spać z jak największą liczbą kobiet. Takie miasta jak Kopenhaga i Teneryfa to miejsca, w których Tubby niezgrabnie próbuje uwieść te trzy nietypowe kobiety. To jest David Lodge w swoim najlepszym wydaniu. Dość powiedzieć, że próby uwodzenia nie całkiem powiodły się bohaterowi. To wszystko jest zarazem takie niezręczne, jak i bardzo zabawne.

               O swoich problemach emocjonalnych Tubby dowiedział się po raz pierwszy, kiedy poczuł ból w kolanie. Opuszczał swoje londyńskie mieszkanie w pośpiechu, żeby zdążyć na pociąg. Ból zostawił po sobie pieczenie, które szybko ustąpiło. Jakieś tydzień później, gdy pracował w gabinecie przy biurku, założył nogę na nogę i poczuł go znowu: nagły kłujący ból w prawym kolanie. Odtąd zaczął się pojawiać coraz częściej, choć dalej był nieprzewidywalny. Rzadko chwytał go wtedy, kiedy go się spodziewał, na przykład podczas gry w golfa czy w tenisa, ale mógł go złapać tuż po meczu, w klubowym barze, albo podczas jazdy samochodem do domu, albo, gdy siedział zupełnie spokojnie w gabinecie czy leżał w łóżku. Budził się przez niego z krzykiem w środku nocy i żona Sally myślała, że dręczą go jakieś koszmary. Tymczasem koszmary były chyba jedynymi rzeczami, które mu nie dokuczały. Zdawał sobie sprawę, że cierpi na depresję, stany lękowe, napady paniki, nocne poty i bezsenność, ale nie miał koszmarów.  Zazwyczaj w ogóle nic mu się nie śniło. Co po prostu oznaczało, że nie pamiętał swoich snów.

               Uznał to za trochę niesprawiedliwe, że do wszystkich innych problemów musiał mu jeszcze dojść tajemniczy ból w kolanie. Oczywiście, jeśli chodzi o zdrowie, mogą się człowiekowi przytrafić gorsze rzeczy. Na przykład: rak, stwardnienie rozsiane, paraliż, rozedma płuc, Alzheimer i AIDS. Nie mówiąc o chorobach, z którymi można się urodzić, jak dystrofia mięśni, porażenie mózgowe, hemofilia i epilepsja. Nie mówiąc o wojnie, zarazie i głodzie. Co zabawne, ta świadomość nie czyni bólu w kolanie ani trochę łatwiejszym do zniesienia. Być może był to objaw tak zwanego „wyczerpania współczucia”. Media biją nas codziennie po oczach takimi ilościami ludzkiego cierpienia, że stajemy się jakby odrętwiali, zużyliśmy wszystkie rezerwy litości, gniewu i oburzenia i potrafimy myśleć wyłącznie o bólu w naszym własnym kolanie.

               Tubby najpierw poszedł do internisty. Zalecił fizykoterapię. Fizykoterapeuta po jakimś czasie zalecił mu wizytę u ortopedy. Ortopeda zalecił artroskopię. Poddał się operacji, ale i to nie pomogło. Kontuzja kolana, której uległ Tubby, oczywiście nie ułatwiała sprawy także w pożyciu małżeńskim. Rozdzieliła małżonków, jeśli chodzi o wspólne uprawianie sportu i odbiła się na małżeńskim seksie. Po operacji przez wiele tygodni, wręcz miesięcy, unikał współżycia, a potem zawsze wydawał się bardziej dbać o bezpieczeństwo swojego kolana niż ich wspólną przyjemność. Kiedy stało się oczywiste, że operacja nic nie dała, wpadł w jeszcze większą depresję niż przedtem. Przez ostatni rok był po prostu nie do zniesienia, zupełnie zamknął się w sobie, nie słuchał, co się do niego mówi. Sally jego żona twierdziła, że to tylko jego chwilowe dziwactwo, coś do imponowaniu ludziom. A zainteresowanie filozofem Kierkegaardem zwykły wybieg, do którego się ucieka, aby uszlachetnić swoją banalną małą depresję, jako egzystencjalny lęk.
                       
              Taki niedowład wewnętrzy kolana miał pewną dobrą stronę-, kiedy ktoś dzwonił do Tubbiego i pytał, jak się czuje, a on nie chciał powiedzieć „jestem w krańcowej depresji”, ale nie miał też ochoty udawać, że tryska humorem, zawsze skarżył się na kolano. Od jego artroskopii minął już rok, a nadal miewał bóle w kolanie. Postanowił iść na terapię do doktor Alexandry Marbles. Poddał się wielu terapiom jednocześnie: w poniedziałki chodził na fizykoterapię, we wtorki do Alexandry na terapię poznawczo-behawioralną, a w piątki miał aromaterapię lub akupunkturę. Środy i czwartki spędzał zwykle w Londynie i spotykał się z „kochanką” Amy. Co również było pewnego rodzaju terapią.

                Terapeutka Alexandra zasugerowała, że powodem jego bólu w kolanie jest perfekcjonizm. Stawia sobie niemożliwe wysokie wymagania, więc rozczarowanie jest nieuniknione. Po drugie funkcjonuje między dwiema skrajnymi kobietami: Amy zawsze go dowartościowuje. Sally stosuje metodę otrzeźwienia: „przestań jęczeć i weź się do roboty”. Stanowiły zresztą przeciwieństwo pod każdym względem. Sally to blondynka, niebieskooka, wysoka, zwinna, wysportowana. Amy reprezentowała typ śródziemnomorski: śniada, niska i pulchna, z burzą czarnych loków i oczyma jak rodzynki. Na czym polega romans Tubbi’ego i Amy? Plotkowali o ludziach z branży, żalili się sobie i wzajemnie się pocieszali, porównywali swoje terapie. Czasem szli do teatru, ale najczęściej po prostu spędzali spokojne wieczory w jego mieszkaniu lub jedli kolację w którejś z pobliskich restauracji. W ich znajomości nigdy nie było mowy o seksie. W zasadzie można, więc powiedzieć, że nieźle się urządził. Rozwiązali problem monogamii, który jest problemem monotonii, bez uciekania się do zdrady. Jednak tylko do czasu…

               Całe to życiowe zamieszanie Tubby próbuje sobie wytłumaczyć wczytując się w filozoficzne dzieła Kierkegaarda, który wyjaśnia, że człowiek nieszczęśliwy nigdy nie przebywa w swoim wnętrzu, ponieważ stale żyje przeszłością albo przyszłością. Stale albo wspomina, albo łudzi się nadzieją. Albo myśli, że wszystko było lepsze w przeszłości, albo żywi nadzieję, że będzie lepsze w przyszłości, lecz zawsze jest złe teraz. Kierkegaard daje przykład mężczyzny wracającego pamięcią do radości dzieciństwa, których w rzeczywistości nigdy nie doświadczył. Kiedy Tubby głębiej zapoznawał się z dziełami Kierkegaarda poznał też jego biografię. Z biografii i pism Kierkegaarda dowiedział się, że jego poglądy na małżeństwo w ogóle i na własne małżeństwo ulegały zmianom. Gdy miał dwadzieścia kilka lat, cieszył się opinią kogoś, kto dobrze i pewnie czuje się w towarzystwie młodych kobiet, zachowuje się nieco ekscentrycznie i zna sztukę uwodzenia. W 1837 roku Kierkegaard poznał Reginę Olsen, córkę radcy państwowego, z którą trzy lata później się zaręczył, następne tygodnie były pasmem zmagań Kierkegaarda z samym sobą i z sytuacją, w jakiej się znalazł. Nieformalne zerwanie zaręczyn nastąpiło już dwa miesiące po ich zawarciu, oficjalne zaś — 11 października 1841 roku. W pismach filozofa wyeksponowane zostały dwa główne powody — odpowiedzialność za grzechy rodzinne i własne oraz melancholijne usposobienie. „Gdybym nie był ciągle pokutnikiem — pisał Kierkegaard w „Dzienniku” — gdybym nie miał mojej vita ante acta, gdybym nie był melancholijny, związek z nią uczyniłby mnie tak szczęśliwym, jak nawet nie mógłbym marzyć”. Niektórzy biografowie Kierkegaarda, dociekając motywów zerwania z Reginą, reinterpretują psychologicznie jeden z aspektów przeszłości filozofa, któremu on nadawał interpretację teologiczną. Chodzi o wydarzenie z 1836 roku. Kierkegaard prowadził wówczas dość swobodne i hałaśliwe życie. Pewnego listopadowego wieczoru dał się namówić kolegom na pójście do domu publicznego. Nie wiadomo, co się tam wydarzyło, lecz Kierkegaard szybko stamtąd uciekł, żegnany śmiechem kobiety. Było to prawdopodobnie jedyne jego cielesne spotkanie z kobietą — upokarzające i traumatyczne. Historia Kierkegaarda i zerwanie przez niego zaręczyn z Regina, a także złamanie jej serca przypomniało Tubby’emu pewne zdarzenie sprzed czterdziestu lat, kiedy jako szesnastoletni chłopak poznał śliczną dziewczynę o imieniu Maureen.

               Kiedy zaczął na okrągło wracać do wspomnień, przytłaczało go poczucie straty. Straty nie tylko miłości Maureen, lecz także niewinności- jej i jego własnej. Dotychczas ilekroć o niej myślał- a nie zdarzało się to zbyt często- uśmiechał się w duchu z sympatią, ale trochę krzywo: miła smarkula, pierwsza dziewczyna, jacy byli oboje naiwni, przeszło-minęło i tak dalej. Dopiero rekonstruując historię ich znajomości ze wszystkimi szczegółami, uświadomił sobie, jaką potworną rzecz zrobił przed laty. Gruboskórnie, samolubnie, niezasłużenie, złamał serce młodej dziewczyny. Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że nie myślałby o tym w ten sposób, gdyby nie odkrył pism Kierkegaarda. Jego historia z Maureen to bardzo kierkegaardowska historia. Przypomina „Dziennik uwodziciela” i związek samego filozofa z Reginą. Regina stawiła jednak większy opór niż Maureen. Tubby podobnie jak filozof dalej udawał zimnego cynika i złamał dziewczynie serce, fałszywie przekonany, że „będzie szczęśliwszy w nieszczęściu bez niej niż z nią”.

              Ożywiony, wyzwolony, przyjeżdża do Hiszpanii w poszukiwaniu swojej dawno utraconej miłości, Maureen - dziewczyny, której niegdyś złamał serce w długich dniach powojennej surowości życia. To szansa na odkupienie. W ten sposób zaczyna się zupełnie nowy aspekt powieści. Nie jesteśmy już z Tubbym w dzisiejszym otoczeniu znanego świata scenariuszy i mediów, ale w powojennym Brickley'u, w którym rozgrywa się historia o niewinnej i nieodwzajemnionej miłości. W międzyczasie David Lodge pisze delikatną historię o dążeniu jednego człowieka do naprawieniu utraconej miłości. Powieść kończy się na czułej nucie, gdy niegdyś młodzi kochankowie, oboje noszący znamiona wielu kaprysów życia, ponownie spotykają się w hiszpańskim upale na szlaku pielgrzymkowym do Composteli. Prawdę mówiąc, jego była miłość wyglądała okropnie. Kiedy rozmawiał z nią na szlaku, w duchu stawiał czoło smutnemu faktowi, że nie jest już podlotkiem z jego wspomnień i marzeń. Osiągnęła ten wiek, gdy kobieta zaczyna bezpowrotnie tracić urodę i świeżość. Maureen skapitulowała z upływającym czasem chyba bez walki. Musiał w duchu przyznać, że jej wygląd był szokiem, na który nie przygotowały go upozorowane i wyretuszowane zdjęcia. Wprawdzie lata obeszły się z nim łaskawiej, ale Maureen nie pielęgnowała w tym względzie żadnych złudzeń. David Lodge doskonale ujmuje ten bardzo nowoczesny niepokój, że czujemy się bezcelowo w naszym życiu i rozpaczliwie poszukujemy wypełnienia pustki w naszym życiu. Tubby znajduje część swojego problemu w związku z Maureen. Maureen tkwi w bezpłciowym małżeństwie z dawnym rywalem Tubby'ego z przeszłości, ale nie może go opuścić z powodu wszystkich więzi, jakie stworzyło między nimi życie. Chociaż mniej oczywiste, myślałem, że David Lodge dał do zrozumienia w swojej powieści o innej potężnej formie terapii: humorze. W całej powieści krąży cienka linia między sprawieniem, że Tubby staje się obiektem kpin i patosu, a tym, że jego sytuacja jest banalna i pobłażliwa, co doskonale autorowi się to udaje przedstawić. Tubby jest bardzo sympatyczny i nie tylko, dlatego, że nie traktuje siebie zbyt poważnie. Tuż przed głębokim zagłębieniem się w egzystencjalne problemy życiowe, udaje mu się śmiać z siebie samego, a to trzyma go mocno przed pretensjonalnością.

           Czy miłość może zostać odnowiona? To pytanie zostało odpowiednio zawieszone w powietrzu. W „Terapii” David Lodge stworzył powieść, która ma moc wywoływania śmiechu i płaczu czytelnika w równych proporcjach. Czasami może nawet sprawić, że się wzdrygamy. Kiedy czytelnikiem jest człowiek w słusznym wieku emocje związane z niepokojem i żalem uderzają we wszystkie właściwe dźwięki. W świecie pełnym falsyfikatów i szarlatanów jest to jedna z form „terapii”, która z pewnością zrobi na nas duże wrażenie. Dla tych, którzy chcieliby, aby ich życiowy „drink” zawierał zdrową dawkę dowcipu i inteligencji (wszyscy tego potrzebujemy), to zdecydowanie polecam „Terapię” Davida Lodge.


09 stycznia 2019

Śniadanie u Tiffany'ego / Harfa traw



„Śniadanie u Tiffany’ego”

                        „Harfa traw”


Truman Capote




Autor/ właściwie Truman Steckfus Persons, amerykański pisarz, urodzony 30 września 1924 w Nowym Orleanie, zmarł 25 sierpnia 1984 w Los Angeles. Dzieciństwo spędził w Luizjanie, Missisipi i Alabamie. Gdy ukończył szkołę średnią, pracował, jako goniec w The New Yorker. Debiutował zbiorem nowel pt. „Zatrzaśnij ostatnie drzwi” w 1943, później pojawiło się jeszcze kilka tomów jego opowiadań, ale sławę i uznanie zyskał dzięki dwóm powieściom – „Inne głosy, inne ściany” (1948), i „Harfa traw” (1951). Jest także autorem powieści, „Śniadanie u Tiffany’ego” z 1958, i „Z zimną krwią” z 1966. Był bardzo barwną postacią, niezwykle inteligentnym człowiekiem o słabej woli. Jego życie, prócz twórczości, wypełniały homoseksualne miłości, procesy sądowe, skandale, podróże, przyjęcia i nałogi. Zmarł w wieku 60 lat, z powodu choroby wątroby.

Tłumaczenie/ Bronisław Zieliński

Tematyka/ Bohaterowie dwóch znakomitych opowieści Trumana Capote'a odrzucają nudę ustabilizowanej egzystencji - jak żyjąca nieustannie w „podróży" ekscentryczna Holy Golightly z utworu tytułowego ( w filmowej adaptacji wspaniale zagrana przez Audrey Hepburn) - lub uciekają przed ludzką bezdusznością i okrucieństwem w rzeczywistość dzieciństwa, jak mieszkańcy domku na drzewie z „Harfy traw". My zaś, wraz z nimi, wkraczamy w świat wyobraźni i poezji, może nie zawsze szczęśliwszy, ale na pewno barwniejszy niż nasza codzienność.

Główny motyw/ W obydwu utworach zawartych w tomie głównym bohaterem jest narrator, który wraca do swoich wspomnień. Różnią się one wiekiem, gdyż w pierwszym przypadku jest to młody mężczyzna, a w drugim chłopiec, którego poznajemy, gdy ma jedenaście lat. Łączy ich natomiast to, że ich wspomnienia są wspomnieniami dobrymi, z których przebija nostalgia za przeszłym czasem, jak również to, że główną rolę w nich odgrywają kobiety. W „Śniadaniu u Tiffany’ego" jest to pełna młodzieńczego wdzięku, który przyciąga do niej mężczyzn, Holly Golightly, a w „Harfie traw" ciepła i niezwykle wrażliwa Dolly Talbo.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Każdy, kto się przyzwyczaja, może równie dobrze nie żyć”.

„Bardzo niewielu autorów, zwłaszcza tych niepublikowanych, potrafi oprzeć się zaproszeniu do czytania czegoś na głos”.

„Oprócz braku młodości, goście nie mieli ze sobą nic wspólnego (…)”.

„Tak niewiele jest rzeczy, o których potrafią mówić mężczyźni”.

„Wiedziałam doskonale, że nigdy nie będę gwiazdą filmową. To za trudne, a jak ktoś jest inteligentny, to i za kłopotliwe”.

„Ludzie uważają, że jak ktoś jest gwiazdą filmową, to musi mieć ogromną indywidualność, a w gruncie rzeczy najważniejsze jest nie mieć żadnej w ogóle”.

„Zegary spóźniają się zawsze w niedzielę”.

„(…) lepiej patrzeć w niebo, niż w nim mieszkać. Tak tam pusto i nijako. Po prostu kraina, gdzie toczą się grzmoty i wszystko znika!”.

„Że człowiek nie wie, co jest jego, dopóki tego nie wyrzuci”.

„Wiem tylko, jak wielką prawdą jest, że miłość to łańcuch życia”.

„Ale człowiek, który nie śni, jest tak jak ten, który się nie poci: zatrzymuje w sobie masę trucizny”.

„Tylko, że kiedy można powiedzieć wszystko, czasem nie ma już nic do powiedzenia”.

     

                      „Śniadanie u Tiffan’ego” to urocza, acz „niegrzeczna” opowieść, jakby zamrożone w krysztale najwspanialsze chwile Nowego Jorku przedstawione są w ostatnich dniach amerykańskiej niewinności. Narrator jest pisarzem, który podczas II wojny światowej mieszkał w tym mieście. W tym sensie powieść przypomina nieco „Pożegnanie z Berlinem” Christophera Isherwooda. Tworząc postać Holly Golightly, Truman Capote dał nam jedną z najbardziej zapadających w pamięci bohaterek literackich. Holly, przekraczając granice obyczajowości i torująca drogę przyszłej rewolucji seksualnej, jest prawdziwą uwodzicielką- wyzwoloną seksualnie, rozkapryszoną hedonistką. Żyje chwilą, nie liczy się z konsekwencjami i tworzy własną moralność. Jak jej bezimienny kot, nie daje się oswoić ani narzucić sobie więzów. Narrator, którego prawdziwego imienia nie poznajemy- Holly nazywa go Frank- spotyka ją po raz pierwszy, kiedy ta wchodzi do jego mieszkania przez okno, wymykając się natrętnemu amantowi, który usiłuje ją „pogryźć” z pożądania. Szybko się zaprzyjaźniają. Mężczyznę fascynuje pogoń bohaterki za emocjonującym życiem. W głębi duszy oboje pragną „szczęścia”, związku oraz spełnienia marzeń, które wydają się przeznaczeniem ludzi dość młodych, by marzyć. Ale nad ich życiem zaczynają się zbierać ciemne chmury. Rodzinę Holly dotyka nieszczęście, całkowicie zmieniając jej stosunek z „narratorem”, a jej niewinność zostaje wystawiona na próbę, kiedy stały klient, mafijny don „Sally” Tomato, wykorzystuje ją do czegoś więcej niż tylko seks.

             Historia Holly Golightly jest sercem tej opowieści, ale jej ramą są refleksje i wspomnienia Freda. Pewnego dnia Holly znika. Fred wraz z właścicielem baru, Joe Bellem, zastanawiają się, gdzie też może się podziewać. Ponieważ swego czasu dziewczyna była dosyć znana, pojawiała się w prasie brukowej i kronikach towarzyskich, jej nagłe zniknięcie nawet po dłuższym czasie jest tematem plotek i domysłów.  Fred to skromny początkujący pisarz, który cieszy się jak dziecko, kiedy jego opowiadanie zostaje opublikowane w akademickim magazynie. Holly skradła jego serce, ale nie w taki sposób, jak to ma zazwyczaj miejsce między kobietą a mężczyzną. Dziewczyna fascynuje Freda – każdy pisarz, który z zasady powinien być obserwatorem ludzi, marzy, by poznać tak barwną i nietuzinkową postać – budzi w nim instynkt opiekuńczy, a z czasem i zazdrość, jednak do niczego między nimi nie dochodzi. Jest to relacja przyjacielska, oparta na platonicznej miłości. Fred nie jest zainteresowany kobietami w sensie zmysłowym, prawdopodobnie jest homoseksualistą, ale to wyznanie nie pada nigdzie wprost.

                  Piękna i wytworna, acz wielce ekscentryczna Holly marzy o luksusowym, wypełnionym zabawą życiu u boku męża milionera, na którego nieustannie poluje. W oczekiwaniu na bogatego wybranka wynajmuje mieszkanie na Manhattanie. Jedynym współlokatorem, którego akceptuje, jest kot, a swoją życiową postawę manifestuje dopiskiem na wizytówce „w podróży". Zarabia na życie spotykając się w więzieniu Sing Sing z tajemniczym Sallym Tomato, za rozmowę, z którym otrzymuje 100 dolarów tygodniowo. Poza tym nieustannie żyje na rachunek różnych adoratorów. Pewnego dnia do budynku, w którym mieszka, wprowadza się młody pisarz. Nowi sąsiedzi spędzają wspólnie czas i zaprzyjaźniają się. Wydaje się, że właśnie u boku pisarza Holly może zaspokoić skrzętnie skrywaną potrzebę bezpieczeństwa i miłości.

                         Mimo świadomego wyrachowania (trzeba powiedzieć to wprost - Holly uwodzi mężczyzn dla pieniędzy) ta młoda kobieta wzbudza na początku nieuchronnie naszą sympatię. Choć jest przebiegła, to i urocza jednocześnie. Ciekawy, ekstrawertyczny styl życia, ubarwiany przyjęciami z mnóstwem znajomych (i nieznajomych włącznie), interesujące sposoby radzenia sobie z niezbędną, aczkolwiek konieczną w życiu technologią (telefon zapakowany w szczelną walizkę) czy też po prostu czarujący sposób bycia budzą ciepłe uczucia. I nic na to nie poradzi fakt postępowania Holly. Bo, mimo że jest tak pozornie wesoła i zdaje się szczęśliwa, mogąc spełniać swoje sny o bogactwie, Holly to młoda nieszczęśliwa kobieta. Całkiem świadomie godzi się być przedmiotem w rękach mężczyzn, których słusznie nazywa „szczurami", lub, w szczególnych przypadkach, „superszczurami". Oddaje im raczej więcej, niż zyskuje, choć przecież nikt nie zmusza jej, by zadawała się z niekochanymi panami, którzy mogą zapewnić jej pyszny obiad lub biżuterię prosto od Tiffany'ego. Oglądając jej losy i poznając przeszłość (unieważnione małżeństwo z mężczyzną, który mógłby być jej ojcem), można dojść do prostego wniosku. Wbrew pozorom Holly jest romantyczką. W dzieciństwie przeżyła bardzo, bardzo wiele, zdana z bratem Fredem tylko na siebie, wyszła nawet za mąż za zapewne niekochanego mężczyznę, byle by poprawić swój byt. I była na pewno jedną z tych licznych dziewcząt, które siedząc gdzieś w jakiejś dziurze dostała w swoje ręce magazyn z reklamą od Tiffany'ego, gdzie jakaś modelka prezentuje biżuterię. Może i ona chciała żyć inaczej, być kimś, poznać smak zamożności. Czy nie jest to rzeczą ludzką? Holly nie jest jedną z tych kobiet, które swoją przyszłość mają konkretnie wykalkulowaną, co do każdego dnia swojego małżeństwa. Wspomina też przecież o dzieciach, które chciała mieć z tchórzliwym Brazylijczykiem. Pragnie za te śniadania u Tiffany'ego zapłacić tym, czym może. Te wszystkie fakty składają się na portret zaburzonej kobiety do tego zagubionej i nieszczęśliwej. Ale i ona zasługuje na szczęście w życiu.

                     Czy Holly zna siebie na tyle, żeby zdawać sobie sprawę ze swojej destrukcyjnej egzystencji? W jakiś sposób tak, ponieważ wyczuwa miłość, jaką darzy ją sąsiad pisarz ostrzegając go przed uczuciami do niej słowami: „Niech pan nigdy nie kocha nic dzikiego, panie Bell-doradzała mu Holly- (…) nie wolno oddawać serca dzikiemu stworzeniu. Im bardziej je kochasz, tym ono staje się mocniejsze. Aż wreszcie jest dość silne, żeby uciec do lasu. Albo pofrunąć na drzewo. Potem na wyższe drzewo. A potem w niebo. I tak pan skończy, panie Bell. Jeżeli pan sobie pozwoli kochać dzikie stworzenie. Skończy pan na patrzeniu w niebo”.

                Czemu w książce kot Holly nie ma imienia? Oto jest pytanie. Sprawa jest jednak prostsza, niż mogłoby się wydawać. Holly mówi wprost: „Jestem tym kotem. Nie należymy do nikogo, ani nikt nie należy do nas. Sami nie należymy do siebie", aby następnie dodać znamienne słowa: „Nie wiem, kim jestem". Dziewczyna boi się odpowiedzialności i jak widać dużo mówi, broni się przed światem ucieczką, zakłamaniem, odrzucaniem świadomości i tożsamości (jej prawdziwe imię to Lula Mae Barnes) - nie potrzebuje nic wiedzieć (symboliczne przekazywanie „prognozy pogody" gangsterowi Sally Tomato w więzieniu), chociaż tak naprawdę wie wszystko o wszystkich. Na zasadzie –cwańsza, niż ładniejsza”. Swoją „okrutną” twarz pokazuje na ostatnich kartach książki, gdzie porzuca swojego kota w slumsach, dzikiej, jarmarcznej, posępnej dzielnicy, obwieszonej wielkimi wizerunkami gwiazd filmowych. Holly wysiadła z samochodu; zabiera ze sobą kota. Udając, że kot będzie miał tam lepiej; kosze ze śmieciami, szczurów do licha i trochę. Pełno kocich łazęgów, z którymi można się zwąchać. Położyła go na chodniku, ale kot od niej nie odszedł, ocierał się o jej nogę, podnosił swój zbójecki pyszczek i spoglądał pytająco żółtawymi oczami pirata. Holly tupała nogą mówiąc do niego: „Powiedziałam ci, bujaj się. Słyszysz? Spieprzaj!”- po czym wskoczyła do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i kazała odjechać szoferowi. 

                 Holly musi się podwójnie starać, wychodzić z inicjatywą, musi stale zabawiać innych, a nie być zabawiana. Mało tego, każdy ją wykorzystuje, a ona patologicznie tego potrzebuje, aby ugruntować swoją pozycję „wiecznie szukającej” czy też „wiecznie na rozdrożu”. Bohaterka udaje „coś" przed światem, ale przede wszystkim przed samą sobą – jest inkarnacją złotej myśli fake it till you make it [1]. Odzwierciedla osobę, która trzyma się kurczowo powierzchni, bo jest zbyt przerażona tym, co mogłaby odnaleźć w głębi swojej osobowości. Bohaterka pragnie odnaleźć szczęście i swoje miejsce w życiu, w którym czułaby się tak samo dobrze jak u Tiffany’ego. Czy można sobie wyobrazić Holly, która gotuje obiady? Karmi punktualnie swojego kota? Przestaje kraść drobne rzeczy w sklepach? Nie zapomina klucza do drzwi wejściowych? A co ważniejsze – Holly, która wstaje wcześnie, żeby iść rano do pracy? Nie ma szans. Jak długo kot utrzyma się na smyczy? Bo ona jest właśnie tym kotem i nigdy się nie dowie, czego chce w życiu, z wyjątkiem samego życia.

                   Holly symbolizuje także dążenie do osobistej wolności po II wojnie światowej, która uległa wynaturzeniu. Zrywając z obowiązującymi normami społecznymi jej wolność przyjęła patologiczną postać. Marzy o elitarności, która nie jest dostępna dla wszystkich. Jej postać była dla wielu kobiet kultowa, dziś wydaje się śmieszna a jej zachowanie przypomina osobowość narcystyczną. Dlaczego Capote nigdy nie połączył Freda i Holly w parę? Jego bohaterowie nigdy się nie pocałowali, nie wyznali sobie miłości, nie stali w strugach deszczu, sprzeczając się o to, co jest w życiu ważniejsze, wolność czy bliskość i poczucie przywiązania do drugiego człowieka. No dobrze, stali, ale ta ulewa oznaczała w książce rozstanie i pożegnanie, nie początek wspólnego życia dwojga kochających się ludzi, którzy może trochę boją się okazać uczucie.

                  
                Tu nic złego nie może się wydarzyć” – pisał o nowojorskim salonie Tiffany'ego Truman Capote. Jego bohaterka, Holly Golightly spędzała poranki, podziwiając biżuterię przez szybę. Dziś naprawdę można tu zjeść śniadanie.  Legendarny nowojorski jubiler Tiffany & Co., swoją sławę zawdzięcza luksusowej biżuterii. Holly Golightly, bohaterka powieści „Śniadanie u Tiffany'ego” Trumpana Capote'a, zamiast do kawiarni na śniadanie przychodziła właśnie tutaj. – „To miejsce mnie uspokaja” – mówiła. Dziś każdy może poczuć się jak Holly, którą unieśmiertelniła Audrey Hepburn, The Blue Box Cafe to kawiarnia, która powstała na czwartym piętrze budynku Tiffany & Co., nie serwuje jednak kawy w papierowych kubkach (a taką piła Holly), tylko trzydaniowe śniadanie na turkusowej porcelanie (podaje się je przez cały dzień). Nie każdy dostąpi jednak zaszczytu zamówienia croissanta w Tiffanym, bo każde z 40 miejsc w jednej z najbardziej instagramowalnych knajp w Nowym Jorku, jest rezerwowane na wiele miesięcy naprzód. 
                        Książka była punktem zwrotnym w karierze Capote’a. W przeszłość odeszły liryczne powieści z Południa, jakie dotąd pisał. „Śniadanie u Tiffany’ego” zapewniła mu miejsce wśród nowojorskiej śmietanki. Utwór ten, bardzo śmiały jak na owe czasy- o swobodzie seksualnej i homoseksualizmie mówi się tu zupełnie otwarcie- dziś już nie szokuje, ale jego czar wcale się nie zmniejszył. Jest niczym ożywczy wiatr od East River- z czasów, kiedy coś takiego było jeszcze możliwe. Bestsellerowa powieść Trumana Capote już po trzech latach od wydania doczekała się ekranizacji, która szybko zyskała miano hollywoodzkiej klasyki. Mimo, że filmowa adaptacja „Śniadania u Tiffany'ego" nie podąża ściśle za kartami powieści, w zgodnej opinii znawców kina doskonale oddaje ducha literackiego oryginału.
                   „Harfa traw” to nowela, mająca mniej niż sto stron, i opowiada historię jednego lata w życiu szesnastoletniego Collina. Podobnie jak Joel z książki „Inne głosy, inne ściany”, matka Collina zmarła, a on został wysłany, aby zamieszkać z ciotkami -Vereną i Dolly. Przedtem nie puszczano Collina do ich domu. Z przyczyn nigdy całkowicie niewyjaśnionych. Vera i jego ojciec nie rozmawiali ze sobą. Prawdopodobnie ojciec poprosił ją kiedyś o pożyczkę, a ona odmówiła albo też pożyczyła mu pieniądze, a on ich nigdy nie zwrócił. Można mieć pewność, że nieporozumienie wynikało z powodu pieniędzy, bo nic innego nie miałoby dla nich takiej wagi, zwłaszcza dla Vereny, która była najbogatszą osobą w miasteczku. Posiadała sklep bławatny, stację benzynową, sklep kolonialny, budynek biurowy- wszystko to należało do niej, a zdobycie tego nie wpłynęło dodatnio na łatwość jej charakteru. Tak czy owak ojciec chłopca oświadczył, że jego noga nigdy więcej nie postanie w domu Vereny. Przed tragiczną śmiercią mówił okropne rzeczy o paniach Talbo. Jedną z historii, którą rozpowiadał i która stale krążyła, było, że Verena jest hermafrodytą, a pannę Dolly tak ośmieszał, iż nawet matka nie mogła tego ścierpieć. Rodzice chłopca byli w sobie bardzo zakochani. Matka płakała, ilekroć ojciec wyjeżdżał sprzedawać swoje lodówki. Ożenił się z nią, kiedy miała szesnaście lat; nie dożyła trzydziestki. Pewnego popołudnia, kiedy umarła, ojciec, wykrzykując jej imię, zdarł z siebie całe ubranie i wybiegł nago na podwórko. Verena zjawiła się u nich w domu nazajutrz po pogrzebie. Tegoż popołudnia zjawiła się też przyjaciółka ciotki Dolly, Katarzyna, spakowała rzeczy chłopca i ojciec zawiózł go do imponującego mrocznego domu ciotek Talbo. 
                Opisy skrajnych osobowości ciotek są po prostu cudowne. Podczas gdy Verena jest zimną bizneswoman, Dolly to ciepła i zwariowana kobieta, która trochę boi się tej nowej, młodej, męskiej osoby, która przyjechała, by zamieszkać w ich domu. Collin mówi, że zakochał się w Dolly, „od pierwszego wejrzenia”. W książce jest szczególnie piękny akapit, w którym wyjaśnia, że rozumie, dlaczego był tak zaniepokojony przyjazdem do swoich ciotek. Opis miłości do Dolly jest tak żywy, prawdziwy, a jednocześnie tak magiczny i mityczny - jak sama Dolly. Pomimo tej nieśmiałości a także tego, co wydaje się być strachem przed Collinem, pokochała go tak bardzo, jak on ją pokochał. Ona i jej przyjaciółka Katarzyna po pierwszym kontakcie z Collinem zachowują się jak jego dwie matki czując do niego opiekuńczość i instynkt macierzyński.   Możemy sobie tylko wyobrazić, czym musiało być dla nich, gdy po raz pierwszy zjawił się w tym domu- hałaśliwy, wścibski jedenastoletni chłopiec.
                 Ponad wszystkim cechami ciotki Dolly górowała bystrość. Miała tę podskórną inteligencję pszczoły, która wie, gdzie znaleźć najsłodszy kwiat. Potrafiła wyczuć burzę na dzień z góry, przepowiedzieć, jakie owoce wyda drzewo figowe, zaprowadzić innych w miejsce, gdzie były grzyby i miód dzikich pszczół albo ukryte gniazdo rzadkich ptaków. Patrzyła dookoła siebie i czuła to, co widzi. Natomiast, jeśli idzie o pomoc w odrabianiu lekcji, to Dolly była równa ignorantką, jak Katarzyna.
                     „Konflikt" pomiędzy ekscentrycznymi siostrami zaczyna się, gdy Verena zaprasza swojego nowego partnera biznesowego do domu na kolację, co całkowicie wyprowadziło z równowagi zarówno Dolly, jak i Katarzynę. Ludzie mówili, iż to skandal, że Verena tak kombinuje z tym facetem z Chicago i to jeszcze o dwadzieścia lat młodszym od niej. Rozeszła się pogłoska, że mają zamiar coś zrobić ze starą fabryką konserw po drugiej stronie miasta. Atmosfera w domu jest dość konfliktowa, a gdy starsza z sióstr próbuje wymusić wydanie do tej pory znanych jedynie Dolly składników jej lekarstwa, dochodzi do kłótni, wypowiedzianych zostaje wiele przykrych słów i na końcu cała trójka, czyli Dolly, Katarzyna i Collin uciekają z domu, do lasu i starego, spróchniałego domku na drzewie. Verena tymczasem informuje szeryfa o zniknięciu jej siostry; Szeryf organizuje grupę poszukiwawczą i ostatecznie aresztuje Katarzynę. W trakcie powieści inni mieszkańcy miasteczka, tacy jak sędzia Cool i Riley Henderson dołączają do zbuntowanych pań i chłopca i razem z nimi mieszkają w domku na drzewie. W kulminacyjnym wydarzeniu, konfrontacja pomiędzy grupą poszukiwawczą a mieszkańcami domu na drzewie prowadzi do tego, że Riley zostaje postrzelony w ramię. Po tym, jak sędzia Cool omawia sytuację, wszyscy zgadzają się, że była ona bezsensowną walką, po czym stare relacje są ponownie ożywione. Wiele osób z tego konfliktu wychodzi, jako najlepsi przyjaciele.
               Dla bohaterów powieści domek na drzewie nie jest jedynie zwyczajną, rozsypującą się ze starości kryjówką. To azyl. Jedyne miejsce, do którego mogli uciec i ukryć się przed światem. Dom – Raj – Pierwotne schronienie ludzi: Ludzie stworzeni przez Boga mieszkali w pięknym ogrodzie - Edenie. Czuli się tam szczęśliwi, niczego im nie brakowało, żyli w harmonii ze światem roślin i zwierząt. Podziwiali przyrodę stworzoną przez Boga i mogli czerpać z niej korzyści. Bóg opiekował się nimi. Nie czuli cierpienia, bólu, nie chorowali, nie mieli trosk, nie odczuwali upływu czasu. Za złamanie nakazu Boga zostali stamtąd wypędzeni (Księga Rodzaju). Chociaż na chwilę, chociaż na moment. Zapomnieć o swoich smutkach, nieszczęściach i porażkach. To symbol domu, rozumianego nie tylko, jako miejsce, ale również, jako enklawa, niosąca poczucie bezpieczeństwa. Schronienie dla tych, dla których nie ma nigdzie indziej miejsca, a którzy zostali w zawieszeniu gdzieś pomiędzy szaleństwem a rzeczywistością. Symbolika domu na drzewie to tak naprawdę ucieczka bohaterów w świat dzieciństwa. Często nie chcemy zderzyć się z trudną rzeczywistością i próbujemy na różne sposoby znowu być dziećmi. W domku na drzewie nie ma podziałów. Nie mają znaczenia płeć, pozycja społeczne, wiek czy rasa. To ostoja tolerancji i miłości. Nikt tam nie ocenia i nie krytykuje. Domek na drzewie to symbol „raju dzieciństwa”. Collin poszukuje w domku prawdziwego rodzinnego domu, w którym jest ojciec i matka, Dolly i Katarzyna, ( choć tego autor wprost nie mówi są parą lesbijek) od momentu, kiedy przybył Collin do ich domu budzą się w nich uczucia macierzyńskie i chcą mieć dziecko, sędzia Cool, który skonfliktował się ze swoimi dorosłymi synami także szuka schronienia, ponieważ nie może być już „sędzią” w ich życiowych decyzjach. W tej przestrzeni trójkątnej bohaterowie książki sami stają się dla siebie obiektem swoich obserwacji i obserwacji drugiego człowieka.


[1] Popularne angielskie hasło „fake it till you make it“, oznaczające tyle, co „udawaj pewnego siebie, dopóki nie staniesz się takim“.

23 grudnia 2018

Morze


„Morze”


John Banville




Autor/ (ur. 8 grudnia 1945) to irlandzki powieściopisarz i dziennikarz, zdobywca Nagrody Bookera w 2005 za powieść „Morze”.

Tłumaczenie/ Jerzy Jarniewicz

Tematyka/ Głos, który słyszymy w tej kameralnej powieści, należy do człowieka stojącego przed drugą wielką inicjacją swojego życia, przedostatnim rytuałem przejścia bezpośrednio poprzedzającym śmierć. Max Morden w poszukiwaniu ukojenia wyrusza do nadmorskiej miejscowości Ballyless, mitycznej krainy dzieciństwa. Tam pół wieku wcześniej spotkał się z rodziną Grace’ów, która w subtelny sposób wpłynęła na jego losy. Morden przemierza uliczki Balyless i przestrzenie własnej pamięci. Przywołując mistyczne chwile dzieciństwa i pierwszą konfrontację z dramatem straty, odkrywa symetrie rządzące fazami jego życia.

Główny motyw/ Max Morden wkracza w wiek starczy i nie wzbrania się przed tym, bo nie ma siły - właśnie pochował żonę i prawie nic go już nie chroni przed samotnością. Prawie, bo znajduje jeden sposób - rekonstruuje pewne dawne, intensywne lato. Zostały mu po nim w pamięci wyraziste obrazy, a teraz opatruje je sobie wyjaśnieniami, których skromne dziecięce doświadczenie nie mogło mu wtedy, zawczasu podpowiedzieć. Słowem - jedna się ze swoim niezadowalającym życiem, bo czuje, że to warunek, by móc się z nim dobrze rozstać.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„No właśnie, przedmioty potrafią przetrwać, a żywi tymczasem znikają”.

„Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce”.

„Doprawdy, niepojęte są reguły ludzkich rozmów”.

„Ale czy jest jakakolwiek chwila, spośród wszystkich przypisanych nam chwil, w której życie się nie odmienia, nie odmienia doszczętnie, aż do tej ostatniej, tej największej zmiany?”.

„Dziwne jest o tym myśleć. Wszyscy wydają się dziś młodsi ode mnie, nawet zmarli”.

„Zawsze cierpiałem na nadwrażliwość, reagując na mieszankę aromatów, jakimi emanuje ludzkie ciało. A może >cierpieć< nie jest najszczęśliwszym słowem”.

„Są chwile, kiedy przeszłość ma taką moc, że mogłaby każdego unicestwić”.

„Jesteśmy kruchym stateczkiem smutku, żeglującym w stłumionej ciszy przez jesienny mrok”.

„Być może całe życie jest zaledwie długim przygotowaniem do chwili, w której się z nim rozstajemy”.

„Nosimy w sobie postacie zmarłych do chwili, aż sami nie umrzemy, a wtedy to nas noszą przez krótką chwilę, a potem ci, co nas nosili, odchodzą, i tak dalej, aż po najdalsze, wymykające się wyobraźni pokolenia”.

„W dzieciństwie szczęście wyglądało inaczej. W tamtych czasach było kwestią gromadzenia, zbierania rzeczy- nowych doświadczeń, nowych uczuć- i przyklejania ich niczym lśniących kamyczków mozaiki do elewacji budynku, który pewnego dnia będzie cudownie ukończonym pawilonem jaźni”.

„Przeszłość, to znaczy prawdziwa przeszłość, ma mniejsze znaczenie, niż to fałszywie głosimy”.

„Naprawdę, życie można przeżyć ponownie, wystarczy się tylko postarać i wszystko sobie przypomnieć”.

„(…) nic tak jak tragedia nie ukazuje blichtru i fałszu naszego świata, naszego byłego świata”.

„Nie wierzę w możliwość życia po życiu, ani w żadne bóstwo, które mogłoby mi je zaoferować. Biorąc pod uwagę stworzony przez Boga świat, wiara w Niego byłaby oznaką braku szacunku”.

„Przestać myśleć, to najlepsze rozwiązanie; a raczej, najmniej niepokojące”.

„Filozofowie mówią, że to inni nas określają, że inni kształtują nasze bycie”.

„Bo śmiech, dla ludzi młodych, jest siłą neutralizującą, oswaja przerażenie”.



                     Morze” jest powieścią zdominowaną przez „przypływ i odpływ” pamięci. Skupia się na postaci Maxa Mordena, wdowca, którego żona zmarła niedawno na raka. „Zerwany” a może „wyrwany” z kotwic, które zakotwiczały jego dorosłe życie, Max, wywołany snem, wraca do nadmorskiej wioski, gdzie spędził jedyne wakacje w dzieciństwie. Zamieszkał w pensjonacie „Pod Cedrami”, który kiedyś także został wynajęty przez rodzinę, Grace’ów, z którymi Max zaprzyjaźnił się podczas letniego urlopu. Jest to opowieść o „fatalnych” wakacjach, które ciągną się przez jego życie jak natarczywy wir rzeki. Kiedy Max dojechał na miejsce, był ciekaw, jak wiele z zapamiętanych przez niego szczegółów tej wioski przetrwało do dzisiaj, choćby tylko dla oczu, które widziały, gdzie patrzeć: dla jego oczu. Było to tak jak spotkanie dawnej miłości, kiedy na jej twarzy spoza rysów pogrubionych przez czas wyłania się wyraźnie delikatny wizerunek, które nasze niegdysiejsze ja tak bardzo pokochało.

                  W domu „Pod Cedrami” nie zachowało się niemal nic z dawnych lat, z tej przeszłości, którą znał. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś namacalny ślad po Grace’ach, choćby drobny i pozornie nieistotny, jakieś wyblakłe zdjęcie, powiedzmy, zapomniane na dnie szuflady, może pukiel, a choćby szpilkę do włosów, która utknęła między deskami podłogi, ale nie było tu niczego, niczego z tych rzeczy. Nie odnalazł nawet zapomnianej atmosfery. Tak wielu żywych przewinęło się przez ten dom- z pokojami do wynajęcia-, że musieli zatrzeć wszystkie ślady po zmarłych.

                  Powieść Johna Banville'a wydaje się na początku tak prosta i bezpośrednia jak jej tytuł, a także, jakoby znajoma: jedna z tych delikatnych, pełnych gracji książek o pamięci i żalu, w której starzejący się narrator zabiera nas z powrotem do „burzliwego” dzieciństwa, gdzie ponad 50 lat wcześniej utracił niewinność. Odzwierciedlając początkową strukturę książki, Banville oferuje uprzywilejowany dostęp do wspomnień Maxa Mordena, niedawnego wdowca, który źle radzi sobie z utratą swojej żony Anny. Wbrew woli zainteresowanej dorosłej córki, pakuje się na pobyt o nieokreślonej długości w nadmorskim pensjonacie panny Vavasour pod pretekstem napisania książki o obrazach Pierra Bonnarda. To właśnie śmierć żony jest nieodzownym posunięciem dla jego nagłej decyzji, która pobudza potrzebę ponownego odwiedzenia miejsca dawnego szczęścia i żalu. Ta równowaga pomiędzy wspomnieniami z dzieciństwa a przeciwwagą do współczesnej żałoby sprawia, że książka jest ciekawsza. To dom, który dobrze znał, jako chłopiec, kiedy jego nieszczęśliwi rodzice wynajęli domek letniskowy. Być może gospodyni o tym wie. W każdym razie wydaje się sympatyczna i z rozmysłem umieszcza go w „pokoju z dzieciństwa" ze wszystkimi oryginalnymi meblami. Żona Anna, odnosząca sukcesy fotografka, która nie zgadzała się i drwiła z własnej choroby, która wkrótce ją zabiła, całkowicie pochłonięta sobą i jej zbliżającą się śmiercią, nie miała czasu, by uspokoić jej zszokowanego i zdezorientowanego męża. Była bardzo podobna do kogoś, kogo kiedyś znał, Chloe, córki bogatej rodziny, którą poznał, gdy miał 12 lat i z którą spędził wakacje nad morzem.

                      Z ciasnych zakamarków swojego życia podziwia wielki dom, w którym Chloe mieszkała ze swoim niemym bratem i ekstrawaganckim ojcem i matką, której uroda i wesołość trzymają go w „niewoli” pożądania. Ich nieostrożność i niebezpieczne rejsy przewidują tragedię, która ma w sobie coś z Gatsbyowskiego klimatu, a która fascynuje małego Maxa. A czas jest właściwy: „adoptują” go, jako wakacyjnego towarzysza zabaw dla dzieci podczas magicznego lata jego pierwszego seksualnego przebudzenia. „Morze” to rodzaj książki, która rozbrzmiewa rozmaitymi literackimi i „filmowymi” echami, gdyż pokazuje nieregularny przebieg od pewnego przebranego „agenta” do tajemnicy, od dramatu rodzinnego po indywidualną tragedię. Opowieść o duchach Henry'ego Jamesa, który kryje się za różnobarwną guwernantką dzieci Grace’ów- Rose. Rose pilnuje Chloe i jej niemego brata, ale nie zagląda zbyt blisko w ich małe sekrety. Czy emerytowany pułkownik, może być oficerem wojskowym w Belfaście? Przejawia szklistą nieskazitelność aktora, który od lat gra tę samą rolę. Nieźle udaje mu się ukryć akcent z Belfastu. Panna Vavasour wyznała, że niejeden raz widziała, jak ukradkiem wychodził do kościoła w niedzielę na poranną mszę. Pułkownik katolikiem z Belfastu? Podejrzana sprawa, bardzo podejrzana. A jednak to pułkownik uratuje mu życie. A co z urzekającą gospodynią panną Vavasour, artystycznie ubraną w orientalne suknie i ekscentryczne nakrycie głowy?  Panna Vavasour, zawsze ubrana była na japońską modłę, z włosami zebranymi w kok i przebitymi dwiema dużymi skrzyżowanymi szpilkami, przypominała erotyczne grafiki osiemnastowiecznych mistrzów japońskich. Wszystkie te opowieści z przeszłości są pomieszane we wspomnieniach Maxa, kiedy włóczy się po plaży ubijanej przez te dramatyczne falujące fale pod rozkosznym niebem albo bije się z pijakiem z pubu na drodze. Z jego oszołomionym zaskoczeniem, bohater może dostarczyć nam dużego rejestru uczuć, gdy ucieka ze smutkiem, powracając na scenę starej traumy.
                         
                        W przypadku takiej fabuły książki autor zastosował możliwie najlepszy styl narracyjny. Jest nim narrator lektor, który pozwala bohaterom zaangażować się w długie rozmowy o życiu i wszechświecie. To bezpośrednio tłumaczy filozoficzne tematy w książce i pozwala nam na uprzywilejowany dostęp do umysłu Maxa, którego strumień świadomości obejmuje podejrzane i często skomplikowane myślenie. Rezultatem jest poruszające dotykanie przemijania. Jednym z ulubionych powiedzeń Banville'a jest: „Sentymentalizm jest śmiercią sztuki". Podtekstem jest to, że chociaż smutek Maxa jest prawdziwy, jest on przerażająco skupionym na sobie zrzędą, który zachowuje się skandalicznie. Patrząc, jak Max rozpada się w żalu słodko-gorzkich wspomnień i pijackiego użalania się nad sobą, możemy odnieść wrażenie, że książka bliska jest tematowi melodramatu.

                       Życie Maxa jest bardzo ściśle określone przez jego bliskie relacje z kobietami. Gderliwie, ale serdecznie odnosi się do swojej córki Claire. Podobnie jak wielu innych bohaterów z Banville, traktuje innych mężczyzn z podejrzliwością i rezerwą. Ma mało czasu dla Alfreda Blundena samotnego pułkownika, który jest jedynym ( w tym samym czasie) gościem oprócz Maxa w pensjonacie „Pod Cedrami”. Alfred jest przyjazny, ale Max nie chce mieć z nim nic wspólnego. Nawet informacja, że żona Alfreda zmarła trzy lata wcześniej, i że on także ma córkę, Max traktuje to, jako coś nieistotnego. Któregoś wieczoru, siedząc przy kominku, bada przeszłość pułkownika chytrym uporczywym przesłuchaniem, zmuszając go do upokarzającego przyznania się, że choć Irlandczyk służył Brytyjczykom w Belfaście, to w rzeczywistości pozostał Irlandczykiem. A kim jest panna Vavasour? Jej szafa jest pełna azjatyckich jedwabi i ciągnących się greckich opasek, które przywołują na myśl poetkę Safonę. Kiedy Max się rozpakowuje, idąc na dół, w drodze na plażę, widzi pannę Vavasour w drzwiach do salonu, kontemplacyjnie zaciągającą się papierosem w długim, eleganckiej lufce. Panna Vavasour pochodzi z tego pensjonatu, i ona i sam dom, niegdyś letnia rezydencja rodziny Grace’ów, są jedynymi elementami dramatu, z których każda może wywołać u Maxa żywe wspomnienia z przeszłości.

                      Max jest opisanym przez samego siebie dyletantem, człowiekiem, którego życie wydaje się być książką o francuskim malarzu Pierre Bonnardzie, dzieła, którego nie ma zamiaru nigdy dokończyć. Bonnard lubił malować swoją żonę Marthe nago w wannie - zawsze o smukłym, dziewczęcym ciele. W Le Bosquet Marthe nabrała zwyczaju wielogodzinnego wylegiwania się w wannie i właśnie w tej wannie portretował ją Bonnard, malując kolejne obrazy nawet po jej śmierci. Opis jednego z tych obrazów uruchamia pamięć Maxa o żonie Annie leżącej godzinami w wannie, czynność, którą robiła regularnie po tym jak zdiagnozowali u niej raka. Miało to na nią, jak mówiła, kojący wpływ. Przez jesień i zimę jej dwunastu miesięcy powolnego konania siedzieli zamknięci w ich nadmorskim domu, jak Bonnard i jego Marthe w Le Bosquet. To przejmująca odwrotność dzieła Bonnarda, w którym obrazy młodej żony w wannie były afirmacją życia.  W rzeczywistości zainteresowanie Maxa Pierrem Bonnardem stanowi fascynujący kontrast z jego posępną osobowością. Przez większą część swojego życia - nie tylko od śmierci żony – „pożerał” własne serce, a także „warczał i kłapał” na innych. Stąd jego nazwisko „Morden", które jest echem łacińskiego słowa oznaczającego „gryzienie". W książce Max wyznaje, że większa część jego energii była zawsze poświęcona prostemu poszukiwaniu schronienia i ciepłego domowego życia... Kolorowe obrazy Bonnarda, tak kojarzące się z przytulnymi wygodami domu, stół i łóżko były najgłębszymi pragnieniami Maxa.

                  Według mnie śmierć Anny to „wymiana” jak w greckim micie o Alkestis kobiecie, która tak bardzo kochała swojego męża, że dobrowolnie umarła zamiast niego. John Banville jest zaabsorbowany zagubionym światem greckich bogów, ale tylko raz w książce ten temat staje się wyraźny właśnie w postaci Anny. Autor zręcznie splata razem przeszłość i teraźniejszość, czasem zacierając rozróżnienie. Widzimy wyzwalacze pochodzące z retrospekcji (kuchnia, obraz, deszcz przez okno, stary sklep), a także jego okazjonalne wizualne odpowiedniki, gdy Max wynurza się ze swoich wspomnień. Książka jest pełna niesamowitych ech między jednym i drugim wspomnieniem. Moją ulubioną jest scena na plaży, gdzie Connie Grace pyta swojego męża Carlo, czy wino jest zakorkowane? On odpowiada: „Wszystko smakuje trochę kwaśno nad morzem. Nawet ty, moja droga”. Kiedy po latach Max przynosi swojej umierającej żonie kieliszek czerwonego wina, gdy leży w wannie, ona upija łyczek, robi minę a potem upuszcza kieliszek. To bardzo wyrazista metafora jego małżeństwa...  Ten paradoks małżeństwa Maxa i Anny: nawet, jeśli nie był szczególnie szczęśliwy, śmierć jego żony wciąż całkowicie go niszczy. To tak, jakby Max potrzebował Anny, aby nadal być sobą. Byli dla siebie jak yin i yang i nie mogli istnieć jedno bez drugiego, a przynajmniej on nie mógł bez niej istnieć. Po śmierci Anny tożsamość Maxa zostaje zaburzona jak wtedy, kiedy na niezapomnianych wakacjach dwie kobiety po raz pierwszy dały mu możliwość kształtowania swojej tożsamości: Connie i Chloe Grace.

                   Retrospekcje z dzieciństwa Maxa są opisywane jakby „różowawym atramentem”, który czasami wydaje się przesycony, natomiast sceny retrospekcji dotyczące żony Anny, są pisane jakby w „ciemnoniebieskim kolorze”. Czemu sceny dotyczące chwil spędzonych z panią Grace są tak nasycone kolorami? Ponieważ jest to metafora niezwykłego piękna Connie Grace kobiety, która po raz pierwszy wzbudza zainteresowanie seksualne młodego Maxa. Bardziej skomplikowany jest jego związek z Chloe Grace, córką pani Greace. Jej brat bliźniak to Myles chłopiec niemowa, który nigdy nie oddala się od niej daleko. W książce początkowo Max jest zaabsorbowany tylko panią Grace, ale w pewnym momencie jego zainteresowanie przenosi się na Chloe, z której namiętnie się zakochuje. W namiętnej scenie, która odbywa się w maleńkiej chacie rybackiej, Max gładzi ręką nagie udo Chloe, podczas gdy ona gwałtownie go całuje, nawet, gdy trzyma się za rękę brata bliźniaka Mylesa, który siedzi spokojnie po drugiej stronie ławki. Ta intymna więź między Chloe i jej bratem bliźniakiem, wydaje się być ściśle związana z seksualnością dziewczynki. Wydaje się, że wszystkie te erotyczne pragnienia prowadzą do szokującego końca. Max został na zawsze poszkodowany przez dwie tragedie. Chodzi o to, że lato na plaży w dzieciństwie było dla niego przełomem, podobnie jak choroba i śmierć Anny były punktem zwrotnym w jego życiu. Chloe i Anna były jego dwoma poliestrami i oboje „odeszły”, pozostawiając go bez „steru na morzu życia”.

              Podróż w głąb pamięci, aby móc ją raz na zawsze rozszyfrować, pojednać się ostatecznie z dawną siłą, która pochłania raz jeszcze niczym tytułowe „Morze”... John Banville w swojej powieści wykorzystuje stare jak świat motywy, ale w ciekawej formie i z ciekawym końcowym rezultatem. Pisarz zabiera czytelnika na z pozoru niewinną wyprawę do źródeł pamięci. I tak z tej wyprawy wykluwa się opowieść o „żeglarzu”, którego nosi w sobie każdy człowiek próbujący zapanować nad sterami swojego życia. A kiedy te wymykają mu się z rąk, strudzony żeglarz porzuca na chwilę swój fach i zamienia się w nurka plądrującego głębiny tego, co zatopione i wydawałoby się, że zapomniane.

              Bohater czuł się przepoczwarzony, czuł się, jakby był jednym z wagnerowskich półbogów, jakby siedział wysoko na chmurze i ciskał piorunami, dyrygując grzmiącymi akordami, brzękiem niebiańskich cymbałów. W tym nastroju teatralnej euforii, naelektryzowany od oparów brandy i wyładowań bohater, zastanawiał się nad swoim położeniem w nowym świetle. Zawsze towarzyszyło mu przekonanie, odporne na wszystkie racjonalne argumenty, że w pewnej nieokreślonej chwili w przyszłości ta niedokończona próba generalna, jaką było jego życie, z tyloma błędami, pomyłkami, potknięciami, skończy się i że prawdziwy dramat, do którego od zawsze i z taką powagą się przygotowywał, w końcu się rozpadnie.

             Przyznaję, że wyjściowy pomysł będący osią całej powieści może wydać się niezbyt oryginalny. Oto mamy głównego bohatera, (którego imię ginie tak naprawdę pomiędzy jednym zdaniem a drugim) i jego cichą rozpacz po utracie żony chorej na raka. Ta rozpacz, niewypowiedziana wprost, przeradza się w potrzebę powrotu do miejsca z czasów dzieciństwa i wczesnego wieku dojrzewania, do pierwszych inicjacji i pierwszych wtajemniczeń. Nic już nie trzyma bohatera w czasie teraźniejszym, więc nie pozostaje mu też nic innego jak rzucić się w najgłębsze zakamarki pamięci. Przeszłość, do której powraca nie jest jednak przeszłością raz na zawsze ukutą, pozostawioną w stanie spoczynku na kształt bezpiecznego snu, w który wchodzi się niczego tak naprawdę nie przestawiając ani nie zmieniając. Bohater ożywia tę przeszłość i wciąż na nowo ją lepi, rekonstruuje. Wszystko po to, aby odkryć niezrozumiałe dla niego wcześniej parametry, które odtąd będą wskazówką w poruszaniu się po tej prywatnej mapie pamięci. Dopiero, gdy dokona się to dojrzale już rozszyfrowanie przeszłości i wielości jej znaczeń, będzie mógł odnaleźć paralelę łączącą jedną epokę swojego istnienia z drugą, a tym samym – być może wrócić do życia.

             Mistrzostwo pisarstwa Johna Banville’a zdaje się być ukryte w języku powieści, w tej klarownej i niezwykle spokojnej, refleksyjnej narracji. Można, co prawda pokusić się o stwierdzenie, że treść cechuje jednostajność stylu, ale będzie to oskarżenie powierzchowne. Całą powieść przesyca poczucie żalu, ale jednak ten żal nie przekreśla dozy autoironii czy humoru będących przeciwwagą dla obrazu świata, który obojętnie znów wzruszył ramionami nad człowiekiem. Narrator istnieje jednocześnie na paru płaszczyznach własnego prywatnego świata i swojego jestestwa: zagłębia się w czasy dzieciństwa, pierwszej miłości i pierwszej tragedii, po czym niepostrzeżenie powraca nagle do wspomnień o swojej umierającej żonie, aby tym samym pojąć stan własnej kondycji, kondycji człowieka, który przywołuje obrazy wspomnień ażeby uwolnić się od tej jednej dojmującej udręki śmierci. Tak jak tonący zmaga się z morzem o życie, tak główny bohater, czasem z uporem, czasem bez wiary, walczy zarówno o swoje przetrwanie, jak i utrwalenie w pamięci ludzi, którzy już odeszli… Na końcu książki bohater podsumowuje swój przyjazd do pensjonatu słowami: „I rzeczywiście, nic się nie stało, doniosłe nic, po prostu po raz kolejny wielki obojętny świat wzruszył ramionami”. Banville układa z tych wielu obrazów mozaikę, tym doskonalszą w swojej formie, że wykonuje ją niczym malarz tworzący obraz – podkreślając każdy szczegół, dobierając odpowiednie kolory i światłocień. I ze względu na tę dozę sugestywności w opisach wspomnień i na doskonałość formy pisarskiej - naprawdę warto przeczytać.