27 maja 2018

Opowieść o miłości i mroku


„Opowieść o miłości i mroku”

Amos Oz



Autor/ (ur. 4 maja 1939 w Jerozolimie jako Amos Klausner) – izraelski pisarz, eseista i publicysta tworzący w języku hebrajskim. Współzałożyciel organizacji Szalom Achszaw (Pokój Teraz). Jest również wykładowcą literatury na Uniwersytecie im. Ben-Guriona w Beer Szewie.
Amos Oz jest uważany za najwybitniejszego żyjącego pisarza izraelskiego. Od kilku lat wymieniany jest, jako jeden z głównych faworytów do otrzymania literackiej Nagrody Nobla.

Tłumaczenie/ Leszek Kwiatkowski


Tematyka/ Książka jest autobiografią pisarza, opowiadającą o jego dzieciństwie i późniejszym życiu w izraelskim kibucu, mniej więcej do czasu poślubienia swojej żony.  Zasadniczo jednak skupia się na czasach dzieciństwa, swojej relacji ze światem i rodzicami, a przede wszystkim z matką. W powieści snuje zarówno wielkie historie życia członków swojej rodziny, ale też maleńkie opowieści o sąsiadach, przyjaciołach, ludziach, którzy na niego wpłynęli. 

Główny motyw/ „Opowieść o miłości i mroku” Amosa Oza to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny. Tłem sagi jest dramatyczny okres w historii narodu żydowskiego; druga wojna światowa, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny Państwa Izrael. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o latach dzieciństwa autora na przedmieściach Jerozolimy. Ojciec, pedantyczny racjonalista i tajemnicza, sentymentalna matka stanowili nie najlepiej dobraną parę. Miłość rodziców ginęła w mroku wzajemnych rozczarowań i frustracji, nostalgii za Europą. To opowieść - wyznanie. Amos Oz po raz pierwszy odsłania niezabliźnioną ranę, jaką było dla niego samobójstwo matki. To także opowieść o życiu w kibucu; tam ukształtował się światopogląd pisarza, tam podejmował pierwsze próby literackie i poznał swoją przyszłą żonę. Jest to jedna z najważniejszych książek Amosa Oza, klucz do zrozumienia całej jego twórczości.
 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Tam w świecie, wszystkie ściany pokryte były nienawistnymi napisami: >Żydki precz do Palestyny<, i oto gdy przenieśliśmy się do Palestyny, cały świat podniósł larum: >>Żydki precz z Palestyny<<”.
„Miało się wrażenie, że ludzie przychodzą i odchodzą, rodzą się i umierają, a książki są nieśmiertelne. Gdy byłem chłopcem, miałem nadzieję, że kiedy dorosnę, zostanę książką. Nie pisarzem, tylko właśnie książką. Ludzi można wybić jak mrówki, nawet pisarzy nietrudno zabić. W wypadku książki wszakże, nawet gdyby ją zniszczyć metodycznie, pozostaje szansa, że jakiś egzemplarz ocaleje i przez wieki całe dalej będzie wiódł swój cichy żywot na regale, na półce w zapominanej bibliotece gdzieś na uboczu, w Rejkiawiku, Valladolid czy w Vancouver”.
„A książki w owych czasach naprawdę były o wiele bardziej seksowne niż dzisiaj: było co powąchać, popieścić i pogłaskać”.
„I w gruncie rzeczy, ów niezwykły impuls, który powodował mną w dzieciństwie- pragnienie, by dać ponowną szansę czemuś, co już jej nie ma i mieć nie będzie- jest jedynym z motorów mojego działania także teraz, za każdym razem, gdy zasiadam do pisania nowej opowieści”.
„Jerozolima jest podstarzałą nimfomanką, która wyciska ostatnie soki ze swych kolejnych kochanków, zanim zrzuci ich z siebie, ziewając szeroko; samicą pająka, co pożera spółkujące z nią samce, gdy te jeszcze tkwią w jej odwłoku”.
„Kiepski czytelnik to taki kochanek-psychopata: rzuca się na kobietę, która mu wpadła w ręce, zrywa z niej ubranie, a gdy jest zupełnie nago, obdziera ją ze skóry (…)”.
„Kto sedna sprawy doszukuje się w przestrzeni pomiędzy utworem a tym, kto go napisał- ten błądzi. Szukać należy nie miedzy dziełem a autorem, lecz raczej pomiędzy tekstem a jego odbiorcą”.
„Może nie należy odnosić się do plotki z lekceważeniem: jest ona pospolitą kuzynką literatury pięknej”.
„Tylko ktoś, kto nigdy nie zasmakował uroków plotki, wstanie i pierwszy rzuci w nią kamieniem”.
„Nikt nie jest samotną wyspą, każdy jest przynajmniej półwyspem (…)”.
„Jako piętnastolatek, postanowiłem opuścić dom i żyć w kibucu. Miałem nadzieję zostać śniadym, silnym kierowcą ciągnika, pionierem-socjalistą pozbawionym kompleksów i raz na zawsze uwolnić się od bibliotek, erudycji i marginaliów”.
„Ogólnie zaś rzecz ujmując, można powiedzieć, że każdy wielki twórca musi nosić w sobie iskrę bożą, proroczego ducha: czyż Turgieniew w swej sztandarowej, wspaniałej powieści >>Ojcowie i synowie<< nie odmalował postaci nihilisty Bazarowa, zanim jeszcze nihilismus pojawił się w Rosji? A Dostojewski? Czyż jego >>Biesy<< nie zapowiadają z niezwykłą, iście proroczą przenikliwością nadejścia bolszewismusu?”.
„Przecież żadne zwierzę nie jest złe. Zwierzę nie jest do tego zdolne. Zwierzęta jeszcze w ogóle zła nie odkryły. My, ludzie stojący na szczycie drabiny stworzenia, mamy na nie wyłącznie monopol. Może jedna w raju zjedliśmy jabłko z niewłaściwego drzewa? Może między drzewami życia i poznania rosło sobie jeszcze jedno, jadowite, o którym Tora nie wspomina (…)”.
„Lecz czymże jest piekło? Czym niebo? Wszak wszystko to mieści się w środku. W domu. I piekło, i niebo można znaleźć w każdym pokoju. Za każdymi drzwiami. Pod każdą małżeńską pierzyną. To jest tak: odrobina podłości- i człowiek dla człowieka jest piekłem. Odrobina miłosierdzia, wielkoduszności – i człowiek jest dla człowieka niebem”.
„Nikt o nikim nic nie wie-mówiła mama.-Nawet o najbliższym sąsiedzie. Nawet o mężu albo żonie, o własnych rodzicach czy dzieciach. Nic a nic. Nawet o samym sobie. Nic nie wiadomo. A jeśli czasami człowiekowi wydaje się, że mimo wszystko coś wie, to jeszcze gorzej- bo lepiej jest żyć, nic nie wiedząc, niż żyć w błędzie. Chociaż w gruncie rzeczy, kto to wie? Jeśli się nad tym zastanowić, to może akurat dużo lepiej jest żyć w błędzie niż w ciemności?”.
„W ogóle myślę, że istnieje o wiele więcej kolorów i zapachów niż słów”.
„Papa mówił, że bogactwo to grzech, a bieda to kara, ale Bóg chyba nie chce, żeby między winą a karą nie było żadnego związku. Jeden grzeszy, a drugi jest karany. Tak jest urządzony ten świat”.
„Przede wszystkim, takie było jego zdanie, trzeba wreszcie przekonywać świat, że krzywda i ucisk są chorobą ludzkości, a na to jedynym lekarstwem jest sprawiedliwość (…)”.
„Uczucia to taki ogień na ściernisku: płonie chwilę, a potem zostaje tylko sadza i popiół”.
„(…) dzisiaj przyzwoitość, moim zdaniem, jest jeszcze ważniejsza niż dobroć: przyzwoitość to kromka chleba. Dobroć to już masło. Albo miód”.
„Każda tragedia jest po trosze komedią, a w każdym nieszczęściu zawsze tkwi małe ziarenko radości dla tego, kto stoi z boku”.
„Goje tak o nas mówili: dyplom-oto religia Żydów. Nie bogactwo ani złoto. Dyplom”.
„Tak wiele spraw jest >albo, albo<”.
„Prawdziwy morał z baśni Andersena o nowych szatach króla jest taki, że prosty lud jest równie głupi jak król i książęta (…).
„Każdy człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, nawet jeśli stale o tym zapomina”.
„(…) jedyna wyprawa, z której człowiek nie zawsze wraca z pustymi rękami, to podróż do wnętrza. W duszy przecież nie ma granic ani cła i można dotrzeć choćby do najdalszych gwiazd. Albo przechadzać się po miejscach, których już nie ma, spotkać ludzi, którzy już nie żyją. Nawet odwiedzać okolice, które nigdy nie istniały, może nawet nie mogły istnieć, ale dobrze się w nich czuję. Albo przynajmniej-nie jest mi w nich źle”.
„Każdy wszechświat jest ziarenkiem, a każde ziarenko wszechświatem”.
„Kiedy świat pogrąża się człowiekowi w mroku, wtedy ten czyta książkę i widzi inny świat”.
„A może też nieświadomie zazdroszczę kobietom ich seksualność, która jest znacznie bogatsza, subtelniejsza i bardziej złożona od męskiej- ma się do niej jak skrzypce do bębna”.
„Obojętność jest tym, co najlepiej charakteryzuje całą rzeczywistość”.

    

                            „Opowieść o miłości i mroku” to pierwsza autobiograficzna powieść Amosa Oza, która przyniosła mu liczne nagrody, m.in. Goethe Cultural Award i nominację do literackiej Nagrody Nobla. Książka zaczyna się w chwili narodzin Oza, a kończy samobójczą śmiercią jego matki trzy miesiące przed bar micwą chłopca. Autor opowiada historię swego dzieciństwa i młodości, życia swoich rodziców oraz korzeni rodziny. Ta osobista fabuła, obejmująca pięć lat pokoleń rodziny pisarza, jest w mistrzowski sposób wpleciona w obszerniejszą historię, która przedstawia losy wschodnioeuropejskich Żydów od XVIII do XX wieku, ruch syjonistyczny, sprawowanie władzy na palestyńskim terytorium mandatowym przez Brytyjczyków, oblężenie Jerozolimy, wojnę o niepodległość Izraela oraz utworzenie państwa izraelskiego.

                      Główny wątek, który spina dziesiątki pomniejszych, to historia matki Amosa, Fanii. Sprawa jej samobójstwa jest systematycznie poruszana w książce. Autor podejmuje bolesny wysiłek, by przełamać zakaz poruszania emocji obecny w rodzinie od pokoleń: „Od dnia, kiedy zmarła moja matka, do dnia śmierci mojego ojca dwadzieścia lat później, nie rozmawialiśmy o niej ani razu. Nie padło nawet jedno słowo. Jak gdyby nigdy nie żyła”. Dopiero w ostatnich partiach tego „pamiętnika” uda się Ozowi unicestwić „tysiące ciemnych lat, które rozdzielały wszystkich” i zrelacjonować ostatnie dni życia matki. W tej wzruszającej chwili ujawnia się w pełni literacka pomysłowość Amosa Oza. Opierając się na własnych wspomnieniach, relacjach wujka i ciotki, rejestruje obraz śmierci swej matki „jak gdyby stary księżyc odbijał się w szybie, od której odbijał się w jeziorze, z którego pochodzą wspomnienia, a nie samo odbicie, które już nie istnieje, lecz widać tylko jego zbielałe kości”.

                   Książka Amosa Oza „Opowieść o miłości i mroku” przepełniona jest różnymi anegdotami dotyczącymi jego najbliższych, znajomych i sąsiadów. Mały Amos wraz z rodzicami chodził do apteki na rozmowę telefoniczną z rodziną jego matki w Tel Awiwie.  Przygotowywali się do tego jak do święta. Już w niedziele ojciec mówił do matki: „Fania, pamiętasz, że to w tym tygodniu dzwonimy do Tel Awiwu?”. W poniedziałek matka mówiła do ojca: „Arie, nie wracaj zbyt późno pojutrze, bo będzie niewypał”. We wtorek zaś oboje zwracali się do syna: „Amos żebyś nam tylko czegoś nie wywinął, słyszysz żebyś nam tylko nie zachorował, nie przeziębił się ani nie przewrócił aż do jutra do po południu”. Ostatniego wieczoru udzielali mu wskazówek: „Połóż się wcześnie spać, żebyś miał jutro siłę przy telefonie, nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że nic nie jadłeś”. W ten sposób budowali napięcie. Mieszkali w Jerozolimie przy ulicy Amosa, a apteka znajdowała się w odległości pięciu minut marszu, przy ulicy Sofoniasza, ale już o godzinie trzeciej ojciec mówił do matki: „Nie zaczynaj już nic nowego, żebyś nie musiała się potem śpieszyć”. Oto Amos będąc pięcio-czy sześciolatkiem, dźwigał już na swoich barkach odpowiedzialność dziejową. Zegarka na rękę nie miał ani nie mógł mieć, toteż, co chwila biegał do kuchni, żeby zobaczyć, co wskazuje tykający tam zegar ścienny, i ogłaszał, jakby miał wysłać rakietę w kosmos: jeszcze dwadzieścia pięć minut, jeszcze dwadzieścia, piętnaście, dziesięć, pięć i pół minuty- a gdy wypowiadał słowa „dziesięć i pół minuty”, wszyscy troje wstawali, zamykali dom na cztery spusty i wyruszali w drogę do apteki pana Heinemanna, gdzie był jedyny aparat telefoniczny w okolicy.
                      
               Amos bez trudu sobie wyobrażał ten samotny przewód łączący Jerozolimę z Tel Awiwem, a przez niego z całym światem. Ta właśnie linia była zajęta, i dopóki się nie zwolniła, dopóty byli odcięci od świata.  Drut wił się przez pustkowia, pośród kamieni, plątał się wśród gór i dolin, a mały Amos uważał to za istny cud. I truchlał, zastanawiając się nad tym, co się stanie, jeśli w nocy przyjdą dzikie zwierzęta, i ten drut przegryzą? Kiedy już nastąpiła chwila rozmowy przez telefon przebiegała ona mniej więcej tak: „Halo, Cwi? -Przy telefonie. -Tu Arie. Z Jerozolimy-Tak, Arie witaj, tutaj Cwi jak się macie?- U nas wszystko w porządku. Mówimy do was z apteki- My też. Co nowego? –Wszystko po staremu. A jak u was, Cwi? Co powiesz?”. I to była cała rozmowa. To jednak nie było zabawne: życie wisiało na włosku. Po latach Amos zrozumiał, że oni wcale nie byli pewni, czy rzeczywiście kiedyś jeszcze się spotkają czy porozmawiają. Co chwile wybuchały zamieszki, Arabowie i Brytyjczycy wspólnie spiskowali przeciwko Żydom, w każdej chwili mogła wybuchnąć woja. I wybuchła… Ta pusta rozmowa przez telefon bynajmniej nie była pusta- była tylko uboga.

                 Te rozmowy telefoniczne pomagają Amosowi teraz zrozumieć coś ważnego, mianowicie, z jakim trudem przychodziło im- wszystkim, nie tylko jego rodzicom- wyrażenie osobistych uczuć. Z wyrażaniem uczuć zbiorowych nie mieli żadnego kłopotu- byli ludźmi wrażliwymi i umieli mówić. Oho, jeszcze jak umieli. Przez bite trzy, cztery godziny potrafili gorączkowo dyskutować o Nietzschem, Stalinie, Freudzie i o Żabotyńskim, angażując się w to bez, popadania w rzewny patos, śpiewając pieśni, mówili o kolonializmie, o antysemityzmie, o sprawiedliwości, o „kwestii gruntów”, o „kwestii kobiecej”, o „kwestii sztuki wobec życia”. Ale kiedy próbowali wyrazić własne uczucia, zawsze wypadało to nieco sztywno, sucho, może nawet bojaźliwie, bo od wielu wieków musieli je tłumić w sobie i przestrzegać „zakazów”. „Zakazów dwojakich, dwóch układów hamulcowych: dobre maniery europejskiej burżuazji potęgowały siłę zahamowani właściwych małemu miasteczku ortodoksyjnych Żydów. Słowo >nie wolno<, >nie jest przyjęte<  albo >nie wypada< dotyczyły niemal wszystkiego”.

                     Za „Górami Mroku” leżał ówczesny Tel Awiw, kipiące życiem miasto, z którego przybywały do Jerozolimy gazety, wieści o teatrze, operze i balecie, o kabarecie i sztuce nowoczesnej, o stronnictwach politycznych, echa burzliwych sporów, a także strzępy plotek. Tam w Tel Awiwie, byli wielcy sportowcy, i było tam morze, plaże pełne opalonych Żydów, którzy umieją pływać. Kto umiał pływać w Jerozolimie? Kto w ogóle słyszał kiedykolwiek o pływających Żydach? To były całkiem „inne” geny. Mutacja.

                 Większość sąsiadów rodziny Klausnerów stanowili drobni urzędnicy, handlowcy detaliczni, kasjerzy banków czy kin, nauczyciele pracujący w szkołach bądź udzielający prywatnych lekcji albo dentyści. Nie byli to ludzie religijni, do synagogi chodzili tylko w Jom Kipur, sporadycznie pojawiali się na obchodach Simchat Tora, mimo wszystko jednak zapalali w piątkowe wieczory świece szabatowe, ażeby zachować jakiś klimat judaizmu, a może też z przezorności, na wszelki wypadek, bo nigdy nie było wiadomo, co się mogło zdarzyć. Wszyscy byli mniej lub bardziej wykształceni, ale odczuwali w związku z tym nijaki dyskomfort. Mieli wyrobione zdanie na temat mandatu brytyjskiego, przyszłości syjonizmu, klasy pracującej, życia kulturalnego w Izraelu oraz sporu między Marksem a Duhringiem.  Prawie wszyscy sąsiedzi gromadzący się w sobotnie popołudnie na podwórzu przy herbacie po rosyjsku, byli ludźmi życiowo nieporadnymi. Gdy trzeba było wymienić przepalony bezpiecznik albo uszczelkę w kranie bądź wywiercić niewielki otwór w ścianie, zawsze śpieszyli szukać Barucha, jedynego człowieka w dzielnicy, który umiał dokonać takich cudów. Wszystko było jak w opowiadaniach u Czechowa również poczucie zaściankowości; są takie miejsca na świecie, w których toczy się prawdziwe życie, lecz Jerozolima w roku 1947 wiodła własną egzystencję.

                    W odległości pół godziny drogi dziecięcego marszu znajdowały się dwie szkoły podstawowe- jedna była zbyt socjalistyczna, a druga zanadto religijna. Na dachu jednej powiewała flaga klasy robotniczej. Do dyrektora zarówno nauczyciele, jak i uczniowie wracali się „towarzyszu”. Latem wychowawcy zawsze nosili krótkie spodenki khaki oraz sandały jak w czasach biblijnych. Druga szkoła charakteryzowała się tym, że uczęszczali do niej wyłącznie tylko chłopcy. Pochodzili w większości z ubogich rodzin, z wyjątkiem nielicznych potomków sefaradyjskiej arystokracji, mieszkający w Jerozolimie od pokoleń, a zepchniętej na margines przez napływowych, bardziej asertywnych Aszkenazyjczyków. Każdego ranka odmawiano tam najpierw modlitwę, a potem następowały lekcje Pięcioksięgu. Rodzice Amosa, aby ochronić go od mroków średniowiecza i stalinowskim potrzaskiem postanowili, zatem wysłać syna do szkoły pani Izabeli Nachalieli: wielką zaletą tej domowej szkoły pełnej kotów było to, że od domu państwa Klausnerów znajdowała się na odległość krzyku. Dwadzieścia dwa stopnie schodów, stojący na warcie biało-czarny kot, który miałczał z okna na przybysza, by zasygnalizować jego przyjście. Najmniejsza szkoła w Jerozolimie: dwie klasy, dwie nauczycielki, ze dwunastu uczniów, a do tego dziewięć kotów.

                      A teraz wypadałoby napisać parę słów o rodzicach Amosa. Matka była „skażona” jakimś fatalnym, romantyczno-trującym pierwiastkiem, łączącym muzy ze śmiercią. Coś było w nazbyt wyrafinowanej diecie w gimnazjum w Równym, z którego pochodziła Fania. A może jakieś mieszczańsko-słowiańskie piętno melancholii, z którym kilka lat po śmierci matki znów spotkał się Amos na stronicach Czechowa, Turgieniewa, których Fania uwielbiała czytać. Ojciec miał skłonność do rzeczy wzniosłych, matkę natomiast urzekały tęsknota, apatia i nostalgia. Ojciec był gorącym wielbicielem Abrahama Lincolna, Louisa Pasteura i przemówień Churchilla. Matka z kolei lubiła spędzać wieczory, siedząc w rogu łóżka przebranego za kanapę, boso, z podwiniętymi nogami, przygarbiona, głowę pochylała nad trzymaną na kolanach książką i całymi godzinami snuła się po ścieżkach rozmaitych jesiennych ogrodów z opowiadań rosyjskich pisarzy.

                 W ciągu pierwszych tygodni i miesięcy po śmierci matki ani przez chwilę dwunastoletni Amos nie pomyślał o jej psychicznym cierpieniu. Zamknął się na bezgłośne wołanie, które po niej zostało i być może przez wszystkie te dni rozlegało się w pokojach. Nie miał do tej całej sytuacji w sobie odrobiny litości. Ani tęsknoty. Nawet żalu po zmarłej matce. Była w nim tak wielka uraza i złość, że nie starczyło już miejsca na jakikolwiek inne uczucie. Kiedy, na przykład, jego wzrok padał na kraciasty fartuszek matki, który jeszcze przez kilka tygodni po jej śmierci wisiał na haczyku za drzwiami w kuchni, ogarniała go złość, jak gdyby ten fartuszek celowo jątrzył rany. Kosmetyczka matki, puderniczka i szczotka do włosów na zielonej półce w łazience go raniły, jak gdyby zostały tam tylko po to, by z niego szydzić. Jej kącik z książkami. Puste buty. Jej zapach, przez pewien czas nadal owiewający mu twarz za każdym razem, kiedy otwierał drzwi szafy po stronie półek matki- wszystko to przeprawiało go o bezsilną wściekłość.  Był na nią zły, że odeszła bez pożegnania, uścisku czy bodaj słowa wyjaśnienia: przecież nawet obcych, listonosza czy domokrążcy sprzedającego pasmanterię, który trafił do ich drzwi, matka nie potrafiła odprawić bez uśmiechu, przeprosin albo paru miłych słów, czy choćby nie proponując szklanki wody. Przez wszystkie lata jego dzieciństwa nigdy nie zostawiła go w sklepie, na cudzym podwórzu ani w parku. Jak mogła? Był też na nią zły za ojca, tak poniżonego przez żonę. Wystawiła go do wiatru, jak w komediach filmowych- po prostu ni stąd, ni zowąd zniknęła, zupełnie jakby uciekła z innym mężczyzną. Gdyby on kiedykolwiek przez wszystkie lata dzieciństwa zniknął bez słowa choćby na dwie, trzy godziny, zaraz by mnie zrugali i ukarali. Obowiązywała w domu żelazna zasada:, kto wychodzi, ten zawsze mówi, dokąd się wybiera, na jak długo i kiedy wróci albo przynajmniej zostawia kartkę w stałym miejscu, pod wazonem.

                    Po upływie kilku tygodni złość opadła. Wraz z nią Amos stracił nijako warstwę ochronną, ołowianą osłonę, która w pierwszych dniach nie dopuszczała go do rozpaczy i bólu. Odtąd był jak „bezdomny”. W miarę jak przestawał odczuwać nienawiść do matki, zaczął gardzić sobą. Niemniej jednak nie złościł się na nią, przeciwnie, obwiniał samego siebie: gdyby tylko był lepszym, bardziej oddanym synem i nie rozrzucał rzeczy po podłodze, nie męczył i nie nudził, odrabiał lekcje o właściwej porze, co wieczór chętnie wynosił śmieci. Gdyby miał, choć trochę więcej zrozumienia dla jej migreny albo przynajmniej starał się zgodnie z jej wolą wyglądać mniej anemicznie i blado, jeść wszystko, co ugotowała, nie sprawiać jej tyle kłopotów, być przez wzgląd na nią chłopcem bardziej towarzyskim, a nie takim samotnikiem, nie takim wątłym i chucherkowatym, ale opalonym i sprawnym, tak jak ona by chciała!

                Po upływie roku czy dwóch po śmierci matki Amos opuszcza dom i w charakterze „dziecka z zewnątrz” zamieszkał w kibucu Chulda. Tam zaczął powoli dostrzegać także ją samą. Jego matka zmarła w kwiecie wieku. Umierając, miała trzydzieści osiem lat. Życie jej było krótkie i nieszczęśliwe. Całe dnie spędzała w domu, nigdzie z niego nie wychodząc. Nie odwiedzały jej koleżanki ani sąsiadki, ojciec też nie zapraszał własnych znajomych. Dom trwał nieruchomo w przygnębieniu, a jego drzwi nie otwierały się dla obcych. Matka leżała, prawie nic nie mówiąc. Amos bardzo kochał jej głos. Wielokrotnie otwierał drzwi, aby pytała, kto idzie. Taka była dziecinna. Kim jednak była owa kobieta, jego kochana matka, o której marzył przez większą część swojego dzieciństwa, którą wciąż ratował w swoich snach z rozpalonego pieca, zyskując w zamian jej miłość? A może to pytanie należy postawić inaczej: jakież to przerażające, niewiarygodne przeczucie zrodziło się w dumnym sercu małego, bujającego w obłokach głuptaska? Kazało się czegoś domyślać, lecz nie wyjaśniło wszystkiego do końca, posłało znak, nie dając szansy na rozszyfrowanie zawczasu niejasnej zapowiedzi tego, co pewnej zimowej nocy miało się przydarzyć jego matce? Bo przecież już, jako pięciolatek wciąż wyobrażał obie, że jest niebywale dzielnym, nieustraszonym strażakiem, który we wspaniałym galowym mundurze i hełmie, narażając życie, ratuje ją omdlałą z pożaru, (podczas gdy jego wątły, gadatliwy ojciec stoi bezczynnie, oszołomiony i bezradny, i z przerażeniem wpatruje się w ogień). Od wielu lat Amos Oz „tropi tego sędziwego mordercę [matki], przebiegłego starca-uwodziciela, nikczemnego dziada, co –choć powykręcany wiekiem- wciąż jeszcze udaje tryskającego świeżością księcia z krainy marzeń. To sprytny łowca złamanych serc, zalotnik-wampir, którego słodko-gorzki głos w samotne noce przypomina stłumiony dźwięk wiolonczelowej struny. Aksamitny, wytworny oszust, wirtuoz podstępu, zaklinacz, graniem na czarodziejskim flecie wabiąc pod swój jedwabny płaszcz zrozpaczonych i samotnych. Odwieczny, seryjny morderca dusz pozbawionych nadziei”.

                    Książka jest zbudowana z wielu warstw. Jedną z nich jest dziejąca się historia. Nic dziwnego. Jest tuż po Holokauście. Na uchylenie zakazu i pozwolenie wjazdu do Palestyny czekają na statkach i w obozach przejściowych na Cyprze setki tysięcy żydowskich imigrantów. Za chwilę w ONZ zdecyduje się sprawa istnienia państwa Izrael. Izraelczycy czekają w najwyższym napięciu. Dowiadujemy się sporo o kulisach targów przed głosowaniem w ONZ. Polityki jest mniej, niż można by się spodziewać. Z diabelskim humorem Oz kreśli kapitalne sylwetki Ben Guriona i Begina. Stosunki z Arabami punktowane są ważnymi w życiu autora zdarzeniami. Tylko czasem, gdy polityka staje się ludzkim losem, autor używa najmocniejszych środków, by to wyrazić. Tak jest z opisem dnia, gdy w ONZ decydowała się sprawa powstania Izraela. Ze względu na różnicę czasu w Jerozolimie była noc, gdy na ulicy Amosa przez jedyny odbiornik radiowy w okolicy transmitowano głosowanie. "Ludzie stali nieruchomo, w żółtawym świetle latarni, stłoczeni i milczący, istny las cieni, na naszym podwórku i u sąsiadów, na chodnikach, jezdniach i balkonach. Wyglądali jak zgromadzenie duchów. Stali w absolutnej ciszy". W powietrzu wibrował głos amerykańskiego spikera. Spiker wyliczał, jak głosowały kolejne państwa. Wreszcie ogłosił wynik: 33 za, 13 przeciw. Propozycja przyjęta. "A wtedy jego głos zatonął w dochodzącym z radia ryku radości, a po chwili, w której wszyscy stali w osłupieniu, również nasza ulica rozbrzmiała przenikliwym wrzaskiem. [...] Nie był to okrzyk triumfalny, brzmiał raczej jak okrzyk zgrozy, dramatyczny, kruszący skały i mrożący krew w żyłach krzyk, jak gdyby wszyscy zmarli i ci, co dopiero zostaną zabici zawołali przez niewidzialne okno, które otworzyło się dla nich na mgnienie oka". Ale radość u Oza podszyta jest tragicznością. "W siedem godzin później - napisze - Arabowie rozpętają wojnę, w której zginie, co setny z radujących się tej nocy na ulicach". Znany, jako działacz na rzecz pokoju i pojednania nie cofa się jednak przed prawdą. Opisuje okrucieństwa armii arabskich i zamachów oraz kilkumiesięczne oblężenie Jerozolimy, które przeżył, jako dziecko. Wojna zakończyła się militarnym zwycięstwem Izraela. Zawarte porozumienia o zawieszeniu broni wyznaczyły przebieg nowej wojskowej granicy Izraela.

                        „Opowieść o miłości i mroku” to książka-biografia człowieka, rodziny i narodu. Występują w niej rodzice autora, dziadkowie, przyjaciele rodziny, życzliwi sąsiedzi, rozmaite umalowane ciotki, przywódcy polityczni i cały szereg postaci z życia Amosa. Książkę napisaną w 2001 roku możemy bez obaw nazwać chyba ostatnią wielką powieścią XX wieku. Korzystając w kompozycji ze swobody formalnej nowej literatury, Amos Oz próbuje jednak ująć całość pewnego ludzkiego doświadczenia. Biograficzny podkład jest tu zaletą. Podstawą wiarygodności. Książkę naprawdę polecam oraz nagrany przez Natalie Portman film. Jeżeli czegoś Natalie Portman nie można odmówić, to z pewnością ambicji i odwagi. "Opowieść o miłości i mroku“,  reżyserski debiut w pełnym metrażu, powstał według jej scenariusza i to właśnie ona wcieliła się w główną rolę-Fanię, matkę Amosa. Co więcej, postanowiła się zmierzyć z tekstem bardzo osobistym, jakim bez wątpienia są pamiętniki cenionego izraelskiego pisarza i eseisty Amosa Oza.


                 


20 maja 2018

Droga do szczęścia


„Droga do szczęścia”

Richard Yates




Autor/ (ur. 3 lutego 1926, zm. 7 listopada 1992) – amerykański pisarz, autor powieści i opowiadań.

Tłumaczenie/ Alina Siewior-Kuś

Tematyka/ Richard Yates doskonale przedstawił mechanizmy działania ludzkiej psychiki. Bardzo wyraźnie pokazał, jak zgubny wpływ mogą mieć na człowieka rutyna i brak satysfakcji z wykonywanej pracy. Jak krzywdy doznane w dzieciństwie nie dają o sobie zapomnieć. Podkreśla, jak dużą rolę w życiu człowieka grają szczegóły, które zależnie od okoliczności potrafią wprawić w dobry nastrój lub wytrącić z równowagi.

Główny motyw/ Główni bohaterowie powieści Richarda Yatesa pt. „Droga do szczęścia” - Frank i April Wheelerowie - tworzą szczęśliwe i kochające się małżeństwo. Budzą zazdrość przyjaciół, ponieważ mają dwójkę wspaniałych dzieci, śliczny dom na przedmieściach. Frank ma dobrze płatną pracę w świetnie prosperującej firmie, urocza i inteligentna April spełnia się w wykonywaniu prac domowych. Sprawiają wrażenie dojrzałych, wyrozumiałych rodziców, którzy potrafią stworzyć ciepły i bezpieczny dom dla swoich dzieci, jednocześnie pielęgnują w sobie marzenia z młodości - potrafią całymi nocami dyskutować przy lampce wina, z całych sił starają się udowodnić, że nie są tacy sami jak otaczający ich nudni, zblazowani ludzie. Czują, że są wyjątkowi, ponieważ dostrzegają beznadziejną pustkę, w której tkwią - rutynę każdego dnia, jałowość pracy Franka, w której wszystkie czynności wykonywane są automatycznie, bez zastanowienia, niemalże z zamkniętymi oczami. W rzeczywistości jednak są aktorami grającymi role w niezmiernie długiej sztuce, mającej trwać całe życie - każdy gest jest dokładnie przemyślany, każdy ruch dokładnie taki, jaki powinien być. Ich kłótnie są tym bardziej bolesne, że oboje wiedzą, co powiedzieć, aby jak najbardziej zranić drugą osobę. Zdając sobie sprawę z tego, że ich życie z dnia na dzień zamienia się w piekło, podejmują ostatnią, desperacką próbę wyrwania się ze swej szarej rzeczywistości - wyjeżdżają do Paryża, gdzie będą mogli zacząć wszystko od nowa. Należałoby się jednak zastanowić, czy ludzie, którzy nie radzą sobie ze swoimi emocjami w Ameryce, poradzą sobie z nimi w Europie? Czy z chwilą wyjazdu beznadziejna pustka, która przecież tkwi w nich samych, zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Inteligentni, myślący ludzie potrafią do tego rodzaju spraw podejść spokojnie, podobnie jak podchodzą do większych absurdów śmiertelnie nudnej pracy w miastach i śmiertelnie nudnych domów na przedmieściach. Warunki ekonomiczne mogą cię zmusić do życia w takim środowisku, ale ważne jest, żeby nie dać się zarazić. Zawsze najważniejsze to pamiętać, kim się jest”.
„Czy biografie wszystkich wielkich ludzi nie są pełne tego rodzaju zmagań i rozterek młodości, takiego samego buntu przeciwko ojcom i ich sposobowi życia?”.
„Oboje daliśmy się wplątać w to potworne złudzenie, ponieważ potwornym złudzeniem, obscenicznym złudzeniem jest pomysł, że ludzie muszą zrezygnować z prawdziwego życia i >ustatkować się<, kiedy zakładają rodziny”.
„Ludzie się zmieniają, a zmiana równie dobrze może być rozkwitem, jak i więdnięciem, prawda?”.
„Pieniądze są zawsze dobrym powodem”.
„Cały sens płaczu polega na tym, by przestać, nim popadnie się w ckliwość. Cały sens żałoby polega na tym, by ją zakończyć, kiedy wciąż jest szczera, kiedy wciąż coś znaczy”.


                    Amerykańska rodzina należąca do klasy średniej ma kilka samochodów, dom wyposażony w wiele sprzętów ułatwiających życie: suszarki do prania, zmywarki, klimatyzację, ale to, co widać, nie oddaje oczywiście pełni obrazu. Bo to w dużej mierze życie w dobrobycie na kredyt. Finansowe życie Amerykanów jest dużo bardziej skomplikowane niż reszty świata. Do upadku komunizmu Ameryka była szczytem marzeń Polaków. Dorośli spodziewali się w Polsce kapitalistycznego sukcesu na miarę "Dynastii". Dzieci dorastające w PRL-u zbierały puszki po coca-coli, jeździły na wycieczki do McDonald's, kochały MTV, słuchały hip-hopu i marzyły o pracy w amerykańskiej korporacji. Czy amerykańskie imaginarium hipnotyzuje kolejne pokolenie czy też dzisiejsze nasto- i dwudziestolatki mają więcej krytycznego podejścia? Tym, co pociąga wielu entuzjastów amerykańskiego stylu życia, jest utożsamienie go z absolutną wolnością i nieograniczonymi możliwościami. Mimo niedawnego kryzysu ekonomicznego, który zaczął się właśnie w Stanach, ciągle silnymi „markami” są takie hasła, jak "amerykański sen", czy "od pucybuta do milionera". Ulegając libertariańskim pokusom, zapominamy o ich drugiej stronie.

                      Tymczasem Richard Yates w książce „Droga do szczęścia” już pięćdziesiąt siedem lat temu (książka wydana została w 1961 r) obalił mit „american dream”. Akcję „Drogi do szczęścia” można streścić w kilku słowach. Wiosną i latem 1955 roku w usytuowanym w zachodnim Connecticut osiedlu Revolutionary Hill Estates życie rodziny Wheelerów, April, Franka i dwojga małych dzieci, ulega gruntownej i gwałtownej rozsypce i zmienia się już na zawsze. Przypadkowemu obserwatorowi- a taką rolę ma w tym przypadku czytelnik- codzienność Wheelerów może wydawać się podobna do życia sąsiadów – z dostępnymi, nieodbiegającymi od normy przyjemnościami i troskami: udział April w grupie teatralnej założonej przez mieszkańców, zakrapiane alkoholem kolacje z myślącymi podobnie właścicielami innych domów, krótkie przejażdżki do i ze stacji, komfort wtopienia się w kulturę, a równocześnie całkowita kontrola przy dokonywaniu fundamentalnych wyborów życiowych oraz (co mniej zabawne) niezdolność do opanowania frustracji związanych z przemijaniem młodości, radzenia sobie z monotonią pracy, zabiegania, by życie wciąż było interesujące przy jednoczesnym zachowaniu jądra swej osobowości. 

                  W życiu Wheelerów pojawia się jednak wiele rzeczy złych, nawet, jeśli z osobna żadna nie wydaje się na tyle wyjątkowa, by uczynić całość nieznośną. Franka i April niestety nie łączy wielkie uczucie. Oboje nie cierpią przedmieść i zbyt często na nie narzekają. Dzieci jak to dzieci są źródłem mniejszych lub większych kłopotów. Praca Franka w mieście, jak sam przyznaje, „jest najnudniejszą robotą, jaką można sobie wyobrazić”, a April, nie mając za wiele obowiązków, publicznie ponosi sromotną klęskę, jako aktorka amatorskiego teatru. Jak widać oboje –jak to u takich ludzi bywa- nie znoszą być przeciętni, dlatego próbują „wyrwać” się z tej przeciętności na różne nieudane sposoby. W dodatku Wheelerowie za dużo piją, są śmiertelnie znudzeni sąsiadami i dręczy ich mglista obawa, iż stali się banalni. W konsekwencji swoją przyszłość widzą, jako nieokreśloną, acz mało obiecującą.

                    W młodości Franka dręczyły niezliczone drobne depresje, które wykazywały tendencję wzrostową w tygodniach po ukończeniu college,’u, kiedy pozostali dwaj współlokatorzy coraz rzadziej korzystali z klucza od mieszkania, a Frank spędzał czas samotnie przy Bethune Street, podejmował dorywcze prace i zastanawiał się nad przyszłością. Szczególnie dręczyło go, że żadna z poznanych dotąd dziewcząt nie dała mu powodu do niezmąconego triumfu. Jedna była śliczna, ale miała niewybaczalnie grube kostki, innej nie brakowało inteligencji, za to wykazywała irytującą skłonność do matkowania mu, tak więc żadnej nie można było opatrzyć kategorią pierwsza klasa. Armia powołała Franka w swoje szeregi, gdy miał osiemnaście lat, rzuciła go na ostateczną wiosenną ofensywę wojny z Niemcami i zafundowała mu zawiłą, acz „wspaniałą” podróż po Europie, która trwała niemal rok. Gdy odzyskał „wolność”, życie niosło go od sukcesu do sukcesu. Niezwiązane aspekty jego osobowości- te same cechy, które sprawiały, że był samotnym marzycielem wśród szkolnych kolegów, a później wśród towarzyszy broni- nagle połączyły się w wyrazistą i atrakcyjną całość. Po raz pierwszy otaczały go podziw, a fakt, że dziewczęta chcą iść z nim do łóżka, tylko nieznacznie swą niezwykłością przewyższał niedawne odkrycie: że mężczyźni, i to inteligentni, chcą go słuchać. Dwudziestoparoletni, noszący dumne opończe „weterana” i „intelektualisty” z równą odwagą, podbijał kobiece serca jak i umysły mężczyzn. Jednak w życiu rodzinnym Frank przeżywał rozczarowanie. Ojciec Franka na starość stał się nudnym, kłótliwym „starym głupcem”, który zasypiał nad „Reader’s Digest”, Frank nie przestawał wierzyć, że w dłoniach ojca żyje coś wyjątkowego i wspaniałego. Nawet, gdy Earl Wheeler leżał na łożu śmierci, skurczony, ślepy i bełkotliwy, suchy uścisk jego dłoni przekazywał pozytywne ojcowskie wibracje, a kiedy wreszcie spoczęły na szpitalnej pościeli nieruchome i bezwładne, nadal wyglądały na silniejsze i zręczniejsze niż dłonie syna.
                   
               A jednak w takich chwilach niespokojnej samotności związanej z „odejściem” rodziców cieszył się, że potrafi wskrzesać w sobie odrobinę szczerego uczucia do rodziców. Czuł wdzięczność, że niezależnie od tego, jak trudna okazała się reszta jego życia, kiedyś zawierało ono dość spokoju, by mógł snuć przyjemne marzenia: często podejrzewał, z więcej niż szczyptą słuszności, że dzięki temu zachował większą równowagę wewnętrzną niż jego żona. „Bo jeśli psychiatrzy z nim mieliby bal, Bóg jeden wie, jaki rodzaj rozrywki dostarczałaby im April”.

             Choć starał się okazać pełne współczucia zrozumienie, ze wszystkich skąpych historyjek opowiadanych przez April o jej rodzicach wyłaniał się obraz równie mu obcy jak te, które na stronicach swych powieści kreślił angielski pisarz Evelyn Waugh, który opisywał brytyjską arystokrację i wyższe sfery w humorystyczny, kpiący sposób, ostro ich ośmieszając. Czy tacy ludzie naprawdę istnieli? Mógł wyobrazić ich sobie jedynie, jako migotliwe karykatury z lat dwudziestych: Playboy i Nowoczesna Kobieta, tajemniczo bogaci, beztroscy i okrutni, połączeni węzłem małżeńskim przez kapitana statku gdzieś na środku Atlantyku i rozwiedzeni w rok po narodzinach jedynej córki. Matka April prosto ze szpitala zawiozła córkę do ciotki Mary. Do piątego roku życia mieszkała tylko u niej. Potem były domy innych ciotek albo przyjaciółek matki, a w końcu wylądowała u ciotki Claire w Rye. Ojciec w 1938 roku zastrzelił się w pokoju hotelowym w Bostonie, a matka umarła kilka lat później po długim pobycie w szpitalu w zamkniętym ośrodku dla alkoholików na zachodnim wybrzeżu.

                    Wydawałoby się, że żadna chwila w życiu Franka i April nie może świadczyć lepiej o ich życiu niż ich spotkanie i małżeństwo. On miał posłuszną, potulną dziewczynę a wokół niego świergotały piskliwie dzieci, jak się okaże, tortura równie podstępna jak komary. Przyjął beznadziejnie nudną pracę, aby dowieść, że tak samo jak każda inna głowa rodziny potrafi być odpowiedzialny, przeprowadzka do przepłaconego, snobistycznego mieszkania, by dowieść własnej dojrzałej wiary w fundamentalne prawdy porządku i zdrowia, sprowadzenie na świat drugiego dziecka, by dowieść, że pierwsze nie było pomyłką, kupno domu na wsi, ponieważ taki był następny logiczny krok i Frank musiał dowieść, że jest w stanie go uczynić. Udowadniał, udowadniał; a jedynym powodem było to, że ożenił się z kobietą, która jakimś cudem zdołała na trwale zepchnąć go do defensywy. April na początku ich związku go kochała, szczególnie, „gdy był miły”, kierowała się wyłącznie własnymi kaprysami i w każdej chwili dnia i nocy mogła nagle od niego odejść. To było takie groteskowe i proste.

                   April na ozdrowienie relacji małżeńskich obmyśliła romantyczne remedium na „chorobę”, która dopadła ją i męża. Sprzedadzą dom i przeprowadzą się do Paryża. Tam Frank się „odnajdzie”, April podejmie pracę, jako sekretarka w NATO, dzieci nauczą się francuskiego. Później przyszłość jakoś sama się potoczy, a małżonkowie zyskają pewność, że ich życie nie toczy się po utartych, sentymentalnych torach. Tylko, że Frank Wheeler już zaczął uzupełniać swoje nieszczęśliwe pożycie małżeńskie, wdając się w prozaiczny romans biurowy z dziewczyną o mało pociągającym nazwisku: Maureen Grube. Pod każdym innym względem poza wymienionymi Frank obawia się zmiany, jaką przyniesie paryski plan April. Z tego powodu i wbrew własnym gorzkim obiekcjom wobec swojej nijakiej pracy Frank godzi się na „lepsze” życie, polegające na pisaniu absurdalnych motywacyjnych tekstów reklamowych dla Knox Business Machines, firmy przekształcającej staroświeckie linie produkcyjne na potrzeby nowej ery komputerów.

                  Plany jednak się krystalizują i nadchodzi moment sprzedaży domu. Biurowy romans Franka zaczyna się, urywa, znowu „wybucha”. Rośnie jego niechęć do wyjazdu. Dzieci, co zrozumiałe, mają zamęt w głowie. Frank i April coraz częściej się kłócą, wdają w głośne, niechciane sprzeczki, przerzucają się oskarżeniami i wycofują, znoszą policzki, ucieczki, powroty, wybuchy gniewu, aż wreszcie rezygnują z planów wyprowadzki. Z tą decyzją zakotwiczenie Wheelerów w dobrym życiu, które stopniowo budowali, gwałtownie, nagle, tragicznie przestaje istnieć. Wszystko to dzieje się w jedno pogodne lato, które mogłoby się skończyć dobrze dla innej niż Wheelerowie rodziny.

                 Kiedy Richard Yates opublikował w 1961 roku książkę „Droga do szczęścia” musiała wydawać się dla odbiorców szczególnie zjadliwym oskarżeniem powojennej idei przedmieść oraz tych pełnych nadziei duszyczek, które opuściły miasto w poszukiwaniu jakiejś możliwej do przyjęcia równowagi pomiędzy surowym życiem na wsi a możliwościami i gwarem miasta. Frank Wheeler, główny bohater powieści, ma dwadzieścia dziewięć lat, jest weteranem wojennym, absolwentem Columbii i człowiekiem pozornie pnącym się w górę. April Wheeler jest także młodzieńczą dwudziestodziewięciolatką, na nieszczęście jednak niedoceniana przez męża, który widzi w niej „pozbawioną wdzięku, cierpiące stworzenie, którego istnieniu usiłował codziennie zaprzeczać”. Yates z większą łaskawością przedstawia April: to cokolwiek oszołomiona, cokolwiek rozpieszczona kobieta z aktorskimi aspiracjami, która nie żywi do męża szczególnie przyjaznych uczuć, ale pomimo to usilnie próbuje skierować ich zmierzające donikąd życie na nowe tory, mające doprowadzić jej rodzinę (czy raczej ją samą) do Paryża i wielkiej szansy na wolność. April z wolna jednak staje się „wspólniczką” męża, pozwala mu się okłamywać, później oszukiwać, jeszcze później demoralizować i doprowadzać do szaleństwa, a wreszcie ginie przez okoliczności, nad którymi nie może zapanować, bo brak jej do tego moralnej siły.

               Nikt w książce „Droga do szczęścia” (może z wyjątkiem dzieci) nie poszukuje dobra. Także postaci drugoplanowe, sąsiedzi, przekupni biznesmeni, porywczy szefowie, wścibscy agenci handlu nieruchomościami i rezydenci domów dla wariatów, wszyscy oni sprawiają wrażenie żyjących w kłamstwie i skompromitowanych –każdy na własny sposób niezdolny jest czynić dobro czy nawiązać więzi międzyludzkie, które mogłyby utkać materię solidarności społecznej na tyle silną, by podtrzymywała słabych, gdy się zachwieją, lub pocieszyła rozpaczających, kiedy o to proszą.   

                Przez niemal ponad pół wieku od wydania „Drogi do szczęścia” krytycy niemal zawsze charakteryzowali powieść Richarda Yatesa, jako „ponurą”, a jego wizję Amerykanów i amerykańskiego życia na przedmieściach, jako ludzi dryfujących w smutnym, szarym, wypełnionym śmiercią świecie. Sam autor, który nigdy nie owijał w bawełnę, przyznał w wywiadzie w roku 1974, że „chodziło mu o tytuł sugerujący (ang. Revolutionary Road), że rewolucyjna droga roku 1776… nasz najwspanialszy i najbardziej odważny duch rewolucyjny [być może przelotnie uosobiony przez April Wheeler] w latach pięćdziesiątych dotarł do czegoś w rodzaju ślepego zaułka”.

                  Istotnie, obywatelskie pragnienie, by uwolnić się i stworzyć społeczność opartą na jasnych ideach, kim są obywatele, czego im potrzeba i z jakimi przeciwnościami muszą się zmierzyć, to zdaniem Yatesa model właściwej postawy. Chociaż w „Drodze do szczęścia” właśnie taki jest ideał, przedmieściom, owej monotonnej, znieczulonej strefie buforowej pomiędzy dwoma bardziej witalnymi stylami życia na wsi i w mieście, udaje się go strywializować i zatruć. Mieszkańcy przedmieść wydają się głodnymi, pozbawionymi celu stworzeniami, które poszukują nie lepszego, ale łatwiejszego, mniej odpowiedzialnego życia. Żadna z postaci przedstawionych w powieści nie ma w gruncie rzeczy pojęcia, kim właściwie jest. A bez wątpienia w tej powieści nie da się uciec przed surową prawdą: „Ten kraj przypuszczalnie jest psychiatryczną i psychologiczną stolicą świata. Stary Freud nie byłby w stanie wymarzyć sobie bardziej oddanych akolitów niż mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, mam rację? Cała nasza przeklęta kultura jest na to nastawiona, to nowa religia, którą wysysamy z mlekiem matki. A pomimo to patrzcie, co się dzieje, kiedy człowiekowi faktycznie odbija szajba. Wzywają policję, szybko usuwają go z widoku i zamykają, zanim pobudzi sąsiadów”.

                Jeśli w ostatecznym rozrachunku postrzegamy Wheelerów i ich społeczny krąg, jako dziwne, odległe od nas „typy z lat pięćdziesiątych” to się bardzo mylimy. Bohaterowie wyłaniają się także z dzisiejszej prawdy. „Droga do szczęścia” spogląda na nas rozumiejącym, karcącym okiem i zachęca, byśmy zwracali uwagę, troszczyli się, dbali i przeżywali życie tak, jakby to, co czynimy, miało znaczenie dla nas a nie dla utartych dróg, które przygotowują nam środowisko i snobistyczne czasy. Poza wątpliwą etyką biznesu powieść demaskuje dość ponury i współczesny dylemat, a mianowicie czy April Wheeler potrafi dostatecznie rozwinąć świadomość, by sprzeciwić się mężowi, wyrwać z rutyny i przerwać ciążę, która- wedle jej obaw – zrujnuje jej życie. Chociaż współcześni czytelnicy będą kręcić głowami na fatalny kurs wybrany przez April dla zapewnienia sobie przyszłości, nikt nie może odebrać powieści przenikliwości oraz doskonałego słuchu w przedstawieniu zmian we współczesnej moralności, a także w skrupulatnym oszacowaniu przerażających skutków wielkich transformacji społecznych, dotykających zwykłych ludzi. Polacy znają dobrze to z własnego doświadczenia, kiedy po 1989 roku społeczeństwo zaczęło się „amerykanizować” w złym tego słowa znaczeniu.   

                  
  

13 maja 2018

NA OŚLEP


„NA OŚLEP”


Michael Frayn





Autor/ (ur. 8 września 1933, Londyn) angielski dramaturg i powieściopisarz.. Rozpoczął karierę, jako dziennikarz pism "Guardian" i "Observer". Jest autorem trzynastu sztuk teatralnych oraz dziewięciu powieści, z których ostatnia, „NA OŚLEP”, doczekała się w 1999 roku nominacji do Booker Prize, Whitbread Novel Prize i James Tait Black Memorial Prize.

Tłumaczenie/ Paweł Kruk

Tematyka/ Na korzyść Michaela Frayn przemawia ogromna wiedza i praca, jaką włożył w przygotowanie powieści. Bardzo rzetelnie ukazującej fragment malarstwa niderlandzkiego tego okresu oraz warunków politycznych, relacji społecznych, czy życiorysu Brueghela. Dzięki temu z zaciekawieniem możemy odszukać w albumach z malarstwem obrazów tego malarza, by przyjrzeć się im uważniej i zupełnie z innej strony niż dotychczas.

Główny motyw/ Martin Clay, młody naukowiec, wyjeżdża z rodziną na wieś, by dokończyć książkę o nominalizmie. Tam, poproszony o wycenę kilku obrazów, natyka się na - jego zdaniem - zaginione dzieło Bruegla. Tak zaczyna się jego obsesja, wskutek której Martin stawia na szali swoje małżeństwo, prestiż zawodowy i... oszczędności całego życia.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„No cóż, może lepiej wsławić się jako głupiec czy oszust, niż pozostać całkowicie nieznanym”.
„Dlaczego człowiek zawsze posuwa się o jedną wymówkę za daleko?”.
„W historii sztuki istnieją obrazy wykraczające- podobnie jak niektórzy ludzie- poza granice tego szczególnego małego świata, w jakim się zrodziły”.
„(…) próżne są wysiłki tych, co spróbują opisać obraz w szczegółach”.
„Nawet rozdzieleni tkwimy w absurdalnym rytuale wspólnego wiosłowania”.
„Nigdy w życiu nie przekazałem ani nie odziedziczyłem niczego poza genami”.
„Jak delikatni potrafią być ludzie we wnętrzu swoich twardych skorup?”.
„No cóż, a gdzie byście szukali pism Trockiego w stalinowskiej Rosji? Gdzie najprawdopodobniej można by znaleźć w Iranie Szatańskie wersety? Wiem, gdzie bym najpierw sprawdził: na nocnym stoliku Berii albo na stoliku do kawy ajatollaha”.
„(...) brak komentarza stanowi wystarczający komentarz”.
„Czy istnieje na świecie jakiś środek, który by bardziej człowieka ożywiał niż pieniądze?”.
   

                  Wielkie rody i wielkie warsztaty malarskie w Niderlandach funkcjonowały na porządku dziennym. Według niektórych szacunków na przestrzeni trzystu lat swojego rozkwitu wyprodukowały około pięciu milionów obrazów. Ten niezwykły fenomen tłumaczony jest na wiele sposobów, do dziś jednak nie w pełni udało się wyjaśnić, dlaczego rolnicze Południe – Flandria – i kupiecka Północ – Niderlandy (te w węższym rozumieniu) tak bardzo umiłowały sobie sztukę. Obcokrajowcy w relacjach z podróży pisali z podziwem, że nawet chłopskie domy obwieszone były płótnami, a masowo wytwarzane dzieła sprzedawano na codziennych targach. Z perspektywy czasu tematy podejmowane przez niezliczonych drobnych mistrzów mogą razić naiwnością, a dzisiaj podobne przedstawienia trafiłyby raczej w obieg kiczowatych landszaftów. Świetnie jednak wpisywały się w gusta i społeczne potrzeby ówczesnego odbiorcy: weduty, przedstawienia tak licznych w kraju rzek i kanałów, scenki obyczajowe z życia chłopów, ilustracje świąt i przysłów. Można zaryzykować stwierdzenie, że lokowały się one na mniej więcej tym samym poziomie zapotrzebowań rynkowych, co dzisiejsze krasnale ogrodowe i obrazki z Żydami liczącymi monety, choć rzecz jasna warsztatowo biły je o głowę. Co do spełnianej funkcji, były może zresztą bliższe internetowym memom i demotywatorom, – jako zabawne obrazki, często opatrzone podpisami, w celny i treściwy sposób ilustrowały powszechnie znane prawdy i funkcjonujące w popularnym obiegu mądrości życiowe i porzekadła. Co więc sprawiło, że dzieła te zdołały wywrzeć tak silny wpływ na intelektualistów kolejnych wieków?

                        Posiadamy sporo informacji biograficznych o założycielu dynastii, Piotrze Starszym Bruegelu, ale paradoksalnie ciężko na ich podstawie zrekonstruować jego życiorys i zrozumieć wszystkie inspiracje, jakie zaowocowały w jego dojrzałej twórczości. Wiemy, że podróżował do Włoch, gdzie zgłębiał sztukę miniatury – stąd jego późniejsze zamiłowanie do szczegółów. Nauki pobierał u Pietera Coecka van Aelsta, którego córka, Mayeken, zostanie jego żoną w 1563 roku. Z tego związku przyjdzie na świat dwóch kolejnych malarzy. Z rodowego nazwiska Brueghel w pewnym momencie swojego życia usunie literę „h”, do której w podpisach powrócą dopiero jego potomkowie. Przez zamiłowanie do wiejskiej tematyki zyska sobie przydomek „Chłopski”. Jego wczesne biografie odnotowują anegdotę mówiącą o tym, jak w przebraniu prostego rolnika zakradał się na ludowe wesela, by tam móc szkicować z natury i przyglądać się na żywo scenom, które posłużą później za tematy wielu z jego płócien. Mogłoby się wydawać, że ten zbiór faktów mówi nam coś o Piotrze Starszym, czy jednak którykolwiek z nich, chociaż trochę przybliża nas do rozwikłania tajemnicy jego zapełnionych drobnymi postaciami płócien? W „Upadku zbuntowanych aniołów”, gdzie archanioł Michał i jego pobratymcy są podobni do pasikoników i dalece straszniejsi od groteskowych, upadających diabłów, bez trudu odnajdziemy wpływy Boscha. Gęsto zapełniona przestrzeń „Zabaw dziecięcych” odsyła nas do ulicznych obserwacji i, o ile wolno nam zgadywać, osobistych wspomnień dzieciństwa, jakie leżą u podnóża tak wielu wielkich dzieł sztuki. Co jednak możemy począć z płótnami takimi jak „Triumf śmierci”, czy „Szalona Małgorzata”? Odpowiedź na pytanie o ich interpretację może być równie złożona, co banalna, w zależności od tego, co my sami chcemy w nich dostrzec. W pewnym sensie dzieło odłączyło się od swego twórcy, a nawet zastąpiło go i byłoby godną najbardziej rasowego historyka sztuki niezręcznością próbować eksplikować je za pomocą wątków biograficznych.
                         
Książka Michaela Frayn „NA OŚLEP” zaczyna się dość niewinnie. Oto małżeństwo Martin i Kate ze swoją kilkumiesięczną córeczką Tildą przyjeżdżają na prowincję kilkadziesiąt kilometrów od Londynu odpocząć w wiejskim domu. Tam spotykają majętnego sąsiada Tony’ego Churta właściciela ogromnego ziemskiego majątku. Tony zaprosił Martina i Kate na kolację, ponieważ chciał zasięgnąć porady. Tony i Kate zastanawiali się, jakiej to rady ich sąsiad mógłby potrzebować. Nie sądziliby nigdy, że chodziło o poradę w kwestii moralnej. Nic z dziedziny rolnictwa czy hodowli zwierząt. A może nie daje mu spokoju jakiś drobny problem dotyczący etykiety, pierwszeństwa? A może chodzi mu o bardziej profesjonalną poradę? Może szuka opinii filozofa dotyczącej jakiegoś zagadnienia epistemologicznego, które go nurtuje? Nie, oboje z Kate dobrze wiedzą, jakiej porady od nich oczekuje sąsiad. Pewnie ma obraz, o którym zawsze mówiono w rodzinie, że został namalowany przez Constable’a, Tintoretta czy Rembrandta, albo wazon, dzban, psa z chińskiej porcelany, porcelanową pasterkę, która oczywiście obecnie nie ma żadnej wartości, ale on byłby wdzięczny, aby to sprawdzić.

                 Obraz znajdował się w pokoju śniadaniowym. Nie, nie wystarczy tak powiedzieć, by w pełni oddać majestat jego obecności. Obraz całkowicie wypełniał pokój śniadaniowy. Ogromne płótno osadzone w bogato zdobionych, złoconych ramach rozpościerał się, niczym gradowa chmura, nad ogrodzonym kominkiem w przeraźliwie zimnym pokoju, wypełniając niemal całą powierzchnię ściany między osłoną kominka a sufitem. Wszyscy biesiadnicy Tony jego młoda żona Laura, Martin i Kate oraz psy właściciela wpatrywali się w płótno. Mieli przez sobą scenę mitologiczną, szkoła włoska, siedemnasty wiek. Temat. Uzbrojeni ludzie wydają jakieś polecenia i rzucają przekleństwa przez ramię. Dźwigają, sądząc po napiętych mięśniach, znaczny ciężar- tęgawą damę, której ubranie pozostaje w nieładzie, odsłaniając jej lewe kolano i prawą pierś. Postać, która unosi się nad ich głowami i wskazuje na morze, to Eros. A zatem Eros wskazuje w kierunku Troi.

                    W pewnej chwili Laura żona Tony’ego podeszła do kominka i wsunęła rękę za zasłonę, która zasłaniała puste palenisko. Idealnie tam pasował, ponieważ jak powiedział Tony: „Te cholerne ptaki w kominie wciąż strącają sadzę”. Martin wyciągnął obraz i rozpoznał go od razu. Nigdy nie widział nawet jego opisu. O ile mu było wiadomo, nigdy go nie sporządzono. Nikt nie miał pewności, kto, jeśli w ogóle- poza samym artystą- go oglądał. Obraz był zabrudzony, więc przez pierwsze kilka sekund, zanim jego oczy przystosowały się do słabego światła, widział tylko całun brudu i odbarwionego werniksu. Tuż przed oczyma Martina znajdował się obraz przedstawiający grupę niezgrabnych postaci, z których część zrywa gałęzie oblepione białym kwieciem, inne zaś zastygły w niezdarnym tańcu. Na pieńku siedział dudziarz; niemal słychać było przenikliwe dźwięki jego piszczałki. Ludzie tańczą, ponieważ znowu nadeszła wiosna, a oni dożyli do tej chwili, by to zobaczyć. Martin z podniecenia przestał widzieć obraz- coraz trudniej było mu go objąć wzrokiem. Jego oko zaczęło drgać zbyt szybko z uniesienia, a umysł przesłoniła mgiełka udręki. Ponieważ to, co ujrzał, wydawało się zbyt oczywiste. Tożsamość obrazu wydawała się aż nazbyt jaskrawo oczywista, że nie mógł uwierzyć, bo inaczej ktoś by już go rozpoznał. Tak, kto jeszcze go widział? Jak to możliwe, że nawet tych dwoje głupców Tony i Laura nie rozpoznali obrazu?. Nie śmiał nawet pomyśleć nazwiska jego twórcy, bo wydawało się to niemożliwe. Martin pomyślał, że musi przestać się gapić na obraz. Nie wolno było mu wykonać gwałtownych ruchów mięśni twarzy, nie mógł pozwolić, by zadrżał mu głos- żadnych zbytecznych słów. Dlaczego? Ponieważ Martin chciał za wszelką cenę zdobyć ten obraz dla siebie. Dlaczego ten konkretny obraz? Ponieważ był to zaginiony obraz Pietera Bruegla „Uczestnicy zabawy”.

                   „W historii sztuki istnieją obrazy wykraczające- podobnie jak niektórzy ludzie – poza granice tego szczególnego małego świata, w jakim się zrodziły”. Opuszczają dom, uciekają od tradycji, w której zostały ukształtowane, a które początkowo, jak się wydawało, nadawała im znaczenie. Wykraczają poza własne miejsce i czas, by znaleźć pewnego rodzaju uniwersalną i wieczną sławę. Stają się częścią powszechnego obiegu nazw, wyobrażeń i opowieści, które kultura przyjmuje za coś oczywistego. Jednym z najpopularniejszych jest pejzaż Bruegla znany, jako „Powrót myśliwych”, ale częściej występujący pod nazwą „Myśliwi na śniegu”. Wciąż się pojawiają, zmęczeni, w towarzystwie wychudzonych psów, na ścianach szpitalnych poczekalni, pokojów studenckich, na gzymsach kominka w kolejne Boże Narodzenie. Znawcy malarstwa wiedzą, że Bruegl namalował serię obrazów, oprócz „Myśliwych” są jeszcze „Powrót stada”, „Pochmurny dzień”. Wyraźnie widać, że wszystkie trzy obrazy są ze sobą powiązane, a w całej serii istnieją jeszcze dwa, które zostały z niej wydzielone. Cztery pory roku- pięć obrazów. Chyba nie ma nic niedorzecznego w tym, że najprzyjemniejsza pora roku jest przedstawiona w dwóch scenach. Tylko, że nawet, jeśli przyjmiemy ten nieregularny schemat, to okaże się, że oba obrazy zajmują w nim dość dziwne miejsce. „Myśliwi”, sądząc po pogodzie, przestawiają środek zimy, być może w okolicy stycznia. W „Pochmurny dzień” to pierwsze dni wiosny- a w rzeczywistości to koniec zimy, zanim pojawiły się typowe oznaki wiosny. A zatem początek marca- od poprzedniej sceny upłynął miesiąc, może trochę więcej-, co daje nam mniej więcej trzymiesięczną przerwę przed pojawieniem się pierwszego z dwóch letnich obrazów, jako ze sianokosy nie mogą rozpocząć się wcześniej nić w czerwcu. Ten dziwny układ sugeruje, zatem, że obrazów nie jest za dużo, ale za mało. Wydaje się, że czegoś brakuje. Czyżby los uśmiechnął się do Martina? Wszystko zależy od tego czy obraz znaleziony w domu Tony’ego i Laury będzie właśnie tym ostatnim łączącym ogniwem w scenach namalowanych przez Bruegla.

               Bruegl na swoich obrazach przedstawiał prace i zajęcia charakterystyczne dla poszczególnych pór roku, nie kierował się własną wiedzą ani obserwacją wiejskiego życia pomimo swoich szpiegowskich nawyków. Po roku 1560 nastąpiło dziesięć lat pod każdym względem ciężkich lat; z powodu nieurodzaju wzrosła cena chleba, a załamanie się handlu przyniosło zubożenie społeczeństwa. Do tego nastał niepokój, terror, gniew ludu, wszystko to zdawało się zmierzać nieuchronnie ku kryzysowi. Nic innego nie zaprzątało umysłów ludzkich. Poza umysłem Bruegla, jak się wydaje. Bruegla, który namalował tyle rzeczy, jakich się nie da namalować, który pokazał współobywatelom, o czym – na swój prosty sposób – z pewnością myśleli, gdy otaczały ich tajne służby i machiny egzekucyjne, który pokazał rozpacz- jedyne uczucie, jakie im zostało, upadek króla i kardynała. Artysta potrafiący wyrazić to, czego się nie da namalować, nagle odciął się od wydarzeń, które spędzały sen z powiek wszystkim innym, i zaczął malować swoją wizję szczęśliwych Niderlandów. Dlaczego nie? Każdy z nas musi czasami oderwać się od rzeczywistości, a rzeczywistość 1565 roku stawała się nie do zniesienia i wraz z upływem kolejnych miesięcy coraz bardziej odbiegała od wersji stworzonej przez Bruegla. Nadchodzi lato. Namiestniczka donosi królowi, że ogólny niepokój wzmaga się. Ludzie krzyczą głośno, jak twierdzi, że mają u siebie hiszpańska inkwizycję albo coś jeszcze gorszego. W pracowni u Bruegla dziewczęta na obrazie ze śpiewem na ustach idą zbierać siano, a żniwiarze ucinają sobie w cieniu południową drzemkę. Jesień, a w Brukseli rośnie wrzenie wśród opozycyjnie nastawionych niderlandzkich panów. Fale wzburzenia ogarniają cały lud. Pojawiają się podżegające ulotki, w których wzywa się, aby książę stanął na czele ludu domagającego się wolności. Tymczasem gdzieś daleko, w zupełnie innych Niderlandach, na obrazie Bruegla stada schodzą wolno z letnich pastwisk i mijając złociste winnice, zmierzają ku łąkom na dnie doliny. Nadchodzi zima i naród przeżywa szok, gdy rząd odczytuje w Brukseli królewski list z „lasu Segovii”, w którym monarcha oświadcza, że wyczerpały się zapasy kompromisu i że inkwizycja będzie czyniła dalej swoją powinność, zgodnie z prawem boskim i ludzkim. Ludzie uciekają masowo. Mówi się o planowanej masakrze protestantów. Tymczasem gdzieś daleko, w tej innej, lepszej krainie myśliwi na obrazie Bruegla wracają do tak dobrze znane nam doliny pogrążone w ciszy, gdzie śnieg tłumi wszelkie odgłosy. Rok ma się ku końcowi. W lutym i marcu, kiedy uczestnicy zabaw karnawałowych zajadają wafle na obrazie Bruegla w owej pełnej błota wiosce nad smaganym wiatrem ujściem rzeki, a chłopi przygotowują się do kolejnej wiosny, warunki życia w pozostałej części kraju wciąż się pogarszają. To początek roku głodu, kiedy to ekonomiczne kłopoty pogłębia jeszcze masowy odpływ rzemieślników, którzy uciekają przed terrorem.

                  Bruegl stworzył sześć obrazów. Sześć obrazów, które przedstawiają pozbawioną historii krainę oglądaną w ciągu przebiegającego poza historię roku. Owszem, myśliwi nie upolowali zbyt wiele wśród ośnieżonych wzgórz, lecz wioska, do której wracają, sprawia wrażenie zasobnej. W całym cyklu nie ma nawet cienia głodu, ekonomicznego niedostatku, represji czy politycznych niepokojów.

                     Książkę Michaela Frayn "NA OŚLEP" można także czytać, jako esej poświęcony życiu i twórczości Pietera Bruegla napisany prostym językiem i w przystępny sposób. Martin próbując potwierdzić autentyczność bawi się w detektywa, analizuje wszystkie szczegóły odkrytego obrazu i próbuje powiązać go z innymi dziełami oraz właściwym okresem w twórczości artysty. Bruegl to jeden z moich ulubionych malarzy, którego cenię za to, że poprzez swoje obrazy zawsze opowiada jakąś historię, przed czymś nas przestrzega, chce nas czegoś nauczyć, coś chce nam powiedzieć. Zupełnie jak gdyby pisał opowiadanie lub powieść. Mój ulubiony obraz to „Upadek Ikara” motyw śmierci Ikara, przedstawiony w dziele Bruegla i stanowiący jedyne nawiązanie do mitologii w twórczości artysty. Liczne elementy nie są zgodne z legendą, ale wzbogacają ją w treści zaczerpnięte z ludowych przysłów. Jedno z nich można by przytoczyć, widząc ledwie wystającą z zarośli głowę umarłego- „Żaden pług się nie zatrzyma, ponieważ człowiek umiera”. Warto też podczas lektury mieć pod ręką jakiś album z reprodukcjami ważniejszych dzieł Bruegla. Im większe reprodukcje tym lepiej. Michael Frayn w powieści nazywa Bruegla Mistrzem Misternego Listowia. Na jego płótnach zawsze coś się dzieje, przedstawiają wiele postaci i szczegółów, które coś znaczą lub symbolizują. Jego malarstwo jest niczym kronika epoki, w której przyszło mu żyć. To efekt procesu myślowego opartego na ideach nordyckiego humanizmu, dzięki któremu malarz zdołał w doskonały sposób zintegrować człowieka i naturę. Nowatorski charakter miało ukazanie scen ludowych, mitologicznych czy religijnych w taki sposób, że groteska staje się kluczem do zrozumienia obrazu. Dzieła Breugla stały się czymś na kształt plastycznej satyry przypominającej twórczość Boscha.

                 "NA OŚLEP" wciąga już od pierwszych stron niczym rasowa powieść detektywistyczna. Chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej i jak to wszystko się skończy. Czy obraz jest autentyczny? Czy został namalowany przez Pietera Bruegla czy może jednego z jego synów lub naśladowców? Czy Martinowi uda się utrzymać w nieświadomości właściciela obrazu i za wszelką cenę go zdobyć? Świetna książka, która także przy okazji ośmiesza klasę średnią współczesnej Anglii.