„Morze”
John Banville
Autor/ (ur. 8 grudnia
1945) to irlandzki
powieściopisarz i dziennikarz, zdobywca Nagrody
Bookera w 2005
za powieść „Morze”.
Tłumaczenie/ Jerzy Jarniewicz
Tematyka/ Głos, który
słyszymy w tej kameralnej powieści, należy do człowieka stojącego przed drugą
wielką inicjacją swojego życia, przedostatnim rytuałem przejścia bezpośrednio
poprzedzającym śmierć. Max Morden w poszukiwaniu ukojenia wyrusza do
nadmorskiej miejscowości Ballyless, mitycznej krainy dzieciństwa. Tam pół wieku
wcześniej spotkał się z rodziną Grace’ów, która w subtelny sposób wpłynęła na
jego losy. Morden przemierza uliczki Balyless i przestrzenie własnej pamięci.
Przywołując mistyczne chwile dzieciństwa i pierwszą konfrontację z dramatem
straty, odkrywa symetrie rządzące fazami jego życia.
Główny motyw/ Max Morden
wkracza w wiek starczy i nie wzbrania się przed tym, bo nie ma siły - właśnie
pochował żonę i prawie nic go już nie chroni przed samotnością. Prawie, bo
znajduje jeden sposób - rekonstruuje pewne dawne, intensywne lato. Zostały mu
po nim w pamięci wyraziste obrazy, a teraz opatruje je sobie wyjaśnieniami,
których skromne dziecięce doświadczenie nie mogło mu wtedy, zawczasu
podpowiedzieć. Słowem - jedna się ze swoim niezadowalającym życiem, bo czuje,
że to warunek, by móc się z nim dobrze rozstać.
Cytaty z
książki charakteryzujące problematykę utworu:
„No właśnie, przedmioty potrafią przetrwać, a żywi
tymczasem znikają”.
„Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce”.
„Doprawdy, niepojęte są reguły ludzkich rozmów”.
„Ale czy jest jakakolwiek chwila, spośród wszystkich
przypisanych nam chwil, w której życie się nie odmienia, nie odmienia
doszczętnie, aż do tej ostatniej, tej największej zmiany?”.
„Dziwne jest o tym myśleć. Wszyscy wydają się dziś młodsi
ode mnie, nawet zmarli”.
„Zawsze cierpiałem na nadwrażliwość, reagując na mieszankę
aromatów, jakimi emanuje ludzkie ciało. A może >cierpieć< nie jest
najszczęśliwszym słowem”.
„Są chwile, kiedy przeszłość ma taką moc, że mogłaby
każdego unicestwić”.
„Jesteśmy kruchym stateczkiem smutku, żeglującym w
stłumionej ciszy przez jesienny mrok”.
„Być może całe życie jest zaledwie długim przygotowaniem do
chwili, w której się z nim rozstajemy”.
„Nosimy w sobie postacie zmarłych do chwili, aż sami nie
umrzemy, a wtedy to nas noszą przez krótką chwilę, a potem ci, co nas nosili,
odchodzą, i tak dalej, aż po najdalsze, wymykające się wyobraźni pokolenia”.
„W dzieciństwie szczęście wyglądało inaczej. W tamtych
czasach było kwestią gromadzenia, zbierania rzeczy- nowych doświadczeń, nowych
uczuć- i przyklejania ich niczym lśniących kamyczków mozaiki do elewacji
budynku, który pewnego dnia będzie cudownie ukończonym pawilonem jaźni”.
„Przeszłość, to znaczy prawdziwa przeszłość, ma mniejsze
znaczenie, niż to fałszywie głosimy”.
„Naprawdę, życie można przeżyć ponownie, wystarczy się
tylko postarać i wszystko sobie przypomnieć”.
„(…) nic tak jak tragedia nie ukazuje blichtru i fałszu
naszego świata, naszego byłego świata”.
„Nie wierzę w możliwość życia po życiu, ani w żadne bóstwo,
które mogłoby mi je zaoferować. Biorąc pod uwagę stworzony przez Boga świat,
wiara w Niego byłaby oznaką braku szacunku”.
„Przestać myśleć, to najlepsze rozwiązanie; a raczej,
najmniej niepokojące”.
„Filozofowie mówią, że to inni nas określają, że inni
kształtują nasze bycie”.
„Bo śmiech, dla ludzi młodych, jest siłą neutralizującą,
oswaja przerażenie”.
„Morze” jest powieścią zdominowaną przez „przypływ i odpływ”
pamięci. Skupia się na postaci Maxa Mordena, wdowca, którego żona zmarła
niedawno na raka. „Zerwany” a może „wyrwany” z kotwic, które zakotwiczały jego
dorosłe życie, Max, wywołany snem, wraca do nadmorskiej wioski, gdzie spędził
jedyne wakacje w dzieciństwie. Zamieszkał w pensjonacie „Pod Cedrami”, który
kiedyś także został wynajęty przez rodzinę, Grace’ów, z którymi Max zaprzyjaźnił
się podczas letniego urlopu. Jest to opowieść o „fatalnych” wakacjach, które
ciągną się przez jego życie jak natarczywy wir rzeki. Kiedy Max dojechał na
miejsce, był ciekaw, jak wiele z zapamiętanych przez niego szczegółów tej
wioski przetrwało do dzisiaj, choćby tylko dla oczu, które widziały, gdzie
patrzeć: dla jego oczu. Było to tak jak spotkanie dawnej miłości, kiedy na jej
twarzy spoza rysów pogrubionych przez czas wyłania się wyraźnie delikatny
wizerunek, które nasze niegdysiejsze ja tak bardzo pokochało.
W domu „Pod Cedrami” nie
zachowało się niemal nic z dawnych lat, z tej przeszłości, którą znał. Miał
nadzieję, że znajdzie jakiś namacalny ślad po Grace’ach, choćby drobny i
pozornie nieistotny, jakieś wyblakłe zdjęcie, powiedzmy, zapomniane na dnie
szuflady, może pukiel, a choćby szpilkę do włosów, która utknęła między deskami
podłogi, ale nie było tu niczego, niczego z tych rzeczy. Nie odnalazł nawet
zapomnianej atmosfery. Tak wielu żywych przewinęło się przez ten dom- z
pokojami do wynajęcia-, że musieli zatrzeć wszystkie ślady po zmarłych.
Powieść Johna Banville'a wydaje się na początku tak prosta i
bezpośrednia jak jej tytuł, a także, jakoby znajoma: jedna z tych delikatnych,
pełnych gracji książek o pamięci i żalu, w której starzejący się narrator
zabiera nas z powrotem do „burzliwego” dzieciństwa, gdzie ponad 50 lat
wcześniej utracił niewinność. Odzwierciedlając początkową strukturę
książki, Banville oferuje uprzywilejowany dostęp do wspomnień Maxa Mordena,
niedawnego wdowca, który źle radzi sobie z utratą swojej żony Anny. Wbrew woli
zainteresowanej dorosłej córki, pakuje się na pobyt o nieokreślonej długości w
nadmorskim pensjonacie panny Vavasour pod pretekstem napisania książki o
obrazach Pierra Bonnarda. To właśnie śmierć żony jest nieodzownym posunięciem
dla jego nagłej decyzji, która pobudza potrzebę ponownego odwiedzenia miejsca
dawnego szczęścia i żalu. Ta równowaga pomiędzy wspomnieniami z dzieciństwa a
przeciwwagą do współczesnej żałoby sprawia, że książka jest ciekawsza. To dom,
który dobrze znał, jako chłopiec, kiedy jego nieszczęśliwi rodzice wynajęli
domek letniskowy. Być może gospodyni o tym wie. W każdym razie wydaje się
sympatyczna i z rozmysłem umieszcza go w „pokoju z dzieciństwa" ze
wszystkimi oryginalnymi meblami. Żona Anna, odnosząca sukcesy fotografka, która
nie zgadzała się i drwiła z własnej choroby, która wkrótce ją zabiła, całkowicie
pochłonięta sobą i jej zbliżającą się śmiercią, nie miała czasu, by uspokoić
jej zszokowanego i zdezorientowanego męża. Była bardzo podobna do kogoś, kogo
kiedyś znał, Chloe, córki bogatej rodziny, którą poznał, gdy miał 12 lat i z
którą spędził wakacje nad morzem.
Z ciasnych
zakamarków swojego życia podziwia wielki dom, w którym Chloe mieszkała ze swoim
niemym bratem i ekstrawaganckim ojcem i matką, której uroda i wesołość trzymają
go w „niewoli” pożądania. Ich nieostrożność i niebezpieczne rejsy przewidują
tragedię, która ma w sobie coś z Gatsbyowskiego klimatu, a która fascynuje
małego Maxa. A czas jest właściwy: „adoptują” go, jako wakacyjnego towarzysza
zabaw dla dzieci podczas magicznego lata jego pierwszego seksualnego przebudzenia.
„Morze” to rodzaj
książki, która rozbrzmiewa rozmaitymi literackimi i „filmowymi” echami, gdyż
pokazuje nieregularny przebieg od pewnego przebranego „agenta” do tajemnicy, od
dramatu rodzinnego po indywidualną tragedię. Opowieść o duchach Henry'ego
Jamesa, który kryje się za różnobarwną guwernantką dzieci Grace’ów- Rose. Rose
pilnuje Chloe i jej niemego brata, ale nie zagląda zbyt blisko w ich małe
sekrety. Czy emerytowany pułkownik, może być oficerem wojskowym w Belfaście? Przejawia
szklistą nieskazitelność aktora, który od lat gra tę samą rolę. Nieźle udaje mu
się ukryć akcent z Belfastu. Panna Vavasour wyznała, że niejeden raz widziała,
jak ukradkiem wychodził do kościoła w niedzielę na poranną mszę. Pułkownik
katolikiem z Belfastu? Podejrzana sprawa, bardzo podejrzana. A jednak to
pułkownik uratuje mu życie. A co z urzekającą gospodynią panną Vavasour,
artystycznie ubraną w orientalne suknie i ekscentryczne nakrycie głowy? Panna Vavasour, zawsze ubrana była na japońską
modłę, z włosami zebranymi w kok i przebitymi dwiema dużymi skrzyżowanymi
szpilkami, przypominała erotyczne grafiki osiemnastowiecznych mistrzów
japońskich. Wszystkie te opowieści z przeszłości są pomieszane we wspomnieniach
Maxa, kiedy włóczy się po plaży ubijanej przez te dramatyczne falujące fale pod
rozkosznym niebem albo bije się z pijakiem z pubu na drodze. Z jego oszołomionym
zaskoczeniem, bohater może dostarczyć nam dużego rejestru uczuć, gdy ucieka ze
smutkiem, powracając na scenę starej traumy.
W przypadku takiej fabuły książki autor zastosował
możliwie najlepszy styl narracyjny. Jest nim narrator lektor, który pozwala
bohaterom zaangażować się w długie rozmowy o życiu i wszechświecie. To
bezpośrednio tłumaczy filozoficzne tematy w książce i pozwala nam na
uprzywilejowany dostęp do umysłu Maxa, którego strumień świadomości obejmuje
podejrzane i często skomplikowane myślenie. Rezultatem jest poruszające dotykanie przemijania. Jednym
z ulubionych powiedzeń Banville'a jest: „Sentymentalizm
jest śmiercią sztuki". Podtekstem jest to, że chociaż smutek Maxa jest
prawdziwy, jest on przerażająco skupionym na sobie zrzędą, który zachowuje się
skandalicznie. Patrząc, jak Max rozpada się w żalu słodko-gorzkich wspomnień i
pijackiego użalania się nad sobą, możemy odnieść wrażenie, że książka bliska
jest tematowi melodramatu.
Życie Maxa jest bardzo ściśle określone przez jego bliskie relacje
z kobietami. Gderliwie, ale serdecznie odnosi się do swojej córki Claire.
Podobnie jak wielu innych bohaterów z Banville, traktuje innych mężczyzn z
podejrzliwością i rezerwą. Ma mało czasu dla Alfreda Blundena samotnego
pułkownika, który jest jedynym ( w tym samym czasie) gościem oprócz Maxa w
pensjonacie „Pod Cedrami”. Alfred jest przyjazny, ale Max nie chce mieć
z nim nic wspólnego. Nawet informacja, że żona Alfreda zmarła trzy lata
wcześniej, i że on także ma córkę, Max traktuje to, jako coś nieistotnego.
Któregoś wieczoru, siedząc przy kominku, bada przeszłość pułkownika chytrym
uporczywym przesłuchaniem, zmuszając go do upokarzającego przyznania się, że
choć Irlandczyk służył Brytyjczykom w Belfaście, to w rzeczywistości pozostał
Irlandczykiem. A kim jest panna Vavasour? Jej szafa jest pełna azjatyckich
jedwabi i ciągnących się greckich opasek, które przywołują na myśl poetkę
Safonę. Kiedy Max się rozpakowuje, idąc na dół, w drodze na plażę, widzi pannę
Vavasour w drzwiach do salonu, kontemplacyjnie zaciągającą się papierosem w
długim, eleganckiej lufce. Panna Vavasour pochodzi z tego pensjonatu, i ona i
sam dom, niegdyś letnia rezydencja rodziny Grace’ów, są jedynymi elementami
dramatu, z których każda może wywołać u Maxa żywe wspomnienia z przeszłości.
Max jest opisanym przez samego siebie dyletantem,
człowiekiem, którego życie wydaje się być książką o francuskim malarzu Pierre Bonnardzie,
dzieła, którego nie ma zamiaru nigdy dokończyć. Bonnard lubił malować swoją żonę
Marthe nago w wannie - zawsze o smukłym, dziewczęcym ciele. W Le Bosquet Marthe
nabrała zwyczaju wielogodzinnego wylegiwania się w wannie i właśnie w tej
wannie portretował ją Bonnard, malując kolejne obrazy nawet po jej śmierci. Opis
jednego z tych obrazów uruchamia pamięć Maxa o żonie Annie leżącej godzinami w
wannie, czynność, którą robiła regularnie po tym jak zdiagnozowali u niej raka.
Miało to na nią, jak mówiła, kojący wpływ. Przez jesień i zimę jej dwunastu
miesięcy powolnego konania siedzieli zamknięci w ich nadmorskim domu, jak
Bonnard i jego Marthe w Le Bosquet. To przejmująca odwrotność dzieła Bonnarda,
w którym obrazy młodej żony w wannie były afirmacją życia. W rzeczywistości zainteresowanie Maxa Pierrem
Bonnardem stanowi fascynujący kontrast z jego posępną osobowością. Przez
większą część swojego życia - nie tylko od śmierci żony – „pożerał” własne
serce, a także „warczał i kłapał” na innych. Stąd jego nazwisko „Morden",
które jest echem łacińskiego słowa oznaczającego „gryzienie". W książce
Max wyznaje, że większa część jego energii była zawsze poświęcona prostemu
poszukiwaniu schronienia i ciepłego domowego życia... Kolorowe obrazy Bonnarda,
tak kojarzące się z przytulnymi wygodami domu, stół i łóżko były najgłębszymi
pragnieniami Maxa.
Według mnie śmierć Anny to „wymiana” jak w greckim micie o Alkestis
kobiecie, która tak bardzo kochała swojego męża, że dobrowolnie umarła zamiast
niego. John Banville jest zaabsorbowany zagubionym światem greckich bogów, ale
tylko raz w książce ten temat staje się wyraźny właśnie w postaci Anny. Autor zręcznie
splata razem przeszłość i teraźniejszość, czasem zacierając rozróżnienie.
Widzimy wyzwalacze pochodzące z retrospekcji (kuchnia, obraz, deszcz przez
okno, stary sklep), a także jego okazjonalne wizualne odpowiedniki, gdy Max
wynurza się ze swoich wspomnień. Książka jest pełna niesamowitych ech między
jednym i drugim wspomnieniem. Moją ulubioną jest scena na plaży, gdzie Connie
Grace pyta swojego męża Carlo, czy wino jest zakorkowane? On odpowiada: „Wszystko smakuje trochę kwaśno nad morzem.
Nawet ty, moja droga”. Kiedy po latach Max przynosi swojej umierającej
żonie kieliszek czerwonego wina, gdy leży w wannie, ona upija łyczek, robi minę
a potem upuszcza kieliszek. To bardzo wyrazista metafora jego małżeństwa... Ten paradoks małżeństwa Maxa i Anny: nawet,
jeśli nie był szczególnie szczęśliwy, śmierć jego żony wciąż całkowicie go
niszczy. To tak, jakby Max potrzebował Anny, aby nadal być sobą. Byli dla siebie
jak yin i yang i nie mogli istnieć jedno bez drugiego, a przynajmniej on nie
mógł bez niej istnieć. Po śmierci Anny tożsamość Maxa zostaje zaburzona jak
wtedy, kiedy na niezapomnianych wakacjach dwie kobiety po raz pierwszy dały mu
możliwość kształtowania swojej tożsamości: Connie i Chloe Grace.
Retrospekcje z dzieciństwa Maxa są opisywane jakby „różowawym
atramentem”, który czasami wydaje się przesycony, natomiast sceny retrospekcji dotyczące
żony Anny, są pisane jakby w „ciemnoniebieskim kolorze”. Czemu sceny dotyczące
chwil spędzonych z panią Grace są tak nasycone kolorami? Ponieważ jest to
metafora niezwykłego piękna Connie Grace kobiety, która po raz pierwszy wzbudza
zainteresowanie seksualne młodego Maxa. Bardziej skomplikowany jest jego związek z
Chloe Grace, córką pani Greace. Jej brat bliźniak to Myles chłopiec niemowa,
który nigdy nie oddala się od niej daleko. W książce początkowo Max jest
zaabsorbowany tylko panią Grace, ale w pewnym momencie jego zainteresowanie przenosi
się na Chloe, z której namiętnie się zakochuje. W namiętnej scenie, która
odbywa się w maleńkiej chacie rybackiej, Max gładzi ręką nagie udo Chloe,
podczas gdy ona gwałtownie go całuje, nawet, gdy trzyma się za rękę brata
bliźniaka Mylesa, który siedzi spokojnie po drugiej stronie ławki. Ta intymna
więź między Chloe i jej bratem bliźniakiem, wydaje się być ściśle związana z
seksualnością dziewczynki. Wydaje się, że wszystkie te erotyczne pragnienia
prowadzą do szokującego końca. Max został na zawsze poszkodowany przez dwie
tragedie. Chodzi o to, że lato na plaży w dzieciństwie było dla niego
przełomem, podobnie jak choroba i śmierć Anny były punktem zwrotnym w jego
życiu. Chloe i Anna były jego dwoma poliestrami i oboje „odeszły”, pozostawiając
go bez „steru na morzu życia”.
Podróż w głąb
pamięci, aby móc ją raz na zawsze rozszyfrować, pojednać się ostatecznie z
dawną siłą, która pochłania raz jeszcze niczym tytułowe „Morze”... John Banville w swojej powieści wykorzystuje stare jak
świat motywy, ale w ciekawej formie i z ciekawym końcowym rezultatem. Pisarz
zabiera czytelnika na z pozoru niewinną wyprawę do źródeł pamięci. I tak z tej
wyprawy wykluwa się opowieść o „żeglarzu”, którego nosi w sobie każdy człowiek
próbujący zapanować nad sterami swojego życia. A kiedy te wymykają mu się z
rąk, strudzony żeglarz porzuca na chwilę swój fach i zamienia się w nurka
plądrującego głębiny tego, co zatopione i wydawałoby się, że zapomniane.
Bohater czuł się przepoczwarzony, czuł się,
jakby był jednym z wagnerowskich półbogów, jakby siedział wysoko na chmurze i
ciskał piorunami, dyrygując grzmiącymi akordami, brzękiem niebiańskich
cymbałów. W tym nastroju teatralnej euforii, naelektryzowany od oparów brandy i
wyładowań bohater, zastanawiał się nad swoim położeniem w nowym świetle. Zawsze
towarzyszyło mu przekonanie, odporne na wszystkie racjonalne argumenty, że w
pewnej nieokreślonej chwili w przyszłości ta niedokończona próba generalna, jaką
było jego życie, z tyloma błędami, pomyłkami, potknięciami, skończy się i że
prawdziwy dramat, do którego od zawsze i z taką powagą się przygotowywał, w
końcu się rozpadnie.
Przyznaję, że wyjściowy pomysł będący osią całej powieści może wydać się
niezbyt oryginalny. Oto mamy głównego bohatera, (którego imię ginie tak
naprawdę pomiędzy jednym zdaniem a drugim) i jego cichą rozpacz po utracie żony
chorej na raka. Ta rozpacz, niewypowiedziana wprost, przeradza się w potrzebę
powrotu do miejsca z czasów dzieciństwa i wczesnego wieku dojrzewania, do
pierwszych inicjacji i pierwszych wtajemniczeń. Nic już nie trzyma bohatera w
czasie teraźniejszym, więc nie pozostaje mu też nic innego jak rzucić się w
najgłębsze zakamarki pamięci. Przeszłość, do której powraca nie jest jednak
przeszłością raz na zawsze ukutą, pozostawioną w stanie spoczynku na kształt
bezpiecznego snu, w który wchodzi się niczego tak naprawdę nie przestawiając
ani nie zmieniając. Bohater ożywia tę przeszłość i wciąż na nowo ją lepi,
rekonstruuje. Wszystko po to, aby odkryć niezrozumiałe dla niego wcześniej
parametry, które odtąd będą wskazówką w poruszaniu się po tej prywatnej mapie
pamięci. Dopiero, gdy dokona się to dojrzale już rozszyfrowanie przeszłości i
wielości jej znaczeń, będzie mógł odnaleźć paralelę łączącą jedną epokę swojego
istnienia z drugą, a tym samym – być może wrócić do życia.
Mistrzostwo
pisarstwa Johna Banville’a zdaje się być ukryte w języku powieści, w tej
klarownej i niezwykle spokojnej, refleksyjnej narracji. Można, co prawda
pokusić się o stwierdzenie, że treść cechuje jednostajność stylu, ale będzie to
oskarżenie powierzchowne. Całą powieść przesyca poczucie żalu, ale jednak ten
żal nie przekreśla dozy autoironii czy humoru będących przeciwwagą dla obrazu
świata, który obojętnie znów wzruszył ramionami nad człowiekiem. Narrator
istnieje jednocześnie na paru płaszczyznach własnego prywatnego świata i
swojego jestestwa: zagłębia się w czasy dzieciństwa, pierwszej miłości i
pierwszej tragedii, po czym niepostrzeżenie powraca nagle do wspomnień o swojej
umierającej żonie, aby tym samym pojąć stan własnej kondycji, kondycji
człowieka, który przywołuje obrazy wspomnień ażeby uwolnić się od tej jednej
dojmującej udręki śmierci. Tak jak tonący zmaga się z morzem o życie, tak
główny bohater, czasem z uporem, czasem bez wiary, walczy zarówno o swoje
przetrwanie, jak i utrwalenie w pamięci ludzi, którzy już odeszli… Na końcu
książki bohater podsumowuje swój przyjazd do pensjonatu słowami: „I rzeczywiście, nic się nie stało, doniosłe
nic, po prostu po raz kolejny wielki obojętny świat wzruszył ramionami”. Banville
układa z tych wielu obrazów mozaikę, tym doskonalszą w swojej formie, że
wykonuje ją niczym malarz tworzący obraz – podkreślając każdy szczegół,
dobierając odpowiednie kolory i światłocień. I ze względu na tę dozę
sugestywności w opisach wspomnień i na doskonałość formy pisarskiej - naprawdę warto
przeczytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz