30 stycznia 2017

Rzeźnia numer pięć



„Rzeźnia numer pięć”

Kurt Vonnegut JR.



Autor/ (ur. 11 listopada 1922 w Indianapolis, zm. 11 kwietnia 2007 w Nowym Jorku) – amerykański pisarz i publicysta, kojarzony z literaturą postmodernistyczną i science fiction.

Tłumaczenie/ Lech Jęczmyk

Tematyka/ Książka uchodząca za jedną z najwybitniejszych amerykańskich powieści antywojennych; książka o pisarzu, który nie potrafi wymazać z pamięci wspomnień z czasów wojny, chociaż z racji swego zawodu od lat zajmuje się tworzeniem fikcji; książka silnie autobiograficzna, mieszająca dokument z science fiction, pełna trupów i gwałtu, oskarżeń i egzorcyzmów, panicznego strachu i miłości; wreszcie - mówiąc słowami autora - książka “krótka i popaprana, bo o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego“.

Główny motyw/ Billy Pilgrim, amerykański żołnierz schwytany przez Niemców podczas ofensywy w Ardenach w 1944 roku, trafia do obozu jenieckiego. Następnie zostaje przeniesiony do Drezna, gdzie jest przetrzymywany w tytułowej rzeźni. Wraz z niewielką grupką więźniów i żołnierzy ukrywa się przed spadającymi bombami w podziemnej chłodni. Jako jeden z nielicznych wychodzi cało z bombardowania miasta.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„[…] między ludźmi nie ma absolutnie żadnej różnicy”.

„[…] najlepszymi i najweselszymi, i najbardziej nienawidzącymi wojny byli ci, którzy rzeczywiście powąchali prochu”.

„Nie ma sztuki bez tańca ze śmiercią…”.

„[…] głupotą jest płakać na pogrzebie”.

„[…] jesteśmy wszyscy razem uwięzieni w bursztynie danej chwili”.

„Ziemianie są wielkimi specjalistami od wyjaśniania. Wyjaśniają, dlaczego dane wydarzenie jest tak a nie inaczej skonstruowane, tłumaczą, w jaki sposób można pewne sytuacje stworzyć, a innych uniknąć”.

„Ziemia jest jedyną planetą, na której wspomina się o czymś takim jak wolna wola”.

„[…] wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu, jest w >Braciach Karamazow< Fiodora Dostojewskiego”.

„Pieniądze mogą być czasem wielką pociechą”.

„[…] wymowa Ewangelii była taka: Zanim kogoś zabijecie, upewnijcie się, czy nie ma on zbyt mocnych pleców”.

„[…] pochodzę z planety, która od zarania swoich dziejów pogrążona jest w bezsensownej rzezi”.

„[…], czego Ziemianie mogliby się nauczyć, gdyby się rzeczywiście postarali: sztuki kontemplowania dobrych chwil i ignorowania złych”.

„Najbardziej szkodliwym ze wszystkich amerykańskich kłamstw jest pogląd, że w Ameryce łatwo można się dorobić”.

„Nigdy nie wiadomo, kogo czym los obdarzy”.




                           W nocy z 13 na 14 lutego 1945 r. na niemieckie Drezno nadleciały trzy fale alianckich bombowców, w sumie prawie 530 ciężkich maszyn, które na centrum miasta zrzuciły lawinę bomb. W jednej chwili miasto zamieniło się w ścianę ognia. Była to już końcówka wojny, do miasta zjechało wielu uciekinierów ze wschodu, stąd liczba ofiar dywanowych nalotów była ogromna. Szacunki mówiły o 25, nawet 35 tys. zabitych, nazistowska propaganda oskarżająca aliantów o zbrodniczy atak wymieniała nawet 200 tys. śmiertelnych ofiar tej operacji. Bomby spadały przede wszystkim na drezdeńską starówkę, użyto do tych ataków najgroźniejszych bomb zapalających, które niszczyły wszystko, co było w pobliżu. Ludzie ginęli nie tylko w walących się budynkach, dusili się też z braku tlenu i wysokiej temperatury. Na powierzchni ok. 40 km kw. nie było po dywanowych nalotach całego budynku, jeszcze długo po wojnie za czasów Niemieckiej Republiki Demokratycznej widać było pozostałości po tych atakach. Naloty przeprowadzono w momencie, kiedy już nikt nie miał wątpliwości, do kogo będzie należała wygrana w tej wojnie. Hitlerowska obrona przeciwlotnicza praktycznie nie funkcjonowała w mieście. Nie było, więc najmniejszych szans na pokonanie falowych ataków brytyjskiego i amerykańskiego lotnictwa.
                 
                          „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta to jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie literatury XX wieku, żonglujące wielkim zakresem tematów i złożoną strukturą. Autobiografia z niezwykłą łatwością łączy się tu z historią o obcych podróżujących w czasie, wyjętą jakby z wymyślonej powieści science fiction, tak, że trudno dostrzec czytelnikowi miejsca tych połączeń.  W tym absurdalnym, klasycznym już dziele Billy Pilgrim, Amerykanin niemieckiego pochodzenia, podczas drugiej wojny światowej zwiadowca piechoty, zostaje porwany przez obcych i „odczepiony od czasu”. Kimże jest ten człowiek, że wolno mu podejmować decyzje w kwestiach uniwersalnych, nie wspominając już o zawracaniu nam głowy swym dziełem?
          
                  Bohater książki chce napisać wspomnienia z wojny a dokładnie z bombardowanego Drezna, ale nie potrafi jakoś znaleźć w sobie odpowiednich słów. Zresztą sam nie wie, jak o tym opowiadać, mimo że jest już „starym prykiem, otoczonym wspomnieniami, Pall Mallami i dorosłymi synami”. Pewnego razu znajomy zapytał Billy’ego:, „Dlaczego nie piszesz książek przeciwko lodowcom?”. Chodziło mu oczywiście o to, że wojny będą zawsze i że w równym powodzeniem można próbować powstrzymać lodowce. Przyjaciel miał rację, po co pisać książkę antywojenną: „A gdyby nawet wojny przestały nacierać na nas niczym lodowce, to wciąż jeszcze pozostanie zwyczajna, poczciwa śmierć”. Bo jak tu opisać wojnę skoro w niej tyle absurdów. Co ma być kulminacyjnym punktem książki? Czy egzekucja, poczciwego Edgara Derby’ego: „Cóż za ironia! Spalono całe miasto, zginęło tysiące ludzi, a tutaj ten amerykański piechociniec zostaje wśród zgliszczy aresztowany za kradzież czajnika. Odbywa się normalny sąd i stawiają go przed plutonem egzekucyjnym”. A może opisać historię faceta, który trafił w Dreźnie, jeszcze przed bombardowaniem, do piwnicy pełnej wina i musieli odwieźć go do domu na taczce? A może nakreślić opowieść o dwóch rosyjskich żołnierzach, którzy palili ogromne papierosy skręcone w kawałkach gazet?
             

                              Książka Billy’ego miała być zatytułowana „Krucjata dziecięca”, nawiązując do historii średniowiecznych krucjat dziecięcych, podczas których krzyżowcy byli ciemnymi i dzikimi ludźmi, którymi kierowała bezlitosna bigoteria, a drogę ich znaczyły krew i łzy. Autorzy romansów zaś rozwodzą się nad ich pobożnością i męstwem, przedstawiając w najjaskrawszych, rozpalających wyobraźnię barwach ich cnoty i wielkoduszność, honor, jakim okryli się na wieki, i wielkie zasługi, jakie oddali chrześcijaństwu. Ale zdrowo myślący człowiek wie, – co historycznie jest poza wszelkim sporem - że Europa poświęciła miliony ze swoich skarbców i krew dwóch milionów swoich mieszkańców po to, by garstka kłótliwych rycerzy uzyskała sto lat panowania nad Palestyną!  Czy współczesne nam wojny nie są tak naprawdę krucjatami szaleńców?!

                       Należy wspomnieć, że Billy miał w życiu więcej szczęścia niż rozumu. Kiedy powołano go do wojska na drugą wojnę światową jego ojciec zginął podczas wojny, ale w wypadku podczas polowaniu na jelenie. Został zastrzelony przez pomyłkę przez swojego przyjaciela. Bohater przeżył także katastrofę lotniczą, kiedy samolot „wrąbał” się w szczyt góry Sugarbush w stanie Vermont. Wszyscy zginęli na miejscu z wyjątkiem Billy’ego i drugiego pilota. W tym samym czasie jego żona zmarła na skutek przypadkowego zatrucia tlenkiem węgla. Na dodatek wystąpił w radiu i opowiadał, że został porwany przez obcych, zabrany na planetę Tralfamadorii, gdzie pokazywano go nagiego w ZOO. Skojarzono go tam z inną Ziemianką, byłą gwiazdą filmową nazwiskiem Montana Wildhack. Billy wysyłał swoje wspomnienia z pobytu na Tralfamadorii do gazet i opisywał w nich przemyślenia na temat życia i śmierci Tralfamadorczyków. Najważniejszą rzeczą, jaką nauczył się na obcej planecie było to, że śmierć jest tylko złudzeniem. Człowiek nadal żyje w przeszłości, „tak więc głupotą jest płakać na pogrzebie”. Wszystkie chwile, przeszłe, obecne i przyszłe, zawsze istniały i zawsze będą istnieć:, „Kiedy teraz słyszę o czyjejś śmierci, wzruszam tylko ramionami i mówię to, co mówią o takich rzeczach Tralfamadorczycy; to znaczy: >>Zdarza się<<”. Serce Billy’ego płonęło jasnym ogniem. Rozgrzewała je myśl, że ujawniając prawdę na temat czasu przyniesie ulgę i pocieszenie wielu ludziom. Na Tralfamadorii istniało pięć różnych płci i każda z nią miała swoją rolę w procesie tworzenia nowego osobnika. Dla Billy’ego jednak wszyscy mieszkańcy planety wyglądali identycznie, ponieważ ich różnice płciowe uwidaczniały się wyłącznie w czwartym wymiarze. Prawdziwą bombą z punktu widzenia moralności była, nawiasem mówiąc, wiadomość, jaką Billy uzyskał od Tralfamadorczyków na temat życia płciowego na Ziemi. Powiedzieli mu, że załogi latających talerzy zidentyfikowały na Ziemi, co najmniej siedem płci niezbędnych dla podtrzymania gatunku. Tralfamadorczyce próbowali dać Billy’emu jakieś pojęcie o tym, na czym polega życie płciowe w tym niewidzialnym wymiarze. Jednak Billy nic z tego nie rozumiał.
                     
                  Latający talerz, którym poruszał się Billy wraz z obcymi przybyszami pokonywał barierę czasu. Billy’ego „rzucano” w różne okresy życia. Raz był człowiekiem dorosłym na froncie, innym razem trafiał z powrotem do dzieciństwa, kiedy to ojciec wrzucił go na głęboką wodę w basenie Ymki, a potem zawiózł go na skraj Wielkiego Kanionu. A potem znowu był dorosły, był optykiem i grał w golfa w upalne niedzielne popołudnie. I znowu wypadał z czasu i znajdował się w miejscu gdzie toczyła się jeszcze II wojna światowa.  Ze swoim kolegą Rolandem Weary, który wyglądał jak Kubuś Puchatek uciekał przed ścigającymi ich niemieckimi żołnierzami. Co śmieszne Roland miał na sobie całe oporządzenie, jakie mu kiedykolwiek wydano w wojsku, i wszystko to, co otrzymał z domu, między innymi kuloodporną Biblię, broszurę pod tytułem „Poznaj swojego wroga”, pakiet profilaktyczny zawierający dwie mocne prezerwatywy, mały gwizdek i zdjęcia pornograficzne.

                  Billi i jego towarzysze zostali pojmani i trafiają do Drezna kilka dni przed bombardowaniem miasta. Billy patrzył na ludzi, którzy z takim zainteresowaniem przyglądali się jemu. Idąc przez miasto w operetkowym korowodzie jeńców wojennych podziwiał wesołe amorki nad oknami kamienic i domostw. Z rzeźbionych gzymsów zerkały na niego dzikie fauny i nagie nimfy. Oczarowała go całkowicie architektura miasta. Pamiętając przyszłość Billy wiedział, że mniej więcej za trzydzieści dni miasto zostanie zniszczone, rozbite na drobny mak. Wkrótce zabudowa Drezna miała się walić jakby stąpał po niej olbrzym. Wiedział też, że większość przyglądających mu się przechodniów wkrótce zginie. Korowód dotarł do bramy drezdeńskich rzeźni. Budynki zbudowane były dla świń oczekujących na rzeź, teraz miały służyć za mieszkanie dla amerykańskich jeńców wojennych. Po raz pierwszy podczas wojny Billy zapłakał, kiedy małżeństwo miłośników koni zwróciło mu uwagę na stan zwierząt, które wiozły jego i jego towarzyszy ze zniszczonego miasta. Kazali mu zejść z wozu i popatrzeć na konie. Kiedy zobaczył, w jakim stanie znajduje się jego środek transportu, rozpłakał się. Pyski koni krwawiły, pokaleczone wędzidłami, kopyta popękane sprawiały koniom ból za każdym krokiem, biedne zwierzęta zdychały z pragnienia: „Amerykanie traktowali swój środek transportu, jakby to był sześciocylindrowy Chevrolet”. Billy’emu z tego powodu było ogromnie wstyd.
                     
                  Do końca nie wiadomo, co spowodowało, że Billy wierzył w obecność obcych przybyszy i wędrówki z nimi po różnych wymiarach czasowych. Może wpływ na psychikę bohatera miała trauma wojenna? Może uderzenie w głowę podczas wypadku lotniczego, a może taki wpływ miały na Billy’ego czytane przez niego w obozowej izbie chorych książki science fiction wypożyczane od kolegi Eliota Rosewatera? A może jego opowieści były prawdziwe?
                            
                        Jądro tej historii jest tworzone przez czas, pamięć oraz literacką mieszankę zmyśleń i rzeczywistych przeżyć, ale Kurt Vonnegut rezygnuje z wszelkich nieuzasadnionych sztuczek. Billy Pilgrim postrzega absurdalność wojny i absurdalność obcych, podróżujących w czasie na tym samym poziomie. Towarzyszymy mu w poznawaniu kolejnych faz życia, a powieść całą mocą opiera się wszelkim autorytetom.
Kurt Vonnegut sam walczył podczas II wojny światowej, został wzięty do niewoli, widział tysiące zabitych i był świadkiem alianckiego nalotu dywanowego na Drezno.  Ze swych przeżyć utkał dzieło literackie, które- choć ma uzasadnione pretensje do bycia autorytetem – stanowczo podważa każdy autorytet.

23 stycznia 2017

Kochanek



„Kochanek”

Marguerite Duras



Autorka/ właściwie Marguerite Donnadieu (ur. 4 kwietnia 1914 w Gia Định, koło Sajgonu we francuskich Indochinach; zm. 3 marca 1996 w Paryżu) – francuska pisarka i scenarzystka.

Tłumaczenie/ Loda Kałuska

Tematyka/ Akcja książki, rozgrywająca się w Indochinach, zatrzymana jakby w czasie, nieuruchomiona bowiem na fotografiach oglądanych przez narratorkę, odzyskuje pod jej spojrzeniem zmienną perspektywę nawarstwiających się lat. Różnica ras i kultur dwojga bohaterów stwarza niezwykle drastyczny klimat ich miłości.

Główny motyw/ Sajgon, lata trzydzieste XX wieku. Pochodząca z ubogiej rodziny piętnastoletnia Francuzka nawiązuje perwersyjny romans z dużo starszym od siebie, bogatym Chińczykiem. Względy finansowe sprawiają, że wszystko odbywa się za cichym przyzwoleniem matki dziewczyny. Oparta na wątkach autobiograficznych książka jest nie tylko studium ludzkiej namiętności, ale też bezlitosną wiwisekcją relacji panujących w rodzinie. Miłość i zatrata, rozkosz i pohańbienie, niewinność i perwersja splatają się tu w nierozerwalny węzeł.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Bardzo wcześnie w moim życiu było za późno”.

„Historia mojego życia nie istnieje”.

„Teraz już wiem, że to nie stroje sprawiają, że kobiety są bardziej lub mniej piękne, i nie zabiegi upiększające ani cena kremu, ani nawet też wartość klejnotów. Wiem, że problem tkwi gdzie indziej. Nie wiem gdzie. Wiem tylko, że nie tam, gdzie kobiety myślą”.

„[…] nadeszła już niewątpliwie pora, kiedy nie może uniknąć pewnych zobowiązań wobec samej siebie”.

„[…] nie trzeba spodziewać się niczego, nigdy, od jakiejkolwiek osoby, od żadnego państwa ani żadnego boga”.

„Tu jest właśnie samo dno naszej wspólnej historii, że wszyscy troje jesteśmy dziećmi tej samej naiwnej osoby, naszej matki zadręczonej przez społeczeństwo”.

„Wspomnienie o mężczyźnie nie powstaje nigdy w tak olśniewającym natężeniu, jakie towarzyszy wspomnieniu kobiet”.

„Sądzę, że życie moje zaczęło mi się ukazywać dopiero w chwili, gdy się sobie przyjrzałam”.



                    
                            Akcja powieści rozgrywa się w Sa Dec, na terenie kolonii Francuskich Indochin, w latach 30. XX wieku. Jest to rzekomo autobiograficzny opis związku 15-letniej Francuski Helene Lagonelle z zamożnym, wykształconym Chińczykiem, starszym od niej o 12 lat. Ta zakazana relacja erotyczna odsłania tło jej niestabilnego i wyraźnie nieszczęśliwego życia rodzinnego. Helene mieszka ze swą skłonną do depresji matką i dwoma starszymi braćmi. Egzystują w nędzy, do której przyczyniło się uzależnienie od narkotyków i hazardu starszego brata. Brat i matka znęcają się nad nią, a brat czerpie z tego niezdrową przyjemność.
Helene od pierwszych lat szkolnych słyszała ciągle te samą śpiewkę matki i widziała ją budującą, co dzień przyszłość swoich dzieci i swoją własną. Pewnego dnia nie była już wstanie nic zrobić wielkiego dla swych synów, zrobiła, więc inaczej, zapewniła im w przyszłości możliwość wiązania końca z końcem, a oni też na swój sposób przyczyniając się do tego, zamknęli przed sobą wszystkie drogi. Helene chciała „zabić” swojego starszego brata, żeby, choć raz zdobyć nad nim przewagę: „Po to, żeby odebrać matce przedmiot jej miłości, tego syna, ukarać ją, że go kocha tak mocno, tak źle, a zwłaszcza po to, żeby ocalić młodszego braciszka…”.
                 
                              Kiedy po latach ogląda fotografie swojej rodziny z lat dzieciństwa wyraźnie zauważa, że matka nigdy się na nich nie uśmiecha, że czeka, aż skończy się fotografowanie. Po jej napiętych rysach, po pewnej niedbałości stroju, po sennym spojrzeniu widać, że jest wyczerpana, że się nudzi: „Matka przeżywała co dzień wielkie zniechęcenie. Czasem trwało ono dłużej, czasem znikało z upływem nocy. Miałam to szczęście posiadać matkę zrozpaczoną rozpaczą tak czystą, że nawet radość, choćby najsilniejsza, nie mogła jej całkowicie z tego wyrwać”.
                
                     Rodzina Helene „nie chodziła” głodna. Choć zdarzyło im się sprzedać meble na jedzenie to, jako „biali” mieli boya i czasem, co prawda jedli rozmaite paskudztwa, malutkie kajmany i brodniaki, ale były to paskudztwa pieczone przez służącego i przez niego podawane, i niekiedy pozwalali sobie na luksus odmowy jedzenia. Helene długo nie posiadała swoich sukienek. Jej sukienki były: […] w rodzaju worków, przerobione ze starych sukien matki. Nie licząc tych, które matka kazała Do uszyć dla mnie”. „Do” była wierną guwernantką rodziny, która nigdy nie opuściła ich matki, nawet po powrocie do Paryża, nawet, gdy starszy brat Helene usiłował ją zgwałcić w służbowym domku w Sadok, nawet wtedy, gdy nie otrzymywała już zapłaty za swoją pracę.

                  
                    Pewnego razu, kiedy Helene wracała z państwowej pensji w Sajgonie, mając 15 lat odkryła pewną kobiecą tajemnicę. Pod wpływem spotkania pewnego mężczyzny zaczęła zauważać, że „moc” kobiety to nie sprawa urody, drogich ubrań i zapachów, ale czegoś innego: „Teraz już wiem, że to nie stroje sprawiają, że kobiety są bardziej lub mniej piękne, i nie zabiegi upiększające ani cena kremu, ani nawet też wartość klejnotów. Wiem, że problem tkwi gdzie indziej. Nie wiem gdzie. Wiem tylko, że nie tam, gdzie kobiety myślą”. Na promie w czasie przeprawy przez odnogę Mekongu, Helene wysiadła z autobusu ubrana w znoszoną, niemal przezroczystą sukienkę, bez rękawów, z dużym dekoltem. Sukienka przepasana był paskiem jednego z braci a na głowie miała męski filcowy kapelusz, spod którego wystawały dziewczęce niewinne loki. Na promie obok autobusu stała duża czarna limuzyna z szoferem w białej płóciennej liberii. W limuzynie siedział bardzo elegancki mężczyzna, który uważnie przyglądał się piętnastolatce. Nie był „biały”. Ubrany był po europejsku, nosił garnitur z jasnego surowego jedwabiu jak sajgońscy bankierzy.
Wytworny mężczyzna wysiadł z limuzyny, zapalił angielskiego papierosa. Podszedł do dziewczyny w męskim kapeluszu i poczęstował ją papierosem. Widać było, że był onieśmielony. Ręka mu drżała. Różnią się rasą, on nie jest biały, musi przezwyciężyć tę różnicę i dlatego drży. Mówi, że jest Chińczykiem, że niedawno wrócił z Paryża, gdzie skończył studia, że mieszka w dużym domu z wielkimi tarasami. Subtelnie komplementuje dziewczynę a jej to sprawia przyjemność. Helene nie wróci już do domu autobusem, lecz limuzyną z przed chwilą poznanym mężczyzną. Nigdy już nie będzie podróżować autobusem przeznaczonym dla miejscowych. Będzie jadła obiady w najwytworniejszych restauracjach. Z chwilą, gdy weszła do limuzyny, zrozumiała, że jest poza swoją okropną rodziną, po raz pierwszy i na zawsze. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Mężczyzna przyjeżdżał po nią do szkoły, zabierał ją do swojej garsoniery. Ona nie potrafiła określić swych uczuć, nie czuła nienawiści ani odrazy, być może było to pożądanie?  On mówił jej, że ją kocha. Lecz wie, że ona nie pokocha jego. Kochają się namiętnie, wznoszą się ku rozkoszy. Nie mogą powstrzymać się od miłości. Kochanek ją myje, wyciera, podziwia, szminkuje i ubiera, uwielbia ją. Jest wybranką jego życia.
                      
                   Kochanek Helene płaci za jej utrzymanie, zaprasza całą rodzinę na wytworne kolacje. Jej bracia podczas spotkań tylko „żrą” i „chlają”, nic się nie odzywają. Gardzą Chińczykiem, zazdroszczą mu pieniędzy, pozycji, wykształcenia, klasy. Matka i starszy brat mają Helene za dziwkę, lecz nie przeszkadza to matce, bo może za pieniądze Chińczyka spłacać hazardowe długi starszego syna. Dziewczyna widzi, jaka przepaść dzieli jej kochanka i braci. Oni „biali”, lecz chamscy, prymitywni bez pomysłu na życie, na utrzymaniu matki. On Chińczyk, wykształcony, bogaty, ładnie pachnie kosztownymi perfumami. Jego odzież zrobiona jest ze złocistego jedwabiu. Rodzina z dezaprobatą odnosi się do jej mieszanego związku, ale odnosi z tego korzyści finansowe, a krępujące spotkania z jej kochankiem uwypuklają napięcia wywołane przez francuski system kolonialny, a także różnice w ich statusie oraz kulturowemu pochodzeniu. Kwestionując seksualne stereotypy, Helene angażuje się w ten związek, jako partnerka potrafi oddzielić fizyczność od emocji. Jest jeszcze dzieckiem, nie posiada zabezpieczenia finansowego, ale ostatecznie to ona ma przewagę w związku.
                    
                           W książce „Kochanek” Marguerite Duras opisuje patologię w rodzinie, która pchnęła dziewczynkę w ramiona dorosłego mężczyzny. Ten motyw nadaje tejże powieści niepokojący wymiar, bagatelizowany być może przez dorosłego narratora. Matka bohaterki w bezkrytyczny sposób wręcz patologiczny kocha najstarszego syna. Spłaca jego długi i utrzymuje do końca życia. Brat okrada boyów, okrada matkę, aby zebrać pieniądze na opium oraz na hazard. Matka sprzedaje dom, aby spłacić długi ukochanego syna. W ciągu jednej nocy została obciążona hipoteką. Matka płaci odsetki. Jej brat: „Był rodzinnym łobuzem grzebiącym po szafkach, zbrodniarzem bez broni”. Helene czuje, że matce zależy na jej wykształceniu tylko dlatego, aby w przyszłości zastąpiła ją w dalszym finansowym zabezpieczeniu brata. O swoich synach mówiła: „moi synowie”, była z nich dumna jak kiedyś ze swoich braci. Helene była dla niej „niewidoczna”. Dziewczyna zauważa z czasem, że jej matka jest szalona. Widzi, że guwernantka „Do” i brat mają wzgląd na to szaleństwo. Dopełnieniem tej patologii było życzenie matki, aby pochować ją i jej ukochanego syna w jednym grobie. Śmierć wyprzedziła zakończenie tej historii, ponieważ brat „umarł jeszcze za życia”, umarł jakby za późno: „Nasuwają się tu słowa: wszystko się dopełniło”.
               
                     W swojej książce Margurite Duras przechodzi od narracji w pierwszej osobie do narracji w trzeciej osobie. Wykorzystuje retrospekcję i impresjonistyczny, przerywany styl, a także odwołuje się do stylu tzw. nouveau roman („nowej powieści”) z lat 50. XX wieku., pod której wpływem pozostaje.  Powieść okazała się dzięki temu dobrym materiałem na film; w 1993 roku sfilmował ją Jean-Jacques Annaud.
               

Słyszy pan te śmiechy?



„Słyszy pan te śmiechy?”

Nathalie Sarraute



Autorka/ (ur. 18 lipca 1900 w Iwanowie, zm. 19 października 1999 w Paryżu) – pisarka francuska pochodzenia rosyjskiego, jedna z głównych reprezentantek tzw. nowej powieści. W swych utworach usiłuje śladem Marcela Prousta i Jamesa Joyce uchwycić i przedstawić świat przeżyć psychicznych.

Tłumaczenie/ Krystyna Dolatowska

Tematyka/ Książka pisana techniką tzw. sous-conversation (pod-rozmowy), gdzie na pozór błahe formacje słowne kryją niezliczone warianty reakcji psychicznych, wciąga i coraz bardziej przykuwa uwagę czytelnika.

Główny motyw/ Konflikt dwóch pokoleń, którego wyrazem nie jest już odwieczna walka młodej generacji ze starą, lecz całkowite niezrozumienie i życzliwa obojętność obu stron.



Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„[…] bywają dni, że nagle odzywa się w nas coś jakby przeczucie”.

„U jednostek pozytywnych, pełnych życia, ciekawość, potrzeba wiedzy górują nad wszystkim…”

„Ale zło jest wszędzie, wyłazi nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy, w momencie gdy się człowiek najmniej tego spodziewa, kiedy się czuje jak najbardziej bezpieczny…”.

„Sprawiedliwość uwzględnia wyłącznie fakty”.

„Kto milczy, zgadza się”.

„[…] to bardzo wskazane, żeby każdy miał swoje dziwactwa…”.

„Błogosławiony szacunek dla innych, który jest- jakież to słuszne, jakie 
prawdziwe - który nie jest niczym innym, jak tylko szacunkiem dla siebie. Żyć i dać żyć innym”.

„Zadziwiające, jak dalece strach potrafi czasem człowieka ożywić, dodać mu inwencji…”.

„Jesteśmy mieszkańcami Pompei przysypanymi popiołem… Mumiami złożonymi w sarkofagach. Pogrzebani razem z przedmiotami codziennego użytku…”.

„Z ojcostwem ma się chyba podobnie jak z małżeństwem, żeby się udało, trzeba mieć do niego powołanie”.


              
                      Psychoanaliza Freuda jest niewątpliwie i zasłużenie jednym z najbardziej wpływowych kierunków myślowych XX wieku. Freud zaoferował pierwszą ogólną teorię psychiki ludzkiej, opartą o nowatorskie założenie determinizmu psychicznego, otwierając drogę ku systematycznemu badaniu czynności dotąd uznawanych za niepodlegające badaniom, m.in. czynności przypadkowych i marzeń sennych. Opracował też pierwszą systematyczną metodę psychoterapii, która stanowiła rdzeń rozmaitych jej modyfikacji. Rozwinięte przez Freuda pojęcie nieświadomości odbiło się echem nie tylko w psychologii, ale również w filozofii i szerzej we wszystkich dziedzinach kultury. Można psychoanalizę zastosować zarówno do historii kultury, literatury, nauki o religii i mitologii, jak i do nauki o nerwicach, nie zmieniając jej istoty. Dąży ona do jednego i tylko tym jednym się zajmuje: wykrywa to, co nieświadome w życiu psychicznym.

                     Pod wpływem nauk Freuda -a może bardziej jego filozofii – wielu pisarzy próbowało „stworzyć” nową dziedzinę literatury - literaturę nieświadomości, która miała pozwolić człowiekowi lepiej uchwycić świat przeżyć psychicznych. Literatura nieświadomości wychodzi od podstawowej opozycji, jaką jest, treść ukryta i treść jawna. Celem takiej literatury było dotarcie do nieświadomej treści ukrytej. Stąd wielu znawców takiego stylu pisarstwa zwraca uwagę na identyfikację treści ukrytej utworu na podstawie przekładu „symboliki tekstu”. W potocznym tego słowa znaczeniu, literatura psychoanalityczna to zawiła analiza odmętów ludzkiej psychiki. Analiza znaczeniotwórczości człowieka. Głównymi prekursorami literatury nieświadomości byli: James Joyce, Marcel Proust, Virginia Woolf, William Styron, Samuel Beckett, Proust, Tomasz Mann i oczywiście Nathalie Sarraute.

                  Podstawowe założenie psychoanalizy, które wzięło się z prekursorskich odkryć Freuda, to założenie istnienia sensu- we wszystkich przejawach życia człowieka. Freud odkrył w tym wszystkim swoiste akty twórcze człowieka. W największych zawiłościach umysłu ludzkiego dostrzegał określone znaczeniowe formy. Freud poszerzył naszą wiedzę o całych obszarach ludzkiego doświadczenia, które przedtem pozostawały białymi plamami. Dzięki psychoanalizie wzbogacają się nasze możliwości docierania do pewnych sensów utworu- i to dających się dostrzec teraz gołym okiem, na ich powierzchni, a nie tylko w głębi-, które w interpretacjach literackich także pozostawały dotychczas białymi plamami. Polska psychoanalityk Danuta Danek stwierdziła, że „aby zrozumieć treść jej [psychoanalizy] pojęć i twierdzeń, i aby móc z niej w innej dyscyplinie naukowej warsztatowo, twórczo korzystać, potrzebne jest jeszcze poznanie jej przez własne doświadczenie, od wewnątrz. Potrzebne jest jej właśnie poznanie również w sposób warsztatowy, który jest zarazem poznaniem twórczym. Czyli we własnym procesie psychoanalitycznym”. A więc praca twórcza, literacka jest pewnym rodzaju psychoanalizą pisarza.

                 W tekstach literackich psychoanalizie poddawany jest autor utworu, bohater, relacje ich łączące, a także struktura narracji, czyli kolejność zdarzeń, punkty zwrotne, czy też obiekty zdarzeniom tym towarzyszące. Za każdym razem przedmiotem badań jest język, jako że lekcja udzielona nam przez Freuda nie pozwala już myśleć o człowieku, jako o Kartezjańskim podmiocie. Cogito ergo sum przeciwstawiona została nieświadomości.


                     W książce „Słyszy pan te śmiechy?” Nathalie Sarraute przywołuje za pomocą dźwięków -w tym wypadku poprzez śmiechy młodych ludzi- z zakamarków nieświadomości wspomnienia dwóch mężczyzn w podeszłym wieku. Dwaj dżentelmeni siedzą przy stole postukując starymi, przepalonymi fajkami, popijają brandy… Rozmowa między nimi toczy się cicho, powoli, później milkną na chwilę, nasłuchują… Z drugiego pokoju słychać śmiechy… Zostali teraz sami, jeden naprzeciw drugiego. Na niskim stoliku odsunięte na bok butelki i kieliszki zrobiły miejsce ciężkiemu zwierzęciu z gruzłowatego kamienia, które przyjaciel wziął z kominka, przeniósł ostrożnie i postawił tu, między nimi. Spojrzeniem, dłonią głaszcze z szacunkiem jego boki, grzbiet, jego szeroki pysk… Z oddali nadal słychać śmiechy…

Śmiechy umilkły. W końcu trzeba kiedyś iść do łóżka. Trudno przegadać całą noc…, o czym? O jakiś głupstwach, błahostkach… Młodzi ludzie dali sobie już spokój, rozeszli się każde do siebie, pozamykali drzwi, nareszcie cisza… nic nie słychać… zupełnie jakby powietrze zrobiło się nagle lekkie, uczucie wyzwolenia, swobody, beztroski… Rozmowa dwóch mężczyzn przeszła na temat posążka zwierzęcia. Jeden „tłumaczy” się przed drugim, że nie jest kolekcjonerem, że nie ma temperamentu zbieracza. Lecz będąc kiedyś z misją w Kambodży kupił figurę w jakimś sklepiku u handlarza starzyzną. Jednak u góry znowu młodzi zaczynają się śmiać. Za każdym razem pokładają się ze śmiechu… Wystarczy im byle co. Są młodzi, wesoło im… Skory do gniewu jeden staruszek zerwał się, ku zdziwieniu przyjaciela popijającego kawę, sączącego cassis, zadał gwałt wszelkim regułom dobrego wychowania, wybiegł na górę, zapukał, otworzył z wściekłością drzwi, wszedł… Co to znowu za śmiechy? Wytrzymać nie można…” a oni młodzi ucichliby natychmiast, przykucnęli po kątach przerażeni, jak „płochliwe nimfy zaskoczone przez satyra”.

Jednak po pewnym czasie młodzi znowu wybuchają śmiechem ze zdwojoną siłą… nie mogą już nad sobą zapanować: „Przypominają w tym uczniów wypuszczonych nagle na przerwę”. Starsi panowie wiedzą dobrze, bez żadnych niepotrzebnych słów, że śmiech z byle głupstwa… z jakiejś drobnostki całkowicie niewinnej, wypranej z wszelkiego znaczenia, wszelkiej wagi… śmiech z czegoś, z czego nawet nie da się nawet ująć w słowa, zapamiętać … właśnie taki śmiech, krótkie, urywane wybuchy, potem milczenie i znów, bez końca… stanowi miedzy innymi sygnał podobny do objawów będących wynikiem reakcji chemicznych subtelnych i skomplikowanych, zachodzących w następstwie wolnych przemian, które zapewniają funkcjonowanie żywego organizmu.

Mężczyzna, który spokojnie nabijał fajkę, odsunął kamienne zwierzę na bok, tam gdzie stoją butelki i kieliszki, wzniósł palec i powiedział: „Słyszy pan? (…) Czyżbym ja oszalał?

               Na tym tle Nathalie Sarraute w książce „Słyszy pan te śmiechy?” pokazuje jak nieświadomość przechowuje swoiste wzorce i możliwości zachowań, które ukonkretniają się w określonych sytuacjach: "Praobraz, czyli archetyp, jest postacią demona, człowieka lub procesu - która powraca w toku dziejów tam, gdzie swobodnie przejawia się twórcza fantazja" (C.G. Jung „O stosunku psychologii analitycznej do dzieła poetyckiego”). Obok elementów psychoanalizy, literatura wykorzystuje również inny nurt współczesnej psychologii - behawioryzm, który kwestionuje metody introspekcyjne, poddając w wątpliwość ich poznawcze rezultaty, odrzuca pojęcie świadomości, jako rzecz niesprawdzalną. Twórca, posługując się tzw. narracją behawiorystyczną (rozbudowany dialog, ograniczenie zasięgu mowy pozornie zależnej), koncentruje się przede wszystkim na przedstawianiu zewnętrznym postaci, ich zachowań, reakcji, gestów, słów - zupełnie rezygnuje z bezpośredniego nazywania i opisywania stanów psychicznych. Behawioryzm w literaturze był w pewien sposób odrzuceniem wzorca prozy narracyjnej posługującej się analizą psychologiczną, polegającą na przedstawianiu i badaniu stanów wewnętrznych postaci. Nathalie Sarraute wyjaśniając swój warsztat pisarski powiedziała: „…Od Freuda do Prousta, a nawet Dostojewskiego nie sposób nam już wierzyć w charaktery, w które Balzac na przykład wierzył tak mocno. Cała nasza wiedza o człowieku zmierza dziś ku anonimatowi. Wiemy, że wszyscy ludzie, jeśli obserwować ich z pewnej płaszczyzny, są dokładnie jednakowi, ulegają tym samym impulsom”. Książkę „Słyszy pan te śmiechy?” Nathalie Sarraute polecam, jako „rozgrzewkę” szczególnie tym czytelnikom, którzy w przyszłości chcą się „porwać” do przeczytania „Ulissesa” Jamesa Joyce’a.