20 grudnia 2019

Autopsja


„Autopsja”


Robert McLiam Wilson




Autor/ (ur. 1964 w Belfaście) - północnoirlandzki powieściopisarz. W prozie Wilsona uderza nadzwyczaj szeroka gama odczuć: tragizm, komedia, realizm, absurd, wnikliwość polityczna...

Tłumaczenie/ Maria Grabska-Ryńska

Tematyka/ Oryginalny tytuł powieści, „Ból Manfreda", zdradza jej główny temat, bowiem w swojej mrocznej, zdyscyplinowanej prozie Wilson przywołuje ból w jego najrozmaitszych postaciach: zadawany innym i sobie, szalejący wewnątrz i czyhający w świecie zewnętrznym, wykalkulowany i samoczynny, sprawiający radość i siejący przerażenie. Niepokojąca książka o ohydnym życiu, zmarnowanej miłości i miłosiernej śmierci. Wilson do głębi wstrząsa czytelnikiem, obnażając z precyzją chirurga wnętrze człowieka, który dobrowolnie skazuje się na cierpienie fizyczne i psychiczne. Źródłem tego cierpienia jest miłość, zazdrość i pragnienie bezwzględnego przywłaszczenia sobie ukochanej osoby.

Główny motyw/ W „Autopsji" dostajemy zapis ostatnich dni życia głównego bohatera, angielskiego Żyda Manfreda. Już od pierwszych zdań powieści Wilson kreśli znakomite, niemal anatomiczne studium rozwoju bólu i prób jego oswajania. Jest to szczególny ból, który Manfred w sobie trzyma, pielęgnuje i bezwarunkowo akceptuje. Opisana chłodnym stylem choroba pustosząca od wewnątrz ciało Manfreda współgra z chorobliwym światem, w który wrzuciła bohatera wielka historia. Świat ten to między innymi cywilizowana Anglia, której rzeczywistość wydawałoby się daleka od tętniących nazizmem Niemiec, z których wyemigrowali rodzice Manfreda i skąd przyjechała jego żona. Angielska rzeczywistość jest również okrutna i bezwzględna, choć jest to okrucieństwo na inną skalę. Na angielską potworność składa się monotonia bezbarwnej codzienności. Ta europejska ziemia obiecana okazuje się krajem martwym, w którym nie ma miejsca dla Żydów. Dlatego Manfred umiera wykorzeniony, w świecie dojmująco obcym.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Wojna zniszczyła w nim tę iskierkę niewinności, która istocie ludzkiej jest niezbędna”.

„Pragnienia są niebezpieczne, sprawiają ból”.

„Lustro opowiadało mu fantastyczne baśnie o dostatku i szacunku; tymczasem rzeczywistość odbiegała coraz dalej od tego, o czym mówiło lustro (…)”.

„Pokaż mi swoje obsesje, a powiem ci, kim jesteś”.

„Zdolność przewidywania bywa źródłem wielu drobnych przyjemności”.

„Nawet starość i niedołężność mogą stać się pożywką dla dobrego humoru”.

„Czasem trudno pamiętać, że przeszłość nie jest, jak sądzą ludzie, czarno-biała”.

„Ale kiedy szorował kuchenkę, mył lodówkę lub kredens, nigdy nie udawało mu się zetrzeć nalotu samotności i winy”.

„Człowiek samotny bezboleśnie marnotrawi cenne towarzystwo, jakim jest czas”.

„Jeśli potrafisz namówić ludzi, by umierali, bez trudu zdołasz namówić ich do zabijania”.

„Wojna pokazała mu, że wszystkich można winić za wszystko i każda para rąk jest brudna”.

„Szept jest najlepszą pożywką manii prześladowczej (…)”.

„Piękne kobiety zawsze skłaniały go do refleksji na temat śmierci”.

„Kompleks wyższość ludzi urodziwych nie różni się zbytnio od kompleksu niższości, na który cierpi brzydota. Kobiety zarówno piękne, jak i brzydkie nikną w architekturze swego ciała. Uroda nie jest prawdziwym dobrodziejstwem”.

„Dla człowieka, który cierpiał przez całą noc, świat jest zawsze rozczarowaniem”.

„Goje często mylą uprzejmość ze słabością”.

„Pielęgnował martwy żal za umarłym marzeniem”.

„Natura w istocie swojej jest brutalna i okrutna”.

„Pozór przerodził się w coś na kształt subiektywnej prawdy”.

„Niewidomy, uczył się kochać ślepo”.

    

Jesteśmy zbyt podekscytowani by zawracać sobie głowę codziennością. Mamy poczucie, że wiedziemy pełniejszy żywot. I wszystko by było cudownie, gdyby – jak powiedział pacjent pewnego psychiatry – nie ta „cholerna” rzeczywistość. Raz na jakiś czas ściąga nas na ziemię. Musimy wrócić z wyprawy wysokogórskiej, przestać gromić kosmitów, przerwać liczenie oddechów. Nie różni się to wiele od działania używek —kac, ból głowy, świat jest do niczego. Trzeba szybko dostarczyć nowej porcji używki lub fluoksetyny. To, do czego uciekamy budzi nas z odrętwienia, daje poczucie, że żyjemy, w naszych żyłach pojawiaj się więcej krwi, przez chwilę świat wydaje się kolorowy. Trzaskamy przeciwników w grze komputerowej, z wypiekami na twarzy śledzimy przygody detektywów i czarnoksiężników, wczytujemy się w katalogi znaczków, śledzimy z fascynacją wywodów o tym jak zostać bogatym czy być zawsze szczęśliwym albo też z przekrzywioną głową śpiewamy psalmy, powtarzamy mantry czy liczymy oddechy. Ludzie od zawsze uciekali od problemów: alkohol, narkotyki, wyprawy wojenne, hazard, pracoholizm, zaawansowane kolekcjonerstwo, przeprowadzka do leśniczówki lub planujemy wyjazd do jakieś aśramy… Dziś oferta dla eskapistów jest szczególnie rozbudowana: gry komputerowe, wirtualne społeczności, Facebook, czytanie blogów (takich jak ten), pisanie blogów (takich jak ten), bieganie maratonów, bicie rekordów na siłowni, sporty coraz bardziej ekstremalne – sami wiemy jak wielka jest oferta, tego, co pozwala oderwać się od tej bolesnej, nudnej, szarej i zimnej rzeczywistości.

Robert McLiam Wilson za sprawą „Autopsji” dołączył do znamienitego grona pisarzy antyeskapistów.  Słowa Irlandia, patriotyzm i narodowa tożsamość nie padają w tej książce ani razu.  Co więcej, akcja „Autopsji” osadzona jest we współczesnym Londynie, a jej bohaterowie to nie Irlandczycy, lecz Żydzi. Nie znaczy to jednak, że Wilsonowi udała się ucieczka od  idei innego irlandzkiego pisarza noblisty Seamusa Justina Heaneya. On ją raczej przełożył z wymiaru narodowego na wymiar osobisty, tworząc opowieść, której główny bohater, Manfred, decydując się na zakończenie swojego przegranego życia postanawia czas, który mu został, przeznaczyć na odkopanie swojej historii. To opowieść okrutna, bezlitosna, zarówno dla narratora, bo pozwala mu na odkrycie całej podłości jego życia, jak i dla czytelnika, bo oto miły, schorowany staruszek w kapciach, którego zdążyliśmy już obdarzyć sympatią okazuje się być ukrytym sadystą.  I tak, z pasją hieny cmentarnej, Manfred odkopuje wartość swoich młodzieńcze ideałów, walki o normalność po doświadczeniach na froncie, odnajduje szaloną miłość do żony, Emmy, i radość wspólnego budowania rodzinnego gniazda, wreszcie na nowo poznaje smak uczuć rodzicielskich. Przywołuje na nowo historię swojej żony, czeskiej Żydówki cudem ocalałej z obozu w Teresinie, a co za tym idzie, historię Zagłady. Seamus Justin Heaney twierdził, że na historię trzeba zareagować. Reakcją Manfreda jest ślepa agresja.

Biorąc pod uwagę ton spowiedzi Manfreda, trzeba przyznać, że Wilson wykazał się imponującym talentem. Czytelnik wyczuwa, że obcuje z prozą z krwi i kości, intymną, nieprzegadaną, jest zawsze świadkiem czegoś interesującego, nawet, jeśli jest to bolesne. Wydaje się, że ponieważ Irlandczycy utracili swój język ojczysty, teraz próbują to nadrobić w angielskim, pisząc precyzyjnie, prosto, dojrzale. Precyzja jego języka to precyzja broni palnej, trafia prosto w oczy, pozostawiając czytelnika oniemiałego ze smutku i bólu nad zmasakrowanym życiem. Pisząc „Autopsję” Wilson dokopał się do najczarniejszych historii, zarówno w makro jak i mikro skali, uniknął jednak koniunkturalnego epatowania brutalnością, konstruowania rzeczywistości na podstawie binarnych przeciwieństw, luksusu łatwego osądu. Zbolali czytelnicy po lekturze tej książki mogą odkryć ziemię pod paznokciami. Zupełnie tak jakby współuczestniczyli w rozkopywaniu grobu.

            Manfred bohater książki „Autopsja” od dawna chciał umrzeć. Kiedy więc odkrył w swoim zużytym ciele nowy ból, postanowił zachować to w tajemnicy. Oczywiście nie planował samobójstwa. Dawniej Manfred zachłannie kochał życie. Miało dlań mnóstwo czarownych powabów; pożądał go niczym młody kochanek. Niektóre z jego wspomnień wciąż jarzyły się własnym euforycznym światłem. (W miarę jak Manfred wiądł ze starości, wspomnienia stawały się coraz bardziej jędrne i rumiane). Jego była żona Emma przysporzyła mu niezaznanych wcześniej mąk tęsknoty, lecz swego czasu czerpał z niej zarówno siłę, jak słabość. Każdy dzień, każdy wysmakowany tom przeszłości był spełnieniem. Zaznał wiele dobrego, ale także uczynił wiele złego. Zadawał krzywdy i sam ich doznawał. „Wojna zniszczyła w nim tę iskierkę niewinności, która istocie ludzkiej jest niezbędna”. A rozstanie z żoną obróciło go w proch. Bez niej jego życie stało się jałową manifestacją nicości. Od ponad dwudziestu lat spotykali się raz w miesiącu na zimnej parkowej ławce. Ich syn Martin, wyrósł na mężczyznę, którego Manfred nie potrafił kochać. Czuł się jak wypalony żużel. Chciał nie tylko umrzeć, ile przestać żyć. Pragnienie śmierci miało dla niego równie mało sensu jak wszystko inne. Emma „zabiła” go przed dwudziestu laty. Odkąd odeszła, Manfred był już tylko chodzącym, odpychającym „trupem”. Nocami przeglądał jej stare listy. Teraz rozumiał, od początku wiedziała, jak to się skończy. Drzemiący w niej strach przed Manfredem miał w swoim czasie wybuchnąć z niszczycielską siłą. Manfred pamiętał własne listy, namiętne i ekstrawaganckie. Listy Emmy zawsze były chłodne i ostrożne, bez śladu zaangażowania. Pilnowała, żeby nie zostawiać za sobą „śladów”.

Manfred, jako stary już człowiek czuł, jak jego życie kona wraz z kończącym się stuleciem i wraz z nim odchodzi w niebyt. Ani on, ani jego wiek nie mieli się, czym pochwalić. Teraz łączył ich wieczorny dramat dwóch głupców babrających się w żrących sentymentach. Obu czekał taki sam koniec. Nadchodzące lata były im wrogie. Śmierć zdawała się czymś łatwym. Pomału umierał on i stopniowo odchodził wiek XX. Kiedyś, dawniej, samobójstwo wydawało się proste. Przed drugą wojną światową miał miejsce ten przykry wypadek: jego ukochana dziewczyna odebrała sobie życie. Była miłą dziewczyną, chociaż niezbyt ładną. Miała dziewiętnaście lat. Manfred był taktowny i kochał ją troskliwie. W końcu pewnego wieczoru zadzwoniła prosząc, aby ją odwiedził. Chwile przed jego przyjściem wyskoczyła przez okno. Manfred mocno to przeżył. Przygniatała go świadomość, że w jakiś sposób ją zawiódł. Nie czuł się jednak winny. Rozpacz kobiet uważał, to dla umysłu fenomen niezgłębiony, niemający nic wspólnego ze światem mężczyzn. Ta sprawa zostawiła mu w duszy nieprzyjemną, zimną gorycz. Jego matka płakała tak bardzo, że Manfred nie miał już żadnych łez do dodania. Wielu miłych, życzliwych mu ludzi mówiło źle o zmarłej, tak, że żal chłopaka wkrótce się ulotnił;, pozostało głównie zdziwienie i zażenowanie. Teraz, gdy wyglądał własnej śmierci, rzadko pozwalał sobie na mniejszy lub większy żal.

Odkryty i ujawniony ból przybierał na sile. Ból był po prostu jakąś wiadomością, zaszyfrowaną informacją. Obecność bólu stała się nieustanna, natarczywa. Od czasu do czasu, kiedy ból był naprawdę nie do zniesienia, Manfred kuśtykał do kuchni i otwierał szafkę, w której trzymał leki. Ale podświadomość dalej przypominała mu o krzywdach, których nie dało się już naprawić. Kilka pierwszych lat separacji Manfred przeżył jak w celi śmierci, otępiały z żalu i wstydu. Potem znalazł mieszkanie, w którym miał spędzić następne dwie dekady. Przyzwyczaił się do samotności. Jej niezmienność koiła go i postarzała. Nim dobiegł do pięćdziesiątki, czuł się jak Matuzalem. Boleśnie tęsknił za Emmą. Pierwszy rok był czarną plamą, przeczekany, ale niezapamiętany. Manfred czasami się zastanawiał, jak zdołał go przeżyć. Pracował, jadł i oddychał w pozbawionej światła, wyzutej z myśli apatii. Wciąż się spotykali. Nie wiedzieć, czemu, wciąż chciała się z nim spotykać. Zakaz, który narzuciła, nadal obowiązywał, choć ślady pobicia dawno się zagoiły. Raz w miesiącu siadał, więc na ławce w parku z odwróconą twarzą, oczyma niewidzącymi i mokrymi od łez. Nikomu nie mówił, jak wyglądają ich rozmowy. Ludzie uznaliby je za absurdalne, za dowód choroby psychicznej, jego lub jej. Kolegom z pracy nawet by przez myśl nie przeszło, że Manfred nie mógł podczas spotkań spojrzeć na żonę. Ich syn Martin, jako dziecko w ogóle nie wiedział, że się spotykają.

Bił ją za to, że żyła przed nim i bez niego. Bił ją za krzywdy, które wyrządził jej, kto inny. Bił ją za wojnę i za Holocaust. Za jej urodę, za syna, za jej milczący stoicyzm. Bił ją, bo ją „kochał”. Zawsze był zazdrosny o nienazwaną przeszłość Emmy. Był zazdrosny o wszystko: o autobus, którym jeździła do szkoły, o jej spódniczki i buty. O zasłyszane dźwięki, oglądane widoki, myśli, które chodziły jej po głowie. Wiedział, że jest mu wierna- musiał się, więc zadowolić zazdrością o inne rzeczy: o dom, o syna. A przede wszystkim o wojnę. Za drugim razem pobił ją, dlatego, że podejrzewał, iż w obozie padła ofiarą gwałtu. Był zazdrosny o jej pobyt w miejscu zwanym Birkenau. Z oddalenia Emma rządziła jego życiem o wiele skuteczniej, niż gdy byli razem, stała się jego jedyną wartością. Każda samotna chwila w obskurnym mieszkaniu była pieczołowicie pielęgnowanym rytuałem jej nieobecności. Manfred roił sobie, że niewidzialna żona czuwa nad nim, widzi i słyszy wszystko, co on czyni w samotności. Te fantazje nadały kształt jego bezcelowemu życiu. Czuł jednak, że jak w bajce musi nastąpić koniec, konkludujący i ostrzegawczy morał. Dowód miłości, dowód pokuty. Teraz wiedział, co widziała jego żona w lustrze, patrząc na własną twarz naznaczoną jego rękami. Widziała Gehennę, druty Birkenau i stosy trupów zabitych bez powodu. Patrzyła, jak część jej duszy umiera, bo tak się dzieje z ludźmi, którzy przeżyli piekło.  

            Jak to się dzieje, że ofiary przemocy lub nadużyć psychicznych, po bolesnych doświadczeniach osobistych, nie wyciągają z nich wniosków i dopuszczają się krzywdzenia innych? Istnieje wiele połączonych ze sobą mechanizmów psychologicznych, które doprowadzają do takich sytuacji. Spójrzmy na ten problem poprzez dzieciństwo Manfreda. Jego ojciec tak bardzo bał się ciemności, że jego życie było ciągłym pościgiem za światłem dnia. Latem wstawał o czwartej i kład się przed zmrokiem, pospiesznie, by zdążyć przed nocą. Zimy, gdy mrok dłużył się nieznośnie, wprawiały go w panikę, której nie potrafił ukryć. Cała rodzina musiała się dostosowywać do obłąkańczego rozkładu dnia, którego rytm dyktowała fobia. Paradoksalnie może właśnie dzięki temu Manfred i jego dwaj bracia nigdy nie bali się ciemności, nawet, kiedy byli mali. Pokochali noc, bo jakimś cudem budziła w ojcu trwogę. Pomału role w rodzinie odwracały się, to synowie stawali się dla swojego ojca „ojcami”. Ojciec wiedział to i lękał się, że zaczną nim pogardzać, toteż stał się bardziej szorstki, częściej demonstrował swą niepewną męskość. Chłopcy rośli, ojciec pochylał się i kurczył. Mówił, więc coraz głośniej i coraz bardziej się bał. Matka była kiedyś figlarną, rozchichotaną dziewczynką. Jej pogodna natura przysparzała rodzinie wielu zmartwień. Nim skończyła szesnaście lat, stała się sławna na niektórych odcinkach Mile End Road w Londynie. Opowiadano, jak „zagrała na nosie” najbardziej poważanemu rabinowi w Londynie, gdy przyłapano ją na niewybaczalnym występku palenia papierosów w szabas. Gardziła mężczyznami, nie lubiła Żydów i otwarcie wyśmiewała brodatych młodych chasydów z pejsami zwisającymi spod kapeluszy. Swe odstępstwo od norm, bolesny dopust dla męża, traktowała, jako powód do dumy, wyróżniało ją, bowiem spośród innych. Uważała się za Angielkę, o swoim żydostwie pamiętała tylko w rzadkich chwilach wzruszenia albo, gdy ją obraził jakiś bezczelny goj. Naśladowała amerykańską modę i podziwiała chrześcijanki, których kobiecość rozkwitała według niej znacznie pełniej. Zarówno ona, jak i jej synowie poddani byli woli pana domu, ale to matka trzymała ster. Z cieniem wstydu Manfred przyglądał się małżeństwu rodziców. Był świadkiem drobnych rebelii i kompromisów. Matka nie była piękna i Manfred wiedział, że to ją boli. Tęskniła za urodą rozdawaną przez Stwórcę w sposób arbitralny. Idąc z nią ulicą, chłopiec czuł, jak rani ją obojętność przechodzących mężczyzn. I oto w stosunku do matki także role się odwróciły. Manfred pieczołowicie udawał, że wierzy w jej urodę. Wszedł w rolę swojego ojca. Ona zaś nazywała go swoim małym mężczyzną i oczekiwała, że będzie składać jej hołdy, do jakich dorośli mężczyźni nie byli skorzy.

            On i jego bracia pobierali nauki w chederze. Przez długie nudne lata wkuwali Talmud pod okiem starców mamroczących modlitwy, których nie rozumieli. Później dwaj starsi bracia poszli do żydowskiej szkoły publicznej, któregoś wszakże wieczoru matka i ojciec strasznie się pokłócili, skutkiem, czego chłopców przeniesiono do gojskiego przybytku edukacji. Posłano tam i Manfreda, kiedy podrósł. On i jego bracia byli jedynymi Żydami w szkole. Ponieważ ojciec nie zarabiał tyle pieniędzy, ile w swoim mniemaniu powinien zarabiać, dom zaczął podupadać. Matka chodziła niezadowolona, krzyczała, że to wszystko jego wina. Stare meble, spadek po poprzednich, roztropniejszych pokoleniach, znikały z różnych kątów. Wkrótce w domu zapanowała schizofreniczna atmosfera. Matka z ponurą miną dokonywała cudów, żeby związać koniec z końcem. Ilekroć brakowało pieniędzy, na jej twarzy tygodniami gościła gradowa chmura. Rozpaczała, że nie ma córki. Prowadziła dom nieudolnie i niechętnie. Kilka lat musiało minąć, nim Manfred zauważył, że ojciec zawsze znajduje pretekst, by zerwać znajomość z każdym, komu zaczynało się dobrze powodzić. Kiedy chłopiec w końcu przejrzał tę taktykę, czuł bolesny wstyd, ilekroć ojciec skreślał kolejnego przyjaciela, który zdradzał go odnosząc sukces. Dominacja matki nad ojcem zwiększała się w miarę, jak synowie dorastali. Podkopywana pozycja ojca rodziny szybko legła w gruzach, a kilka wątłych prób uratowania resztek autorytetu spełzło na niczym. Żona nie znosiła żadnego sprzeciwu. Staruszek mógł się zżymać- już nikt go nie słuchał. Jego bezsilność nie była dla Manfreda zaskoczeniem. Wiedział, że ma ona źródło w jakiejś starej ranie, jakiejś zastarzałej waśni między rodzicami. Ze słów padających w rozmaitych sprzeczkach wywnioskował, iż w początkowym okresie małżeństwa ojciec starał się podporządkować sobie żonę i najwyraźniej użył wobec niej przemocy. Był to błąd, o którym nigdy nie pozwoliła mu zapomnieć. Teraz Manfred już rozumiał znaczenie zawoalowanych aluzji i pretensji, których jako dziecko nie potrafił pojąć. Wstyd mu było za nich oboje.

            Manfred, stygmatyzowany nieciekawym dzieciństwem, pogardzający ojcem i spośród rodzeństwa najmniej kochany przez matkę, wyrasta na samotnika i dziwaka. Parentyfikacja w rodzinie, samobójstwo pierwszej dziewczyny, wybuch II Wojny Światowej i kilkuletni los frontowego żołnierza, odciska na nim swoje piętno, zaburzając percepcję prawidłowego postrzegania świata. Miłość życia, zawłaszczająca całego Manfreda, miłość absolutna ze wszystkimi jej przypadłościami, aż po dramat rozgrywający się w czterech ścianach mieszkania. Bije żonę, nie kocha syna, zło, odbywające swój triumfalny pochód przez życie Manfreda, ani na moment nie zwalnia kroku, chwilami przyczaja się i usuwa w cień, by w odpowiednim momencie uderzyć ze zdwojoną siłą. Casus oprawcy i ofiary znakomicie ze sobą korespondują. Na nic zdaje się próba przemiany naszego bohatera, nikt w nią nie wierzy, najmniej zaś sam zainteresowany. Doświadczenia z dzieciństwa w dużym stopniu kształtują przyszłość człowieka. Jest masa osób, które wyszły z domów pełnych przemocy, i choć nienawidziły tej agresji z całego serca, własną rodzinę budują na podobnych zasadach. I analogicznie, kiedy wychowujesz się w normalnym, przyjaznym środowisku, szanse na to, że się stoczysz, oczywiście w dalszym ciągu są, ale jednak mniejsze niż w przypadku osoby, którą z każdej strony otacza to co najgorsze. O ile jednak o negatywnym wpływie środowiska na rozwój młodego człowieka mówi się sporo, tak kwestia „dobrego domu” nie budzi większego zainteresowania. Ba, niekiedy nie uważa się tego nawet za jakikolwiek bonus. Pytanie tylko, czym jest ten „dobry dom”…? W biografii Manfreda tkwi brzemię nienazwanego doświadczenia, na tyle dotkliwego, że życie i pamięć o jego życiu stają się dla niego ciężarem. Przygnieciony nim Manfred wypatruje tylko śmierci.

„Autopsja” to ostre, bez znieczulenia dokonywane cięcia na żywym organizmie. Brzydki stary i schorowany człowiek podejmując próbę rozliczenia się z życiem, oddaje ciało we władanie potężnego, nowotworowego bólu, a sumieniu wystawia rachunek. Bilans wypada jednak nieciekawie, oto doświadcza miłości, którą bezwzględnie niszczy, pielęgnuje nienawiść, bo to łatwiejsze. Rozpacza nad grozą wojny i Holokaustu, wstydliwie rozczulając się nad sobą. Wojenne demony wojny, wściekła zazdrość, pycha i chora miłość, wystawiają Manfredowi rachunek i mam nieodparte wrażenie, że teraz wszystko się bilansuje. Ta europejska „ziemia obiecana” okazała się martwą krainą, w której nie ma miejsca dla Żydów. Dlatego Manfred umiera wykorzeniony, w świecie dojmująco obcym.