13 stycznia 2019

Terapia


„Terapia”


David Lodge




Autor/ (ur. 28 stycznia 1935 w Londynie) – brytyjski pisarz, którego powieści często satyrycznie, przedstawiają środowisko uniwersyteckie, a szczególnie przedstawicieli nauk humanistycznych. Lodge był wykładowcą na Uniwersytecie w Birmingham w latach 1960-1987.

Tłumaczenie/ Zuzanna Naczyńska

Tematyka/ David Lodge doskonale ujmuje ten bardzo współczesny niepokój człowieka, który czuje się bezcelowo w swoim życiu i rozpaczliwe poszukuje wypełnienia pustki, na którą wciąż z przerażeniem patrzy. Książka pokazuje, jaką postawę powinniśmy przyjąć w życiu, podczas podejmowania ważnych decyzji, jak uniknąć stałego poczucia lęku, jak żyć autentyczną egzystencją. Bohater odkrywa, jak bardzo filozofia Sørena Kierkegaarda była inspirowana jedną wielką miłością jego życia, Regine, którą odrzucił w chwili jednego niezdecydowania, decyzji, której żałował przez resztę swojego życia.

Główny motyw/ Laurence Passmore, bohater powieści, cierpi na depresję. Początkowo nie istnieją żadne racjonalne powody jego ciągłego przygnębienia, poza odzywającym się od czasu do czasu bólem kolana. Laurence ma żonę, dwoje dorosłych dzieci, jest bogaty i odnosi sukcesy, a jednak coraz częściej jest nieobecny myślami, cierpi na bezsenność, czuje się po prostu nieszczęśliwy. Jest pochłonięty sobą, cały czas wypełniają mu różnego rodzaju terapie: akupunktura, aromaterapia, psychoterapia, masaże. W rezultacie odchodzi od niego żona, co oczywiście potęguje depresję bohatera. Laurence zaczyna czytać filozofów, lekarstwa na przygnębienie szuka w towarzystwie kobiet, rozpamiętuje przeszłość i pisze dziennik.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Przypomina to próbę wytarcia oceanu paczką chusteczek higienicznych, ale zapobiega wyczerpaniu współczucia”.

„(…) nawet najlepszy scenariusz zawiedzie, jeśli aktorzy są niewłaściwie dobrani”.

„(…) żadne z nas nie umie żyć teraźniejszością, ciągle gonimy za złudą doskonałości innego miejsca i czasu”.

„Definicja człowieka zamożnego: ktoś, kto płaci za bilet pierwszej klasy z własnej kieszeni”.

„Nie ma w tym żadnej logiki, ale chyba po to są marzenia”.

„Plotkowanie to handel wymienny. Nie dostaniesz żadnego towaru, jeśli sam czegoś nie sprzedasz”.

„Jedną z najbardziej przygnębiających rzeczy w depresji jest świadomość, że mnóstwo ludzi na świecie ma znaczenie ważniejsze powody niż ty, aby czuć przygnębienie”.

„Najstraszniejszą formą depresji jest sytuacja, kiedy nie potrafisz podać absolutnie żadnego powodu, dla którego jesteś przygnębiony”.

„Gdy nadzieja jest śliczną, wymykającą się z rąk dziewczyną, a wspomnienia miłą, choć nieco niedołężną staruszką, powtórzenie pozostaje ukochaną, zawsze pociągającą żoną”.

„W restauracji zawsze można poznać, którzy ludzie są małżonkami, bo jedzą w milczeniu”.

„Bycie szczęśliwie żonatym lub szczęśliwie zamężną oznacza, że nie musisz odgrywać małżeństwa, po prostu w nim żyjesz, jak ryba żyje w morzu”.

„Czuję się tak, jakbym żył we śnie. Ale to jawa jest prawdziwym koszmarem”.

„Najstraszniejsza rzecz, jaka może człowieka spotkać, to stanie się śmiesznym we własnych oczach w kwestii zasadniczej wagi”.

„(…) według Freuda pisarzy napędzają trzy pragnienia: sławy, pieniędzy i miłości kobiet”.

   

                          Wielkie powieści są zawsze oparte na prawdzie. To rzecz zupełnie zrozumiała. Kiedy czyta się książkę Davida Lodge'a „Terapia” z pewnością nie można nie zauważyć podobieństwa między bohaterem książki Laurence'a „Tubbym” Passmore'em a samym autorem książki. W powieści poznajemy życie bohatera od powojennych lat dzieciństwa spędzonych we wschodnim krańcu Londynu, po prawdopodobnie mało prawdopodobny sukces w późniejszym życiu literackim, Tubby i Lodge mają ze sobą wiele wspólnego. Wspominam ten biograficzny aspekt wyłącznie ze względu na zaskakujący finał powieści. Czy autor rzeczywiście wędrował po czterdziestu latach niewidzenia się z byłą dziewczyną przez pył i gorąco północnej Hiszpanii? Kuszące.

                      Tubby Passmore jest odnoszącym sukcesy pisarzem sitcomu z dużym domem jednorodzinnym na eleganckim przedmieściu Londynu, równie ostentacyjnym aglomeratem miejskim i małżeństwem, które powoli, ale z pewnością się rozpada, do tego bohatera cechuje obsesja psychoanalizą i duńskim filozofem Kierkegaardem. Bohater jest pochłonięty sobą, neurotyczny i materialistyczny i trudno mu współczuć, przynajmniej na początku książki. Ma upodobanie do luksusu w życiu i wydaje się obojętny wobec otaczającego go świata. Dopiero, gdy jego małżeństwo rozpada się, patrzymy na niego łagodniejszym wzrokiem. Stopniowo Tubby zyskuje naszą sympatię. W tym momencie powieść przechodzi od opowieści w pierwszej osobie do różnych relacji osób trzecich - typowej sztuczki Lodge. Ten przemyślany „chwyt” pisarski pozwala czytelnikowi dostrzegać coraz bardziej niewytłumaczalne zachowania Tubby'ego z punktu widzenia zwykłego czytelnika a nie psychoanalityka. W ten sposób czytelnik „dzieli” się niespodziewanym zachowaniem Tubby’ego z innymi bohaterami książki. Mamy też relacje z pierwszej ręki od Sally - żony Tubby'ego i jej trenera tenisa, które są także zabawne i dowcipne. Są też relacje trzech innych kobiet, które Tubby stara się uwieść i próbuje, po rozpadzie małżeństwa, nadrobić to, co nazywa „straconym czasem". tj. spać z jak największą liczbą kobiet. Takie miasta jak Kopenhaga i Teneryfa to miejsca, w których Tubby niezgrabnie próbuje uwieść te trzy nietypowe kobiety. To jest David Lodge w swoim najlepszym wydaniu. Dość powiedzieć, że próby uwodzenia nie całkiem powiodły się bohaterowi. To wszystko jest zarazem takie niezręczne, jak i bardzo zabawne.

               O swoich problemach emocjonalnych Tubby dowiedział się po raz pierwszy, kiedy poczuł ból w kolanie. Opuszczał swoje londyńskie mieszkanie w pośpiechu, żeby zdążyć na pociąg. Ból zostawił po sobie pieczenie, które szybko ustąpiło. Jakieś tydzień później, gdy pracował w gabinecie przy biurku, założył nogę na nogę i poczuł go znowu: nagły kłujący ból w prawym kolanie. Odtąd zaczął się pojawiać coraz częściej, choć dalej był nieprzewidywalny. Rzadko chwytał go wtedy, kiedy go się spodziewał, na przykład podczas gry w golfa czy w tenisa, ale mógł go złapać tuż po meczu, w klubowym barze, albo podczas jazdy samochodem do domu, albo, gdy siedział zupełnie spokojnie w gabinecie czy leżał w łóżku. Budził się przez niego z krzykiem w środku nocy i żona Sally myślała, że dręczą go jakieś koszmary. Tymczasem koszmary były chyba jedynymi rzeczami, które mu nie dokuczały. Zdawał sobie sprawę, że cierpi na depresję, stany lękowe, napady paniki, nocne poty i bezsenność, ale nie miał koszmarów.  Zazwyczaj w ogóle nic mu się nie śniło. Co po prostu oznaczało, że nie pamiętał swoich snów.

               Uznał to za trochę niesprawiedliwe, że do wszystkich innych problemów musiał mu jeszcze dojść tajemniczy ból w kolanie. Oczywiście, jeśli chodzi o zdrowie, mogą się człowiekowi przytrafić gorsze rzeczy. Na przykład: rak, stwardnienie rozsiane, paraliż, rozedma płuc, Alzheimer i AIDS. Nie mówiąc o chorobach, z którymi można się urodzić, jak dystrofia mięśni, porażenie mózgowe, hemofilia i epilepsja. Nie mówiąc o wojnie, zarazie i głodzie. Co zabawne, ta świadomość nie czyni bólu w kolanie ani trochę łatwiejszym do zniesienia. Być może był to objaw tak zwanego „wyczerpania współczucia”. Media biją nas codziennie po oczach takimi ilościami ludzkiego cierpienia, że stajemy się jakby odrętwiali, zużyliśmy wszystkie rezerwy litości, gniewu i oburzenia i potrafimy myśleć wyłącznie o bólu w naszym własnym kolanie.

               Tubby najpierw poszedł do internisty. Zalecił fizykoterapię. Fizykoterapeuta po jakimś czasie zalecił mu wizytę u ortopedy. Ortopeda zalecił artroskopię. Poddał się operacji, ale i to nie pomogło. Kontuzja kolana, której uległ Tubby, oczywiście nie ułatwiała sprawy także w pożyciu małżeńskim. Rozdzieliła małżonków, jeśli chodzi o wspólne uprawianie sportu i odbiła się na małżeńskim seksie. Po operacji przez wiele tygodni, wręcz miesięcy, unikał współżycia, a potem zawsze wydawał się bardziej dbać o bezpieczeństwo swojego kolana niż ich wspólną przyjemność. Kiedy stało się oczywiste, że operacja nic nie dała, wpadł w jeszcze większą depresję niż przedtem. Przez ostatni rok był po prostu nie do zniesienia, zupełnie zamknął się w sobie, nie słuchał, co się do niego mówi. Sally jego żona twierdziła, że to tylko jego chwilowe dziwactwo, coś do imponowaniu ludziom. A zainteresowanie filozofem Kierkegaardem zwykły wybieg, do którego się ucieka, aby uszlachetnić swoją banalną małą depresję, jako egzystencjalny lęk.
                       
              Taki niedowład wewnętrzy kolana miał pewną dobrą stronę-, kiedy ktoś dzwonił do Tubbiego i pytał, jak się czuje, a on nie chciał powiedzieć „jestem w krańcowej depresji”, ale nie miał też ochoty udawać, że tryska humorem, zawsze skarżył się na kolano. Od jego artroskopii minął już rok, a nadal miewał bóle w kolanie. Postanowił iść na terapię do doktor Alexandry Marbles. Poddał się wielu terapiom jednocześnie: w poniedziałki chodził na fizykoterapię, we wtorki do Alexandry na terapię poznawczo-behawioralną, a w piątki miał aromaterapię lub akupunkturę. Środy i czwartki spędzał zwykle w Londynie i spotykał się z „kochanką” Amy. Co również było pewnego rodzaju terapią.

                Terapeutka Alexandra zasugerowała, że powodem jego bólu w kolanie jest perfekcjonizm. Stawia sobie niemożliwe wysokie wymagania, więc rozczarowanie jest nieuniknione. Po drugie funkcjonuje między dwiema skrajnymi kobietami: Amy zawsze go dowartościowuje. Sally stosuje metodę otrzeźwienia: „przestań jęczeć i weź się do roboty”. Stanowiły zresztą przeciwieństwo pod każdym względem. Sally to blondynka, niebieskooka, wysoka, zwinna, wysportowana. Amy reprezentowała typ śródziemnomorski: śniada, niska i pulchna, z burzą czarnych loków i oczyma jak rodzynki. Na czym polega romans Tubbi’ego i Amy? Plotkowali o ludziach z branży, żalili się sobie i wzajemnie się pocieszali, porównywali swoje terapie. Czasem szli do teatru, ale najczęściej po prostu spędzali spokojne wieczory w jego mieszkaniu lub jedli kolację w którejś z pobliskich restauracji. W ich znajomości nigdy nie było mowy o seksie. W zasadzie można, więc powiedzieć, że nieźle się urządził. Rozwiązali problem monogamii, który jest problemem monotonii, bez uciekania się do zdrady. Jednak tylko do czasu…

               Całe to życiowe zamieszanie Tubby próbuje sobie wytłumaczyć wczytując się w filozoficzne dzieła Kierkegaarda, który wyjaśnia, że człowiek nieszczęśliwy nigdy nie przebywa w swoim wnętrzu, ponieważ stale żyje przeszłością albo przyszłością. Stale albo wspomina, albo łudzi się nadzieją. Albo myśli, że wszystko było lepsze w przeszłości, albo żywi nadzieję, że będzie lepsze w przyszłości, lecz zawsze jest złe teraz. Kierkegaard daje przykład mężczyzny wracającego pamięcią do radości dzieciństwa, których w rzeczywistości nigdy nie doświadczył. Kiedy Tubby głębiej zapoznawał się z dziełami Kierkegaarda poznał też jego biografię. Z biografii i pism Kierkegaarda dowiedział się, że jego poglądy na małżeństwo w ogóle i na własne małżeństwo ulegały zmianom. Gdy miał dwadzieścia kilka lat, cieszył się opinią kogoś, kto dobrze i pewnie czuje się w towarzystwie młodych kobiet, zachowuje się nieco ekscentrycznie i zna sztukę uwodzenia. W 1837 roku Kierkegaard poznał Reginę Olsen, córkę radcy państwowego, z którą trzy lata później się zaręczył, następne tygodnie były pasmem zmagań Kierkegaarda z samym sobą i z sytuacją, w jakiej się znalazł. Nieformalne zerwanie zaręczyn nastąpiło już dwa miesiące po ich zawarciu, oficjalne zaś — 11 października 1841 roku. W pismach filozofa wyeksponowane zostały dwa główne powody — odpowiedzialność za grzechy rodzinne i własne oraz melancholijne usposobienie. „Gdybym nie był ciągle pokutnikiem — pisał Kierkegaard w „Dzienniku” — gdybym nie miał mojej vita ante acta, gdybym nie był melancholijny, związek z nią uczyniłby mnie tak szczęśliwym, jak nawet nie mógłbym marzyć”. Niektórzy biografowie Kierkegaarda, dociekając motywów zerwania z Reginą, reinterpretują psychologicznie jeden z aspektów przeszłości filozofa, któremu on nadawał interpretację teologiczną. Chodzi o wydarzenie z 1836 roku. Kierkegaard prowadził wówczas dość swobodne i hałaśliwe życie. Pewnego listopadowego wieczoru dał się namówić kolegom na pójście do domu publicznego. Nie wiadomo, co się tam wydarzyło, lecz Kierkegaard szybko stamtąd uciekł, żegnany śmiechem kobiety. Było to prawdopodobnie jedyne jego cielesne spotkanie z kobietą — upokarzające i traumatyczne. Historia Kierkegaarda i zerwanie przez niego zaręczyn z Regina, a także złamanie jej serca przypomniało Tubby’emu pewne zdarzenie sprzed czterdziestu lat, kiedy jako szesnastoletni chłopak poznał śliczną dziewczynę o imieniu Maureen.

               Kiedy zaczął na okrągło wracać do wspomnień, przytłaczało go poczucie straty. Straty nie tylko miłości Maureen, lecz także niewinności- jej i jego własnej. Dotychczas ilekroć o niej myślał- a nie zdarzało się to zbyt często- uśmiechał się w duchu z sympatią, ale trochę krzywo: miła smarkula, pierwsza dziewczyna, jacy byli oboje naiwni, przeszło-minęło i tak dalej. Dopiero rekonstruując historię ich znajomości ze wszystkimi szczegółami, uświadomił sobie, jaką potworną rzecz zrobił przed laty. Gruboskórnie, samolubnie, niezasłużenie, złamał serce młodej dziewczyny. Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że nie myślałby o tym w ten sposób, gdyby nie odkrył pism Kierkegaarda. Jego historia z Maureen to bardzo kierkegaardowska historia. Przypomina „Dziennik uwodziciela” i związek samego filozofa z Reginą. Regina stawiła jednak większy opór niż Maureen. Tubby podobnie jak filozof dalej udawał zimnego cynika i złamał dziewczynie serce, fałszywie przekonany, że „będzie szczęśliwszy w nieszczęściu bez niej niż z nią”.

              Ożywiony, wyzwolony, przyjeżdża do Hiszpanii w poszukiwaniu swojej dawno utraconej miłości, Maureen - dziewczyny, której niegdyś złamał serce w długich dniach powojennej surowości życia. To szansa na odkupienie. W ten sposób zaczyna się zupełnie nowy aspekt powieści. Nie jesteśmy już z Tubbym w dzisiejszym otoczeniu znanego świata scenariuszy i mediów, ale w powojennym Brickley'u, w którym rozgrywa się historia o niewinnej i nieodwzajemnionej miłości. W międzyczasie David Lodge pisze delikatną historię o dążeniu jednego człowieka do naprawieniu utraconej miłości. Powieść kończy się na czułej nucie, gdy niegdyś młodzi kochankowie, oboje noszący znamiona wielu kaprysów życia, ponownie spotykają się w hiszpańskim upale na szlaku pielgrzymkowym do Composteli. Prawdę mówiąc, jego była miłość wyglądała okropnie. Kiedy rozmawiał z nią na szlaku, w duchu stawiał czoło smutnemu faktowi, że nie jest już podlotkiem z jego wspomnień i marzeń. Osiągnęła ten wiek, gdy kobieta zaczyna bezpowrotnie tracić urodę i świeżość. Maureen skapitulowała z upływającym czasem chyba bez walki. Musiał w duchu przyznać, że jej wygląd był szokiem, na który nie przygotowały go upozorowane i wyretuszowane zdjęcia. Wprawdzie lata obeszły się z nim łaskawiej, ale Maureen nie pielęgnowała w tym względzie żadnych złudzeń. David Lodge doskonale ujmuje ten bardzo nowoczesny niepokój, że czujemy się bezcelowo w naszym życiu i rozpaczliwie poszukujemy wypełnienia pustki w naszym życiu. Tubby znajduje część swojego problemu w związku z Maureen. Maureen tkwi w bezpłciowym małżeństwie z dawnym rywalem Tubby'ego z przeszłości, ale nie może go opuścić z powodu wszystkich więzi, jakie stworzyło między nimi życie. Chociaż mniej oczywiste, myślałem, że David Lodge dał do zrozumienia w swojej powieści o innej potężnej formie terapii: humorze. W całej powieści krąży cienka linia między sprawieniem, że Tubby staje się obiektem kpin i patosu, a tym, że jego sytuacja jest banalna i pobłażliwa, co doskonale autorowi się to udaje przedstawić. Tubby jest bardzo sympatyczny i nie tylko, dlatego, że nie traktuje siebie zbyt poważnie. Tuż przed głębokim zagłębieniem się w egzystencjalne problemy życiowe, udaje mu się śmiać z siebie samego, a to trzyma go mocno przed pretensjonalnością.

           Czy miłość może zostać odnowiona? To pytanie zostało odpowiednio zawieszone w powietrzu. W „Terapii” David Lodge stworzył powieść, która ma moc wywoływania śmiechu i płaczu czytelnika w równych proporcjach. Czasami może nawet sprawić, że się wzdrygamy. Kiedy czytelnikiem jest człowiek w słusznym wieku emocje związane z niepokojem i żalem uderzają we wszystkie właściwe dźwięki. W świecie pełnym falsyfikatów i szarlatanów jest to jedna z form „terapii”, która z pewnością zrobi na nas duże wrażenie. Dla tych, którzy chcieliby, aby ich życiowy „drink” zawierał zdrową dawkę dowcipu i inteligencji (wszyscy tego potrzebujemy), to zdecydowanie polecam „Terapię” Davida Lodge.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz