08 sierpnia 2017

Austerlitz


„Austerlitz”


W.G. Sebald

Autor/ (ur. 18 maja 1944 w Wertach im Allgäu, zm. 14 grudnia 2001 w hr. Norfolk, Wielka Brytania), niemiecki prozaik. Podpisywał się inicjałami, gdyż swe imiona uważał za nazistowskie. Uznawany za jednego z największych niemieckich pisarzy XX wieku. W 2007 roku wymieniony przez byłego sekretarza Akademii Szwedzkiej Engdahla, jako pisarz, który zasłużył na literackiego Nobla. Przedwczesna śmierć odebrała mu szansę na nagrodę.

Tłumaczenie/ Małgorzata Łukasiewicz

Tematyka/ W.G. Sebald podąża śladem człowieka boleśnie poszukującego swego miejsca. Losy Austerlitza są dla autora pretekstem do rozważań nad okrucieństwem, znaczeniem przypadku i historią minionego wieku. Sebald wirtuozowsko tworzy swoją opowieść na granicy gatunków literackich, mieszając fikcję z faktami. Powrót do korzeni Austerlitz rozpocznie jednak dopiero po wielu latach. Zafascynowany architekturą dworców raz po raz przypomina sobie sytuacje, które skłaniają go do wędrówki w przeszłość. Czy pustka po utraconym życiu okaże się możliwa do wypełnienia? W powieści „Austerlitz” W.G. Sebald w sobie tylko właściwy, zadziwiający sposób podąża śladem człowieka wykorzenionego, tworzy wizerunek człowieka boleśnie poszukującego domu.

Główny motyw/ Początek II wojny światowej. Pięcioletni Jacques Austerlitz trafia w transporcie dziecięcym do Wielkiej Brytanii. Tam adoptuje go rodzina walijskiego kaznodziei. W szkole chłopiec dowiaduje się, że jest Żydem i że opiekunowie zniszczyli wszystkie dokumenty poświadczające jego prawdziwe pochodzenie. Austerlitz w wieku dojrzałym rozpoczyna wędrówkę do czasów dzieciństwa. Czy będzie umiał wypełnić pustkę po utraconym życiu?

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

 „[…] czas stał się niekwestionowanym panem świata”.

„Cóż, prawie wszystkich decydujących posunięć w naszym życiu dokonujemy pod wpływem jakiegoś niejasnego wewnętrznego impulsu”.

„Nie sądzę byśmy rozumieli prawa, które rządzą powrotem przeszłości, ale coraz mocniej przekonany jestem, że czasu w ogóle nie ma, są tylko różne, zazębiające się ze sobą wedle wyższych zasad stereometrii przestrzenie, pomiędzy którymi żywi i umarli mogą się przemieszczać, jeśli chcą, i im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej mi się wydaje, że my, jeszcze żywi, w oczach umarłych jesteśmy nierealnymi istotami, widzialnymi tylko czasem, w określonych warunkach świetlnych i atmosferycznych”.

„[…] granica między śmiercią a życiem jest bardziej przypuszczalna, niż zazwyczaj sądzimy […]”.
   
                      
                    Powieść W.G Sebalda pt. „Austerlitz” rozpoczyna się od przypadkowego spotkania na stacji kolejowej w Antwerpii bezimiennego narratora z tytułowym Austerlitzem, który wyruszył na poszukiwanie swoich korzeni, w Europie, kiedy odkrył, że jest w rzeczywistości synem Żydów z Pragi. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, częściowo w celach naukowych, częściowo w innych, dla samego siebie nie całkiem jasnych powodów, raz po raz bohater jeździ z Anglii do Belgii. W trakcie jednej z tych belgijskich wypraw, bez zastrzeżeń otworzył się przed obcym człowiekiem. Te antwerpskie konwersacje, jak później je niekiedy nazywał były historią jego życia. Od pozostałych podróżnych różnił się tym, że jako jedyny nie patrzył obojętnie przed siebie, lecz zajęty był sporządzaniem rysunków i szkiców, które najwyraźniej miały jakiś związek ze wspaniałą architekturą dworca kolejowego w Antwerpii. Rozmowa dwóch mężczyzn na dworcu kolejowym skupia się na związku architektury z czasem historycznymi trwa przez kilka godzin, a później będzie podejmowana na nowo, kiedy mężczyźni będą się spotykać ze sobą systematycznie, ( lecz zawsze przypadkowo) na przestrzeni wielu lat. Ich stosunki pozostaną zimne i odległe, aż do chwili, kiedy Austerlitz zdecyduje się opowiedzieć narratorowi historię swojego życia. Historię, którą wciąż usiłuje sobie przypomnieć.
                    
                       Z jego opowieści dowiadujemy się, że Austerlitz został wychowywany, jako Daffyd Elias przez surowego walijskiego pastora i jego żonę. Pozbawiony był także informacji o swym prawdziwym nazwisku oraz okresie wczesnego dzieciństwa, które spędził ze swą biologiczną rodziną w Pradze. Od czasów dzieciństwa i młodości nie wiedział, kim naprawdę jest. Z późniejszej perspektywy rozumiał naturalnie, że już jego nazwisko oraz fakt, że poznał prawdę dopiero w wieku lat piętnastu, powinny naprowadzić go na ślad pochodzenia, ale uświadomił sobie też, dlaczego „jakaś instytucja, nadrzędna wobec jego władz umysłowych” i najwyraźniej bardzo przemyślnie zawiadująca jego mózgiem, zawsze strzegła go przed jego własną tajemnicą, systematycznie odwodziła od wyciągnięcia oczywistych wniosków i wszczęcia odpowiednich dociekań.        
                    Okazuje się, że został ewakuowany do Walii przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdzie rozpoczęło się jego życie przesiedleńca. Został Daffydem Eliasem, osobą dotkniętą amnezją. Co się tyczy powodów, jakie latem 1939 roku skłoniły pastora Eliasa i jego mizerną żonę, aby wziąć chłopca do siebie? Byli bezdzietni, może, więc mieli nadzieję, że poświęcając się wspólnie wychowaniu wówczas czteroipółletniego chłopca, zdołają uniknąć zapewne z każdym dniem bardziej doskwierającego odrętwienia uczuciowego albo wyobrażali sobie, że są wobec jakiejś wyższej instancji zobowiązani podjąć dzieło daleko wykraczające poza zwykłą dobroczynność, związane z osobistym oddaniem i ofiarą serca.  Wspomnienia nachodziły Austerlitza na dworcu Liverpool Street, a każde ciągnęło za sobą łańcuch kolejnych, sięgających coraz dalej w głąb, zupełnie jak zwielokrotniający się w nieskończoność labirynt sklepień, który majaczył mu w zasnutym szaro powietrzu.

Faktycznie miał poczucie, że poczekalnia, w której tkwił jak oślepiony, mieści w sobie wszystkie godziny jego przeszłości, wszystkie jego tłumione, wygaszane lęki i pragnienia, jak gdyby czarno-białe kwadraty podłogi u jego stóp były polem gry końcowego życia, jak gdyby rozciągały się na całą płaszczyznę czasu. Gromadzenie przez dziesiątki lat wiedzy, służyły mu w celu zastępczej, kompensacyjnej pamięci. Ta autocenzura myślenia, nieustanne odpędzanie się od wspomnień, które gdzieś go tam nurtowały, wszystko to wymagało coraz większych wysiłków i z konieczności doprowadziło ostatecznie do kompletnego paraliżu zdolności mowy, do zniszczenia wszystkich zapisków i notatek, do niekończących się wędrówek po Londynie i coraz częściej nawiedzających go halucynacji, a wreszcie do załamania nerwowego.
                       
 
                        Siedząc już, jako starszy mężczyzna w poczekalni stacji Liverpool Street „widział” w półmroku sali dwie ubrane w stylu lat trzydziestych osoby w średnim wieku, kobietę z lekkim gabarytowym płaszczu i przekrzywionym kapeluszu na głowie, a obok niej żylastego mężczyznę w ciemnym garniturze i koloratce wokół szyi. Austerlitz „widział” nie tylko pastora i jego żonę, ale także chłopca, po którego przyszli. Siedział z boku, sam jeden, na ławce. Nie przypominał sobie by pastor Elias i jego żona Gwedolyn kiedykolwiek wspominali o działaniach wojennych na kontynencie europejskim. W domu pastora panował chłód i milczenie. Pastorowa wiecznie zajęta była gospodarstwem, odkurzaniem i wycieraniem podłogi, praniem bielizny, polerowaniem mosiężnych okuć drzwi albo przygotowywaniem chudych posiłków, które potem spożywali w milczeniu. Pastor tymczasem, co było jego niezmiennym zwyczajem, przesiadywał w gabinecie wychodzącym na ponury zakątek ogrodu, i obmyślał kazanie na najbliższą niedzielę. Po kilku latach stan zdrowia Gwendolyn, najpierw prawie niezauważalnie, potem coraz szybciej zaczął się pogarszać. Pastorowa zawsze najskrupulatniej zważająca na porządek, zaczęła najpierw zaniedbywać dom, potem własną osobę. Stała bezradnie w kuchni, a gdy pastor, w miarę swoich umiejętności, przyrządził posiłek, prawie nic nie brała do ust. W związku z tym jesienią 1946 roku, kiedy Austerlitz miał dwanaście lat, wysłano go do prywatnej szkoły z internatem. Kilka miesięcy później stan zdrowia Gwendolyn się pogorszył i zmarła. Nagromadzone nieszczęście zniszczyło wiarę pastora w momencie, kiedy jej najbardziej potrzebował. Pewnego dnia wszedł na ambonę i łamiącym głosem przeczytał werset z Trenów: ”Kazał mi mieszkać w ciemnościach jak dawno zmarłym”. Potem zszedł z ambony na dół i opuścił kaplicę. Pastor trafił do zakładu opiekuńczego i tam dokończył żywota.  Był to przełomowy okres w życiu Austerlitza, w szkole zakomunikowano mu, że otrzymał stypendium na dalszą naukę oraz pokazano mu dokumenty z prawdziwym nazwiskiem. Na arkuszach egzaminacyjnych ma od tej pory podawać nie nazwisko Dafydd Elias, ale Jacques Austerlitz.
                       Jak spędził te wszystkie lata sam nie umiał powiedzieć; wiedział tylko, że w czasie „wyprawy” do antykwariatu, dokąd przedtem zwykle regularnie zaglądał w poszukiwaniu architektonicznych rycin usłyszał w radiu audycję. Słychać było wspomnienia dwóch kobiet, rozmawiających o tym, że latem 1939 roku, jako dzieci zostały specjalnym transportem wysłane do Anglii. Wymieniały cały szereg miast- Wiedeń, Monachium, Gdańsk, Bratysławę, Berlin, –ale dopiero, kiedy jedna z nich zaczęła mówić, że jej transport, po trwającej dwa dni podróży dotarł do Harwich na promie „PRAGUE” przez Morze Północne, wiedział ponad wszelkie wątpliwości, że te strzępki wspomnień należą również do jego własnego życia. W czechosłowackiej ambasadzie dowiedział się o adresy instytucji kompetentnych w takich przypadkach i wyruszył do Pragi na poszukiwanie rodzinnych korzeni.
             
                     Podróż do Pragi okazała się „owocna”, tam za sprawą Terezy Ambrosovej pracownicy archiwum otrzymał wszelkie dokumenty. Jedno pod drugim figurowały tam nazwiska Austerlitz w tym jego rodziców Maximiliana i Agaty. Pod wskazanym adresem odnalazł Verę siostrę jego matki. Vera w popłochu zasłoniła twarz dłońmi, tak dobrze mu znanymi dłońmi, popatrzyła na Austerlitza przez rozcapierzone palce i powiedziała: „Jacquot, est-ce que c’est vraiment toi?” („Jakubie, czy to naprawdę ty?”)– tak dokładnie brzmiały słowa Very, w których streszczało się całe jego życie. Vera po raz pierwszy opowiedziała mu bardziej wyczerpująco o jego rodzicach, o ich pochodzeniu, tyle, ile sama wiedziała, o ich drodze życiowej i o końcu, który miał nastąpić ledwie za parę lat po wyjeździe Austerlitza do Walii.
                 
                       Austerlitz próbuje odzyskać stracony czas w mrokach drugiej wojny światowej –czas, który jest już nieosiągalny z powodu okropności popełnionych przez nazistów. Uświadamia sobie, że przemożne poczucie pustki, które prześladuje go w codziennym życiu, może wywodzić się z faktu, że został on odcięty od swych korzeni- dopóki nie odkryje przeszłości, jego życie pozostanie niespełnione. Styl narracji odtwarza z nieprawdopodobną wiernością proces przypominania sobie.

03 sierpnia 2017

Sowa, córka piekarza



„Sowa, córka piekarza”

Marek Hłasko



Autor/ (ur. 14 stycznia 1934 w Warszawie, zm. 14 czerwca 1969 w Wiesbaden) – polski prozaik i scenarzysta filmowy.

Tematyka/ "Sowa, córka piekarza" to charakterystyka środowiska, społeczeństwa, gdzie panuje cynizm, martwica oraz poczucie beznadziejności. Bohaterowie żyją marzeniami, ale i świadomością upływającego czasu i nieuchronnością końca ich żywota. Akcja książki w swej najbardziej zewnętrznej warstwie opiera się na historii trójkąta - ona jedna i ich dwóch. Misterna kompozycja połączona z bogactwem literackich i kulturowych aluzji - czasem bardzo wyraźnych, czasem koronkowo ukrytych - oraz nawiązań do własnych utworów pisarza tworzą niezwykle dojrzałą i ciekawą prozę.

Główny motyw/ Trzydziestotrzyletni Grzegorz, dziennikarz i pisarz z aktorskim zacięciem, to podstarzały James Dean z ciężką chorobą serca. Usunięty z redakcji z powodu doprowadzenia do śmierci koleżanki z pracy i jej męża, wraca do Wrocławia – miasta swojego dzieciństwa. Zostaje szoferem Weroniki Rackmann, żony lotnika skazanego na powieszenie i oczekującego w więzieniu na wykonanie wyroku. Grzegorz, łudząco podobny z wyglądu do męża kobiety, wciela się w jego rolę. Wplątuje się w fikcyjny i zarazem jak najbardziej realny romans, w którym gra innego mężczyznę. Udawana miłość nie poprawia jednak sytuacji żadnego z kochanków. Oboje pogrążają się coraz głębiej w marazmie.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„ Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i splątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom”.

„Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zmienić można w farsę”.

„[...] osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia”.

„Obiecywaliście ludziom wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymuje niczego”.

„[...] symetria jest estetyką głupców”.

„Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter”.

„Niezdarność pewnych form stanowi ich siłę”.

„Alkohol jest sprawą zdrowego rozsądku, a nie zdrowego żołądka”.

„[...] o kobiecie nie wie się niczego, jeśli nie patrzy się na nią przez mężczyznę, z którym żyje”.

„Uwierzę zawsze we wszystko, co usłyszę o kobiecie”.

„[...] niekiedy farsa staje się koszmarem”.

„We wszystkich czterech Ewangeliach nie ma ani jednego słowa o konieczności historycznej. Za to dużo jest o miłosierdziu”.

„Zawsze myślałem, że ludzie z dala od kraju myślą właściwie o takich rzeczach, o których opowiadano im w dzieciństwie”.

„Jeśli powiesz jednym, że jesteś niewinny, stajesz się winny wobec innych. Nikt nie jest niewinny wobec wszystkich”.

„Pamięć jest głupstwem jak każda idea”.

„Człowieka można tylko pamiętać poprzez innych ludzi”.

„Wszystko jest dobre pewnego dnia, jeśli się już dokładnie nie pamięta”.

„[...] zbrodnia tak jak i sztuka ma swoja logikę”.

„Czasy, w których ludzie mieli domy, skończyły się i nigdy już nie wrócą”.

„Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec”.

„Brzęk kajdan, którymi skuty jesteś z drugim człowiekiem, milszy jest czasem od samotnej pieśni na drodze”.

„[...] właściwy porządek świata trudny jest do zakłócenia”.

„Jeśli kobieta nie była dobrą żoną dla jednego mężczyzny, nie będzie nią również dla drugiego”.

„Ludzka mądrość kończy się pewnego dnia. Kiedy człowiek jest już stary lub kiedy za dużo pił. Szaleństwo nie ma końca”.

„Nie ma dwóch takich samych dróg. Niewielka to mądrość, ale tak jest”.

„Nic tak nie męczy jak głupota, z chwilą kiedy uznało się ją za mądrość”.

„Istnieje pewna granica złego smaku, której nie wolno przekraczać nawet wtedy, kiedy mają cię wieszać”.

„Krew wszystkich ludzi wygląda tak samo”.

„Nie ma rzeczy skrytych, które nie stałyby się jawnymi”.
      
            „-Czy wyrzekasz się złego ducha?. -Nie”- odpowiedział podczas swojego chrztu Marek Hłasko na pytanie zadane przez księdza. Najwyraźniej już, jako niespełna dwulatek umiał bulwersować otoczenie. Nic, więc dziwnego, że z jego osobą wiąże się tyle bardziej lub mniej skandalizujących historii. Niektóre z nich wydarzyły się rzeczywiście, inne częściowo tylko pokrywały się z prawdą, a jeszcze inne nie miały z nią nic wspólnego. Pisarz sam zresztą, zarówno swoją twórczością, jak i życiem, zadbał o to, by zatrzeć granice pomiędzy prawdą i fikcją.
           
              „Sowa, córka piekarza” to ostatnia książka wydana za życia pisarza. Pomimo ogromu pracy włożonego w jej napisanie, wysiłków i nerwów zaangażowanych w wydanie, przez długie lata była prawie nieznana, była książką legendą. Nakład pierwszego wydania był niewielki. W rezultacie do Polski dotarła bardzo mała liczba egzemplarzy, dosłownie kilka. Na emigracji powieść nie wywołała tak żywego oddźwięku, jak poprzednie utwory Hłaski. W tłumaczeniu niemieckim nosi przewidziany pierwotnie dla wersji polskiej tytuł „Pójdź za nim przez dolinę”.
              
                 Można powiedzieć, że książka „Sowa, córka piekarza” jest podsumowaniem pisarskich i życiowych doświadczeń pisarza. To właśnie z tej powieści pochodzi fragment, który niezwykle trafnie charakteryzuje Hłaskę, jako narratora historii o sobie samym: „Tam żyć i jeździć samochodem z jednego miasta do drugiego; wciąż jednak brzegiem morza, aby wieczorem czuć zapach soli, ryb i zapach smoły idący od przewróconych dnem do góry łodzi. I jeszcze czuć zapach tanich kobiet i zmęczonych pracą mężczyzn; i tam pić z nimi piwo i wino i opowiadać im o sobie zmyślone rzeczy i zmyślać dalej w trakcie rozmowy”.
    
     
                 Bohatera książki Marka Hłaski „Sowa, córka piekarza” nie można w żaden sposób polubić ani mu współczuć. Pytanie o tyle zasadne, że Grzegorz nie był - najłagodniej mówiąc - przyjemniaczkiem. Wewnętrzną wrażliwość pokrywał gruboskórnością, chamstwem i brutalnością. Kobiety traktował zwykle per „kurwa”, wódkę ciągnął jak smok, a jego sposobem na rozwiązywanie problemów towarzyskich było przylanie znienacka w mordę. Z samych knajpianych bójek, w które się wdawał w ciągu barwnego żywota, aresztowań i pobytów na komisariatach można by zestawić całkiem imponujący pitawal. Słowem, solidnie zapracował na miano antybohatera, "przeklętego", choć psychologowie pewnie wskazaliby na jego trudne dzieciństwo: brak ojca, przywiązanie do matki, którą obwiniał o wszystkie swoje słabości, wreszcie zazdrość o ojczyma i wrodzoną, latami pielęgnowaną hipochondrię. O ile jeszcze seks bohaterowi jakoś się układał, to reszta jest po prostu dramatem.

              
                  Bohaterem jest Grzegorz, pisarz i niedoszły aktor, który po głośnym skandalu wyjeżdża do Wrocławia, gdzie ma niecierpiącą go ciotkę. Tam dostaje pracę u Konstantyna Samsonowa za sprawą, którego poznaje Weronikę, żonę aresztowanego lotnika Edwarda Rackmana, byłego oficera dywizjonu Royal Air Force. Korzystając z fizycznego podobieństwa i własnych quasi-aktorskich zdolności, pisarz podszywa się pod męża nie do końca zdrowej psychicznie kobiety. Wszystko, co należało kiedyś do majora, samochód, mieszkanie, żona Weronika i tytuł oficerski należą teraz do Grzegorza. Powieść pełna jest przemyśleń dotyczących wojny, miłości i sensu ludzkiego życia, czyli tematów poniekąd uniwersalnych. Autor wprowadza masę sylwetek, których los w przeszłości został nadgryziony przez konflikt czy niesprawiedliwe wyroki sądów ówczesnej Polski Ludowej. Rozmyślania nad istotą egzystencji bardzo często przeplatają się, – co zresztą jest bardzo charakterystyczne dla Hłaski – z ideą samobójstwa, ukazanego, jako niezawodne, acz elitarne wyjście z sytuacji. Niezawodne, gdyż kończące problemy jednoznacznie; elitarne, ponieważ potrzeba nie lada odwagi, by odebrać sobie życie. Autor przenosi czytelników do komunistycznej Polski lat 50., i wciąga ich w wir nierzeczywistych wydarzeń na granicy jawy i wyobraźni bohatera.
           
                     Defetyzm przepełnia od początku losy Grzegorza i Weroniki. Przepełnia także opowieści o wcześniejszych przygodach miłosnych bohatera, przepełnia jego literacką i aktorską karierę oraz pozostałe, również niezbyt udane obszary życia. Grzegorza często „nawiedzają” wspomnienia o Wuju Józefie, którego idealizuje i nieświadomie „wstawia” w puste miejsce po ojcu. Wuj Józef byłe mecenasem, „moczy mordą”, notorycznym kłamcą oraz mitomanem. Uczestnikiem dwóch wojen, „lokatorem” kilku więzień i szpitala psychiatrycznego. Przesiadywał całymi dniami w barach i udzielał porad mężczyznom stawiającym mu wódkę. Udzielił porady także Grzegorzowi: „Widziałem w tobie człowieka naszych czasów – powiedział Wuj Józef- Ani specjalnie mądrego, ani specjalnie głupiego. Umiejącego mówić o wszystkim, nie znając przy tym samego siebie. Być może, iż mylę się zresztą. Być może zdarzy się i tak, że zaznasz w życiu powodzenia i tego, o czym będziesz myślał, iż jest miłością. Ale nie zaznasz nigdy rozpaczy, bez której nie można kochać świata i siebie naprawdę. I nie zrozumiesz nigdy, iż życie powinno być opisem buntu”.
                 
                        Możemy sobie zadawać pytanie, dlaczego ten młody, przystojny, inteligentny mężczyzn „skradł” tożsamość innemu mężczyźnie?  Dlaczego piękna i inteligentna kobieta zmanipulowała Grzegorza na tyle, że on się tej manipulacji poddał? O przeszłości Weroniki nie wiemy prawie nic, oprócz tego, że była jedynaczką, że jako mała dziewczynka zawsze chciała mieć brata, jej samotność była tak bolesna, że mała Weronika postanowiła sobie go wymyślić. Wymyśliła jego imię i rozmaite historie o nim i opowiadała o nim wszystkim. Kiedy aresztowano męża Weroniki samotność i pustkę wypełniła po nim Grzegorzem. Kobieta zaczęła żyć schematem z przeszłości. Po pewnym czasie Grzegorz zorientował się, że za sprawą manipulacji Weroniki, „krok po kroku” odtwarza życie jej męża, majora Edwarda Rockmana. Natomiast przeszłość Grzegorza była na tyle traumatyczna, że przybranie „maski” innego człowieka pozwalało mu przeżywać życie także mniej boleśnie. Zanim umarł ojciec bohatera, jego matka miała romans z innym mężczyzną, ojciec wziął go kiedyś za rękę i zaprowadził do domu, kiedy matka z kochankiem była w łóżku i powiedział: „patrz i pamiętaj”. A potem ojciec i kochanek matki zaczęli się bić między sobą, kochanek był silniejszy i pobił ojca. Matka wyszła po raz drugi za mąż. Ojczym nie cierpiał Grzegorza, bił go po twarzy. Kiedy chłopiec się skarżył matka kazała, aby za każdym uderzeniem go w twarz całował rękę ojczyma. Po tych wydarzeniach, kilka lat później, Grzegorz już, jako nastolatek poszedł skorzystać z „uroków” prostytutki. Jednak zamiast odbyć z nią stosunek, chłopiec złapał za łom i zabił kobietę. Za wstawiennictwem Wuja Józefa, Grzegorz jako nieletni przestępca odbył tylko karę poprawczaka. Bohater w rozmowie z Konstantynem Samsonowem swoim późniejszym pracodawcą podsumował swój stosunek do kobiet:, „[…] bo tylko one potrafią uprzeć się przeciw czasowi i logice, i uczuciu innego człowieka. I niszczyć wszystko i wszystkich dookoła tylko po to, aby spełniła się ich wola w jakiejś najgłupszej sprawie. To prawda, co wy same o sobie mówicie, że gdybyście rządziły światem, to nie było by wojen między ludźmi. Ale nie byłoby także ludzi na świecie, gdyż wszyscy zginęliby tak samo, iż nie zachowałoby się nawet o nas wspomnienie”.
          
                     Co chciał przekazać Marek Hłasko w książce „Sowa, córka piekarza”?. Że przybranie maski, nie wybawi człowieka ze świata ograniczających przekonań na własny temat. Że nie jest to dobre narzędzie, dzięki któremu możemy na chwilę zapomnieć o tym, czego tak bardzo w nas samych nie lubimy, ale pokazuje też, jak daleko jesteśmy wstanie się posunąć, aby utrzymać naszą wyidealizowaną, fałszywą osobowość. Pokazuje też trudne czasy Polski lat 50-tych XX wieku, masowych aresztowań, oraz buntu pokolenia ludzi, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wojna zmieniła kanony, które przed jej wybuchem dyktowały zachowania. Oszukiwanie i zabijanie stały się rzeczami zwykłymi. Dodatkowo panowało poczucie tymczasowości. Takie powszechne poczucie, że coś się zaraz wydarzy, a na razie mamy prowizorkę. Życie toczyło się, ale na niby. Bo był niby jakiś rząd, lecz przecież tymczasowy, zresztą tak się nazywał. Wrażenie tymczasowości podsycały plotki, a to, że zaraz wybuchnie III wojna światowa, a to, że zaraz przyjedzie Anders na białym koniu. Panowało powszechne poczucie, że coś się wydarzy, a nic się nie wydarzyło. Ale byli też tacy ludzie, którzy podejmowali trud odbudowy Polski, zwłaszcza na poziomie lokalnym. Jednak istniały setki tysięcy osób, których wojna wyrzuciła na margines egzystencji i przed którymi stawał problem powrotu do „normalnego” życia. Jednocześnie okazja czyni złodzieja – powojenny chaos, słabość instytucji służących przestrzeganiu prawa, demoralizacja, wreszcie społeczna legitymizacja dla użycia przemocy utrudniały ten powrót. W takiej o to powojennej Polsce musiało żyć pokolenie Kolumbów – Grzegorz, Weronika i sam autor książki Marek Hłasko.