29 kwietnia 2018

Kłamstwa


„Kłamstwa”


Enrique De Heriz




Autor/ (urodził się w Barcelonie, w Hiszpanii w 1967 roku). Studiował filologię hiszpańską na Uniwersytecie w Barcelonie. Przełożył na język hiszpański powieści m.in. Annie Proulx, Nadine Gordimer, Stephana Kinga i Johna Fowlesa.

Tłumaczenie/ Wojciech Charchalis

Tematyka/ "Kłamstwa" to misternie skonstruowana, wielogłosowa powieść, w której przeszłość wciąż splata się z teraźniejszością. Gdy Isabel i Serena opowiadają intrygujące historie rodzinne, wszystkie luki się wypełniają, kłamstwa wychodzą na jaw, a sam proces opisywania dziejów rodu staje się skutecznym sposobem na odzyskanie własnej tożsamości. Narracje obu kobiet pełne są fascynujących dygresji na temat zwyczajów plemiennych oraz rytuałów pogrzebowych gwatemalskich Indian.

Główny motyw/ Isabel Azuera, antropolog badająca rytuały pogrzebowe, wyjeżdża do Gwatemali, by zbierać tam materiał do swoich prac naukowych, a także odpocząć od własnej rodziny. Kiedy dowiaduje się, że uznano ją za zmarłą w wypadku, a dzieci zidentyfikowały jej ciało, postanawia wykorzystać sytuację i się nie ujawniać. Samotna w dżungli, powraca do mitów i kłamstw, na których została zbudowana jej rodzinna historia. Tymczasem córka Isabel, Serena, zaczyna prowadzić dziennik, w którym próbuje odtworzyć dzieje Azuerów. Jej głos powtarza, wzmacnia i uzupełnia wspomnienia matki, częściej jednak rzuca im wyzwanie.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Czasami życie robi za ciebie rzeczy, których ty nie robisz dla życia”.
„Człowiek uczy się płakać i każdy płacze tak jak umie, albo jak może”.
„Każdy płacze tym, co ma”.
„(…) przeszłość, tak jak i przyszłość można sobie tylko wyobrazić”.
„Kiedy w końcu człowiek umiera, zaczyna się okres chaosu. To jest wspólne dla wszystkich zmarłych mi kultur. Śmierć wprowadza chaos społeczny, dopóki żywi nie uporządkowują w jakiś sposób rzeczywistości. Temu służą rytuały pogrzebowe, aby symbolizować nadejście nowego porządku”.
„Opowiadanie czyjegoś życia to praca dla archeologa”.
„Nikt lepiej ode mnie nie wie, że zmarły przeżywa tylko w toczącym go robaku (…)”.
„Im bardziej rzucał się w ramiona swego marzenia, tym bardziej był świadomy wielkiej odległości, dzielącej go od rzeczywistego życia (…)”.
„(…) nie potrafię przestać się dziwić, zważając, że tak nieznaczny fałsz, i tak usprawiedliwione okoliczności, miał tak istotne znaczenie w jego życiu”.
„Poszukuję latarni morskiej na pustyni”.
„Zakłada się, że wszystkie samice z królestwa zwierząt poszukują najdoskonalszego dostępnego samca do prokreacji”.
„(…) status kobiety od lat nie jest określany macierzyństwem”.
„Może moje milczenie czyni mnie współwinną, ale nie czyni mnie ślepą”.
„Pewnego dnia będziesz musiał przyjąć do wiadomości, że pewne rzeczy nie zależą od twojej woli…”.
„ (…) i jeśli nie popadasz w bezsenność i szaleństwo, nie jesteś zakochany (…)”.
„Jednak zostało powiedziane, że panika nie liczy się z żadną logiką”.
„We wszystkich kulturach są dobre i złe formy umierania”.
„ Z naszych ciał wypływają kłamstwa, zanim wypłyną robaki”.
„ (…) często widywałam we wszystkich zakątkach świata, jak obecność zmarłych wpływa czasem na maskowanie normalności żywych”.
„Rozmowa jest wielkim zaklinaniem śmierci. Tak samo w cieniu szałasu, w afrykańskim buszu czy w kuchni naszych mieszkań”.
„Przyznaję, że cisza jest czasem jedną z najbardziej wyrafinowanych form kłamstwa”.
„Ona zawsze nam wyjaśniała, że rytuały śmierci nie służą składaniu hołdu zmarłemu, ale mają pozwolić żywym przywrócić porządek w ich życiu i że należy dokonać tego jak najszybciej”.
„Jedna rzecz to teoria, a druga to praktyka”.
„Uraza to kotwica trzymająca nas w przeszłości (…)”.
„Widzę ciągle jeszcze ludzi zdolnych do zadawania sobie pytania o to, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy, jakby proch nie przynosił odpowiedzi na te pytania. I wyobraźnia”.
„Ogólnie rzecz biorąc, czas i przestrzeń określają jakość śmierci, jak również życia”.
„Nie sądzę, by najlepszym sposobem na postawienie kropki w tej tragikomedii było przekształcenie jej w melodramat”.
„Cisza jest bardzo dobrą alternatywą dla kłótni”.
„Wszyscy mamy założony kaganiec kulturalnego współżycia”.
„Chcemy być dziećmi miłości, a jesteśmy dziećmi seksu”.
„Nie wszystko, czego nie wiesz, jest kłamstwem”.
„Zakłada się, że miejsca, w których żyjemy, w końcu upodabniają się do nas”.



                      Bodaj głównym źródłem powstawania mitów rodzinnych jest potrzeba oswajania świata, czynienia go mniej zagrażającym, bardziej zrozumiałym. Rodzimy się z zalążkiem jakichś cech, ale od tego, jakie są nasze pierwsze relacje z najważniejszymi osobami, czyli rodzicami, zależą nasz charakter i nasze relacje z ludźmi. Osoby, które nas kształtują, też zostały przez kogoś ukształtowane. Czasem z pokolenia na pokolenie przekazywane są w niezmienionej formie – niczym święta wiedza – pewne mity rodzinne i przekonania. Enrique de Heriz w książce „Kłamstwa” zadaje pytanie, po co kłamiemy? Jaką moc ma kłamstwo? Czy między tym, co zmyślone a rzeczywistym obrazem rzeczy lub idei tworzy się jakieś napięcie? Czy rodzinne mity sankcjonują kłamstwo? Czy można w neurotycznym drżącym świecie oszustw odnaleźć spokojną przystań prawdy? Na te i wiele innych pytań odpowie powieść utkana z kłamstw, a jednocześnie stawiająca im wyzwanie. Hiszpański pisarz, bowiem stworzył swoistą rodzinną antysagę, będącą jednocześnie złudzeniem. Nic w „Kłamstwach” nie jest tym, czym się wydaje i nic tak naprawdę nie utwierdzi nas w przekonaniu, że któraś z części tej zawikłanej opowieści jest historią autentyczną. Jeśli jesteście gotowi zmierzyć się z fałszem nadającym nowych znaczeń prawdzie, możecie śmiało stanąć w szranki ze wszystkimi konfabulacjami, tworzącymi nową powieść Enrique de Heriza. Lektura będzie jednak utrudniona, uwierzyć w niej będzie można, bowiem tylko swojej własnej intuicji, a rozwijane historie dość brutalnie rozprawią się z naszymi oczekiwaniami, aby nadać im potem prawdziwe znaczenie, obiektywnie wydedukowany sens. Stańcie, zatem do walki o prawdę, jaką autor toczy za pomocą drażliwych półprawd. Posłuchajcie dwóch wzajemnie uzupełniających się opowieści. Czy z różnych kłamstw wykrystalizuje się coś, co będzie w stanie stawić im opór? Rodzinny dramat opisany przez Heriza zawiera filozoficzne pytania o naturę prawdy i drzemiącą w każdym z nas potrzebę ubarwiania rzeczywistości poprzez półprawdy, uciekanie się do „białych” kłamstw czy przemilczeń.

                 Isabel przeżywa jesień swojego życia. Nie może pogodzić się z tym, że zmierza ku śmierci, że całe jej dotychczasowe życie aktywnie wędrującego po świecie antropologa rozpadnie się i utkwi w szczelinach starości skutecznie blokujących jej pęd ku wiedzy o zwyczajach i obyczajach egzotycznych plemion. Kiedy wyjedzie do Gwatemali, szybko okaże się, iż jest to – pozornie – jej ostatnia podróż. W wyniku, bowiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostanie uznana za zmarłą… i dopiero, kiedy uświadomi sobie to naprawdę, zacznie ożywać wewnętrznie i porządkować dotychczasowe życie oparte na kłamliwych legendach snutych głównie przez jej męża.  Dlaczego Isabel nie chce powiadomić opłakującej jej rodziny o tym, że jednak nie umarła? Czyżby ta sytuacja pozwalała jej na to, by narodzić się ponownie, dokonać rachunku sumienia i demistyfikacji tego wszystkiego, co dotychczas stanowiło o jej wartości, jako kobiety, żony, matki i badaczki rytuałów śmierci? Okaże się z czasem, iż stan, w jakim się znalazła, jest jednocześnie niepowtarzalną okazją ku temu, aby z mroku kłamstw przeszłości zbudować na nowo jasny i uporządkowany świat teraźniejszej prawdy. „Życie, niewyczuwalne życie jest bardzo podobne do śmierci. Dlatego tworzymy legendy. (…) Dlatego jestem tutaj i wykorzystuję fakt, że śmierć, ta fałszywa śmierć, pozwala mi budować życie niemal bez nazw, prawdziwe życie”. Czy wiwisekcja, jakiej poddaje się Isabel z dala od rodziny, oswajając się jednocześnie z myślą o tym, że ponownie będzie zmuszona stanąć przed nimi, jako żywa osoba, nie jest jednocześnie kolejnym kłamstwem, wmówieniem samej sobie nowej roli i nowej świadomości? Czy bolesne wspomnienia pomogą jej dotrzeć do istoty tego, co zawsze definiowała, jako umiejętność oszukania czasu i co w różnych przejawach obserwowała w swojej pracy badawczej?

                 Bez względu na to jak żałosna, absurdalna i makabryczna mogła wydawać się ta sytuacja, posiadała pełną i przejrzystą logikę. Niemal podczas wszystkich podróży Isabel znajdowała coś, co ją zatrzymywało, co skłaniało ją do pozostania. Jednak nigdy się nie odważyła na taki krok. Zawsze zwyciężał w niej strach przed bólem, jaki ucieczka spowodowałaby u jej męża Julia i ich dzieci. Jednak tym razem jest inaczej; dzieci są już dorosłe. Jej pragnienia pozostania gdzie indziej nie oznaczały, że ich nie kocha. Teraz przyznaje, że kilka razy bawiła się wyobrażeniem sobie tego cudownego rozwiązania, które teraz ofiarowało jej przeznaczenie: uznanie jej za zmarłą. Isabel niedawno skończy sześćdziesiąt lat. Nie miała czasu na wymyślanie swojej śmierć. To, co się zdarzyło, mogło być zbieżne z jej pragnieniami, ale nie znaczy to, że było owocem jej woli. „Czasem życie robi za ciebie rzeczy, których ty nie robisz dla życia”.
                    
                 Jest więcej powodów, aby przyjąć z radością tę pomyłkę. Śmierć była „specjalnością” Isabel, nie zmarli tylko, śmierć, dokładniej mówiąc to, co my żywi robimy ze zmarłymi. Jako antropolog zjechała ponad pół świata, żeby badać rytuały bólu, aby dociekać, w jaki sposób mężczyźni i kobiety wszystkich ras i kultur stawiają czoło stracie kochanych osób. Opublikowała siedem książek o tych sprawach, setki artykułów, badań terenowych, danych porównawczych. Zakładała, że wie wszystko na temat tego, jak żywi opłakują zmarłych. Gdyby mogła wybrać ostatnie badanie, największą i definitywną dysertację, absolutny doktorat, nie znalazłaby niczego lepszego niż jej własna upozorowana śmierć. Straciła rachubę, ile to już razy uczestniczyła w pogrzebach przez całe swoje życie. Podczas wszystkich przychodziło jej do głowy pytanie, jaki będzie jej pogrzeb, co zrobi i co da z siebie każda z jej ukochanych osób. Jeśli ktoś będzie ją winić za to, że przypadek postawił w zasięgu jej rąk tę możliwość, przyjmie to z uśmiechem.

                Pozostaje jeszcze jeden powód, nie mniej ważny. Mogło jej się to zdarzyć w każdym innym miejscu na ziemi. Dżungla nie ma wyłączności na przypadkowe i niewyjaśnione śmierci. A jednak musiało się to zdarzyć tutaj, w miejscu takim jak to, w miejscu, którego nawet nie znała przed dwoma miesiącami, ale czuła, że do niego należy w sposób absolutny. Poza działalnością zawodową z rzadka pisywała znaczące listy. Teraz dla odmiany w dżungli ma potrzebę zapisywać słowa wypływające z niej potokami, żeby je utrwalić, choćby nie było w tym „królestwie” umarłych, które los dla niej przygotował, żadnego potencjalnego czytelnika. Kiedy dowiedziała się, że uznano ją za zmarłą, postanowiła zapisać swoje przemyślenia. Tylko w ten sposób mogła się ich pozbyć, zrobić autoterapię. Oczywiście słowa mają wielką władzę, czasem przewrotną, ale nie mogą wrócić pod prąd rzeki czasu, żeby zmienić jego bieg.

                Kiedy Serena dowiaduje się o śmierci matki, próbuje na nowo uporządkować przeszłość, oddzielić ziarno prawdy od plew kłamstw, jakie budowały fałszywy wizerunek rodziny i wskrzesić wspomnienia, których iluzoryczność jest tak samo silna, jak przekonanie, że to, co jest teraz, wyraźnie wynika z tego, co było. W rozmyślaniach Sereny dużo jest niepewności. Jej matka konstatuje, analizuje i na nowo buduje, ona zaś przede wszystkim pyta i wciąż podważa te pewniki, w jakie przez lata wierzono w rodzinie Azuerów. Co pragnie uczynić Serena? Do czego zdolna jest w demaskowaniu urojonych mitów rodzinnych, by powiązać słowa teraźniejsze z myślą wynikającą z przeszłości? „Jedynym związkiem pomiędzy tymi słowami i teraźniejszością jest moje pragnienie, by służyły wyjaśnieniu przeszłości, która uczyniła je możliwym”. W momencie, kiedy wskrzeszanie legend i opowiadań o dziadku Simonie, tajemniczej Rosjance i chińskim poecie Li Po służyć ma Serenie za fundament porozumienia demonów przeszłości i lęków teraźniejszości, dla jej matki, zaszytej gdzieś w gwatemalskiej dżungli, jest próbą ponownego przeżycia tego, co stało się już jej bezpośrednim doświadczeniem. Pomiędzy pytającą córką w Hiszpanii a odpowiadającą jej niejako matką w Gwatemali dokonywać się będzie swoisty proces transformacji. Oto, bowiem wszystkie kłamstwa zostaną zdemaskowane, ale o ich roli przekonamy się dopiero wówczas, kiedy dojdzie do oczekiwanej konfrontacji dwóch kobiet…

                  Być może w celu opowiedzenia historii dziadka Simona, ojca jej ojca, trzeba by na chwilę zapomnieć o pytaniach i odwracać twarz, kiedy będą pojawiać się przeszkody. To znaczy, uznać, że jest prawdziwa i opowiedzieć ją tak, jak tyle razy opowiadał ją ojciec. W 1922 roku dziadek Simon liczył sobie niewiele ponad dziewiętnaście lat. On chciał być aktorem, a ojciec nie pozwalał mu zrealizować pragnienia. Simon wielokrotnie prosił o pozwolenie, ale nic nie zdołało osłabić ojcowskiego uporu. Jednak po kryjomu Simon wymykał się wieczorami z domu i przygotowywał się do roli, jako główny aktor amatorskiej trupy, której członkowie byli wzgardliwie określani przez jego ojca mianem „bogatych próżniaków”.  Nie do końca precyzyjne byłoby stwierdzenie, że Simon prowadził podwójne życie, bo były to trzy, a nie dwa istnienia, które musiał ze sobą pogodzić. Trzy życia kompletnie od siebie różne, by nie powiedzieć nieprzystawalne; trzy osobowości niemal sobie przeciwne. Simon codziennie rano wstawał, żeby towarzyszyć ojcu w drodze do sklepu. Trzy pierwsze godziny – przeznaczone były całkowicie na pracę fizyczną, taką jak zamiatanie i zmywanie podłogi w lokalu, rozładowywanie ciężarówek i rozkładanie towaru według monotonnych instrukcji ojca. Później szedł na wykłady na wydział prawa, choć nie czuł do praktyki adwokackiej niczego, co choćby z daleka można by nazwać powołaniem. Wieczorami natomiast dyskretnie wymykał się na próby teatralne. Uwięziony z rana, student z przymusu, wieczorem stawał się aktorem. Tylko jego trzecie życie- utrzymywanie tajemnicy, w cieniu wyszukanych kłamstw i przemyślanych alibi – dawało mu satysfakcję i przyjemność, choć nigdy w pełni nie kompensowało mu goryczy pozostałych dwóch.

                  Pewnego razu pod wpływem młodzieńczych emocji założył się z kolegą, który miał samochód o to czy w dwie godziny da się przejechać z Barcelony do miejscowości Malespina. Dotarli tam nad ranem. Simon postanowił wypłynąć z rybakami na połów ryb. Rozpętała się burza, kutry zatonęły, jedynym, który ocalał z tej katastrofy dryfując przez pięć dni na desce bez jedzenia i picia był Simon, którego uratował statek płynący do Brazylii. Po latach, kiedy Serena szukała w archiwum „śladów” tej katastrofy odkryła, że w dzienniku latarnika z tego dnia została wytargana karta. Dlaczego?  Pomału rozdział po rozdziale dochodzimy do prawdy. Jej ojciec urodził się bez ojca. Jego matka Amparo stworzyła dla niego legendę. Chciała przekazać synowi oczyszczony obraz nieobecnego ojca: najbardziej dobrotliwy jak to możliwe, nawet najbardziej heroiczny, choć niekoniecznie fałszywy. Z czystej logiki, kiedy pojawiły się dzieci, ojciec poświęcił się opowiadaniu im tego, co przez lata opowiadał sobie samemu, słowami tak dawnymi, że może nawet nie należały do niego, lecz do jego matki. Opowiadanie tej legendy było tak przekonujące, że ich ojciec zbudował w miejscowości Malespina domek letniskowy z widokiem na plażę, z której dziadek Simon wypłynął feralnego dnia na połów ryb. Nie można przecież obwiniać Juliana za kłamstwo, którego on wszak był pierwszą ofiarą.

                Druga legenda, która żyła własnym życiem to opowieść o obrazie namalowanym przez Julio. Obraz przedstawiał nagą Rosjankę. Jakie to dziwne?! Rosjanka po spędzeniu połowy życia w ukryciu, pozwalając- niemal prowokując to-, że cała wioska Malespina zmieniła ją w legendę właściwie z powodu rzadkiego publicznego pojawiania się, nagle zdecydowała się pozować jej ojcu nago. Kiedy ojciec namalował ten obraz, ona miała ponad sześćdziesiąt lat i aż do ostatniej chwili zgodnie ze swą sławią kobiety wyniosłej, w tym czasie przestała farbować włosy nosiła je splecione w gruby szpakowaty warkocz, sięgający do połowy pleców. Jeśli ojciec kiedyś zbliżył się do mistrzostwa, jako artysta, to z pewnością wtedy. To najlepszy portret Julio. W sumie nie sposób było go porównać z innymi, które namalował. Co ciekawe, portret Rosjanki był jego ostatnim obrazem. Nikt w rodzinie nie mógł tego zrozumieć i to nie, dlatego, żeby nie istniały jakieś wyjaśnienia.

                Im bardziej porównujemy opowiadania z danymi, które uważamy za sprawdzone, tym bardziej zachwyca nas inteligencja, z jaką kłamca popuszcza wodze fantazji. Bo bardzo łatwo jest wskazać, jeden po drugim, wszystkie elementy opowiadania, które nie są zbieżne z biografią, wszystkie, które wynikają z pragnienia ubarwiania historii i nadania jej formy legendy. Dlatego opowiadanie Julio o wygnaniu chińskiego pisarza Li Po jest historią niemal doskonałą. Gdyby jednak Julio zdał sobie trud zajrzenia do kilku szanowanych antologii, gdyby zamiast podniecać się życiem Li Po, zatrzymał się przy jego licznych wcieleniach. Julio wmówił sobie, że jest „strażnikiem” jego dorobku literackiego, udawał, że zna wszystkie wiersze Li Po a tak naprawę sam je układał.

                  Skomplikowana struktura książki ma za zadanie utrudnienie nam wyciągnięcia jakichkolwiek pewnych wniosków na temat tego, co łączyło i łączy matkę z córką. De Heriz w mistrzowski sposób buduje polifoniczne napięcie różnych opowieści, dla których wspólnym mianownikiem będzie to, co dzieje się obecnie w rodzinie Azuerów. I jak Isabel przeżywa swoją śmierć za życia, tak czytelnik ma nadzieję na to, że kolejne autorskie kłamstwo pozwoli mu, paradoksalnie, przybliżyć się do skrywanych rodzinnych prawd. „Kłamstwa” operują słowami, które mają moc niszczenia słowami, które się odradzają. Konstruują dwa różne światy przeżyć i sprowadzają je do wspólnej przestrzeni doznawania i odczuwania. Dajemy się okłamać tej powieści. Dajemy jej także możliwość pokazania nam, gdzie wśród kłamstw szukać prawdy.

                   Julo przyjął legendę o bohaterstwie swojego ojca, gloryfikowaną przez lata: najpierw w swojej pamięci, potem w wyobraźni. Kartka z dziennika latarni, porażający dowód, że Simon nie istniał, obróciła legendę w pył. Bo życie poświęca się właśnie temu: nieustającemu osaczaniu każdej legendy o bohaterstwie, która nie ogranicza się do zwykłej walki o przetrwanie. A potem nie zostaje nic. Zaledwie krótkie, efemeryczne legendy: namiętność, doskonałość, idealne i niedotykalne piękno. Rosjanka. Średniowieczne bitwy. Historie o chińskim poecie Li Po. Przekonujemy siebie, że warto żyć dla tych rzeczy, choć życie się kończy. Najpierw wymyślamy nieśmiertelność kruchą jak klepsydra: czas przewraca ją i widzimy, jak ziarenka piasku spadają, wiedząc, że w każdej chwili cios przypadku rozbije na kawałki szkło i je rozsypie. Później wymyślamy idee, które są zegarem mechanicznym: przechowujemy klucz w bezpiecznym miejscu i nakręcamy go od czasu do czasu, kiedy staje, wierząc, że nawet śmierć nie będzie w stanie go zatrzymać, albo licząc na to, że przynajmniej pozostanie po nim pamięć, jakby po zniknięciu zegara miało zostać jeszcze zawieszone w powietrzu wahadło, zaznaczające dwa ekstrema naszej egzystencji.

                             

22 kwietnia 2018

Tysiąc akrów


„Tysiąc akrów”


Jane Smiley




Autorka/ (26 września 1949 r.) Los Angeles, Kalifornia, Stany Zjednoczone. Nagroda Pulitzera w kategorii fikcja literacka.

Tłumaczenie/ Tomasz Lem

Tematyka/ Autorka stworzyła piękne postacie, bardzo skrajne charaktery. Dodała do tego konflikty, grzechy i tajemnice, doprawiła scenerią szeleszczącą kukurydzą, pachnącą świeżo zaoraną ziemią i czystym wiejskim powietrzem. Całość przyprawia o dreszcze. Nie bez powodu książka ta zdobyła dwa prestiżowe wyróżnienia, nagrodę Pulitzera i National Book Critics Circle Award.

Główny motyw/ Wśród bezkresnych równin stanu Iowa, na rozległej farmie o powierzchni tysiąca akrów, mieszka rodzina Cooków. Sędziwy Laurence, zmęczony kilkudziesięcioletnią pracą na roli, postanawia podzielić posiadłość pomiędzy trzy dorosłe córki. Jednak najmłodsza z nich, rozpoczynająca karierę prawniczą Caroline, przyjmuje z rezerwą ojcowską propozycję. Opór dziewczyny wyzwala tłumione przez lata pretensje, żale i wzajemną niechęć. Odżywa wstydliwie skrywana straszliwa tajemnica. Spokojne życie zmienia się w prawdziwe piekło...
 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Cóż, zawsze uważałem, że rzeczy dzieją się tak, jak się dzieją, bo tak miało być, i że istnieje tak wiele zewnętrznych i wewnętrznych sił łączących się przy każdym wydarzeniu, że ich wypadkowa jest jak los, jak przeznaczenie”.
„To marzenie każdej kobiety- znaleźć mężczyznę, który dostrzeże piękno tam, gdzie inni go nie widzą”.
„Nic nie doświadcza człowieka bardziej niż śmierć matki”.
„W telepatii tkwi jeden szkopuł; linia przeważnie jest zepsuta…”.
„Otrzymałam kolejną lekcję nauki o podstępności ludzkiej powierzchowności; nauki, która trwa całe życie”.
„Ojciec posiadał dar mówienia rzeczy, na które nie było odpowiedzi”.
„Nikt nie jest w stanie pomóc umierającemu człowiekowi”.
„(…) dzieciństwo jest niczym sen, który zaczyna się i kończy zupełnie niespodziewanie”.
„Jego wizerunek składał się z mnóstwa chwil naszej codzienności (…)”.
„Na prowincji śmieci mają tendencję do przyciągania innych śmieci”.
„To dziwne, że te same wydarzenia potrafią przeobrazić się w kilka zupełnie odmiennych historii”.
„Ludzie mają sekrety wtedy, gdy inni nie chcą poznać prawdy”.
„To przeszłość uległa zmianie, nie przyszłość”.


                 Przychodzi taki czas, że dorosłe już dzieci w pewnym momencie zbierają się na odwagę i przypominają rodzicom o krzywdach, których doznali w dzieciństwie albo upominają się o szacunek dla swoich wyborów. Liczą na to, że ich krzywda zostanie w końcu uznana, że zostaną przez tych rodziców wreszcie przyjęci - ze swoim żalem, złością, poczuciem opuszczenia. Im już nie chodzi o słowo "przepraszam", ale o akceptację i zrozumienie ich życiowych wyborów.  

                 Często tylko zerwanie więzi jest dla takich osób rodzajem ratunku. Nie w sensie życia, chociaż i tak się dzieje. Ale w sensie ochrony elementarnej godności, szacunku do siebie, poczucia własnej wartości, a przede wszystkim - kondycji psychicznej. Osoby, które decydują się na ten krok, mówią, że kontakt z rodzicem, który bez przerwy ich odrzuca, powoduje chaos emocjonalny. One nie wiedzą, co mają myśleć, kto ma rację czy mają prawo tak się czuć. Po takim kontakcie czują się wręcz "chore" i muszą długo dochodzić do siebie.    

                    Larry Cook jest surowym i despotycznym patriarchą rodu, właścicielem ponad czterystu hektarów ziemi i trzech domów. Najpierw dziadek, potem ojciec i wreszcie Larry ciężko pracowali, aby tysiąc akrów podmokłego gruntu w Iowa zamieniło się w kwitnącą farmę. Po przedwczesnej śmierci żony Larry samotnie wychował trzy córki - najstarszą Ginny, Rose i najmłodszą Caroline. Ginny i jej mąż Ty Smith, podobnie jak Rose z mężem Peterem Lewisem oraz dwójką dzieci mieszkają na farmie. Najmłodsza Caroline opuściła wieś, skończyła studia prawnicze i pracuje w mieście, jako adwokat. Pewnego dnia starzejący się Larry, aby uchronić córki przed podatkiem spadkowym, postanawia przekazać im farmę w formie darowizny. Rozparcelowana ziemia wkrótce zaczyna dzielić członków rodziny. Do głosu dochodzą długo skrywane urazy, mroczne tajemnice i skrywana do tej pory rywalizacja między siostrami. Tłumione pod powłoką nienagannych relacji skryte pragnienia prowadzą do całkowitego rozpadu rodziny.

                   Narratorką książki „Tysiąc akrów” Jane Smiley jest najstarsza córka Laurenc’e Cooka- Ginny. To ona jest główną „obserwatorką” życia rodzinnego na ich farmie. Jej pradziadkowie Sam i Arabella Daviesowie, pochodzili z zachodniej Anglii, krainy górzystej, gdzie uprawa roli dawała mizerne wyniki. Gdy wiosną 1890 roku przybyli do hrabstwa Zebulon i przekonali się, że połowa ziemi, którą kupili (nie wdziawszy jej przedtem), co roku przez kilka miesięcy znajduje się dwie stopy pod wodą, a jej pozostała część konsystencją przypominała gąbkę. Kiedy byli blisko zrezygnowania z upraw na tej podmokłej ziemi, poznali człowieka o nazwisku John Cook, którego nie zraziła zalana ziemia. Cook pracował w sklepie, jako sprzedawca, ale był oczytany, interesował się wynalazkami w przemyśle i nowymi technikami uprawy roli. Przekonał pradziadków Ginny, aby resztę oszczędności przeznaczyli na osuszenie swojej ziemi. Cook miał wtedy szesnaście lat, sprzedał pradziadkowi bohaterki dwie pary wideł, kilka łopat, przyrządy geodezyjne, dreny wyrabiane w miejscowej cegielni oraz kalosze. John Cook rzucił pracę w sklepie i wraz z Samem ruszyli osuszać bagna. Plan Johna odniósł sukces. W porównaniu z Anglią zbiory okazały się obfite. W rok później, jeszcze przed żniwami, John, Arabella i Sam na południowym krańcu farmy wybudowali dwuizbowy dom.  Tak też powstał rodzinny mit o ziemi i założycielach największej farmy w hrabstwie. Ich ziemia była rodowym skarbem, czczona niczym bogini, to od niej zależało w takiej formie „bycie lub nie bycie rodziny” Cook.

                 Ziemię pod stopami małej Ginny a później już dorosłej kobiety trudno było odróżnić od czarnoziemów, o których uczyła się w szkole, ziemię tę stworzył magiczny układ drenów, a jej ojciec Larry mówił o nich z radością graniczącą z uwielbieniem. Dreny w niemal czarodziejski sposób tworzyły dobrobyt, umożliwiając uzyskiwanie większej ilości plonów coraz lepszej, jakości, z roku na rok, bez względu na pogodę. Położenie drenów i wykopanie studni i zbiorników zajęło Johnowi i Samowi ( a potem jej ojcu) dwadzieścia pięć lat, jedno pokolenie. I choć większość ziemi wyglądała jak dar natury, a może Boga, wcale tak nie było. Rodzina jeździła do kościoła, aby oddać Mu cześć, nie po to, by Mu dziękować. Kiedy poszła do pierwszej klasy i dzieci powiedziały jej, że ich rodzice są farmerami, po prostu nie uwierzyła. Kiwnęła głową, bo nie chciała być niegrzeczna, ale głęboko w sercu miała świadomość, że ci inni farmerzy to oszuści, i jako farmerzy, i jako ojcowie. Jej młodzieńcza dusza za wzorzec w obydwu kategoriach uznawała jedynie Laurence’a Cooka. Wiara, że do tej kategorii mogą zaliczyć się także inni, graniczyła ze złamaniem pierwszego przykazania.
                     
                 Większość spraw związanych z życiem na farmie sprowadzała się do zachowywania pozorów i robienia dobrego wrażenia na sąsiadach. Farmerzy szybko przenoszą wnioski wynikające z obserwacji farmy na jej właściciela. Farmer idący do kawiarni jest sobą, ale zarazem jest także uosobieniem swojej farmy, mijanej przez innych bywalców kawiarni w drodze do miasteczka. Wygląd farmy był kwestią charakteru. Farmerzy lubili rozmawiać o pogodzie, szczęściu, które im dopisywało, rosnących cenach i nowych rozporządzeniach wprowadzonych przez rząd, ale rozmawiając miedzy sobą nigdy się nie usprawiedliwiają a broń Boże nigdy się nad sobą nie użalają. Dobry farmer znakomicie radzi sobie z hodowlą zwierząt i maszynami, pracuje bez wytchnienia i w tym samym duchu wychowuje swoje dzieci. Biedna farma jest dowodem osobistej porażki jej właściciela. Pierwsze wspomnienie Ginny związane z ojcem to strach, by spojrzeć mu prosto w oczy. Był zbyt duży, miał głos zbyt niski. Gdy musiała do niego mówić, zwracała się do jego kurtki, koszuli, butów… Gdy podnosił ją w górę i widziała jego twarz, kurczyła się cała, a kiedy ją całował, jakoś to znosiła. Mieszkali na farmie, która z pewnością należała do najlepiej utrzymanych. Największa farma, największy farmer. I jedno pasowało do drugiego i stało się dla córek wzorcem porządku rzeczy.  Zrozumienie ojca zawsze kojarzyło się jej z cotygodniowym chodzeniem do kościoła i wysłuchiwaniem kazań pastora, który udowadniał, że Bóg jest dobry, wszechwiedzący i tak dalej. Ojciec nie miał pastora, nie miał nikogo, kto posklejałby dla nich te wszystkie kawałki, choćby na chwilę. Matka dziewczynek umarła, zanim mogła go im przedstawić, jako zwykłego człowieka, ze wszystkimi przyzwyczajeniami, dziwactwami, kaprysami, zanim potrafiłaby go im na tyle pomniejszyć w ich oczach, aby córki mogły go zrozumieć.

                    Po śmierci matki tylko najmłodsza z córek Caroline potrafiła przeciwstawić się ojcu, a miała wtedy tylko sześć lat. Nie była trudnym dzieckiem, nie sprawiała większych kłopotów. Bawiła się lalkami, trzymała się z dala od świń, a nawet psów i kotów. Stosunki miedzy siostrami układały się dobrze, Caroline przynosiła dobre stopnie była ambitna i nawet udało się jej osiągną to, czego pragnęła; nie została żoną farmera ani nawet farmerem, wyjechała do miasta i została prawnikiem.

                Pewnego dnia, kiedy cała rodzina zebrała się w komplecie trzy córki ze swoimi mężami, ich ojciec oświadczył, że postanowił utworzyć spółkę. Przepisze całą ziemię na swoje córki. Zbudują nowy zbiornik na nawóz, silos na paszę i wielką chlewnię. Spojrzał na córki i zięciów a byli nimi Ty, Pete i Frank i oznajmił: „Cholera jasna, jestem już na to za stary. (…) W każdym razie, gdybym jutro umarł, mielibyście do zapłacenia siedemset czy osiemset tysięcy dolarów podatku spadkowego”. Wszyscy byli zaskoczeni tą decyzją, ale również zadowoleni, wreszcie młode pokolenie „weźmie ster w swoje ręce”. Tylko Caroline była niezadowolona, przecież nie na to kończyła studia, aby teraz „grzebać” w ziemi. Ojciec obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. Ale potem wszyscy wstali i rozeszli się w milczeniu z poczuciem, że wydarzyło się coś ważnego. Duma ich ojca – a zawsze był drażliwy- została głęboko urażona. Nie było sensu tłumaczenie mu, że Caroline ma jakieś uzasadnione wątpliwości. „Tatusia” łatwo było urazić, ale równie łatwo dawało się potem udobruchać, jeżeli właściwe słowa wypowiadało się tonem dostatecznie skruszonym. Wszystkie córki ( Ginny, Rose i Caroline) za swoje docinki i przewracanie oczami musiały później odgrywać swoje role. Po każdej kłótni zastanawiały się, co jest właściwe, a co nie, usiłując dociec, kto kogo i za co powinien przeprosić, kto powinien to zrobić jako pierwszy i jakimi słowami należało wyrazić skruchę. Ale Caroline była zawsze niewinna i uparta, a może po prostu „nieczuła” na te sprawy.

                    Ojciec nagle się zmienił. Ginny czuła, że ojciec przekazując im farmę tak naprawdę nie chce się pogodzić z jej „utratą”, z „utratą” wpływu na wszelkie decyzje dotyczące prowadzenia gospodarstwa. Stał się nieuprzejmy wręcz chamski. Przestał pomagać w nawet drobnych pracach w domu i w polu. Po pijanemu jeździł samochodem i spowodował wypadek. Chodził po sąsiadach i oczerniał swoje córki, że chcą go zniszczyć i zagarnąć całą ziemię dla siebie. Podczas spotkania u pastora, który chciał pomóc rodzinie i wyjaśnić wszystkie plotki krążące po hrabstwie, ojciec krzyczał do Ginny: „Ty bezpłodna kurwo!”. Ginny od samego początku czuła, że przepisanie własności jest sprawą delikatną. Z czasem okazało się, że ojciec skłóca córki i zięciów między sobą. Stosunek Caroline do całej sprawy stał się dziwny- to mieszanina lojalności i intryganctwa. Ojciec odsłaniał pomału swoją prawdziwą naturę. Śmierć matki w żadnym stopniu nie wpłynęła na ojca, wręcz przeciwnie usiłował pokazać światu, że nic go nie może złamać. Iluzja, którą Ginny próbowała sobie sama zaszczepić, że wszystko skończy się dobrze, podczas gdy wszystko wskazywało na to, że będzie akurat odwrotnie szybko „topniała” z dnia na dzień. To dziwne zastanawiała się Ginny, że „te same wydarzenia potrafią przeobrazić się w kilka zupełnie odmiennych historii”. Z jednej strony miała historie z ojcem, różne incydenty były dowodem jego coraz bardziej dziwnego zachowania. Była to historia wciągająca, przerażająca i trzymająca w napięciu, a do tego pełna ukrytych znaczeń, bo ojciec nigdy nie zdradzał motywów swojego postępowania. Była to historia, którą sąsiedzi śledzili z upodobaniem, na każdym kroku doszukując się wskazówek, aby dociec, co się naprawdę za tym kryje, gotowi posłużyć się swoją pamięcią i wyobraźnią, aby wyjaśnić niezrozumiały bieg wydarzeń. Z drugiej strony historia romansu Ginny z niewidzianym od lat sąsiadem Jessem Clarkiem, dodająca kolorytu, bogactwa i wyrazistości każdej chwili jej życia.

                    Ginny pod wpływem narastającego stresu zaczęła sobie przypominać wspomnienia z dzieciństwa. Miała czternaście lat, była w dziewiątej klasie, był sobotni wieczór i kładła się spać. Usiadła, żeby zdjąć rajtuzy, i kiedy z prawej nogi zsuwała pomarszczoną bawełnianą nogawkę, zdała sobie sprawę, że jej noga jest zgrabna i wygląda tak, jak piszą w tygodnikach. Wtedy do jej pokoju przyszedł ojciec i odbył z nią stosunek. Udawała, że śpi, ale wiedziała, że stanął w drzwiach i powoli zbliża się do niej. Powtarzał: „Bądź cicho, dziewczynko, nie musisz się bronić”. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek się przed nim broniła, ale on zawsze, w każdej sytuacji był czujny i doszukiwał się znamion oporu. Pamiętała jego ciężar, kolano, które wcisnęło się pomiędzy jej nogi. W bladym świetle widziała, że miał na sobie jasną koszulę a na nogach skarpetki. Zapamiętała mnóstwo zapachów: whisky, papierosowy dym, słodkie i gorzkie zapachy farmy. Zapamiętała też swoją strategię, polegającą na zupełnym, całkowitym bezwładzie. W rozmowie z siostrą Rose, Ginny dowiedziała się, że siostra też była molestowana przez ojca. Należały do „niego”, mógł z nimi robić, co chciał, tak samo jak robił, co chciał, ze stawem, domami, świniami, maszynami i plonami.

                   Ginny nie wiedziała, jak opisać stan, w jakim znalazł się jej umysł po nocnej rozmowie z Rose. Można by powiedzieć, że przestała być sobą. Najważniejszą cechą nowego stanu nie było jednak to, co robiła, ale to jak czuła się w nowej skórze. Był to stan umysłu, w którym wiele rzeczy „wiedziała”, a „przekonanie” przestało być pojęciem abstrakcyjnym, dotyczącym wartości moralnych czy stanu świadomości. Najważniejsza była teraz świadomość, że dobrze „poznała” wszystkich członków rodziny. Przez trzydzieści sześć lat „pływali” sobie wokół niej wykonując skomplikowane ewolucje, których znaczenia tylko się domyślała, bo „woda” była mętna. A teraz wszystko stało się jasne i przejrzyste.  Każdego z nich widziała ze wszystkich stron naraz. Oto ojciec, któremu wszystko w życiu przeszkadzało a szczególnie jego własne córki, które molestował od wczesnego dzieciństwa. Ojciec, który przygniatał je nie tylko swoim ciałem, ale swoim nadętym „ja”. A oto siostra Caroline, która udaje dziewczynę z miasta. Od początku nie chciała mieć z farmą i rodziną nic do czynienia. Nawet nie zaprosiła swojej rodziny ze wsi na swój ślub w mieście. Wodziła po wszystkim oczami, kalkulowała, wyrachowana jak zawsze. Fascynowało ją jak, znakomicie poznała swoją siostrę Rose. Udawała „świętą” małżonkę a także zdradzała swojego męża z Jessem Clarkiem. Jej szwagrowie, skryci za swoimi fałszywymi uśmiechami, czekali tylko na okazję, obserwowali, przyglądali się i oceniali, gdzie uderzyć, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, aby przejąć farmę.

               Ginny po wszystkich wydarzeniach, które spotkały jej rodzinę, została zmuszona do refleksji, że choć utraciła farmę i całe związane z nią dobro i zło, jej dziedzictwo jest w niej, trwa w każdej z komórek, obok DNA znajdują się molekuły gleby, pestycydów, amoniakatu, oleju napędowego i pyłków roślin oraz molekuły pamięci: orzeźwiająca kąpiel w rzece w letnie popołudnie; egzotyczny zapach ubrań w garderobie matki; ostra woń mokrych krzaków pomidorów; ból towarzyszący uderzeniom pasa ojca; dreszcz oczekiwania na szkolny autobus. Wszystko to pozostało w niej na zawsze. Powiedzmy, że każda z osób, które straciła z oczu, pozostawiła jej coś po sobie, i że ma świadomość tego dziedzictwa, gdy myśli o którejś z nich. Kiedy myśli o nich, widzi też zamkniętą pętlę trucizn. Kiedy przypomina sobie siostry widzi złość. Skrucha przypomina jej o ojcu, który jej nigdy nie okazał. Jej ciało także jej o nim przypomina, o molestowaniu i wykorzystaniu seksualnym. I kiedy przypomina sobie ten świat, przypomina sobie siebie z przeszłości, teraz już przeszłości martwej, która także pozostawiła jej coś po sobie. Nie może powiedzieć, że przebaczyła ojcu, ale potrafi wyobrazić sobie to, o czym on wolał na zawsze zapomnieć – bodziec w postaci niewysłowionego popędu, który „zmusił” go do gwałtów na własnych córkach.

                   Książka została zekranizowana w 1997 roku w reżyserii Jocelyn Moorhouse. Główne role zagrały takie gwiazdy jak Michelle Pfeiffer, Jessica Lange, Colin Firth.

15 kwietnia 2018

Mamidło


„Mamidło”


David Albahari



Autor/ (ur. 15 marca 1948 w Peci) - serbski pisarz żydowskiego pochodzenia. Ukończył studia na Uniwersytecie Belgradzkim. W 1982 otrzymał nagrodę Ivo Andricia za książkę Opis smrti (Opis śmierci). W 2012 roku przyznano mu Nagrodę Vilenica.

Tłumaczenie/ Dorota Jovanka Ćrlić

Tematyka/ David Albahari, czerpiąc z osobistych doświadczeń emigracyjnych, pokazuje różne aspekty wygnania, samotności i pustki po stracie bliskich. W powieści „uderza” nie tylko w niesprawiedliwość każdej wojny i nieuchronność losu, ale przede wszystkim w drzemiącą w człowieku siłę życia, naturalną potrzebę regeneracji. Dyskretne eksperymenty stylistyczne, przejmujący strumień świadomości i brak dystansu między bohaterem a czytelnikiem sprawiają, że ta skromna opowieść rodzinna pozwala zrozumieć świat trochę lepiej.

Główny motyw/ Serbski emigrant pochodzenia żydowskiego mieszkający w Kanadzie, pisarz, słucha taśm, na których nagrał przed laty głos matki. Kiedy zmarła, a on szykował się do wyjazdu z pogrążonej w chaosie Jugosławii, w ostatniej chwili upchnął taśmy do walizki. Teraz - w spokojnej nowej ojczyźnie - wracają do niego tamte chwile, dźwięki, sytuacje. Spotkanie z językiem ojczystym staje się bodźcem do rozważań o własnej tożsamości, o mocy sprawczej słów, których codziennie używamy. Czy zdoła przekształcić w materiał literacki bolesne wspomnienia matki, zwłaszcza te związane z tragiczną historią Bałkanów? Czy będzie potrafił opisać losy tej niezwykłej kobiety?
  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Patrzysz na historię, mówili, niby jakiś romantyk, a na los jak na pastoralny obrazek, na którym gdzieś z boku czyhają złe duchy”.
„(…) trzy słowa, które nie mówią nic, mogą opowiedzieć całe życie”.
„Każda wiara jest dobra, mówiła, ale ten, kto nie umie milczeć, nie może mieć nadziei, że w słowach znajdzie pocieszenie”.
„Tym co przeraża nie jest cisza, ale to, co po niej następuje: nieuchronność wyboru, niemożność zmiany, niepokonany czas, porządek rzeczy we wszechświecie”.
„Cisza, jak zresztą wszystko w naszej pamięci, trwa dużo krócej”.
„Europejczycy tak bardzo wierzą w moc zwątpienia, uważał, że najszczęśliwsi są wtedy, gdy nie muszą podejmować decyzji”.
„Nie ma niczego na tym świecie, co w równej mierze właściwe jest wszystkim ludziom, może z wyjątkiem funkcji biologicznych”.
„Życie nie jest ciągłą zmianą, twierdziła, życie to powtarzanie”.
„Pisarz to styl, powiedział, i jeśli ktoś nie ma swojego stylu, grzebie tylko w zimnym popiele”.
„(...) głos to onomatopeja słów, prawdziwej mowy się nie słyszy, ona wydobywa się z wnętrza”.
„Tam, gdzie raz cię nie pokochają, nigdy nie będą cię kochać, a przedtem pewnie też cię nie kochali”.
„(...) każdy ma prawo do swojej miłości”.
„(...) najmniej wiemy o tych, którzy są nam najbliżsi (...)”.
„Jeśli opisujesz pustynię, nie wspominaj o blasku rybich łusek”.
„(...) nikt nie może być tym, kim jest, a co dopiero kimś innym”.
„(...) przecież największa wolność to ta, gdy do nikogo się nie należy(...)”.
„(...) była snem, który trwał w cudzym śnie”.
„Kiedy ludzie przestają być dziećmi, przestają też widzieć to, co byli w stanie zobaczyć jako dzieci (...)”.
„Tam gdzie każdy głos ma dwojaki odzew, nie może być prawdy”.
„Cała przeszłość utkana jest z drobnych posunięć, których sens zupełnie nam umyka”.
„Jeden z filozofów zwrócił kiedyś uwagę, iż najbardziej może zwieść człowieka na manowce wiara, że doskonale panuje nad językiem, tymczasem to język kieruje nami”.
„Tego, o kim ja marzę, nic dobrego nie czeka”.
„(...) najlepszy jest sen, który się nigdy nie przyśni”.
„(...) w wojsku należy być żołnierzem, w piekarni piekarzem, a na plaży pływakiem, a w obejściu ogrodnikiem”.
„Większość nie wie nawet, ile jest kontynentów i gdzie się znajdują, ponieważ pełnia wiedzy jest czymś, tak uważał, co paradoksalnie nie pasuje do czasów, w których żyjemy, bo te podkreślają wyższość regionalizmów”.
„(...) duch encyklopedyczny należy do przeszłości”.
„Wy Europejczycy, zawsze myślicie, że życie jest czymś więcej niż to, co widać, powiedziałby, że za każdym lustrem istnieje paralelny świat. Nie, odparłbym na to, my wierzymy tylko, że nie każda powierzchnia jest przezroczysta i że czasem trzeba za nią zajrzeć, by widzieć, co kryje się w głębi”.
„(...) teraz jestem przekonany, że stracili wiarę w słowa. Może dlatego, że sam w nie już nie wierzę, z powodu łatwości, z jaką przenosimy kopię siebie na innych, jakby cały świat istniał tylko w nas, we mnie”.
„Najpierw myślałam, że tylko ludzie się zmieniają, potem zauważyłam, że zmienia się cały świat i że już nigdy nie będzie taki sam, chociaż nigdy się z tym nie pogodziłam”.
„(...) troska o zwierzęta jest czasem ważniejsza niż troska o ludzi”.
„Ziarno zła, kiedy raz zostanie posiane, zostaje, jak każdy chwast, na zawsze w tym samym miejscu, póki znów nie zaistnieją idealne warunki do wykiełkowania”.
„Nie mogę ja być winien temu, że historia jest banalna, stwierdziłem, i składa się z podobnych epizodów, a wszystkie one, jeśli wykluczymy krew, pot i łzy, nie mogą zadowolić żadnego współczesnego widza, zwłaszcza tego, podkreślam, dla którego krew stała się realna dopiero wtedy, gdy odkryto, że przenosi aids, i któremu pot kojarzy się z siłownią, a łzy z operami mydlanymi w telewizji”.
„(...) większość ludzi nie jest wstanie podążać za własnymi myślami, więc co dopiero mówić o cudzych”.
„(...) nigdzie w naturze nie istnieje linia prosta i w najlepszym razie wszystko odbywa się po spirali”.
„Nie ma nic gorszego niż wyobrażać sobie życie jako ciąg możliwości, zamiast przyjmować je takim, jakie jest”.
„Każdy człowiek żyje w twierdzy otoczonej fosą i nikt nie lubi tych, którzy próbują nad tą fosą zbudować most”.
„Nie możesz być szczęśliwy, widząc, jak światło gaśnie w ciemnościach”.
„No właśnie, kto obcuje z historią, nie obcuje z życiem, jest martwy, nawet gdy żyje. Z życia czerpie się wielką chochlą albo siorbie się z małej, jednak nie można siedzieć i tylko w nie patrzeć”.
„Najlepsze, czego człowiek może nauczyć się w życiu, to że są momenty, w których nie należy zadawać pytań”.
„Pisarz jest jak filtr w urządzeniu do parzenia kawy, (...) i musi właśnie tak jak filtr, zatrzymać niepotrzebny osad, a przepuścić tylko sok, płyn, ciecz, która jest sednem wszystkiego”.
„(...) różnica między postępowym a zacofanym pojmowaniem świata kryje się właśnie w rozumieniu fusów i że zacofane narody także fusy wlewają do filiżanki z kawą”.
„Kiedy kogoś zabraknie, nie ma takich słów, które mogą go przywołać”.
„Północ to północ, południe to południe, i ten, kto tęskni za północą, nie może stać się miłośnikiem południa”.
„(...) wszystko jest zapisane w ludzkich oczach i nigdy nie należy wierzyć człowiekowi, który unika czyjegoś wzroku”.
„Jeśli wierzyć prastarym księgom, Bóg stworzył dzień, ale stworzył też noc i nigdy nie powiedział, że jedno jest lepsze od drugiego”.
„Zawsze łatwiej jest stworzyć nowe kłamstwo niż przyjąć nową prawdę”.
„(...)proste, codzienne sprawy najlepiej opisują wzloty i upadki ducha”.
„jednego prostota uspokaja a drugiego niepokoi, w tym cała prawda”.
„(...) życie nie jest po to, by zamiast ciebie przeżywał je ktoś inny”.
„(...) kiedy my łuskamy fasolę na podwórzu, w jakimś lesie gaśnie życie”.
„Nie wierzyła też tym, którzy głoszą proroctwa, tylko tym, którzy działają”.
„Kiedyś wyobrażałem sobie, iż dobrodziejstwo śmierci rodziców można odkryć w fakcie, że człowiek wreszcie przestaje być czyimś synem i przynajmniej przez jakiś czas porusza się tak, jakby świat należał tylko do niego (...)”.
„Tylko w jeden sposób można czekać, mówiła moja matka, a mianowicie nie czekając”.
„Za nic w świecie nie składaj wszystkiego w ręce jednego człowieka, mówiła, zawsze zachowaj jakąś cząstkę dla siebie’.
„Kiedy postawisz kreskę, wówczas możesz zrobić tylko dwie rzeczy, zsumować albo odjąć, nie ma już żadnego dopisywania”.
„(...) życie może i jest kukułczym jajem, ale gniazdo musi zawsze być to samo”.

   

                       „Jeśli rozumiesz, co dzieje się w twojej rodzinie, pojmiesz też, co się dzieje w świecie”.  David Albahari tak samo, jak bezimienny narrator jest pisarzem, Serbem żydowskiego pochodzenia, który uciekł z bałkańskiego piekła do Kanady. I w takim wypadku przytoczony na początku cytat z powieści ma niebagatelne znaczenie. "Mamidło" jest, bowiem - wbrew tytułowi - próbą zmierzenia się z samym sobą, czymś, na co autor nie miał wcześniej siły. Historia złożona z wielu spisanych z taśmy fragmentów rozmów z matką, opowiada nie tyle o niej, co o synu, jego korzeniach, tożsamości i w końcu zmaganiach z pisaniem. Matka i ojciec spotkali się tuż po zakończeniu II wojny światowej. Oboje stracili w niej małżonków, dzieci i wszystko inne, co było dla nich ważne. Gdy ich syn, narrator powieści był już dorosłym mężczyzną, wybuchła kolejna wojna, ta jugosłowiańska, domowa. David Albahari nie użala się nad losem swoim, własnej rodziny, narodu. A ma przecież powód - jako Żyd i Serb nigdzie nie jest swój. Był obcy w Europie, Jugosławii, jest obcy w Kandzie. Jego opowieści towarzyszą rozmowy z kanadyjskim pisarzem o imieniu Donald. Ich światopoglądy się mijają, słowa narratora trafiają na mentalną skałę nie do przebicia. Ale właśnie dzięki temu David Albahari staje się pisarzem. Zanim to nastąpi musi jednak wziąć na swoje barki bolesne doświadczenia matki, pogodzić się z tym, że jej historia jest opowieścią o nim samym.

                       Bohater książki „Mamidło” podczas rozmowy ze swoim przyjacielem Kanadyjczykiem Donaldem opowiedział mu o taśmach ze zwierzeniami matki i stwierdził, że można z tego zrobić książkę. Zmuszając matkę do mówienia, chciał ją mieć tylko dla siebie, przekuć jej poczucie straty w swoje poczucie zysku. „Nazbyt wierzysz słowom” – powiedział Donald przy jakiejś okazji- a to zawsze stanowi obciążenie dla tego, kto pisze, nawet, jeśli nie jest pisarzem”. Dla jego matki historia była faktem, obuchem, który z nieubłaganą precyzją spadł na nią, na przekór bólowi i na przekór sile uderzenia. Zagrzeb, kiedy wkroczyły wojska niemieckie podczas II wojny światowej nie był już tym samym miastem, jej życie się zawaliło, tak jak jego legło w gruzach, gdy pięćdziesiąt lat później zaczęła się nowa wojna i Belgrad stał się zupełnie innym miastem, przez które, maszerowało jakieś inne, niepewne wojsko. Przyjaciele podczas rozmowy doszli do przekonania, że pisanie o historii przeraża nas swoim wszechogarniającym zasięgiem i mami całokształtem swoich możliwości, które mogą stać się faktami.

                         Pierwszy mąż matki pochodził z ortodoksyjnej rodziny aszkenazyjskiej, prawdopodobnie lewicowiec, choć ona nigdy tego nie potwierdziła, może wręcz komunista, zawarł z matką ślub cywilny, co wówczas, jak ktoś mu kiedyś powiedział, można było uczynić tylko w dwóch miejscach w całej Jugosławii. Jego rodzice, którzy jak wszyscy prawdziwi Żydzi mieli osobne naczynia na szabat i święta, nie mogli tego zaakceptować. Odmawiali widzenia z wnukami tak długo, póki ich matka nie zanurzyła się w rytualnym basenie i nie pokazała teściom dokumentu poświadczającego pieczęcią belgradzkiego rabina, że wreszcie nie nazywa się Mara czy też Marija, tylko Mirjam. Działa grzmiały już na dobre, Hitler połykał kolejne kawałeczki Europy, a matka stała się żydówką, żeby, jak kiedyś powiedziała, wyprowadzić wszystko na prostą. W czasie wojny znów stała się Serbką. W czasie wojny życie to dokument. Jesteś tym, co zapisano w papierach, a we wszystkich jej papierach wciąż napisane było, że jest Serbką. Zgłosiła siebie i dzieci na listę serbskich uchodźców. Nikt niczego nie oczekiwał od życia, wystarczało im samo życie. Jeśli można porównywać straty, to rodzina jego ojca poniosła identyczne jak rodzina matki. Pierwsza żona ojca i ich dzieci zostali zabici w obozie w Niśu, pierwszego męża matki rozstrzelano, ich dzieci zaś zginęły w katastrofie kolejowej. To, co różniło jego matkę od ojca było to, że ojciec wciąż oglądał się za siebie, podczas gdy matka parła do przodu. „Ból jest po to, by bolał-mawiała- w tej kwestii nic nie można zrobić”.
                     
                Kiedy wyzwolono Belgrad, wojna się jednak dla nich nie skończyła. Historia była sumą faktów, uczucia nie miały z nią żadnego związku, i każdy musiał stanąć przeciw nim: przeciw historii, przeciw faktom i przeciw uczuciom. Nie istnieje spojrzenie wszechogarniające, zalecany wgląd we wszystko, gotowe pouczenia, które może objawić człowiekowi, jaki jest świat; każdy go musi odkryć dla siebie i sposób wniknięcia w istotę rzeczy, i pouczenie. To nie były jej słowa; to tylko próba jej syna zdefiniowania jej osobowości. Naturalnie, próba jałowa. Kiedy zmarł jego ojciec, zrozumiał, „że najmniej wiemy o tych, którzy są nam najbliżsi”, dlatego też starał się namówić matkę do opowieści o jej życiu, chociaż gdy dwanaście lat później ona umarła, musiał przyznać się przez samym sobą, że nie zmieniło się nic, przynajmniej, jeśli chodzi o wiedzę o najbliższych. Polityka sprowadzała się dla niej do słów: „Zamienił stryjek siekierkę na kijek”; na określenie systemu, w którym żyli, używała formuły: „Chcą być sędzią i katem w jednej osobie”; a ona sama, jak mówiła była „pionierem Franciszka Józefa”. Nigdy do końca nie zrozumiał tego ostatniego powiedzenia, jednak z rozlicznych interpretacji najczęściej był skłonny przyjąć tę, iż osoba, która znalazła szczęście w cesarstwie, a jego matka urodziła się właśnie w Austro- Węgrzech, nie może się odnaleźć w żadnym innym tworze państwowym. Jeśli była w tym jakaś prawda, to matka stale była na równi pochyłej; od cesarstwa, przez przedwojenną monarchie jugosłowiańską, potem rzekomą demokrację zaraz po wojnie, do jednopartyjnego komunizmu.

                     Matka urodziła się w przeddzień rozpadu monarchii i w przededniu narodzin nowego państwa, i może właśnie, dlatego przez całe swoje życie nie dowiedziała się, gdzie naprawdę należy, co jest najtrudniejszą forma przynależności. Kiedy jej nowy kraj Jugosławia, rozpadł się w czasie drugiej wojny światowej, jako człowiek „bezdomny”, nie należąc do nikogo, mogła pomyśleć, choćby przez moment, choćby tylko w swojej świadomości, że wreszcie jest wolna, „bo przecież największa wolność to ta, gdy do nikogo się nie należy”, tak jak pięć lat później, gdy kraj już odbudowano, mogła pomyśleć, że moc historii jest mniejsza niż kiedykolwiek, co czterdzieści pięć lat później okaże się największym złudzeniem i historia z drobiazgową precyzją dokończy dzieło rozpoczęte pół wieku wcześniej. Kiedy Jugosławia rozpadła się po raz drugi, jego matka mogła umrzeć szczęśliwa, wolna od jakiegokolwiek zaczepienia. Nigdzie niczego nie było: „była snem, który trwał w cudzym śnie”. Nigdy nic nie miała, niczego nie dostawała, zawsze wszystko jej odbierano, zawsze dawała i traciła, i jeśli było coś, o czym mogła pomyśleć pod koniec życia, to tylko o nieegoistycznej miłości dwóch mężczyzn, w istocie- o dwóch miłościach, osobnych, a jednocześnie ze sobą spojonych, pierwsza przelewała się w drugą, a druga w pierwszą, i to było wszystko, o czym czasem mogła pomyśleć.

                    Dalszy ciąg opowieści o matce znajduje się na drugiej taśmie. Cała przeszłość utkana jest z drobnych posunięć, których sens zupełnie nam umyka. W ogóle często wydaje nam się, że czujemy, jakbyśmy istnieli jednocześnie w wielu miejscach, w różnych czasach, i nieustannie powtarzamy te zdarzenia. Ktoś, kto umie pisać, mógłby z tego zrobić dobre opowiadanie. Jeden z filozofów zwrócił kiedyś uwagę, iż najbardziej może zwieść człowieka na manowce wiara, że doskonale panuje nad językiem, tymczasem to język kieruje nami; coś w tym rodzaju. Bohater odczuł to na własnej skórze w ciągu minionych dwóch lat w Kanadzie, z pewnością lepiej niż cokolwiek innego, zresztą niczego nie znał tak dobrze, niczego nie zobaczył tak jasno, jak tej mocy języka. Czuł, jak ten inny język go zagarnia, nagina do swoich wymagań, jak sam staje się inną osobą. Wtedy, gdy usłyszał głos matki, wycofał się, nie dlatego że jej głos dochodził z taśmy, jak to się mówi, zza grobu, ale dlatego że poczuł, i to był rzeczywisty ból, jak jego własny język odcina go od nowego gospodarza i nad wyraz szybko cofa go do pierwotnej formy.

                 Bohater często żałuje, że nie zadał swojej matce więcej pytań, że pozwalał na to, by sama znajdowała nici łączące poszczególne fragmenty życia, ale bał się, że gdzieś popełnił błąd, i popełnił go, nie rozpoznał, bowiem jej potrzeby zrozumienia, mówiąc dokładniej, dodatkowego zrozumienia, którego, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała, łaknęła po śmierci ojca. Bo też, kiedy ojciec umarł, w niej także coś się zatrzymało; Jakby już nie była w stanie znosić ataków losu i liczby grobów, które odwiedzała. Dopiero po śmierci matki zrozumiał, jacy byli jego rodzice krusi, ile bólu im sprawiało każde jego oddalenie się, nie otwierając rany, tylko pustkę, której nie mogły wypełnić żadne słowa. Może zawsze tak jest, gdy opuszcza się rodziców, może mniejsza nawet zdrada pozostawia po sobie takie samo wrażenie, ale to nie osłabia naszego poczucia winy.

                  W rozmowie z Donaldem bohater uzmysławia sobie, że Europejczycy zawsze myślą, że życie jest czymś więcej niż tym, co widać, że za każdym lustrem istnieje paralelny świat. Europejczycy wierzą, że każda powierzchnia jest przezroczysta i że czasem trzeba za nią zajrzeć, by widzieć, co kryje się w głębi, i to jest sedno sprawy. Amerykanin zawsze jest w pojedynkę, zawsze sam, a Europejczyk, zwłaszcza, jeśli pochodzi z Europy Wschodniej, zawsze stanowi tylko cząstkę masy. Dla tych dwóch tak różnych nacji historia też jest czymś innym. Dla Amerykanina to historia kieruje naszym życiem jak dyrygent orkiestrą symfoniczną: wszystko widzi, jako całość, jest doskonale świadomy, skąd bierze się każdy poszczególny dźwięk. Europejczykowi historia przypomina lalkarza, który ukryty przed spojrzeniami pociąga za sznurki nad małą sceną i kolorowymi kulisami. Tyle trudu musiał włożyć, by wytłumaczyć Donaldowi, kto był w Jugosławii, za kim, a kto, przeciw komu podczas drugiej wojny światowej, a następnie podczas wojny domowej, która wciąż jeszcze trwała, tyle trudu tylko po to, by zapamiętać nazwy różnych walczących ze sobą grup, że myśl odnosząca się do umierania w ogóle, niezdefiniowanego przez historię ani ideologię, przyniosła mu ulgę. Jak można wytłumaczyć te wszelkie etniczne konflikty człowiekowi żyjącemu w świecie, gdzie wszyscy jedzą ryż nie tylko Chińczycy, w świecie gdzie czysto narodowa kuchnia należy do przeszłości, w każdym jadłospisie można znaleźć i sos sojowy, i baklawę, i humus, i pizzę, i kiełbaski z kiszoną kapustą, nieważne czy jesteś na wschodzie, czy na zachodzie, północy czy południu. W tym rzecz:, kto mówi, że strony świata nie są już ważne, dla tego i świat nie jest już ważny, podobnie jak dla tego, kto twierdzi, że wszyscy są tacy sami, nie istnieją pojedynczy ludzie, tylko wzburzone morze bezosobowych jednostek, jakby ludzie byli rybami albo pomidorami. „Północ to północ, południe to południe, i ten, kto tęskni za północą, nie może stać się miłośnikiem południa” – kwituje bohater.

                     Nie ma nic gorszego niż wyobrazić sobie życie, jako ciąg możliwości, zamiast przyjmować je takim, jakie jest. Bezimienny bohater książki „Mamidło” po przesłuchaniu wszystkich taśm z nagraniami ma pewność, że to jest właśnie to, czego matka próbowała go nauczyć przez całe życie i czego w istocie nigdy się nie nauczył, ale nie może jej za to winić, bo też, jako nauczycielka była niemal w jego oczach idealna, czyli nauczała, nie zdradzając absolutnie niczym, że uczy, i nigdy jej nie było, kiedy miała być nieobecna, i jeśli nawet myśli sobie teraz, skulony przy magnetofonie, że jego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby wcześniej dowiedział się o pewnej radzie wróżki Cyganki, to i tak nic nie zmieni, jeśli będzie się „czepiał” tonacji głosu matki usłyszanego z taśmy. Być może zdołał tylko powiedzieć samemu sobie, że jest szalony, bo rozmawia z magnetofonem. Ktoś na półce nad kominkiem trzyma urnę z prochami przedwcześnie zmarłego dziecka bądź też ukochanego męża, a on ma na stole magnetofon z nagranym głosem, który dociera z „tamtego” świata. Głos, popiół, co za różnica?

                      Czy opowieść jest w ogóle możliwa, mając przy tym na myśli skrajne skostnienie struktur czasowych, w których żyjemy? Przecież sztuka -w tym pisarstwo-, jako najwyższa forma działalności ludzkiej istnieje po to właśnie, by te struktury przezwyciężać, czego w żadnym razie książka Davida Albahari nie poddaje w wątpliwość. O każdej istocie ludzkiej można napisać książkę i że wszystkie byłyby równie wartościowe, i to jest ta mądrość, którą bohater otrzymał w spadku po matce, że pełnię się osiąga, po prostu przeżywając życie, nie przesiewając go stale przez sito niczym robaczywą mąkę. Kiedy taśma magnetofonu przewija się z wolna, bohater wyobraża sobie, że unosi się nad nią niby jakiś wyższy intelekt, niby jakaś nadprzyrodzona istota nad marnym stworzeniem ziemskim, na które nawet trzask spółgłosek w jego ustach działa niby gwiezdne fajerwerki. Przypuszczalnie chciał w ten sposób wyrazić triumf nad życiem, którego pełnia, jak wtedy uważał, składa się z pustki, z nieobecności, z nieustannych starań, by elementy rozłączone trzymać razem, podczas gdy jego życie będzie odzwierciedleniem pełni, nagromadzeniem obecności, wytrwałym wspinaniem się, czystym duchem. W istocie jednak tamtej nocy pojął coś innego: był to wgląd w łatwość, z jaką możemy przekroczyć w sobie każdą granicę, miłość zmienić w nienawiść, spokojną akceptację w gwałtowny gniew. A to, co czuł, nie był to triumf, tylko strach, strach, że życie nie jest niczym innym, jak źdźbłem rzuconym w wir historii, i że cokolwiek byśmy uczynili, nie możemy uczynić nic, by to zmienić. Krótko mówiąc, wciąż jeszcze wierzymy w daną pojedynczemu człowiekowi wolność budowania swojego świata, a to, co opowiadają nam rodzice, dziadkowie, przodkowie, potwierdza, że jednostka żyje w świecie, w którym bez względu na system polityczny jakikolwiek aspekt wolności jest praktycznie nieuchwytny, w którym, jak w tragedii greckiej, jednostka służy bogom i siłom wyższym dla ich rozrywki bądź też, co jest pewnie najprecyzyjniejszym określeniem, dla zabicia czasu.