23 lipca 2017

Magiczny sklep z zabawkami


„Magiczny sklep z zabawkami”

Angela Carter


Autorka/ (ur. 7 maja 1940 w Eastbourne, zm. 16 lutego 1992) - angielska pisarka i publicystka drugiej połowy XX w., jest kojarzona z ruchem feministycznym. Uznaje się ją za przedstawicielkę realizmu magicznego w literaturze europejskiej. Pisarka przy konstruowaniu fabuły swoich książek – posługując się bogatym językiem i poetycką stylizacją – często korzystała z motywów europejskich (anglosaskich) baśni i legend, nie tracąc przy tym realistycznej drapieżności w krytyce stosunków społecznych panujących w Wielkiej Brytanii. Narratorami jej powieści i opowiadań z reguły są kobiety.
Tłumaczenie/ Maciej Świerkocki
Tematyka/ Powieść Carter urzeka niezwykłą urodą stylu, pełnego kwiecistych, barokowych metafor i szokuje ostrością widzenia rzeczywistości, choć ta nieustannie oscyluje na kartach książki między jawą a snem. Powieść zawiera w sobie imponującą liczbę symboli, odwołań do różnych baśni i legend. Sami bohaterowie chwilami ujmują w słowa te skojarzenia, np. dom wuja to jaskinia Sinobrodego (bardzo często spotykamy się w literaturze angielskiej z tym odesłaniem). Te odwołania mają zapewne być uzasadnieniem włączenia powieści do kręgu magicznego realizmu.
Główny motyw/ Po tragicznej śmierci rodziców piętnastoletnia Melania przenosi się z rodzeństwem do domu wuja Filipa, ekscentrycznego wytwórcy zabawek. Ale nowo poznany świat, mimo bajkowych dekoracji, nie jest światem niewinnym. W każdym kącie czają się tu niepewność i zagrożenie, poddając zwiewną jak muślin, wychowywaną dotąd w cieplarnianych warunkach nastolatkę przyśpieszonemu procesowi dojrzewania. Przeprowadzka do domu wuja Filipa, ekscentrycznego producenta zabawek, staje się dla dziewczyny kresem idyllicznego dzieciństwa. Wuj okazuje się pomylonym sadystą, tyranizującym swoich bliskich, opętanym obsesją urządzania upiornych lalkowych przedstawień. Zdana na jego łaskę Melania musi poddać się bezwzględnej, wręcz dyktatorskiej kontroli.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Fotografia to kęs czasu, które można wziąć do ręki [...]”.
„W piekle wszystkie krzywdy zostaną wyrównane”.



Główną bohaterką powieści jest Melania, 15-latka posiadająca dwójkę młodszego rodzeństwa. Angela Carter opisuje przełomowy moment z życia dziewczyny. Pewnego dnia, w sennym środku gorącego przedpołudnia, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, tak głośne i nieoczekiwane, że trzymająca pióro Melania drgnęła, stawiając kleksa w zeszycie. W drzwiach stał posłaniec z telegramem w ręku. W chwili, gdy go ujrzała, znała już treść telegramu, jak gdyby miał ją wypisaną na czole. Na głowę dziewczynki wylał się „czarny kubeł nieszczęścia”. Pomyślała, że jakaś jej część umarła, że zginął delikatny, rozkwitający fragment jej jestestwa. Jak gdyby amputowano jakąś jej cząstkę, nie umiała jeszcze przywyknąć do myśli, że coś odeszło i zginęło. Szczątki jej rodziców leżały rozrzucone gdzieś na pustyni w Newadzie. Rutynowy lot na liniach wewnętrznych. Nieprzewidziany szkwał. Awaria silnika. Mata i ojciec nie żyją, dzieci zostały sierotami. Melania dotąd nie znała nawet żadnej sieroty i teraz nagle sama została sierotą. Jak Jane Eyre. Tylko, że z bratem i siostrą. Gdy odzyskała siły, pewnego razu wyszła wczesnym rankiem, by pogrzebać godnie suknię ślubną matki pod jabłonią.
Po tragicznej śmierci rodziców cała trójka trafia pod opiekę jedynego żyjącego członka rodziny, wuja Filipa. Rodzice Melanii nie utrzymywali kontaktów z wujem, więc jej wiedza o jego życiu ograniczała się właściwie do zdjęcia ślubnego i otrzymanej dawno temu zabawki, która, o dziwo, zamiast bawić - straszyła. Podróż pociągiem do nowego domu była czymś w rodzaju czyśćca, okresem, wyczekiwania pomiędzy znaną i dokonaną przeszłością a nieodgadnionym czasem przyszłym, który jeszcze nie nastąpił.

            W Londynie u wuja nic nie jest takie, jak było w domu rodzinnym - standard życia niższy, inne towarzystwo. Sam wuj budzi niedobre uczucia. Wuj Filip nie znosił, kiedy kobieta nosiła spodnie. Nawet w sklepie nie obsługiwał kobiet w spodniach. Jak jakąś zauważył, wypraszał ją na ulicę wrzeszcząc: „że jest dziwką”. Melania nie widziała w tym domu ani jednej książki, dosłownie ani jednej. W łazienkowej umywalce spływała tylko zimna woda. Musiała z niedowierzaniem przyjąć do wiadomości, że nie może się wykapać ani dobrze umyć twarzy. Brakowało też mydła toaletowego a w porcelanowej mydelniczce leżał ochłap szarego mydła. A więc tak: zimna woda i szare mydło.
Melania widywała wuja tylko podczas posiłków, ale pełna zadumy i przytłaczająca obecność wuja wypełniała cały dom. Na widok wuja Filipa dziewczynka drżała mimo woli. Nie potrafiła ani trochę połączyć go w myślach z matką, choć przecież wuj Filip i matka Melani byli rodzeństwem. Wuj zdawał się być zbudowany z zupełnie innej substancji niż jej łagodna, wątła mama- jak gdyby wyciosano go czy wykrojono z gromu. Dziewczynka wyczuwała otaczającą wuja aurę irracjonalnej przemocy. Czasami rzucał się na swoich młodych szwagrów i bił ich po głowie. Chłopcy Finn i Franci wychodzili z pracowni zabawek pobici i posiniaczeni. Oto człowiek, który wykonywał przepiękne zabawki dla jednych dzieci bił i katował inne dzieci, które pomagały mu przy ich wykonywaniu. Niema żona wuja Małgorzata ze strachu przed despotycznym mężem nawet nie protestowała tylko dezynfekowała rany lub zaklejała je plastrami.
Wuj opętany był obsesją urządzania upiornych lalkowych przedstawień. Wszyscy w nich uczestniczyli a głównym reżyserem był oczywiście wuj Filip. Melania czuła, że jest cudzą halucynacją- czuła, że nie jest sobą, że została jak gdyby wyrwana z własnego ja. Podczas jednego z przedstawień wrażliwa dziewczynka, która odgrywała Ledę została „zgwałcona” przez wuja, który pociągał za sznurki łabędzia. Ta parodia łabędzia, który mógłby przyjąć realną postać i „zgwałcić” dziewczynkę naprawdę był jej największym koszmarem.
"Magiczny sklep z zabawkami" okazuje się powieścią smutną o bardzo dziwnym zakończeniu, które może pozostawiać czytelnikom niedosyt. Krytycy piszący o tej powieści wskazują na imponującą liczbę symboli, odwołań do różnych baśni i legend. Jak wcześniej już wspominałem sami bohaterowie chwilami ujmują w słowa te skojarzenia, np. dom wuja to jaskinia Sinobrodego (bardzo często spotykany w literaturze angielskiej). Te odwołania mają zapewne być uzasadnieniem włączenia powieści do kręgu realizmu magicznego. Całą historię czyta się od początku z jakimś intuicyjnym strachem, choć początkowo nic nie zapowiada dramatu. Najbardziej emocjonalną sceną w pierwszej partii książki jest, moim zdaniem, nocny spacer Melanii w sukni ślubnej matki.
Kim jest, więc legendarny Sinobrody? Choć przyczyn wielu ludzkich cierpień można się doszukać w zaniedbaniach wychowawczych, w psychice istnieje nieodłączny aspekt contra naturam – siła przeciwna naturze. Ów aspekt przeciwstawia się elementom pozytywnym: rozwojowi, harmonii itp. Jest to wewnętrzny szyderczy i morderczy przeciwnik, z którym się rodzimy i który nawet przy najlepszej opiece rodzicielskiej nie ustaje w działaniach, a jego jedynym celem jest sabotaż wszelkich pozytywnych i rozwojowych ludzkich działań. Ten drapieżny, krwiożerczy władca znany z baśni i legend, jako Sinobrody pojawia się, co jakiś czas w snach kobiet. Wdziera się w sam środek ich najwznioślejszych doniosłych planów. Odrywa kobietę od jej intuicyjnej natury, a kiedy dokona już zniszczeń, zostawia ją niezdolną do uczuć, zbyt słabą, by posuwać życie naprzód; pomysły i marzenia leżą u jej stóp bez życia. Właśnie o tym opowiada książka Angeli Carter „Magiczny sklep z zabawkami”, o Sinobrodym- naturalnym drapieżcy w kobiecej psychice.
Książka Angeli Carter „Magiczny sklep z zabawkami” w symboliczny sposób mówi o prześladowcy, mrocznym mężczyźnie, który zamieszkuje w psychice każdej kobiety, o wewnętrznym drapieżniku. Jest on bardzo konkretną, niezaprzeczalną mocą, o której nie wolno zapominać i którą należy opanować. W interpretacji psychoanalitycznej można wykorzystać wszelkie aspekty baśni, by przedstawić dramat rozgrywający się w duszy pojedynczej kobiety. Wuj Filip vel Sinobrody symbolizuje także głęboki kompleks samotności wewnętrznej, który czai się na obrzeżach życia każdej kobiety. Trudno w pełni zrozumieć moc symbolizującą przez Sinobrodego - wuja Filipa, bo jest ona jak gdyby wrodzona, to znaczy nieodłącznie zrośnięta z wszystkimi istotami ludzkimi od chwili narodzin do śmierci. Angela Carter w sposób mistrzowski napisała współczesną opowieść o Sinobrodym.

15 lipca 2017

Młodość stulatka


„Młodość stulatka”


Mircea Eliade




Autor/(ur. 9 marca 1907 w Bukareszcie, zm. 22 kwietnia 1986 w Chicago) rumuński religioznawca, indolog, filozof kultury, a także eseista, pisarz i dyplomata. Był głównym przedstawicielem tzw. szkoły morfologii świętości w religioznawstwie, inicjatorem nurtu zajmującego się badaniem porównawczym fundamentalnych struktur i archetypów religijnych, manifestujących się w dziejach religii poprzez symbole, mity, hierofanie oraz rytuały.

Tłumaczenie/ Ireneusz Kania

Tematyka/ Cudowne połączenie realizmu, surrealizmu i świata wyobraźni; powieść Eliadego udowadnia, że sfera mitów i zjawisk nadprzyrodzonych pomaga zrozumieć sens naszej codzienności. Książka Eliadego urzekła mnie nie tylko, dlatego, że jej bohater staje się ponownie młody i odnajduje utraconą miłość, – ale także, dlatego, że to filozoficzna i mądra historia o świadomości i egzystencji.
 Główny motyw/ Bukareszt, rok 1938. Wskutek tajemniczego incydentu siedemdziesięcioletni profesor Dominik Matei staje się młodzieńcem, zachowując mądrość życiową starca. Zwraca uwagę nazistów, którzy chcą go wykorzystać do eksperymentów medycznych. Uciekając przed wrogiem, Matei dociera do Szwajcarii, na Maltę i do Indii. Powieść Eliadego, nasyconą erotyczną wyobraźnią autora, pełną napięcia i surrealizmu, przeniósł na ekran Francis Ford Coppola. W rolę Dominika wcielił się znany z filmu Pulp Fiction Tim Roth.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Zawsze powinno istnieć paru inteligentnych ludzi, którzy potrafią się cieszyć odkryciami wszystkich wielkich erudytów”.
„Począwszy od pewnego wieku trzeba być przygotowanym na wszystko”.
„[...] dowody empiryczne są bez wartości w sporach metafizycznych”.


Nadchodzi wiek, w którym każdemu przydałby się eliksir młodości. Tylko, co jeżeli stalibyśmy się młodzi znienacka? Jak potoczyłoby się nasze “nowe” życie? Może odkrylibyśmy w sobie nowe zdolności? A co, jeżeli stalibyśmy się młodsi i już byśmy się nie starzeli? Odpowiedzi na te pytania należy szukać w książce Mircea Eliade „Młodość stulatka”.

           70-letni Dominik Matei zostaje porażony piorunem na jednej z przedwojennych ulic Bukaresztu. Porażenie było tak ogromne, że z ubrania Dominika nie zostało nic tylko rączka od parasola. Wszystko inne było zwęglone. To zresztą dziwne; właśnie rączka, ta drewniana rączka. Jego ubranie obróciło się popiół, a to, czego nie zmył deszcz, opadło z niego podczas przewozu do szpitala. W szpitalu poczuł, jak zupełnie łatwo wyjmują mu pęsetą zęby. Zaczął liczyć; w ciągu paru minut doktor z łatwością usunął mu czterdzieści zębów. Nie rozumiano, co się z Matei dzieje. Korzenie były zdrowe. Jednak pod spodem rosły mu nowe zdrowe zęby.  Na skutek uderzenia pioruna, w niewyjaśniony sposób, odzyskuje młodość - wygląda na około 30-letniego mężczyznę. Ponadto, zyskuje ogromne zdolności intelektualne, na które ówczesna nauka nie jest w stanie odpowiedzieć. Przez ten incydent jego życie diametralnie się zmienia. Staruszek, bowiem zostaje odmłodzony duchem i ciałem o jakieś 30 lat. Jeszcze, jako student rozpoczął pracę badawczą na temat pochodzenia ludzkiej mowy i rozwoju różnych języków. Wszyscy, łącznie z nim, wiedzieli, że jest skazany na porażkę, pomimo zaangażowania, jakie w swoje dzieło wkładał. Tracił na to tak wiele czasu, że jego narzeczona postanowiła od niego odejść. Wraz z niezwykłym wydarzeniem, jakie go spotkało, jego zdolności intelektualne w znaczący sposób się rozwinęły i naukowiec postanowił dokończyć pracę swojego życia, w co nie wierzył od wielu lat.
Dominik Matei stał się interesującym przypadkiem nie tylko dla nauki, ale także dla służb specjalnych Trzeciej Rzeszy.  Jak dotychczas, nikt, ani w Bukareszcie ani na świecie, nie znalazł sensownego wytłumaczenia takiego przypadku. Sądząc po sposobie, w jaki poraził go piorun, powinien zginąć na miejscu albo, co najmniej powinien umrzeć wskutek uduszenia w ciągu dziesięciu, piętnastu minut. Chciano uniknąć rozgłosu. Prawda jest następująca: pacjent nazywa się Dominik Matei, ósmego stycznia ukończył siedemdziesiąt lat, był profesorem łaciny i włoskiego. Przyjechał do Bukaresztu, aby popełnić samobójstwo. Uważał się za skazanego: arterioskleroza. Tracił pamięć... W ubraniu, w kieszeni przed porażeniem przechowywał niebieską kopertę, w której znajdowało się kilkadziesiąt miligramów strychniny...
Porażenie piorunem sprawiło, że Dominik nabył niezwykłych zdolności intelektualnych. Na przykład oglądając starą fotografię potrafił powiedzieć, w którym dniu została zrobiona, słyszał głosy i wypowiadane przez postaci ze zdjęcia słowa. Czuł zapachy, które unosiły się podczas wykonywania fotografii. Na widok jednego zdjęcia od razu poczuł upał tamtego poranka i zapach oleandrów, ale jednocześnie czuł silną woń rozgrzanej smoły, która była rozgrzewana w beczkach, o jakieś dziesięć metrów od osób ze zdjęcia. Kiedy śnił otwierał jakąś gramatykę, czytał i opanowywał pamięciowo kilka stron. Sny układały się w serie i miały charakter dydaktyczny. Wydawało mu się, że są one jakby przedłużeniem jego lektur dziennych. Stopniowo jakby zaczynał rozumieć, wszystko, co mu się przydarzyło. Niezwykle potężne wyładowanie elektryczne wprost nad jego głową, które go przeszyło, zregenerowało cały jego organizm i w cudowny sposób wzmocniło mu wszystkie władze umysłowe.
Kilka lat po tym wydarzeniu nastąpiło inne i także ciekawe jak przypadek Dominika Matei. Latem 1955 roku bohater spacerował po górach w Tessinie. Zerwała się ulewa, nagle pierwsze błyskawice skrzyżowały się nad miastem, przez jakieś pół godziny grzmoty następowały jeden po drugim, bez przerwy. Matei usłyszał z oddali głos, który nawoływał tam gdzie pioruny biły najmocniej: „Weronika! Weronika!”. Powiadomił policję, która rozpoczęła poszukiwania zaginionej kobiety. W wydrążonej szczelinie odnaleziono kobietę, która wypowiadała szereg niezrozumiałych słów. Dominik próbował nawiązać z nią kontakt w różnych językach jednak na żaden nie odpowiadała. Matei od razu uświadomił sobie, że kobieta mówi do niego w dialekcie środkowoindyjskim, potem zaczął rozróżnić całe zdania w sanskrycie.
Na podstawie dokumentów tożsamości ustalono, że nazywa się Weronika Buhler, ma dwadzieścia pięć lat, jest nauczycielką zamieszkałą w Liestal. Dominik był jedyną osobą mogącą się porozumieć z Weroniką. Twierdziła, że nazywa się Rupini i jest córką Nagabhaty z kasty kszatrijów, potomka jednej z pierwszych rodzin, które nawróciły się na buddyzm. Kilka miesięcy w roku spędzała w grocie na medytacjach i przepisywaniu dzieł słynnego filozofa Czandrakirtiego. Dominik wszystkie rozmowy z Weroniką nagrywał. Wysłał taśmę do bliskich współpracowników C.G Junga. Obmyślono plan zabrania Weroniki do Indii gdzie miała się znajdować pustelnicza grota Rupini. Po dotarciu na miejsce ekipa techników dostała się do groty za pomocą drabinki sznurowej. W świetle elektrycznych latarek ujrzeli szkielet. Był skurczony, jak gdyby śmierć zaskoczyła kobietę w trakcie medytacji joginicznej. Obok niej leżało kilka rękopisów. Po dotknięciu rozsypały się w proch. Weronika natomiast w dziwny sposób zaczęła się bardzo szybko starzeć...
Co miał na myśli Mircea Eliade pisząc książkę „Młodość stulatka”? Wiemy, że motyw scenariusza inicjacyjnego zajmował jedno z naczelnych miejsc nie tylko w naukowych zainteresowaniach Marcea Eliade. Sam kiedyś powiedział: „Każde życie to nieprzerwany ciąg >prób<, >śmierci< i >zmartwychwstań<”. Jak wiadomo, celem wędrówki każdego bohatera, tego typu opowieści, spotykanych nagminnie we wszystkich tradycjach i kulturach, jest – po przezwyciężeniu rozlicznych przeszkód i „prób” – zdobycie pięknej księżniczki, eliksiru nieśmiertelności, lub talizmanu spełniającego wszelkie życzenia itd... Każdy z tych rekwizytów otwiera herosowi dostęp do nowej, „doskonałej” rzeczywistości. Utożsamiana bywa ona często z nieśmiertelnością, wieczną młodością. Takiej egzystencjalnej przemianie towarzyszy często hierofania, czyli objawienie się pierwiastka boskiego. W powieści „Młodość stulatka” Eliade modyfikuje i wzbogaca schemat baśniowy. Dominik Matei, człowiek dość tuzinkowi, boleje nad swą przeciętnością, marzy, bowiem o zdobyciu nadludzkiej wręcz wiedzy. Ta przemiana istotnie następuje dzięki wtargnięciu w życie Dominika pierwiastka numinalnego, co w książce symbolizuje uderzenie w niego pioruna. Rażony piorunem bohater nie tylko nie ginie, ale przeciwnie – uzyskuje „nowe ciało” i niesłychane możliwości intelektualne. W następstwie interwencji „sił wyższych” zostaje wyrwany z rzeki czasu; przestaje się starzeć. Nie przypadkiem dzieje się to w wigilię Wielkanocy, święta zmartwychwstania i odnowienia życia. Należy zwrócić uwagę, że jest w tej książce pewne podobieństwo do „Fausta” Goethego; również Faust, mając dość taedium vitae, postanawia się zabić, ale porzuca tę decyzję, słysząc dzwony zwiastujące Wielkanoc. Samobójstwu Dominika zapobiega interwencja niebios, właśnie w chwilę po tym, jak doleciały go dźwięki dzwonów z Cerkwi Metropolitarnej.
Niestety, każdy raj trzeba nam kiedyś opuścić, i wówczas, na powrót zstąpiwszy w nurt Czasu, tym szybciej, im dłużej przebywaliśmy poza jego obrębem, kurczymy się, niszczejemy, wreszcie rozpadamy się w proch. Tak jak rękopis sutry, zamknięty w pudle jaskini jogina, trwa przez wieki, ale rozsypuje się w proch, gdy do groty wedrze się podmuch czasu teraźniejszego.
Z kolei zmiana powierzchowności Dominika, aby ukryć go przed wszechobecnym okiem Gestapo, ilustruje ulubioną ideę Mircei Eliadego, obecną i rozwijaną w wielu jego pracach teoretycznych – mianowicie, że sakralne występuje często w przebraniu codzienności (ba, nawet w banalności), codzienność zaś może objawiać pierwiastek sakralny. Zarysowawszy w ten sposób pobieżnie problematykę religioznawczo-filozoficzną, a i poniekąd literacką powieści, mógłbym właściwie zakończyć te uwagi stwierdzeniem, że również w „Młodości stulatka” mamy do czynienia z beletrystyczną egzemplifikacją idei i kwestii, zajmujących Eliadego-naukowca, co więcej, mieszczących się w głównym nurcie jego prac i poszukiwań.
Jeśli już poruszam zagadnienie różnych rodzajów czasu, to należy również wspomnieć o wzajemnej niewspółmierności czasu „świeckiego”, linearnego, i „mitycznego”, „sakralnego”. Gdy sacrum wdziera się w człowiecze życie, zakłócając jego codzienny, „świecki” tok, zaburzeniu ulegają również porządki czasowe; dochodzi wówczas do „przełamania poziomów”. W kategoriach psychologicznych zjawisko to można opisać, jako subiektywne postrzeganie długości czasu; każdy wie, że w pewnych szczególnych sytuacjach czas zdaje się płynąć wolno, w innych zaś – prędko, choć zegar wskazuje ten sam jego upływ. Nieraz nawet doznajemy wrażenia, że czas „stanął”.
Jednak morał z tego prawdopodobnie jest po prostu taki, że powrót do młodości nie jest wcale taki różowy, jak może się wydawać i należy cieszyć się tym, co mamy, czekając na śmierć, bo to ona jest głównym celem naszego życia, a ściślej - jego końcem.

           

02 lipca 2017

Dziecko ulicy


„Dziecko ulicy”

Izydor Koszykowski



Autor/ (ur. w kwietniu 1901 w Warszawie, zm. 15 października 1942 na Wydmach Łuże). Prawdziwe nazwisko i pochodzenie są nieznane; był porzuconym dzieckiem, znalezionym na ulicy Koszykowej w Warszawie, od której nadano mu nazwisko "Koszykowski".

Tematyka/ „Dziecko ulicy” to książka autobiograficzna – napisana z niewątpliwym talentem literackim- na kartach, której Izydor Koszykowski w sposób ostry i wymowny odtworzył osobistą tragedię o społeczno-obyczajowym podłożu oraz walkę bezrobotnego o prawo do życia. To także skarga oraz wstrząsające oskarżenie ustroju i rządów przedwojennej Polski.
Główny motyw/ Książka „Dziecko ulicy” to niezwykle barwny obraz tragedii nieślubnego dziecka przed drugą wojną światową. Izydor Koszykowski „wyciąga” na światło dzienne krzywdę dziecka, najstraszniejszą z krzywd, jakie człowiek wyrządza człowiekowi, wyrastającą pod skrzydłami kapitalistycznego ustroju przedwojennej Polski, która opierała swe istnienie na poglądach o miłości, macierzyństwie i małżeństwie.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„ Życie moje jest zagadką nawet dla mnie i zostanie nią do zgonu, chociaż łudzę się tą głupią nadzieją, że kiedyś tajemnica będzie mi wiadoma”.
„ Czegoż dla oka się nie robi, nawet łzy i śmiech na zawołanie […]”.
„ Ale czego to się za rubla nie kupi, nawet do nieba za łapówkę się idzie”.
„[…] świń jest dużo gatunków: czworonożnych i dwunożnych”.
„Wojnę zrozumiałem, że jest ludzi za dużo i wysyłają na nią dla segregacji. Bo jakoś dziwne: każdy biedak był zdolny i zdrów, a bogaty na wojnę nie szedł?”.
„[…] my dzieci księżyca i ciemnej nocy, jesteśmy wyrzuceni poza nawias życia ludzi rodzinnych”.
„Zdawało mi się, że jestem psem, bo pies u sąsiada na górze miał bardzo dobrze”.
„Na świętach nigdzie nie byłem, bo i po cóż, wiem tylko, że obcy człowiek w towarzystwie rodziny jest tak potrzebny jak piąte koło u wozu”.
„Życie człowieka jest tyle wart co dym z papierosa; żyje i ginie, rozpływa się i znaku po nim i pamięci nie ma, jedynie chwilowe płacze, rozpacz, a później życie idzie zwykłym torem, jak słońce rano wschodzi, wieczór zachodzi i znów to samo dookoła”.



Nasz zasób wiadomości o Polsce międzywojennej w porównaniu z innymi okresami nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Ta epoka jest mniej więcej tak samo znana jak inne epoki, a raczej mało znana. Tak samo sprowadza się do ogólnych haseł jak nasza świadomość o wieku XVII, XVIII czy XIX. Może trochę więcej wiemy o historii najnowszej, ale świadomość historyczna jest wśród Polaków raczej marna. Dodajmy, że współczesne elity kulturalne nie mogą się równać z tymi z okresu 20-lecia międzywojennego. Tamta elita miała niewątpliwie większą świadomość historyczną niż obecna. Był pewien kod kulturowy, do którego należała znajomość chociażby dzieł trzech wieszczów. Dzisiaj generalnie inteligencja powiedziałaby może coś z „Pana Tadeusza” i to wszystko. Kto czyta dzisiaj Słowackiego? A taki Piłsudski cały był nim przesiąknięty, myślał nim. Kto dzisiaj myśli wieszczami? Nikt. Niektórzy marni publicyści usiłują udawać, że myślą Norwidem czy Herbertem. II RP jest dla Polaków pewnym wzorcem, postrzega się ją, jako państwo, które odzyskało niepodległość w mniejszym lub większym stopniu dzięki własnej aktywności i oczywiście dzięki splotowi korzystnych warunków zewnętrznych. To państwo istniało 20 lat, zostało najechane i rozebrane przez sąsiadów. I wszystko, co potem się wydarzyło, było konsekwencją tego rozbioru.
Jednak na II Rzeczpospolitej istnieją też polityczne, gospodarcze, ekonomiczne, społeczne i moralne „plamy”. Czego II RP, powinna się wstydzić? Złamania systemu demokratycznego, które spowodowało, że zwykły obywatel stawał się coraz bardziej bezbronny wobec państwa. Gdy np. bito go na policji, w więzieniu, stosowano wobec niego jakieś niecne metody, miał już coraz bardziej ograniczoną możliwość skargi, obrony. System demokratyczny to nie tylko możliwość zmiany władzy, to również system, który umożliwia obronę i ochronę obywatela. Chłopi buntowali się przeciwko polityce rolnej państwa, blokowali dostawy do miasta. Policja te blokady przełamywała, nieraz strzelając, nie brakowało ofiar. To były wstrząsające sceny. Strajki robotnicze były normalną rzeczą, strajkowano jeszcze wcześniej, przed II RP. Do strajkujących robotników policja też strzelała, ale o wiele rzadziej niż do chłopów. Przed wojną były całe regiony, np. Huculszczyzna, gdzie panował permanentny głód. W ogóle w II RP ludzi całkowicie wykluczonych społecznie, egzystujących poniżej minimum życiowego było znacznie więcej niż obecnie.
Dwudziestolecie międzywojenne zostało wyidealizowane jak żaden inny okres. Ten proces mitologizacji zaczął się niemal zaraz po katastrofie wrześ­niowej, jeszcze w czasie wojny. Już w 1943 r. II Rzeczpospolita zaczęła się kojarzyć ze zdjęciami z balów karnawałowych i wieczorów przy brydżu. Albumy przywodziły na myśl dobrze wykształconych dżentelmenów i kobiety z papierosami w długich lufkach. Te o nazwie Egipskie Płaskie, które palili nasi dziadkowie, wydawały nam się, gdy byliśmy dziećmi, atrybutem lepszego świata. Właściwie taki naiwny, wypiękniony obraz w jakimś sensie utrwalał się na zasadzie przekory wobec propagandy lat powojennych. I do dziś jest żywy, o czym świadczy popularność literatury opowiadającej o elitach, gwiazdach kabaretowych czy „upadłych damach” II Rzeczypospolitej.
   Opowieść o życiu własnym Izydora Koszykowskiego jest czymś więcej aniżeli pamiętnikiem. Niektóre jej części to już powieść autobiograficzna, a w całości jest to dokument, wstrząsający a zarazem wzruszający. Toteż od beznadziejnego załamania rąk, od prawie rozpaczliwego wyznania, „że nie ma nadziei na lepsze jutro”, na czym Koszykowski zakończył w grudniu 1926 roku powieść- skargę o swoim życiu i życiu innych ludzi. Książka „Dziecko ulicy” jest obrazem niedoli biedoty, stanowi klasyczny dokument życia ludzi wykluczonych z „raju w dobrych, przedwojennych czasach”. Tragedia dziecka nieślubnego, podrzutka, dzieciństwo w głodzie, brudzie, nędzy i chorobach, młodość bez chleba i odzienia, służba w wojsku, za którą chociaż ochotnik, nie otrzymuje z powrotem nawet własnego ubrania i wraca w łachmanach, jako żołnierz, który w dobrej wierze, bronił majątków fabrykantów i obszarników, bronił luksus życia wybranych, a dla siebie wywalczył prawo tylko do „oddychania polskim powietrzem”.
   W 1901 roku w Warszawie na ulicy Koszykowej w bramie znaleziono zawinięte w gałgany dziecko. Po spisaniu protokołu odniesiono je do domu wychowawczego Dzieciątka Jezus. Tam został ochrzczony imieniem Konrad. Nadano mu nazwisko Koszykowski. W ten sposób mały Konrad otrzymał nazwisko uliczne. W domu wychowawczym trzymano go trzy miesiące, potem oddano go na „wychowanie” na wieś za opłatą. A jak się odbywało to „wychowanie”, to nawet nie można sobie tego wyobrazić.  „Wychowanie” dziecka było zwykłym procederem zarobkowym, a jeśli wolno mi „bez cenzury” powiedzieć, to dla biednej i ciemnej wiejskiej kobiety, był to interes korzystny, gdyż dom wychowawczy płacił za kwartał. Opłacał również pogrzeb dziecka, w razie, gdy umarło. Zdarzały się okropne przypadki, że niektóre kobiety jeździły do Warszawy dwa, trzy razy po pogrzebowe i po nowe dzieci. Mówiono o takiej kobiecie, że; „Przysparzała aniołków Panu Bogu”. Ciekawe, że ich własnych dzieci jakoś Pan Bóg nie zabierał.
Konrad nie lubił swych chlebodawców za to, że często się nad nim znęcali i faworyzowali swoje dzieci. Karano go biciem za najdrobniejszą rzecz, gdy swych dzieci nie bili za o wiele gorsze rzeczy. Kiedy ktoś w domu chorował na ospę, kazano mu spać z chorym w jednym łóżku, a jedzenie, którego chory nie zjadał, dawano jemu. Możemy się domyślać, jaki cel miał ten haniebny proceder? Rodzina, u której mieszkał Konrad postanowiła oddać chłopca z powrotem do sierocińca, bo nie było z niego żadnego zarobku.
W sierocińcu testowano na wychowankach różnego rodzaju szczepionki. „Nauka medycyny zaczynała się na królikach, morskich świnkach, a w końcu na sierotach”. Czy te praktyki byłe znane szerokiemu ogółowi? Na pewno nie. A zresztą, gdyby nawet były znane, to i cóż, kogo to obchodziło, że jakieś sieroty cierpią za wysokim murem domu wychowawczego, a raczej domu więziennego. Dzieci naznaczone szczepionkami płakały. Apetyt znikał. Wychowankowie umierali, co było skrupulatnie utajnione. W domu wychowawczym dzieci były bite: raz bił nauczyciel, innym razem ksiądz a wieczorami starsi wychowankowie placówki.
Po kilku miesiącach Konrad znowu trafił na wieś na „wychowanie”. Wszystko szło dawnym trybem. Pasał krowy, pracował w polu, karmił zwierzęta. W pierwszych dniach jego pobytu na wsi chłopiec zauważył coś ohydnego. W koncie mieszkania stał drewniany szaflik. W nocy cala rodzina chodziła oddawać mocz. Rano wszyscy się myli bez mydła w moczu. Konrad czuł wstręt do tego świńskiego życia. Myślał: „ świnie, a świń jest dużo gatunków: czworonożnych i dwunożnych”.  Bieda wyglądała wszędzie dziurami. Wszy chodziły po wszystkich domownikach. Do szkoły go nie przyjęto, gdyż tylko jedno dziecko z całego domu miało prawo chodzić, inne za dopłatą.
Kiedy wybuchła wojna Konrad jak wielu młodych, biednych poborowych trafił na front.  Otrzymał następną lekcję od życia. „Bo jakoś dziwne: każdy biedak był zdolny i zdrów, a bogaty na wojnę nie szedł”. Walczył na foncie, cudem uniknął śmierci a bogacze i rząd znowu o nim zapomniali i w każdej chwili byli gotowi „zamknąć przed nim drzwi”. Przed obrońcą-sierotą. Zdemobilizowany, znowu bezdomny, brudny, oberwany, w podartych butach, w znoszonej koszuli, gorzej od psa włóczył się od wsi do wsi. Nadszedł grudzień a z nim taka bieda, że wszystkie, jakie do tej pory przeżył były niczym w porównaniu z ta obecną. Młodzieniec odmroził nogi, uszy, nos. Potworzyły się rany, które pękały pod drobnym naciskiem. Wziął się do zrobienia własnego obuwia. Zrobił – jak umiał- podeszwy drewniane, obił je z boków starą skórą. To, że woda przez nie przechodziła, to nic, bo jedna dziurą weszła, drugą wyszła.
           Okrutny los nie „atakował” tylko ekonomicznej sfery życia, niszczył także to, co człowiekowi jest do życia niezbędne –miłość do drugiej osoby. Niedługo po zaręczynach w wyniku choroby umiera Wera, narzeczona i wielka miłość Konrada. Chłopak stał cicho i pokornie nad świeżo zasypaną mogiłą. Nikt z obecnych nie doszedł do niego, by mu powiedzieć słowa pociechy. Wszak nic dziwnego, był tu obcy i prócz jej rodziców i brata, nikomu nie był znany. Został opuszczony na cmentarzu przez żywych i przez ukochana Werę. Niedługo po tej tragedii Konrad zostaje doświadczony przez los powtórnie. Węzłem małżeńskim związał się z Janeczką, która urodziła dziecko. Młodzi małżonkowie zamieszkali w okropnych warunkach. Szczury atakowały ich dzień i noc. Wskakiwały do wózka dziecka i gryzły maleństwo do krwi. Janeczka próbując chronić dziecko przed krwiożerczymi bestiami, nakryła je kocem i próbowała chronić je swoim ciałem. W wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności oraz małej odporności dziecka maleństwo udusiło się. Konrad był za biedy na pochowanie go jak człowieka. Przyszedł bezrobotny, za pięć złotych wziął trumienkę pod pachę i zaniósł na Bródno. Naturalnie nikt z rodziny nie przyszedł na pogrzeb, wstydzili się wlec za tak marnym konduktem żałobnym.
Książkę Izydora Koszykowskiego „Dziecko ulicy” możemy zaliczyć do pamiętników, opisujących trudne życie w II Rzeczypospolitej w kraju, który nie był „mlekiem i miodem płynący”. Wszyscy, którzy tak sobie wychwalają ten okres, mocno go idealizują. Ale to była też w większości spuścizna po zaborcach, którzy traktowali te rejony, jako kolonie. Co więcej, książka pokazuje budowę „od zera” zrujnowanego gospodarczo a także moralnie kraju... rozwiń całość w warunkach ogólnoświatowego kryzysu. W tym czasie w Polsce robotnik żył na poziomie kloszarda lub niżej, a chłop na poziomie „egipskiego niewolnika”. Dla tych ludzi „alternatywą” był później albo komunizm albo faszyzm. Jeden i drugi system kosztował miliony ofiar.
Izydor Koszykowski zginął w czasie drugiej wojny światowej zamordowany przez hitlerowców. Ironia, zginął za Polskę człowiek w ojczyźnie swej sponiewierany, człowiek, który miał pełne prawo nie nazywać tego kraju „ojczyzną”, bo nie dał mu on najnędzniejszych nawet warunków życia przez tyle lat nędzy, bezrobocia i poniewierki. Dziś słyszymy często wypowiedzi ludzi, którzy z całym cynizmem wygłaszają frazesy o miłości ojczyzny, sięgając z tupetem do tradycji patriotycznych wywodzących się z czasów II Rzeczpospolitej. A wystarczy przeczytać książkę „Dziecko ulicy”, aby dowiedzieć się, co to słowo oznacza i czym to słowo jest. Tragedia Izydora Koszykowskiego – dziecka, młodzieńca a później ojca i męża-, który dwukrotnie usiłował skończyć wszystko samobójstwem, raz samotnym, drugi raz wspólnie z żoną i dzieckiem obala fascynację przedwojenną Polską. A co w niej fascynującego? Zacofanie, bieda, bezrobocie, wyzysk, a przede wszystkim bijąca w oczy nierówność społeczna-elitarna garstka bogaczy a obok nich straszliwa nędza. Skąd my to znamy?