20 lipca 2019

Prędkość światła


„Prędkość światła”


Javier Cercas




Autor/ (ur. 1962 w Ibahernando, Cáceres) – hiszpański pisarz, tłumacz literatury, wykładowca uniwersytecki i dziennikarz. Jest Katalończykiem.

Tłumaczenie/ Ewa Zaleska

Tematyka/ Najnowsza powieść Cercasa, stawia nierozstrzygalne pytania o granicę winy i możliwość jej odkupienia. Jest książką bolesną, pełną prawdziwych uczuć. Tak pisać potrafią tylko wyjątkowi prozaicy. Bohater rozpoczyna śledztwo, które doprowadza go do niewielkiej wietnamskiej wioski, leżącej w sielskim krajobrazie nad rzeką Kinh. Co tam się wydarzyło w czasie amerykańskiej interwencji? I dlaczego dla Rodneya wojna nigdy nie dobiegła końca? Demony, które na swych symbolicznych grafikach pokazał Goya, otoczyły weterana ciasnym kręgiem. Cercas przeplata historię żołnierza Falka z opowieścią o prozaiku, którego niszczy sukces. Mówi o cienkiej linii oddzielającej szaleństwo od rozumu, życie od śmierci, miłość od pogardy. Tę linię przekracza żołnierz marines, który w słoneczny dzień wchodzi do wioski zamieszkanej przez starców, kobiety i dzieci. I przekracza ją pisarz, który – zakochany w sobie – sprowadza na rodzinę śmierć.

 Główny motyw/ „Prędkość światła” można uznać za potwierdzenie powiedzenia, że przeciwieństwa się przyciągają. Pierwszy z nich – Rodney Falk – to trzymający się na uboczu życia towarzyskiego weteran wojny wietnamskiej, uznawany przez najbliższe otoczenie za mruka i dziwaka. Drugi to będący alter ego autora początkujący pisarz, który odznacza się sporą pewnością siebie, więc nie ma praktycznie żadnych trudności z odnajdywaniem się w nowym otoczeniu. Dzięki protekcji swego dawnego wykładowcy, Hiszpan otrzymuje posadę na niewielkim uniwersytecie w amerykańskiej Urbanie.  To właśnie tam zaczyna się dość niezwykła znajomość dwóch głównych bohaterów, którzy przez jeden semestr dzielą gabinet na uczelni. Początkowy dystans między nimi, z upływem czasu stopniowo się zmniejsza, nie tylko znajdują wspólne tematy do rozmowy, ale nawet zaczynają się przyjaźnić. Wkrótce jednak ich kontakty zamierają, gdyż niespodziewanie Rodney Falk nie powraca na uczelnię po przerwie semestralnej, a niedługo później drugi z przyjaciół wraca do Hiszpanii. Do ich kolejnego spotkania dojdzie zaś dopiero po wielu latach, kiedy narrator powieści będzie już dość znanym pisarzem, a i w życiu Rodneya także wiele się zmieni…

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Teraz prowadzę życie fałszywe, życie apokryficzne, podziemne i niewidoczne (…)”.

„Ale choćbyśmy bardzo się starali, kłamstwa nie zmienią rzeczywistości (…)”.

„Kto nie jest zajęty życiem, ten jest zajęty umieraniem”.

„Oscar Wilde powiedział, jak wiesz: >W życiu zdarzają się dwie tragedie. Kiedy nie dostajemy tego, czego pragniemy. I kiedy to dostajemy<”.

„Krótko mówiąc: to wariat, który patrzy na rzeczywistość i czasami ją widzi”.

„(…) szczęście doskonałe nie istnieje, tu jednak nauczyłem się, że nie ma też doskonałego nieszczęścia, bo to, że znowu oddychasz, może być źródłem nieskończonego szczęścia”.

„(…) kochać to znaczy być równocześnie dotkniętym szaleństwem i chorobą, na którą jedynym lekarstwem jest czas”.

„(…) w każdym związku nadchodzi taki moment, kiedy ludzie mówią sobie różne rzeczy tylko po to, żeby się zranić (…)”.

„Łatwo jest wskazywać winnych; trudno jest pogodzić się z tym, że winnych nie ma”.

„(…) prawda zawsze jest absurdalna”.

„Trzeba być pierdolniętym, żeby wierzyć, że można zmienić swoje życie, zupełnie jakbyśmy w wieku czterdziestu lat nie wiedzieli jeszcze, że to nie my zmieniamy życie, lecz życie zmienia nas”.



              Koniec lat osiemdziesiątych. Na amerykańskim uniwersytecie w Urbanie, spotyka się dwóch wykładowców – początkujący pisarz i dziesięć lat od niego starszy weteran wojny w Wietnamie, Rodney Falk. Rodney Falk jest tajemniczym mężczyzną. Małomówny i nietowarzyski, z wyglądu przypomina nieokrzesanego farmera – a jest jednym z najbardziej oczytanych ludzi na uniwersytecie w Urbanie. Przez jeden krótki semestr dzielą gabinet na uczelni, razem uczęszczają na zajęcia z języka katalońskiego, w końcu się zaprzyjaźniają. Gdy nadchodzi przerwa świąteczna, Rodney znika bez śladu.

            Kilka dni po tym zniknięciu bohater uświadamia sobie, że Rodney był dla niego zbyt ważny i nie może, ot tak, wymazać go ze swojego życia, w dodatku na uniwersytecie w Urbanie wszystko sprzysięgło się, żeby mu o nim ciągle przypominać. Tak, więc, mimo że Rodney ulotnił się całkowicie, w rzeczywistości był bardziej obecny w jego życiu niż przedtem, zupełnie jakby stał się upiorem. Tak czy inaczej, nie minęło dużo czasu, a bohater nabrał przekonania, że musi dowiedzieć się czegoś więcej o swoim przyjacielu. Pojechał do Rantoul, rodzinnej miejscowości Rodneya, jednak początkowo  jego ojciec nie chciał z nim rozmawiać. Dopiero kilka miesięcy później, ojciec Rodneya zadzwonił do niego i zaproponował spotkanie.

            Ojciec Rodneya ciągle mówił, w popielniczce obok piętrzyły się niedopałki, na stole stał dzbanek z kawą oraz sterta wymiętych listów ze stemplem pocztowym armii amerykańskiej, nadanych w Sajgonie, a także w różnych miejscach półwyspu Batagan. Korespondencja obejmowała okres mniej więcej dwóch lat i prowadzona była przez jego dwóch synów: Rodneya i Boba, ale przede wszystkim przez Rodneya. Było tych listów bardzo dużo, zostały ułożone chronologicznie i umieszczone w trzech czarnych, tekturowych teczkach zapiętych na gumkę. Ojciec Rodneya wręczając je swojemu gościowi powiedział: „Mnie nie są już do niczego potrzebne. (…) Niech pan je zatrzyma. Zrobi pan z nimi, co uzna za stosowne”.

            Od tamtego wiosennego popołudnia, które bohater spędził w Rantoul z ojcem Rodneya, minęło szesnaście lat. Od szesnastu lat starał się to zrozumieć, tłumaczył sobie, że ojciec Rodneya powierzył mu te listy od swoich synów, bo wiedział, że zostało mu już niewiele lat życia i nie chciałby, żeby trafiły w ręce kogoś przypadkowego. Kogoś, kto mógłby je po prostu wyrzucić na śmietnik.  W ciągu tych szesnastu lat, bohater czytał je wiele razy. Listów Boba było znacznie mniej, miały charakter zwięzły, uprzejmy i powierzchowny, jakby wojna w Wietnamie pochłaniała wszystkie jego myśli oraz całą energię, a reszta stanowiła coś na kształt iluzorycznego tła; listów Rodneya było natomiast bardzo dużo. Obfitowały w szczegóły, a sposób ich pisania zdradzał stopniową ewolucję, jaką przeszedł na przestrzeni spędzonych w Wietnamie lat.

            Teraz, zatem następuje historia Rodneya albo, co najmniej taka jego historia, jaką narratorowi - tamtego wieczoru - opowiedział ojciec przyjaciela, i jaka wyłaniała się z korespondencji Rodneya oraz jego brata Boba. Nie ma zasadniczych rozbieżności między tymi dwoma źródłami. Rodney urodził się czterdzieści jeden lat wcześniej. Od samego początku Rodney i Bob, byli swoim dokładnym przeciwieństwem; z biegiem czasu ta różnica tylko się pogłębiła. Obaj mieli po ojcu siłę fizyczną i mocny charakter, ale tylko Bob czuł się z tym dobrze i potrafił wykorzystywać. Rodney tymczasem zdawał się traktować te przymioty nieledwie jak dopust boży, dar, ale i karę, coś, czemu trzeba się przeciwstawiać, ale i akceptować, jak wrodzoną chorobę. Jako dziecko Rodney był ekstrawertykiem do granic naiwności, spontanicznym, czułym, wybuchowym, i ten prostoduszny charakter w połączeniu zarówno z pasją czytania, jak i ze znakomitymi wynikami w nauce sprawił, że stał się zdecydowanym ulubieńcem ojca. Bob – przeciwnie, aby ugrać coś na ojcowskich wyrzutach sumienia - z powodu faworyzowania Rodneya -przyjął w stosunkach z rodziną postawę obronną i zdystansowaną. W połowie 1967 roku, Bob zaciągnął się na ochotnika do marines i kilka miesięcy później wylądował w Sajgonie jako żołnierz Pierwszej Dywizji Piechoty. Wszystkich zaskoczył swoją decyzją; ojciec Rodneya nie wykluczał, że jej powodów należało upatrywać w dwóch różnych, lecz uzupełniających się sprawach: w niemożności sprostowania studiom medycznym, które rok wcześniej Bob rozpoczął- nie tyle z powołania, co z depresji- chciał udowodnić samemu sobie, że potrafi dorównać ojcu, oraz powodowany pragnieniem, by poprzez ten nagły akt odwagi zaskarbić sobie podziw rodziny. Rodney, znając Boba lepiej niż rodzice, nie był zaskoczony jego decyzją. Jednak napawała go ona przerażeniem i jako jedyny członek rodziny, który wiedział wcześniej, że brat nosi się z zamiarem wstąpienia do armii, robił wszystko, by go od tego odwieść, a gdy już zapadła decyzja, by namówić go do jej odwołania. Nie powiodło mu się. Rodney studiował wtedy w Chicago filozofię i literaturę, tak więc uległ pacyfistycznym nastrojom panującym w kampusie uniwersyteckim. W chwili, gdy Bob wstępował do wojska, Rodney z całą pewnością miał już wyrobione zdanie na temat tego, co działo się w Wietnamie.

Kiedy latem, po ukończeniu studiów Rodney przyjechał na kilka dni w odwiedziny do Rantoul, otrzymał powołanie do wojska. Mógł się tego spodziewać, co nie znaczy, że nie wpadł w panikę. Rodney wiedział, że nie ma żadnego prawdziwego usprawiedliwienia, które wybroniłoby go przed wojskiem. Tak, więc pierwsze miesiące Rodneya w Wietnamie nie były trudne. Pomógł mu szczęśliwy los. W odróżnieniu od swojego brata, wysłanego od razu na front, wyrokiem losu, którego nie rozumiał, został skierowany, jako podkomendny do instytucji zajmującej się organizowaniem rozrywki żołnierzom. Jednak śmierć Boba wszystko zmieniła. Rodney odrzucił na piśmie możliwość zakończenia służby wojskowej oraz powrotu do domu- po śmierci brata przysługiwało mu to na mocy prawa- i złożył prośbę o wcielenie do oddziału bojowego. W żadnym z listów nie wyjaśnił powodów tej decyzji. Jego batalion stacjonował w bazie niedaleko Danang, ale wracali tam tylko na odpoczynek, bo przez większość czasu prowadzili działania operacyjne w rejonie. Za dnia brodzili w wodzie po polach ryżowych i przeczesywali dżunglę w dusznym, wilgotnym, pełnym komarów upale. Podczas tropikalnych ulew, utytłani błotem po sam czubek głowy, gryzieni przez pijawki, odżywiając się konserwami, lepcy od potu, wyczerpani, obolali, cuchnący po całych tygodniach bez mycia, skupieni wyłącznie na tym aby przeżyć. Później ojciec Rodneya zdołał się jedynie dowiedzieć, że w tamtym czasie jego syn, który kiedyś studiował filozofię i literaturę na uniwersytecie, walczył z partyzantami w elitarnym oddziale Tiger Force, wchodzącym w skład pierwszego batalionu 101 Dywizji Spadochronowej. Podczas tych sześciu miesięcy, musiał dużo częściej niż przedtem brać udział w walkach, bo kiedy pod koniec lata 1969 roku wracał samolotem do kraju, miał pierś pokrytą licznymi medalami. Były wśród nich: Srebrna Gwiazda za odwagę oraz Purpurowe Serce, przyznawane wszystkim rannym w czasie służby żołnierzom.  To właśnie uszkodzone biodro stanowiło trwałą pamiątkę i symbol wydarzeń, które naznaczyły Rodneya na resztę jego dni.  Do końca życia utykał, garbił się i poruszał z wyraźnym trudem, przez co sprawiał wrażenie człowieka przegranego, oszukanego przez los.

            Rodney po Wietnamie miał niewątpliwie dużo więcej - niż w latach studenckich powodów, by uważać tę wojnę za rodzaj politycznego fortelu, skrzętnie przygotowanego przez będących u władzy fanatyków. To właśnie oni, odwołując się do tradycyjnych wartości, naginali i preparowali fakty, dopasowując je do własnych celów. Z drugiej strony kwestia opowiedzenia się za czy przeciwko wojnie, została zredukowana – w oczach ojca Radneya – do rangi czegoś nieistotnego, wręcz błahego, wobec największej zbrodni Stanów Zjednoczonych – zbrodni obojętności. Zimnej, beznamiętnej obojętności, z jaką wysyłano młodych ludzi, w zasadzie jeszcze chłopców, na pewną śmierć, jeśli nie z ręki wroga , to z okoliczności w jakich się znaleźli. Zostawiano ich własnemu losowi gdzieś na końcu świata, chorych, wycieńczonych, odchodzących od zmysłów, oszalałych, szamocących się ze sobą i walczących z cieniem na spalonej ziemi. Rodneya prześladowały także wyrzuty sumienia za zbrodnie, które popełnił w Wietnamie. Aby rozliczyć się z przeszłością, wiele lat po wojnie postanowił wystąpić w reportażu filmowym, dotyczącym zbrodni dokonanych przez oddział 101 Dywizji Spadochronowej amerykańskiej armii w wioskach Quang Ngai i Quang Nam. 

            Książka nie dotyczy tylko wojny w Wietnamie. Wojna wietnamska została wykorzystana do zilustrowania przesłania autora, o tym, jak zdrowy i ambitny młody człowiek, może przerodzić się w potwora, z powodu trudnych warunków. Podobnie jak sukces i sława mogą być również bardzo szkodliwe dla człowieka. To „rzeczywistość zła, niemożność odkupienia” i katastrofa sławy. Cercas sugeruje w swojej powieści, że można osiągnąć sukces bez popadania w narcyzm. Narrator analizuje siebie i swojego przyjaciela Rodneya w całej powieści i cieszy się z długich konwersacji na różne tematy, między innymi te, dotyczące literatury.  To nie jest jednak tylko opowieść o wojennej traumie i jej wpływie na życie Amerykanina, który nie jest w stanie funkcjonować w społeczeństwie po powrocie z Wietnamu. To przede wszystkim powieść o roli niedopowiedzeń, o akcie twórczej kreacji, o nazywaniu rzeczywistości, o stwarzaniu jej na nowo i o mówieniu o tym, czego nie można tak naprawdę wyrazić słowami. Piękna historia o męskiej przyjaźni, o istocie pisarstwa, o sukcesach i życiowych porażkach, ale przede wszystkim o niespotykanej więzi i empatii, dzięki którym powstaje tak czytelna fabuła, złożona z tylu pozornie nieczytelnych przesłanek.

            Co łączy obu mężczyzn poza tym? Obaj w pewien sposób uciekają od samych siebie i od własnych traum. Obaj cierpią z powodu samotności, chociaż jest to zupełnie inna samotność. Falk przeżył wojnę w Wietnamie. Dowiedział się tam o śmierci brata, doświadczył tak wielu okrucieństw i absurdów, że w końcu sam poddał się ich destrukcyjnym wpływom. Jego hiszpański przyjaciel, szukał w Stanach Zjednoczonych zapomnienia i także ucieka od samego siebie. Ucieka od przeżycia żałoby po stracie w wypadku samochodowym żony i syna. Wracając do Hiszpanii, rozpoczyna życie, którego nie planował i nie chciał realizować. Obaj na swej drodze życiowej spotkają bliskich im ludzi, mają żony i synów, ale najbardziej przejmująca bliskość powstaje między nimi. Mimo tego, iż jest w niej jednocześnie sporo szorstkości. Z czasem bohater zamienia się w narcystycznego kobieciarza, traci żonę i dziecko. Pod koniec „wojny z samym sobą” widzi, że jego życie jest tak samo zrujnowane jak życie Rodneya: jedyne, co może teraz zrobić, to opowiedzieć historię, której wcześniej nie potrafił nikomu przekazać, a tym samym dopuścić ją do swojej świadomości. Pisarz ma nadzieję odnaleźć siebie, stając się głosem swojego przyjaciela; ma nadzieję uratować się - od bycia narcyzem, „duchem”, moralną i emocjonalną porażką we własnych oczach - poprzez identyfikowanie oraz wzmacnianie podobieństw między swoim doświadczeniem życiowym, a przeżyciami Rodneya. Cercas próbuje te relacje opisać w taki sposób, że skupia się głównie na aspektach, których w nich brakuje. Tak też powstaje opowieść o Rodneyu – nazywając wszystko to, czego nie można odnaleźć, zrozumieć, nazwać i określić. Losy Rodneya Falka i narratora okazują się symetryczne, obaj muszą poradzić sobie ze swoimi tragediami i z mroczną stroną własnej osobowości.

            „Prędkość światła” jest tak dobrze opowiedziana, że ​​przeczytałem ją dwa razy. Znaleźć w niej można wiele mądrych słów o życiu i umieraniu.  Książka jest interesująca jeszcze z innego powodu, polega na „mówieniu”, a nie na „pokazywaniu”, o czym często zapominają pisarze. Postacie są prawdziwe, a ich doświadczenia- całkowicie wiarygodne. Trauma wojenna Rodneya, jest trafną metaforą wyniszczających i zgubnych skutków wojny. Javier Cercas zgadza się, że w powieści jest wiele momentów uniwersalnych, które dotyczą także wojen w Afganistanie czy Iraku. „Wszystkie wojny to ta sama wojna”, napisał w jednym z listów Rodney. Można wreszcie czytać „Prędkość światła”, jako powieść o literaturze - jest to zasadniczo książka o pisaniu książki, historia pisarza i jego tematu. Czytelnik śledzi bowiem, nie tyle samą historię, ile drogę, jaką przejść musiał do niej narrator. Cercasa wyraźnie fascynuje wizja literatury, jako schronu przed życiem i radzeniem sobie z traumą.

Amerykanie wciąż nie bardzo potrafią o tym wszystkim spokojnie rozmawiać. W ciągu minionych 30 lat, przeżywali falę wielkich debat na temat wojny wietnamskiej i okresy zapomnienia tego problemu. Ale syndrom klęski wietnamskiej, utrzymywał się w społeczeństwie amerykańskim przez wiele lat. W miarę, jak stopniowo wychodziły na światło dzienne szokujące szczegóły działań militarnych, i zachowań polityków, (którzy, zdaniem współczesnych historyków, już w połowie lat 60. powinni wiedzieć, że wojna w Wietnamie jest przegrana, i niepotrzebnie pchali nadal do Indochin setki tysięcy żołnierzy) Amerykanie tracili wiarę w mit wyższości swojego kraju nad resztą świata. Dowiadywali się, że codzienną chorobą ich armii w Wietnamie były: brak koleżeństwa, pogarda dla wrogów, okrucieństwo i cynizm. Na pierwszą linię walk rzucano - w nieproporcjonalnie wysokiej liczbie - żołnierzy pochodzenia murzyńskiego i latynoskiego, że spośród 43 tys. wyższych oficerów, którzy przewinęli się przez Wietnam w starciach zbrojnych, zginęło raptem 210 (!), podczas gdy masowo ginęli szeregowcy pchani do walki bez swoich dowódców. Rodziło to strach i szaleństwo. Nawet rzecznik armii amerykańskiej przyznał w końcu, że w Wietnamie, co najmniej 50% żołnierzy USA przyjmowało systematycznie heroinę. Mnożyły się akty buntu i niesubordynacji, z 250 w roku 1968 do np. 512 w 1970 r.

            Trudna psychologicznie i społecznie była rola weteranów wojny wietnamskiej. Problemy z przystosowaniem byłych żołnierzy do życia w normalnym społeczeństwie, pogłębiała młodość weteranów Wietnamu. Jeśli podczas II wojny światowej przeciętny wiek amerykańskiego żołnierza wynosił 26 lat, to w Wietnamie było to zaledwie 19 lat! Nieprzygotowani do życia młodzi chłopcy, byli dosłownie psychicznie i moralnie tłamszeni na polu walki. W efekcie cierpieli na psychozy, czy  wyobcowanie społeczne. Socjolodzy pisali o „pokoleniu wietnamskim”, które „odbija się od ostracyzmu i tonie w odmętach agresji i buntu”. Nastroje te wiernie przedstawił w swojej książce „Zraniona generacja” Robert Muller, założyciel Weteranów Wietnamu, pisząc m.in.: „Gdzie są przywódcy? Gdzie są politycy, którzy wysyłali nas na wojnę? Nie mogę dostrzec, odnaleźć tych żartownisiów. Oni nie chcą nawet myśleć o tym, co próbuję im powiedzieć o samopoczuciu wietnamskich weteranów”.