25 marca 2018

Życie i czasy Michaela K.


„Życie i czasy Michaela K.”

John Maxwell Coetzee





Tłumaczenie/ Magdalena Konikowska

Tematyka/ Nie można przejść obojętnie wobec losów Michaela K., tej smutnej opowieści o istnieniu człowieka, który wypadł gdzieś poza ramy życia. To opowieść o ranie, którą jest ludzka egzystencja w obliczu bezduszności innych. Zazwyczaj ludzkie ciało walczy o przetrwanie na wszystkie sposoby, jednak doczesna powłoka Michaela K. pragnie jedynie być wolna. Cokolwiek by to oznaczało, marzy o wolności. Nie tylko jego życie, ale i czasy są niespokojne. W kraju, o którym mowa szaleje apartheid a pewna grupa ludzi nie jest traktowana tak, jak na to zasłużyła.

Główny motyw/ W RPA trwa wojna domowa. Płoną miasta, kraj patrolują uzbrojone konwoje, wojskowe posterunki pilnują dróg. Michael K., prosty, wycofany ogrodnik, usiłuje przetrwać w rozpadającej się rzeczywistości. Wraz ze schorowaną matką opuszcza miasto i rusza na farmę zapamiętaną z dzieciństwa. Wkrótce jego podróż staje się poszukiwaniem punktów odniesienia w ogarniętym chaosem kraju. Życie i czasy Michaela K. to historia o poszukiwaniu wolności i niewinności w świecie upadku. Na bezdusznym lądzie, w czasach trwogi i pogardy, Michael, dojrzewając do własnej świadomości, zadaje światu proste pytania oparte na kilku podstawowych zasadach.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Lepiej, jeśli nie trzeba liczyć na innych”.
„Historia, jego życia nigdy nie była ciekawa”.
„Całe życie przespałeś. Czas się zbudzić. Jak myślisz, dlaczego korzystasz z ich dobroczynności, tylko ty i dzieci? Bo ich zdaniem jesteś nieszkodliwy, bo oczy masz zamknięte, bo nie widzisz prawdy dookoła siebie”.
„Szkoda, że aby przeżyć w takich czasach, człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę”.
„Do tego doszło, żyć tak, by jego życie nie zostawiło śladów. Do tego doszło”.
„(…) dostatecznie wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić, ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego”.
„Jest jak kamień, jak kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym życiu wewnętrznym”.
„Niegdyś mnie uczono, że w ciele nie ma miejsca na ambiwalencję. Ciało, uczono mnie, chce tylko żyć.  Samobójstwo, tak uważałem, nie jest działaniem ciała przeciwko sobie samemu, lecz działaniem woli przeciw ciału”.
    

                   Niewiele jest takich książek, które głęboko poruszają opinię publiczną, zmuszając do rozrachunku z własną przeszłością, nie zawsze popularną i chętnie przyjmowaną. Wielokroć w efekcie oddziaływania takich dzieł rodzi się niewytłumaczalny sprzeciw pozbawiony nierzadko racjonalnej analizy i krytycznie uprawnionego spojrzenia. Szybko takie dzieła szufladkowane są, jako „kontrowersyjne”. Negatywne opinie stwarzane są niejako a priori, a twórcy poruszający niewygodne tematy traktowani są czasem jak wrogowie publiczni. Przykładem może być Günter Grass, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W obu krajach oskarża się go o moralny relatywizm. Podobna historia dotyczy również książek Jana Tomasza Grossa, poruszających niewygodne kwestie związane z polskim antysemityzmem. Można nie zgadzać się z wszystkimi argumentami historyka, jednakże niewątpliwym jest, że porusza on temat drażliwy i ważny w kontekście rozliczania przeszłości. W stosunku do Thomasa Bernharda Austriacy ukuli nawet termin „Nestbeschmutzer”, co można tłumaczyć, jako „kalający własne gniazdo”. Najczęstszym i najbardziej prozaicznym efektem tego odrzucenia, będącego skądinąd skutkiem tradycyjnej narodowej dumy i z niej wynikającej niechęci do przyznania się do własnych błędów, jest popularność autorów poza krajem, z którego pochodzą, podczas gdy u siebie są niedoceniani. Podobnie rzecz się ma z Johnem Maxwellem Coetzeem. Apartheid, społeczne tło jego powieści, mimo całkowitego zniesienia i częściowego rozliczenia, wciąż jest tematem tabuizowanym w jego ojczyźnie.

  Powieść „Życie i czasy Michaela K” wykorzystuje mocno zakorzeniony topos sielankowości Afryki Południowej by rzucić wyzwanie mitom, które podtrzymuje reżim apartheidu. Michael K, czarny chłopak z zajęczą wargą, który wychowywał się w domu dla biednych dzieci w RPA ery apartheidu, zostaje ogrodnikiem w dzielnicy Sea Point w Kapsztadzie, gdzie jego matka pracuje, jako pomoc domowa. Gdy matka zapada na ciężką chorobę, Michael stara się przewieźć ją na farmę w Karru, gdzie się urodziła, lecz kobieta umiera w drodze. Bohater postanawia kontynuować podróż, chcąc rozrzucić prochy swej matki na opuszczonej farmie. Decyduje się jednak pozostać na niej. Zajmuje się uprawą dyni i prowadzi prostą egzystencję, żyjąc z ziemi. Wojna domowa szaleje. Michael zostaje oskarżony o wspieranie rebelii, a następnie aresztowany i internowany w obozie pracy, gdzie odmawia przyjmowania pożywienia. Udaje mu się jednak zbiec i powrócić do Sea Point, gdzie będzie prowadził włóczęgowskie życie.

Michael K. nie ma łatwego życia. Rodzi się z zajęczą wargą, co dla niego samego jest bez znaczenia, gdyż refleksje otoczenia na temat jego osoby są ostatnią rzeczą, którą się przejmuje. Ten fizyczny defekt jednak ma oczywiste społeczne konsekwencje. Pierwsze, co zauważyła akuszerka, kiedy pomogła Michaelowi K. wydostać się z brzucha matki na świat, to zajęczą wargę chłopca. Warga podwijała się jak noga ślimaka, natomiast lewe nozdrze unosiło się do góry. Matce powiedziała: „Powinnaś się cieszyć, tacy przynoszą szczęście domowi”. Od samego jednak początku Annie K. nie spodobały się stale rozchylone usta i żywe różowe ciało, które obnażały. Drżała na myśl o tym, co też w niej rosło przez tyle miesięcy. Dziecko nie mogło ssać piersi i płakało z głodu. Spróbowała butelki; kiedy i to zawiodło, karmiła je łyżeczką, zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy kaszlało, pluło i zawodziło. Anna K. zabierała dziecko ze sobą do pracy, nawet wtedy, kiedy już wyrosło z niemowlęctwa. Trzymała je z dala od innych dzieci, ponieważ sprawiały jej ból ich śmiechy i szepty.  Rok po roku Michael K. siedział na kocu przypatrując się, jak matka pastuje cudze podłogi, i uczył się być cicho.  Matka, nie mając środków utrzymania, oddała go do ośrodka opiekuńczego dla lekko opóźnionych dzieci, gdzie w atmosferze strachu Michael K. dorasta. Zostaje potem ogrodnikiem, a gdy kończy trzydzieści lat, zaczyna opiekować się matką, która nie jest w stanie pracować na swoje utrzymanie. Zastraszeni, przytłoczeni nieludzką polityką i zamieszkami w Kapsztadzie, ulegając wizjom matki przypominającej sobie dzieciństwo, wyruszają w podróż do miejsca, skąd kiedyś musiała odejść. Udają się w surrealistyczną wędrówkę po państwie ogarniętym wojną, gdzie, aby przemieścić się pomiędzy krajami związkowymi, należy mieć pisemną zgodę władz – niemożliwą do uzyskania. Michael K. zbudował wózek ze skrzynią w środku; wyścielił skrzynię kocami i poduszkami, przywiązał walizkę do drążków. Wózek miał daszek z płachty czarnego plastiku, przez co wyglądał jak wysoki wózek dziecinny. Kiedy matka to zobaczyła, przystanęła i pokręciła głową. Musiał ją namawiać, żeby wsiadła; długo to trwało. Zdał sobie sprawę, że wózek nie jest dostatecznie duży: wprawdzie wytrzymywał ciężar matki, ale musiała siedzieć pod daszkiem skulona, nie mogąc się poruszać. Na nogach rozpostarł jej koc, na którym ułożył torbę z jedzeniem, pudełko z piecykiem naftowym i butelką paliwa, to i owo z ubrania.
                             
Gdy matka umiera w drodze, a Michael K. zostaje sam, jego życie nabiera zupełnie innej barwy. Spakowano do walizki wszystkie jej ubrania i rzeczy osobiste oraz paczkę z jej prochami. Michael K. dotknął paczki paznokciem. Oba pakunki starannie zalepiono brązową papierową taśmą. A zatem mają tu miejsce do palenia- pomyślał K. Wyobraził sobie, jak stare kobiety z sali szpitalnej, z oczami ściągniętymi od żaru, ze ściągniętymi wargami, z rękoma wzdłuż boków wędrują jedna za drugą do gorejącego pieca. Najpierw włosy w ognistej aureoli, a po chwili reszta, do ostatka, wszystko płonie i się rozpada. Tak też było z jego matką.

   Książkę południoafrykańskiego pisarza można odbierać na dwóch planach. Zwykle mówi się o Coetzeem w kontekście głębokiego wpływu, jaki wywarły na niego egzystencjalizm i powieść psychologiczna. Z tego względu, czytając, skupiamy się mocniej na postaci Michaela K. i dręczących go rozterkach wewnętrznych, na tytułowym „życiu”. Jego refleksje to nie głębokie filozoficzne monologi, typowe chociażby dla bohaterów Camusa i Sartre’a. K. dręczą znacznie bardziej przyziemne kwestie – jak się ukryć przed osaczającą go władzą, jak doprowadzić wodę do marnego skrawka ziemi, który zajął i jak pozbyć się otaczających go ludzi. Można powiedzieć, że Michael K. rezygnuje z tego, co czyni nas najbardziej rozwiniętymi ze ssaków. Ten sposób odbioru świetnie koresponduje z formą – Coetzee używa krótkich informacyjnych zdań, minimalnej ilości ozdobników, odziera swoją prozę ze wszystkiego, co niepasujące do zminimalizowanej postaci życia bohaterów.

     Michael K. dotarł do domu skąd pochodziła jego matka. Mógłby tu żyć wiecznie- pomyślał- albo też do śmierci. Nic by się nie działo, każdy dzień przypominałby poprzedni, nie byłoby nic do powiedzenia. Zaczęło go opuszczać zdenerwowanie związane z życiem w drodze. Czasem, kiedy tak wędrował, nie wiedział, czy czuwa, czy śpi. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy schronili się tutaj przed nim i ogrodzili się całymi milami ciszy; potrafił zrozumieć, że pragnął scedować przywilej tak wielkiej ciszy na swoje potomstwo, o którym marzył. W starym opuszczonym domu pod ścianą stały rzędem drewniane skrzynki, wszystkie puste oprócz jednej zawierającej, na pierwszy rzut oka, piasek i mysie bobki. Na półce przybory kuchenne, zdekompletowana zastawa, plastikowe kubki, szklane słoiki, wszystko pokryte kurzem i pajęczynami. Na drugiej półce na pół opróżnione butelki z oliwą i octem, słoiki cukru i mleka w proszku, trzy słoje konfitur.

       Przyszedł czas, aby złożyć matkę do ziemi. Próbował wygrzebać dziurę na szczycie wzgórza po zachodniej stronie zbiornika na wodę, ale tuż pod powierzchnią łopata uderzyła w litą skałę. Zszedł, więc na skraj niegdyś uprawnego pola poniżej zbiornika i wykopał jamę na głębokość łokcia. Włożył do jamy torebkę z prochami i zasypał ziemią. Wtem opadły go złe przeczucia. Zamknął oczy, skupiony, żywiąc nadzieję, że jakiś głos rozproszy jego wątpliwości, co do tego, czy postępuje właściwie- głos matki, jeżeli nadal go miała albo głos nienależący do nikogo nieokreślonego, albo też jego własny, który czasem się odzywał, mówiąc mu, co należy zrobić.  Nie zabrzmiał żaden. Wyjął, więc torebkę z jamy, biorąc odpowiedzialność na siebie, i wziął się do oczyszczania kilkumetrowego spłachetka pośrodku pola. Tam też, pochyliwszy się nisko, aby popiołu nie porwał wiatr, rozsypał delikatnie szare płatki na ziemi, po czym zaczął ją odwracać łopatą. Tak się zaczęło jego życie rolnika. Na półce w szopie znalazł torebkę z pestkami dyni; kilka już bezmyślnie upiekł i zjadł. Zostały mu jeszcze kolby kukurydzy, a na podłodze w spiżarni trafił nawet na pojedynczą fasolkę. W ciągu tygodnia oplewił ziemię nie opodal zbiornika, tam gdzie rozsypał prochy swojej matki, i odnowił system bruzd irygacyjnych. Następnie obsadził małą grządkę dyniami i małą grządkę kukurydzą. Fasolkę posadził nieco dalej, na brzegu rzeki. Wprawdzie musiał donosić tam wodę, ale takie umiejscowienie pozwoliło rosnącej fasolce piąć się na akację. 

               Jednak Michael K. ma niezwykłą cechę, która silnie splata jego psychologię z drugim sposobem odczytywania powieści. Otóż z każdego, nawet najbardziej nieprzemyślanego zachowania bije irracjonalna w stosunku do jego umysłowości, nieuświadomiona dedukcyjnie, ogromna żądza wolności. Nie ma dla niego znaczenia, kto jest oprawcą – mógłby równie dobrze być ciemiężony w Związku Sowieckim bądź w feudalnej Francji – ważne jest jedynie to, że K. chce być outsiderem, a więc kimś nieskrępowanym i wolnym. Ten stan ducha bohatera każe odczytywać dzieło społecznie – i odsyła nas w inne epoki i „czasy”. Dawno już nie miałem okazji czytać książki, która wywołała we mnie tak głębokie uczucie gniewu. Jest to efekt podobny do tego, jaki daje zapoznawanie się z literaturą obozową i łagrową – człowiek XXI wieku, wolny i niezawisły, nie może czasem przyjąć tak bezgranicznego poziomu dehumanizacji. Jednakże, co może zabrzmieć kontrowersyjnie, temat Holocaustu, wręcz europocentryczny, wykorzystywany w literaturze naszego kontynentu niezwykle często, niejako powszednieje, przez co traci na gwałtowności reakcja na książki o nim opowiadające. Apartheid, przynajmniej z polskiej perspektywy, podobnie jak ludobójstwo w Rwandzie, wciąż jest nie do końca znany, i być może stąd wewnętrzne wzburzenie.

    Druga część powieści stanowi pamiętnik spisany przez oficera medycznego w obozie dla internowanych, w którym relacjonuje swe wysiłki zmierzające do nakłonienia Michaela K., by ten przemówił do niego. Jednak niewiele przechodzi przez zdeformowane usta bohatera: prawie nie je, rzadko słychać jego mowę. Sprzeciw Michaela K. by stać się częścią jakiegokolwiek systemu, niszczy wiarę oficera w aksjomaty jego świata. Kim jest Michael K.- zastanawia się oficer-, jeśli nie jednym spośród mrowia należącego do tej właśnie kategorii? Myszą, która ucieka z przepełnionego, tonącego okrętu. Tylko, że jako mysz miejska nie potrafił żyć na ziemi i bardzo mocno zmizerniał. A potem na tyle mu się poszczęściło, że go zauważono i z powrotem wciągnięto na pokład. Dlaczego nie chce jeść, skąd, więc u niego tak wiele urazy? Nie je, tak jak nie mógł jeść, kiedy był niemowlęciem z powodu zajęczej wargi. Oficer nie próbuje wyciągnąć z Michaela K. żadnej historii, bo naprawdę nie ma żadnej. W najgłębszym sensie bohater nie wie, co robi. Jest to człowiek w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi, w której pochowana jest jego matka- istotą, która całe swoje życie na jawie spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na niego czas, wykopuje własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemia jak kocem, uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy gdzieś daleko, jak zwykle niezauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak Michael; „pożera owoce ich trudu i sra na nich w zamian”. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaela K. numerem i go pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michael K. przeleciał przez kiszki państwa niestrawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak wyszedł z jego szkół i sierocińców.

J.M. Coetzee kreśli niezwykłą krytykę rasistowskiego systemu, rozpatrując go z najmniej spodziewanej strony – samotności człowieka. Pewna bezwolność w wolności, paradoksalna, ukazana w postaci głównego bohatera, tworzy uniwersalny obraz człowieka zmuszonego do życia w określonych okolicznościach. Brnąc przez karty powieści zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że ograniczenie K. to pozór. Także prawdziwa niewola to nie ta narzucana systemowo, ale ta przyjmowana bezdyskusyjnie i rozwijana w głowie człowieka. Jest to niezwykła opowieść o prostym człowieku. Bogactwo tej książki leży w zagadkowości Michaela K. i oporze, jaki prezentuje on wobec władz i czytelnika.

18 marca 2018

Ofiara


„Ofiara”

Saul Bellow



Autor/ (ur. 10 czerwca 1915 w Lachine jako Salomon Bellows, zm. 5 kwietnia 2005 w Brookline) – amerykański pisarz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1976.
Tłumaczenie/ Lech Czyżewski

Tematyka/ Bellow kreując sytuację nierozstrzygalności rodem z Dostojewskiego, próbuje utrzymać równowagę między racjami moralnymi obu postaci i wciąż, mimowolnie, bierze stronę głównego bohatera Asy Leventhala, nie pozwalając, by jego egzystencję „porządnego człowieka" przeniknęły na wskroś niszczące wątpliwości. Tymczasem wydaje się, że ten nie do końca efekt „dostojewskiego" jest jak najbardziej zamierzony i Bellow istotnie daje Leventhalowi prawo do tego, by spotkanie ze straszliwym amerykańskim „jurodiwym” (jeden ze wzorów świętości dawnej Rosji) i jego chorobliwymi resentymentalnymi „ideami" nie zrujnowało mu życia: by żył dalej, w stanie zdrowej etycznej półobojętności, zajęty codziennymi sprawami, przeciętnie przyzwoity, dobry dla żony i siostrzeńca, indyferentny wobec reszty ludzkości. W pewnej chwili mamy wrażenie, że Leventhal znajduje się na progu objawienia.

Główny motyw/ Bohaterem powieści jest nowojorski Żyd Asa Leventhal. Jego żona wyjeżdża na kilka tygodni do matki, on zaś pozostaje sam na sam z upalnym miejskim latem i koszmarem, który niesie ze sobą nagłe pojawienie się dawnego znajomego. Obaj brali kiedyś udział w pewnym przyjęciu, podczas którego ów człowiek pozwolił sobie na antysemickie uwagi pod adresem przyjaciela Asy. A teraz, po latach, to on obwinia Leventhala o zrujnowanie mu życia i staje się jego prześladowcą.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„ Człowiek, który dorastał wśród wyrzeczeń, powinien wiedzieć, że nie należy zdać się w ten sposób na łaskę i niełaskę losu”.
„Jeśli ktoś kogoś nie lubi, nie będzie go lubił ze wszystkich powodów, jakie zdoła wymyślić”.
„Cóż to za maszynka, ten umysł”.
„Gdyby człowiekowi włosy wyrosły na dłoni, mniej by się zdziwił niż z powodu niektórych rzeczy, które rodzą mu się w głowie”.
„(…) cechą źle wychowanego człowieka jest zarzucanie wszystkim złego wychowania”.
„Wiele rzeczy, które przerażają ludzi, przestaje budzić grozę, gdy wyjaśni je lekarz”.
„Jedynym dowodem na to, że coś było nie tak z twoją matką, jest to, że wyszła za tego twojego ojca”.
„Nie ma nic gorszego, niż kiedy człowiek nie tylko nie ma szczęścia, ale jeszcze tkwi w błędzie”.
„Czymże jednak były wszystkie kodeksy i zasady, myślał Leventhal, jeśli nie odpowiedzią na naszą własną naturę. Czy trzeba by nam było nakazywać >>Kochaj<<, gdybyśmy kochali tak, jak oddychamy? Z pewnością nie. Co nie oznacza, że nie kochamy, ale trzeba nam, pomagać, gdy silnik zaczyna przerywać”.
„Jeden mówi to, inny tamto. X mówi owies, a Y mówi siano, a tak naprawdę jest to pewnie … gryka”.
„Lepiej jest myśleć dobrze o ludziach- istnieje niemalże tego rodzaju nakaz”.
„Mamy nazwę dla wszystkiego poza tym, co naprawdę myślimy i czujemy”.
„Mówi się, że człowiek chodzi do zoo, żeby zobaczyć w zwierzętach samego siebie. Nie ma na świecie wystarczająco dużo zwierząt, byśmy mogli się w nich zobaczyć. Trzeba by miliona nowych piór i ogonów. Dziwactwom nie ma końca”.
„Jeżeli praca jest warta zachowania, to warta jest również lojalność. Życie bez lojalności jest jak- Szekspir to powiedział- >>męty zwietrzałego wina<<”.
„Wszyscy usiłują osiągnąć stan równowagi. Natura jest czasami zbyt gwałtowna z punktu widzenia ludzkich ideałów i ideały powinny jej zostawić szerokie pole do działania”.
„Trudno jest zachować we wszystkim właściwe proporcje”.
„Kiedy człowiek zwraca się przeciwko sobie, również nikt inny nic dla niego nie znaczy”.
„Świat nie został stworzony dokładnie dla mnie. Co mogę na to poradzić?”.

    

                    Książkę „Ofiara” Saul Bellow poprzedził krótką przypowieścią z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, z „Opowieści o kupcu i dżinie”: „Wieść niesie, o królu szczęśliwy, że żył kiedyś bardzo bogaty kupiec, który prowadził swoje sprawy handlowe w różnych krajach. Pewnego dnia dosiadł on konia i wyruszył do któregoś z tych krajów, aby pobrać tam swoje należności. Gdy w drodze zaczął dokuczać mu upał, usiadł pod drzewem, sięgnął ręką do torby podróżnej i zjadł kawałek chleba i daktyla, które wziął z sobą w podróż. Zjadłszy daktyla, wyrzucił pestkę i natychmiast zjawił się dżinn olbrzymiego wzrostu z mieczem w ręku. Podszedł do kupca i powiedział: >>Wstań, abym mógł cię zabić tak samo, jak ty zabiłeś mego syna<<. Rzekł na to kupiec: >>Jakimże sposobem zabiłem twojego syna?<<.Odpowiedział:, >>Kiedy zjadłeś daktyla, wyrzuciłeś pestkę, która trafiła mego syna w pierś, a to sprawiło, że natychmiast zmarł<<”.

            W książce „Ofiara” Saul Bellow na „tapetę wziął” poczucie winy i wyrzuty sumienia. Ukazuje jak techniki wzbudzania poczucia winy i wyrzutów sumienia są perfekcyjnie wykorzystywane przez ludzkich drapieżników.  Jak byście się czuli, gdyby któregoś upalnego dnia podszedł do was w parku dawno zapomniany znajomy i zaczął was oskarżać o wszystkie swoje życiowe niepowodzenia? Coś tak absurdalnego przydarzyło się bohaterowi powieści Bellowa - Leventhalowi, prowadzącemu niczym niewyróżniające się życie skromnego redaktora, anonimowego mieszkańca nowojorskiej metropolii. Kirby Allbee to wykolejony, samotny, sfrustrowany wdowiec, w dodatku nadużywający alkoholu. Z wyrachowania, czy tylko z rozpaczy staje się prześladowcą Leventhala? Trafia na trudny moment w jego życiu: żona wyjechała, brat pracuje w innym mieście, bratanek poważnie zachorował, a bratowa opiera się, by hospitalizować małego. Upał i poirytowanie sytuacją rodzinną sprawiają, że Leventhal czuje się jak w potrzasku: osaczony ciążącymi mu powinnościami wobec krewnych i napastliwością Allbeego. Padają mocne słowa: “Chciał pan wyrównać rachunki”, “Zaplanował to pan”, “Zrobił pan to specjalnie”, “Zrujnował mnie pan”. Równie mocne, co niekonkretne. Niestety, Leventhal daje się wciągnąć w kolejne spotkania, długie rozmowy z Allbeem i w myśl zasady: słowa powtórzone wiele razy stają się prawdą, zaczyna wierzyć we wmawianą mu winę. Aktywnie szuka sprzymierzeńców, wypytuje osoby trzecie, co sądzą o Allbeem i całej sprawie. Jak zawsze w takich przypadkach atmosfera zagęszcza się: plotki, niedomówienia, przypuszczenia... Zagubienie Leventhala rośnie. Allbee, któremu właśnie skończyły się pieniądze, prosi Leventhala o pomoc w znalezieniu pracy, najchętniej w banku lub biurze maklerskim, a w końcu wprasza się do niego na nocleg i... zostaje. Eskalacja żądań zaprawiona bezczelnością i antysemickimi uwagami - oto sposób - trudno powiedzieć, świadomy czy nie - Allbeego na Leventhala. Osaczanie metodą małych kroków.
                         
                Bohater książki Asa Leventhal pochodził z Hartford. Odbył tam naukę w szkole średniej, a potem wyjechał z domu. Jego ojciec, który miał mały sklep tekstylny, był porywczym człowiekiem, surowym i samolubnym w stosunkach z synami. Ich matka zmarła w zakładzie dla obłąkanych, kiedy Leventhal miał osiem lat, a jego brat Max sześć. Po jej zniknięciu z domu stary Laventhal odpowiadał na ich pytania o nią pełnym goryczy „odeszła”, dając do zrozumienia, że ich porzuciła. Byli niemal dorośli, gdy dowiedzieli się, co się z nią stało. Prawdopodobnie wtedy obu chłopcom wpojono poczucie winy i wyrzuty sumienia. Max nie dobrnął do końca szkoły średniej; przerwał naukę w drugiej klasie. Laventhal ukończył szkołę, po czym wyjechał do Nowego Jorku, gdzie przez pewien czas pracował u licytatora nazwiskiem Harkavy, przyjaciela swojego wuja. Harkavy wziął Leventhala pod swoje skrzydła; zachęcił go do pójścia na studia wieczorowe i nawet pożyczył mu pieniądze. Po pewnym czasie poznał Mary, z którą po różnych perypetiach związanych z narzeczeństwem wziął ślub. Mówił czasem do Mary, dając wyraz swoim najgłębszym uczuciom: „Miałem szczęście. Upiekło mi się”. Miał na myśli to, że jego nieudany start, jego błędy, rzeczy, które mogły go zniszczyć sprzęgły się jakoś, zapewniając mu powodzenie. Omal nie dołączył do tej części ludzkości, o której często myślał, tej części, której się nie powiodło- przegranych, odrzuconych, pokonanych, stłamszonych, zrujnowanych.

             Kiedy Mary wyjechała do swojej matki w odwiedziny a Asa został sam w mieszkaniu usłyszał sygnał dzwonka u drzwi. Skwapliwie otworzył i krzyknął: „Kto tam?”. Mieszkanie było nieznośnie puste. Miał nadzieję, że ktoś przypomniał sobie, iż Mary wyjechała, i przyszedł dotrzymać mu towarzystwa.  W dole nikt nie odpowiedział. Zawołał niecierpliwie znowu. Było bardzo prawdopodobne, że ktoś nacisnął niewłaściwy guzik, ale nie słyszał, żeby otwierały się inne drzwi. Bohater nie zdawał jeszcze sobie sprawy z tego, że sygnał dzwonka to „ostrzeżenie”, że w jego życiu wydarzy się coś niedobrego.

                     Pewnego dnia Asa poszedł do parku. Naprawdę niepokoiło go, że być może winne były jego nerwy i że wyobraził sobie dzwonek. Od wyjazdu Mary miał rozchwiane nerwy. Na całą noc zostawił zapalone światło w łazience. To uczucie, że jest przez coś zagrożony, kiedy śpi było absurdalne. Park był zatłoczony i wypełniony zgiełkiem. Do wodotrysku stała długa kolejka, kiedy Laventhal czekał na swoją kolej przy wodotrysku, nagle doznał uczucia, że ktoś nie tylko na niego patrzy, ale go obserwuje. Jeśli bardzo się nie mylił, jakiś mężczyzna przypatrywał mu się, krocząc wolno obok niego, w miarę jak kolejka przesuwała się do przodu. „Kim jest ten typ?”- zapytał Laventhal samego siebie. Niezupełnie przypadkowo, Allbee zagadał do Asy i od tej pory ich losy będą ze sobą nierozerwalnie sprzężone. Allbee uprzejmie poinformuje Leventhala, że to z jego powodu stracił dziesięć lat wcześniej pracę oraz żonę właściwie też przez niego. Absurdalny zarzut, pomyłka, kiepski żart – jest przekonany Asa Leventhal. I nie zamierza wierzyć w ani jedno słowo. Tyle, że Allbee ma cel w życiu: sprawić, by Asa jednak uwierzył. I jest do tego bardzo dobrze przygotowany.

Od momentu pojawienia się Allbeego wiadomo, że jest on bezdomnym. W wymiętoszonym ubraniu, wysłużonych butach i z przyciskanym do piersi tobołkiem, w którym mieści się cały jego dobytek, naprawdę wygląda jak ofiara losu. Jednak już nic nie jest tak oczywiste, a już na pewno nie to, kto tu jest ofiarą. Z kolei Asa Leventhal w nienagannie skrojonym garniturze, w kapeluszu nieco zawadiacko nałożonym na głowę, z teczką – atrybutem urzędnika - w ręku, pewny siebie, nie wydaje się być materiałem podatnym na wpływ drugiego człowieka.

Allbee wygląda marnie (spanie na ławce w parku nie pomaga), jednak jest natrętny, pewny siebie i przekonany nie tylko o słuszności celu, ale i o jego powodzeniu. To tylko kwestia czasu. W kolejnych rozdziałach to gradacja oczekiwań: praca, pieniądze, mieszkanie… Za każdym razem wygłasza niemal akademicki wywód, uzasadniający żądania i dowodzący postawionej tezy: Leventhal jest winien jego problemów. Powoli, za sprawą precyzyjnie przygotowanego przez niego planu, rodzi się pomiędzy mężczyznami przedziwna relacja. I wreszcie jest jak bohater u Franza Kafki: Asa próbuje dociekać, analizować, szukać, gdzie popełnił błąd, ale z każdą chwilą staje się coraz bardziej przerażony. Zaczyna się chwiać, a im bardziej pozwala sobie na zwątpienie w swoją niewinność, tym bardziej daje się przytłoczyć Allbeemu i zmienia się.

Czy w takiej sytuacji można się bronić? Pewno tak, tylko, że na „scenę” wjeżdżają coraz cięższe działa: stereotypy. I to po obu stronach. Mężczyźni wzajemnie albo częstują się oskarżeniami o żydowskie manipulacje, albo o wszechobecny antysemityzm. W takim klimacie trudno mieć nadzieję na rozwiązanie problemu. Laventhal próbuje tę całą dziwna sprawę wyjaśnić tym, że Allbee jest dziwakiem, w dodatku irytującym, a myśl o tym, że jest się skrycie obserwowanym, z pewnością mogła przyprawić o dreszcze. Myślał, że Allbee to pijak i włóczęga, który na jego punkcie ma jakąś fiksację czy obsesję, urojenie; być może było to nawet urojone. Skąd można to było wiedzieć w przypadku tych pijaczyn? Musiały istnieć jakieś powody, ale ich odkrycie przerastało czyjekolwiek możliwości- były jak dym, mgła, alkoholowe opary. Natomiast Allbee zaczyna atakować swoja „ofiarę” antysemickimi stereotypami: „Wy, Żydzi, macie komiczne wyobrażenie o piciu. (...) My jesteśmy dla pana synami Beliala, cuchniemy whisky gorzej niż siarką. Kiedy Noe leży pijany jego aryjsko usposobieni synowie naśmiewają się ze starca, ale jego żydowski syn jest przerażony. W tej historii jest prawda. To prawdziwa historia”. Allbee dalej kontynuuje: „Od dawna mieszkam w Nowym Jorku. To bardzo żydowskie miasto i trzeba by być nader niedbałym obserwatorem, żeby nie dowiedzieć się mnóstwa rzeczy o tutejszych Żydach. Sam pan wie, jak wiele żydowskich potraw jest w kafeteriach, jak duża część teatru... ilu żydowskich komików i dowcipów, i sklepów, i tak dalej. Wie pan to. To żadna rewelacja”.

 Allbeey to człowiek, który znalazł sobie kozła ofiarnego dla usprawiedliwienia swoich niepowodzeń - bez żadnych zbędnych emocji. I to najbardziej przemawia. Nieudacznik ma wreszcie swoje pięć minut. Wygłasza frazesy o dawnych planach życiowych, o honorze, który nie pozwala mu na podjęcie „byle, jakiej pracy”. Zrzuca odpowiedzialność z siebie na innego człowieka. Moment, kiedy udaje mu się wmówić Leventhalovi odpowiedzialność za niepopełnione winy, to początek końca tego drugiego, dodatkowo zestawiony z tragedią jego bratowej.

                  Opisany przez Bellowa mechanizm jest stary jak świat. Niestety. Zawsze zaczyna się tak samo: wpierw szuka się jakichś „onych”, winnych naszych niepowodzeń. Zrzuca się odpowiedzialność za własne błędy. Allbee jest antysemitą, wybiera, więc Żyda Leventhala, bo „wiadomo przecież jacy są Żydzi”. Powoli, metodycznie osacza się człowieka, z którego można zrobić kozła ofiarnego. Można tę książkę odczytać, jako historię jednostkową, ale też nadać mu znaczenie metaforyczne, za sprawą, którego Saul Bellow nawiązuje do przyczyn Holocaustu. Aktualność zaprezentowanego mechanizmu powinna niepokoić. Nadal (coraz częściej?) zbyt łatwo przychodzi według schematu inicjowanie konfliktów na poziomie religijnym, etnicznym, seksualnym, poglądowym.

                     Jednak w pewnej chwili mamy wrażenie, że Leventhal znajduje się na progu „objawienia”. Po spotkaniu towarzyskim u swoich znajomych usłyszał historię o małym miasteczku w Polsce: „Jest taka historia o małym miasteczku w starym kraju. Leżało na uboczu, w dolinie, w związku z czym Żydzi bali się, że Mesjasz przyjdzie i ich przeoczy, zbudowali więc wysoka wieżę i wynajęli jednego z miejscowych żebraków, żeby w niej siedział przez cały dzień. Żebraka tego spotyka przyjaciel i pyta go: >>Jak ci się podoba twoja posada, Baruch?<<. A on na to: >>Nie zarabia się dużo, ale sądzę, że to praca na stałe<<”. A więc są sprawy, które trzeba wziąć w swoje ręce a nie czekać „wiecznie” na to, że same się rozwiążą.

                       Saul Bellow w książce „Ofiara” opisał jak zjawisko psychopatii i szereg innych zastanawiających zjawisk daje wyraz niebezpiecznym zjawiskom manipulacji, które mogą wkraczać na różnych poziomach do naszego życia.  Wzbudzanie poczucia winy i wyrzutów sumienia jest podstawowym i chyba najważniejszym mechanizmem psychomanipulacji na Ziemi. Stosują go w perfekcyjny sposób korporacje, ideologie, religie, politycy, biznes, PR-owcy, socjotechnicy, i inni inżynierowie ludzkich emocji. Poczucie winy i wyrzuty sumienia są najpotężniejszym mechanizmem destrukcyjnym i niszczącym na Ziemi. To jest ta tajemnica, – dlaczego źli od zarania dziejów rządzą całą Ziemią? Są przecież szefami korporacji, biznesmenami, politykami, duchownymi, lekarzami, prawnikami, celebrytami – są elitą i górą piramidy na naszej planecie. Dlaczego złoczyńcy i czarne charaktery odnoszą sukces za sukcesem? Ponieważ nie mają poczucia winy i wyrzutów sumienia.

                 Poczucie winy, szczególnie to nieuzasadnione i wywołane manipulacją, może poważnie zaburzyć życie emocjonalne. Oczywiście pamiętajmy, że poczucie winy w pewnych sytuacjach prowadzi do rozwoju emocjonalnego, lepszego rozpoznawania dobra i zła, stabilizowania systemu wartości. Dzieje się tak jednak tylko i wyłącznie wtedy, kiedy poczucie winy jest uzasadnione, to znaczy, – kiedy wina rzeczywiście leży po stronie osoby poczuwającej się do winy. Czasami jednak poczucie winy jest sztucznie indukowane, to znaczy wzbudzane po to, by manipulować uczuciami, wzbudzić strach, uległość i zrealizować niecne cele. Wzbudzanie poczucia winy to jeden z mechanizmów manipulacji, często wykorzystywany, jako narzędzie przemocy psychicznej.

                                        




11 marca 2018

Kradnąc konie


„Kradnąc konie"

Per Petterson




Autor/ (ur. 18 lipca 1952 w Oslo) – norweski pisarz i eseista. Jego najbardziej znanym utworem jest wydana w 2003 powieść „Kradnąc konie”. Narratorem książki jest siedemdziesięcioletni mężczyzna, który u schyłku życia osiada na wsi

Tłumaczenie/ Iwona Zimnicka

Tematyka/ "Kradnąc konie" to powieść, w której znajdziemy niewiele poza wspomnieniami starzejącego się Tronda Sandera, uciekającego na wieś od miejskiego zgiełku, głównego bohatera. Lecz „to niewiele” bywa niezwykle wymowne, wstrząsające i wzruszające zarazem. Trond poszukuje spokoju, lecz odnajduje swoją przeszłość, dzieciństwo, które spędził wraz z ojcem w czasach II wojny światowej, pełne tajemnic, konspiracyjnych zabiegów, których jako dziecko nie był w stanie pojąć.

Główny motyw/ Trond Sander zawsze pragnął zamieszkać na pustkowiu. Swoje zamierzenie może zrealizować w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, po śmierci żony. Spokój, który spodziewa się znaleźć w mroźnych norweskich lasach, nie będzie jednak zupełny. Pewnej nocy Trond poznaje swojego jedynego sąsiada, a spotkanie z nim nieoczekiwanie budzi wspomnienia. Mężczyźni spotkali się już w 1948 roku, kiedy piętnastoletni bohater spędzał z ojcem wakacje na farmie. Doświadczenia, które chłopak zebrał tego niezwykłego lata - tragiczna śmierć niewinnej osoby, gorycz zdrady, pierwsza miłość i pierwsze doświadczenia erotyczne - miały wpływ na cały jego dalszy los.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Rozczarowanie ma smak popiołu w ustach, (...)”.
„(...) niekoniecznie musimy być głównymi bohaterami własnego życia”.
„Niektórzy mówią, że przeszłość to obca kraina, (...)”.



              Skrywasz jakiś sekret i bijesz się z myślami, czy go wyjawić? Psychologowie podpowiadają, czy warto trzymać tajemnice dla siebie. Zygmunt Freud uważał, że to sekretne myśli i popędy są najciekawszą częścią psychiki człowieka, a jednocześnie największym wyzwaniem dla terapeuty, który próbuje dostać się tam, gdzie mieszkają sekrety, – czyli do podświadomości. Freud twierdził też, że „żaden śmiertelnik nie jest w stanie dochować sekretu. Nawet, jeśli jego usta milczą, przemawiają palce. Zdrada wypływa z każdego pora jego skóry”. Innymi słowy, nawet, jeśli próbujemy coś ukryć, może nas zdradzić własne ciało. Tak powstają „freudowskie przejęzyczenia”, czyli językowe wpadki, które obnażają prawdziwe motywy i emocje człowieka.  Wiadomo, każdy ma sekrety. Ale niektórzy z nas są na tyle wstrzemięźliwi, że nigdy ich nie wyjawiają. Czy słusznie? Doktor Anita E. Kelly, psycholog z University of Notre Dame, która od lat studiuje sekretną naturę tajemnic, twierdzi, że chociaż nie ma bezpośredniej zależności między chowaniem wielu sekretów a słabym zdrowiem, ludzie skryci częściej cierpią na depresję, załamania psychiczne, lęki, a także najróżniejsze bóle psychosomatyczne. Co więcej, dzieci, które od najmłodszych lat muszą ukrywać niewygodne dla rodziny informacje, często zatrzymują się w rozwoju emocjonalnym. Nauka z tego wypływa taka, że może jednak warto, co jakiś czas wysprzątać szafę ze szkieletów, nawet, gdy ma się 67 lat jak bohater książki Per Peterrona „Kradnąc konie”. 

                Powieść ma wyraźnie zarysowanego bohatera, nie młodego, bo 67-letniego. Akcja z początku rysuje się bardzo blado: Trond przeżył wypadek, w którym zginęła jego żona, w ciągu miesiąca od wypadku żony na raka umiera jego siostra.  Postanawia, więc wycofać się z życia zawodowego, opuścić Oslo i osiąść samotnie w małym domku w lesie, a nawet ograniczyć do minimum kontakty z ludźmi. Nie podaje adresu córkom, nie zabiera telewizora, nie chce nawet mieć telefonu. Uważa, że do towarzystwa wystarczy mu pies i celebruje spacery z suką Lyrą nad jezioro. Nie chce jednak rozpamiętywać niedawnej tragedii, która dzięki świetnemu zdjęciu, zrobionemu przez przypadkowego fotoreportera, stała się pożywką dla mediów. Nie bardzo wie, o czym miałby z kimś rozmawiać. To jeden z powodów, dla których tu mieszka. Inny powód to las. Stanowił część jego życia przed wieloma laty, kiedy jako chłopiec przyjeżdżał tu podczas wakacji ze swoim ojcem.

             Nieoczekiwane spotkanie z sąsiadem, w którym Trond Sander rozpoznaje znajomego sprzed pięćdziesięciu lat, sprawi, że bohater wróci pamięcią do dalszej przeszłości. Niewielkie migawkowe obrazki składają się na szkicowy zarys historii Norwegii podczas II wojny światowej: okupacja, konspiracja, nielegalne wędrówki przez granicę, znikanie ojca z domu, i trochę kolorytu lokalnego: sianokosy, wyrąb drewna, spławianie go rzeką. Co właściwie działo się podczas wojny – bohater zrozumie dopiero latem 1948 r., które stanie się dla niego przełomowe, jako moment największej bliskości, a potem nieoczekiwanego rozstania z ojcem. U schyłku życia przypomina sobie czas wejścia w dorosłość i wtajemniczenia w sprawy płci. „Kradnąc konie” Per Pettersona to niespieszna opowieść, która bardzo powoli odsłania swoje tajemnice.

                 Podczas wieczornego spaceru nad jezioro Trond spotkał na swojej drodze sąsiada. Na początku go nie rozpoznał, ale po dłuższej rozmowie przypomniał sobie, że jest to Lars Haug brat Jona jego przyjaciela z dzieciństwa. Kiedy się spotkali obaj zdali sobie sprawę, że mieszkają obok siebie już od jakiegoś czasu a nigdy się sobie nie przedstawili, Trond wyciągnął, więc rękę i powiedział do Larsa: „Bardzo mi miło”, a te trzy słowa w ciemności nocy zabrzmiały równocześnie i obco jak zwrot: „Moje kondolencje”, wypowiedziane przez ojca Tronda, wiele lat temu na pewnym pogrzebie w głębi lasu, i natychmiast Trond pożałował, że je wymówił, ale Lars Haug w ogóle nie zareagował. Może uważał, że to całkiem na miejscu, że sytuacja wcale nie jest dziwniejsza niż jakakolwiek inna, w której dorośli mężczyźni przedstawiają się sobie po pięćdziesięciu latach na dworze. Lars opowiedział Trondowi historię o tym jak mając osiemnaście lat musiał w tym miejscu zabić ze strzelby psa, który gonił za młodymi łaniami.  Jednak w tym momencie Trond przypomniał sobie inna dramatyczną historię, która bezpośrednio dotyczyła Larsa...

               Mieli „kraść” konie. Tak powiedział Jon, stojąc przed drzwiami chaty w letniej zagrodzie, w której tego lata Trond mieszkał razem z ojcem. Miał piętnaście lat. To był roku 1948, jednego z pierwszych dni lipca. Niemcy opuścili Norwegię trzy lata wcześniej. Jon często stawał przed ich drzwiami, i rano, i wieczorem, i chciał, żeby gdzieś z nim iść: polować na zające, wędrować w kompletnej ciszy przez las w bladym świetle księżyca aż na wzgórze, łowić pstrągi w rzece, balansować na lśniących żółto balach, które przepływały niesione prądem rzeki. Jon nie chciał spędzać czasu z nikim innym oprócz Tronda. Jon miał dwóch młodszych braci, bliźniaków Larsa i Odda, ale Trond i Jon byli w tym samym wieku. Chłopcy chodzili „kraść” konie, co oznaczało wskakiwanie na nie z brzozy i próba jazdy na nich. Dzień wcześniej Jon zabrał swoją strzelbę i jak zwykle poszedł polować na zające. Trond nie mógł zrozumieć, skąd mu się wziął taki fioł na punkcie strzelania do zajęcy, ale to się stało jego specjalnością. Nie wiedział nawet, czy jego rodzina zjada wszystkie te zające? W każdym razie wrócił do domu z dwoma zającami związanymi za uszy sznurkiem, uśmiechnięty promiennie jak słońce, bo tego ranka strzelił dwa razy i dwa razy trafił. Wszedł do domu, rozglądając się za rodzicami, żeby pokazać im zdobycz, ale jego matka wybrała się tego dnia do Innbygda z wizytą do znajomych, a ojciec był w lesie. Jon w pospiechu o tym zapomniał i nie sprawdził, kto został w domu, a to przecież on miał pilnować bliźniaków. Odstawił strzelbę w sieni, zające powiesił na haku i przebiegł dom, szukając braci, nigdzie ich jednak nie było. Poszedł przejść się nad rzekę, pochylił się nad wodą i zanurzył w niej ręce, jakby chciałby rozgarnąć ja na boki, żeby lepiej widzieć, ale to przecież nie miało sensu, bo woda sięgała mu ledwie do kolan i była całkiem przezroczysta. Wyprostował się, nabrał powietrza, usiłując się skupić, i wtedy z domu usłyszał wystrzał.

                Strzelba. Zapomniał zabezpieczyć strzelbę, nie wyjął ostatniego naboju, co zawsze robił po powrocie do domu. Zawsze ją zabezpieczał, wyjmował nabój i odwieszał na stałe miejsce w komórce wysoko na haku. Ale tym razem po prostu postawił ją w sieni, bo nagle uświadomił sobie to, o czym zapomniał: że to on odpowiada za bliźnięta, które zostały same w domu. Miały dopiero dziesięć lat. Z pluskiem wyskoczył z rzeki, pobiegł kawałek wzdłuż brzegu i dalej do domu. W połowie drogi zobaczył ojca biegnącego z lasu po drugiej stronie zagrody. Tą strzelbą, która należała do Jona zaczęli bawić się bliźniacy. Wszystko, co robił Jon, dawało się naśladować w zabawie. Mały Lars dopadł pierwszy strzelby i zaczął ją wywijać. I wypalił. Huk i odrzut kolby był tak silne, że przewrócił się z krzykiem na podłogę. Nie trafił w żadną z tych rzeczy w domu, tylko w Odda, z bliska, prosto w serce. Jon leżał skulony w trawie i patrzył, jak ojciec wychodzi z domu, niosąc na rękach jego brata, a jedyną książką, w której zapisano imię Odda i z której nie dało się go wykreślić, była księga parafialna.

                Tej nocy, kiedy Trond spotkał na spacerze Larsa zastanawiał się nad tym, że było w tym mężczyźnie coś smutnego. Trond nabrał pewności. Lars to Lars, chociaż gdy go widział ostatnio, miał dziesięć lat, a teraz przekroczył już sześćdziesiątkę; gdyby coś takiego znalazł w powieści, tylko by się zirytował. Sporo przecież czytał, zwłaszcza w ostatnich latach, ale i wcześniej, oczywiście, i rozmyślał o tym, co przeczytał, a takie zbiegi okoliczności w literaturze pięknej, w każdym razie we współczesnych powieściach, sprawiają wrażenie sztucznych i trudno mu w nie uwierzyć. Może podobna historia przeszłaby w Dickensa, ale Dickens to przecież długa ballada o świecie, którego już nie ma, w której pod koniec wszystko musi się zgodzić jak w równaniu, zachwiana raz równowaga musi się wyprostować, aby bogowie mogli się uśmiechnąć. Może to stanowić pociechę albo protest przeciwko światu, który wypadł z zawiasów, ale tak już nie jest, jego świat już nie jest taki, nigdy zresztą nie miał zbyt dobrego mniemania o ludziach przekonanych, że naszym życiem steruje przeznaczenie. Tylko narzekają, umywają ręce i domagają się współczucia. Trond przekonany był, że sami tworzymy nasze życie, on w każdym razie sam je sobie stworzył, na tyle, na ile jest ono warte. Ale ze wszystkich miejsc, do których mógł się przeprowadzić, musiał trafić właśnie tutaj.

                   Nie żeby ten fakt coś zmieniał. Nie zmienił jego planów wobec tego domu, nie zmienił poczucia, ze mieszka tutaj, wszystko jest jak przedtem. Trzeba umieć mierzyć się z każdym dniem po kolei, jak ze wspomnieniami. Kolejnym wspomnieniem Tronda z dzieciństwa związanym z tym miejscem była miłość do matki Jona i Larsa. Pewnego dnia podczas wyrębu drewna piętnastoletni Trond doszedł do matki Jony, stanął tuż przy niej, biodrem dotykając jej biodra. Trond poczuł „porażenie prądem”, dostał erekcji, wyczuł też, że jego ojciec i ojciec Jona i Larsa patrzyli na to wydarzenie z góry i na moment wypadli z ról, a wtedy i on zrobił coś, co zaskoczyło go samego. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie, jedyna osobą, z którą dotychczas tak zrobił, była jego matka. Ale to nie była jego matka. To była matka Jona, pachnąca słońcem i żywicą. Nie chciał żeby była czyjąkolwiek matką. A najdziwniejsze, że ona się nie odsunęła, tylko pozwoliła jego ręce tak leżeć i lekko oparła się o jego bark, a Trond objął ja jeszcze mocniej, śmiertelnie przerażony, podniecony i szczęśliwy. W tym momencie nie chciał być synem swojej matki, która została w Oslo, ani mężczyzny, który stał na stercie drewna. Ojciec Jona, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego, starał się utrzymać chwyt, ale mu się nie udało, bal obrócił się jak śmigło, trafił go w stopy i stoczył się krzywo po belkach. Było słychać jak ojcu Jona noga pęka niczym słucha gałązka, i po raz pierwszy Trond poczuł przypływ goryczy wobec tego mężczyzny, że zniszczył najbardziej idealny moment w jego dotychczasowym życiu. Drugim rozczarowaniem, którego dostąpił Trond a związanym był z matką Jona, było poznanie tajemnicy, że jego ojciec i matka Jona mają ze sobą romans.

                   Książka pokazuje także jak przerwana dziecięca oraz -co ciekawe także- ojca więź z matką Tondera wpływała na relacje miłosne i romantyczne bohatera w okresie dorastania. Sformułowane w okresie dziecięcym oczekiwania były jednym z czynników wpływających na to, w jaki sposób Tonder próbuje nawiązać bliską relację z matką swojego kolegi. Spodziewał się, że ta sytuacja sprawi, że ludzie będą wobec niego otwarci, gotowi, by brać jego potrzeby pod uwagę, lecz przeciwnie: przewidział też, że jego zdanie i samopoczucie dla nikogo- szczególnie dla jego ojca- nie będzie ważne. Ta sytuacja zmienia się, kiedy ojciec „niespodziewanie” bez wcześniejszego uprzedzenia odchodzi od matki i znika zostawiając im tylko 150 koron, które zarobił za spław drewna. Matka Tondera wypłaca je z banku i kupuje w pobliskim sklepie Tonderowi piękny garnitur szyty na miarę. Wtedy bohater poczuł, że jest ważny dla swojej matki, i że stał się w jej oczach prawdziwym „mężczyzną”.

                 Ta lektura przypomina o nieuchronności losu, o starości, o zbliżającym się końcu. Mówi o wydarzeniach, które chociaż przypadkowe – determinują resztę życia. My wszyscy uzmysławiamy sobie, że tak jak Trond wracamy do wspomnień i ciągle robimy swoisty rachunek sumienia. Powieść Pera Pettersona na długo pozostaje w myślach czytelnika, jest tak hipnotyczna jak gęsty norweski las, w którym częściowo toczy się akcja - chłopiec na skraju dorosłości, lato pełne tragedii, krajobraz i klimat Norwegii opisane pięknym, czystym i eleganckim stylem. Pettersonowi udało się znakomicie oddać dwie rzeczy: przeczucie, co do kruchości życia oraz pełne napięcia oczekiwanie na chwilę, kiedy to przeczucie stanie się faktem. Oszczędna, zaskakująca proza odbiera dech w piersiach jak silne uderzenie mroźnego skandynawskiego wiatru.


04 marca 2018

Droga bez dna


„Droga bez dna”


Ben Okri




Autor/ (ur. 15 marca 1959 w Minnie) – nigeryjski powieściopisarz i poeta. Większość życia, w tym dzieciństwo, spędził w Anglii. W Nigerii przeżył wojnę domową (secesja Biafry).

Tłumaczenie/ Krzysztof Mazurek

Tematyka/ Jest to nie tylko książka o świecie realnym i świecie duchów, nie tylko o sacrum i profanum, ale przede wszystkim o głębokich prawdach życiowych, opisanych mądrze i poetycko... Opowieść Bena Orkiego jest cudowną alegorią osadzoną w Afryce, opowieścią o miłości, śmierci i przemijaniu...

Główny motyw/ Głównym bohaterem (i narratorem) "Drogi bez dna" jest dziecko, chłopiec o imieniu Azaro. Jest to jednak dziecko niezwykłe, cudowne, dziecko „duchów”, któremu przyszło walczyć o przetrwanie nie tylko czysto fizyczne, ale przede wszystkim musi wciąż pokonywać w swym umyśle potęgi nie z tego świata przywołujące go do siebie, do swojej rzeczywistości.  Realizm magiczny, w nurt, którego wpisuje się powieść Okriego, pozwala na swobodne operowanie tym wszystkim, co dziwne, niezwykłe, zaskakujące, na nawiązywanie do legend i mitów oraz lokalnej tradycji. Poprzez połączenie różnych aspektów ludzkiej egzystencji, takich jak myśli, emocje, marzenia, wierzenia, z wyobraźnią przedstawia on rzeczywistość w sposób dokładny i dogłębny. Współistnienie świata zewnętrznego i wewnętrznego człowieka jest doskonale przedstawione w powieści. Dzięki temu my, czytelnicy, możemy wręcz odczuć duchowość lądu afrykańskiego.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„(…) wszyscy rodzą się ślepi, a zaledwie nieliczni uczą się widzieć”.
„Wiele jest powodów, dla których niemowlęta płaczą przy urodzeniu, a jednym z nich jest nagłe odcięcie od świata czystych marzeń, w którym wszystkie istoty złożone są z czarów i gdzie nie istnieje cierpienie”.
„Urodzić się to przyjść na świat z ciężarem przedziwnych darów duszy, z tajemnicami i z niewygasającym poczuciem wygnania”.
„(…) nie miałem wątpliwości, że moje życie rozciąga się na życie innych ludzi”.
„Czasami wydawało mi się, że przeżywam życie w paru osobach na raz”.
„Każdy świat zawiera przebłyski innych światów”.
„Mężczyzna musi umieć się napić, bo wypić czasem trzeba w tym trudnym życiu”.
„Życie jest pełne zagadek, na które tylko umarli potrafią odpowiedzieć”.
„W dzisiejszych czasach za całą moc ludzie mają egoizm, pieniądze i politykę”.
„Jedyną mocą, jaką mają biedacy jest ich głód”.
„Biedni nie mają przyjaciół”.
„(…) od trudów i zwoju tego świata nie ma żadnej ucieczki”.
„Polityka nie służy przyjaźni”.           
„Ludzi nic nie obchodzi. Nie wiedzą jak kochać. Nie wiedzą, czym jest miłość. Popatrz tylko na nich. Umierasz, a oni nic innego nie potrafią, jak tylko czyścic buty. Czy cię kochają? Nie!”.
„Z pewnego punktu widzenia wydaje się, że wszechświat jest zbudowany z paradoksów. Ale wszystko znajduje swoje rozwiązanie. To właśnie jest funkcja zaprzeczenia”.
„Można nie żyć na wiele sposobów”.
„Poza tym niedobrze jest mieć we wszechświecie zbyt wielu bogów”.
„Przeznaczenie to nasz przyjaciel”.
„Kiedy ludzie uciekają, coś ich goni”.
„Świat nie jest taki, jak się nam wydaje. Tajemnicze siły są wszędzie. Żyjemy w świecie zagadek”.
„Tam gdzie jest polityka, tam są i pieniądze”.
„Nawet komary wiedzą, że trzeba jakoś przetrwać”.
„Cały wszechświat może zmienić jedna, jedyna myśl”.
„Ludzie, którzy tylko korzystają z własnych oczu, nie WIDZĄ. Ludzie, który tylko korzystają z własnych uszu, nie SŁYSZĄ”.
„Trudniej jest kochać, niż umrzeć”.
„To nie śmierci ludzie się najbardziej boją, a miłości”.
„Serce jest większe niż góra. Pojedynczy człowiek jest głębszy niż ocean”.
„Wielu ludzi w nas mieszka”.
„Niebo może znaczyć różne rzeczy dla różnych ludzi”.
„Ludzie kryją w sobie wielką tajemnicę”.
„Marzenie może być najwznioślejszym punktem całego życia”.
     

                  W filozofii od dawna stwierdzano niemożliwość empirycznego poznania wielu spraw duchowych. Nie uprawniało to jednak do jej zakwestionowania. Soren Kierkegaard zauważył, że jedynie "zarozumiała mądrość" uznaje tylko to, co widzi oczyma ciała. W każdej kulturze można znaleźć silne przekonanie o istnieniu jakiejś formy istnienia "po śmierci". Świat duchów jest różnie przedstawiany i różnie opisywany.

Wierzenia dotyczące świata duchów można podzielić na trzy grupy, ze względu na religijne ujęcie tego zagadnienia: jedni zapełniają zaświaty duchami, cieniami, które przedłużają życie zmarłemu na ziemi (tak jest np. w religiach animistycznych, czy w starożytnych cywilizacjach Bliskiego Wschodu); inni uznają, że śmierć prowadzi do włączenia się w jakąś Całość (religie Indii), a inni jeszcze otwierają się na zmartwychwstanie (religie Księgi: judaizm, chrześcijaństwo, islam).

              Klasyfikacja świata niewidzialnego Afrykanów, rozciągającego się między człowiekiem a Bogiem Najwyższym, pozwala wyróżnić w nim: - duchy zmarłych przodków, pośredniczące między żywymi ludźmi a bogami; - złe moce pochodzenia ludzkiego, w rodzaju przywidzeń i upiorów ludzi zmarłych nagłą śmiercią (otrutych, zabitych, topielców, wisielców, porażonych piorunem innych), pogrzebanych bez należnych im obrzędów; - półboskie twory przyrody i antro- czy zoomorficzne wytwory ludzkiej wyobraźni (karły, olbrzymy, ludojady i wilkołaki); - małe bóstwa opiekuńcze poszczególnych osób; - bogów sprawujących kontrolę nad poszczególnymi sferami wszechświata.

            W teologii Afrykanów duchy są niewidzialne, lecz mogą się ukazywać pod postacią ludzką i tak można doświadczyć ich działań. Jedni twierdzą, że duchy stworzyły same siebie; inni, że się rozmnożyły, a jeszcze inni duchy są pozostałością po zmarłych istotach ludzkich. Ponieważ są niewidzialne, uważa się je za wszechobecne. Są w stanie zbiorowej nieśmiertelności. Już nie są „żywymi umarłymi", którzy odczuwają więź ze swoimi bliskimi, pomimo swej śmierci. Do piątego pokolenia zmarli znajdują się w innej kategorii niż kategoria duchów - są „żywymi zmarłymi", gdyż proces ich umierania nie uległ zakończeniu. Potem tracą one swe imię, są już „obcymi", a zdarza się, że umieszczone są pośród rzeczy. Ich cechą ontologiczną jest ich depersonalizacja, gdyż tworzą zbiorowość. Nie są z natury ani złe, ani dobre. Mają znaczenie dwojakie:, jako duchy orędownicze w stosunkach z bogami oraz jako wyznacznik znaczenia społecznego władzy wynikającej z primogenitury - władza należy do nich, gdyż przodkowie są starsi od najstarszych żywych, stąd władza starszych jest sprawowana w ich imieniu.

              W świecie duchów niektóre ludy podkreślają rolę duchów-karłów i duchów-olbrzymów. Duchy gnomiczne wyobraża się często pod postacią nikłych i przezroczystych przywidzeń, które dostrzec mogą jedynie wybrani ludzie. Czasem są traktowani, jako pierwsi mieszkańcy danej okolicy, gospodarze kraju, czasem, jako pierwsi kowale, którzy potrafili wykorzystać właściwości ognia. U ludów Akan nazywa się je "mmoatia". Aszantowie wyobrażali je sobie, jako półmetrowego wzrostu gnomów, o czarnym, czerwonym bądź białym ubarwieniu skóry, z odwróconymi stopami i porozumiewających się za pomocą gwizdów.

Zarówno Mumuye z Kamerunu, jak i z Nigerii, są z tradycyjnych religii animistycznych (wiara, że martwe przedmioty mają dusze). Wierzą w wielu bogów i duchy, ze słońcem (La) jako Istoty Najwyższej. Każda wioska ma dom „tsafi”, w którym obrazy tych bogów są przechowywane i gdzie składane są regularne ofiary. Również czczone są czaszki przodków, które są przechowywane przez Starszego wioski. Mumuye należą do różnych kultów, które czczą swoich przodków i niewidzialne moce, przy obrzędach także piją alkohol. Ceremonialne rogi i maski są używane do specjalnych tańców wykonywanych w swoich kultowych rytuałach. Wielu Mumuye wierzy, że nie ma życia po śmierci. Jednak niektórzy uważają, że dobrzy ludzie rodzą się ponownie, po tym jak są martwi przez dwa lata, a niesprawiedliwi nie mają życia w przyszłości. W przeszłości ludność Nigerii wyznawała tradycyjne religie politeistyczne. W pamięci kulturowej Jorubów zachował się rozbudowany system bóstw, zwanych orisa, duchów przodków i innych bytów nadprzyrodzonych. Podobnie u Ibów, u których wierzenia nie zostały skodyfikowane w postaci całościowych dogmatów, w tradycji ustnej zachowały się następujące kwestie: wiara w obecność licznych bóstw (w tym trzech bóstw domowych, odpowiedzialnych za osobisty sukces: chi, eke i ikenga), kult przodków, wiara w reinkarnację. Część populacji Jorubów i Ibów, pomimo przyjęcia chrześcijaństwa, odnosi swoje życie codzienne do tych dawnych praktyk religijnych. Postać tradycyjnego czarownika, wróżbity, znachora i kapłana uzdrowiciela, hausańskiego boka lub jorubskiego babalawo, do dziś pozostaje uznana za ważną wśród Nigeryjczyków, a usługi magiczne (wróżenie z orzechów kola, interpretowanie snów zgodnie z arabskim sennikiem) realizowane są mimo uznania chrześcijaństwa i islamu za powszechnie panujące religie.

                Bohater książki „Droga bez dna” Lazaro nie chciał przyjść na świat i miał ku temu poważne powody. Był jeszcze zupełnie mały, kiedy w półśnie zobaczył swojego ojca, którego „połykała” dziura w drodze. Innym razem widział matkę zwisającą z gałęzi niebieskiego drzewa. Miał siedem lat, kiedy śniło mu się, że ręce ma całe w żółtej krwi kogoś obcego. Nie miał pojęcia, czy te obrazy pochodzą z tego życia, czy z poprzedniego, czy z tego, które miało dopiero przyjść, a nawet czy nie są to jedynie wizje nawiedzające umysł wszystkich dzieci. Kiedy był bardzo mały, nie miał wątpliwości, że jego życie rozciąga się na życie innych ludzi. W ogóle tych rzeczy nie rozdzielał. Czasami wydawało mu się, że przeżywa życie w paru osobach na raz. Jedno przelewało się w drugie, a wszystkie razem wlewały się w jego dzieciństwo.

               Jako małe dziecko Lazaro czuł, że jest ciężarem dla matki. Czuł także, że obciąża go tajemniczość życia. Poród dla niego był szokiem, z którego nigdy się nie otrząsnął. Często nocą, czy też w ciągu dnia, słyszał głosy swoich duchowych współtowarzyszy. Pokazywali mu obrazy, których nie potrafił zrozumieć; więzienia, powodzie, trzęsienia ziemi, śmierć. Wtedy krzyczał. Pewnego razu matka weszła do jego pokoju i zapytała, z kim rozmawia? Po tych wizjach Lazaro był chory i spędzał większość czasu na „drugim świecie” spierając się ze swoimi współtowarzyszami i próbując ich przekonać, żeby zostawili go w spokoju. Dopiero o wiele później, kiedy chciał z powrotem wrócić do swojego ciała i nie był w stanie tego dokonać, zdał sobie sprawę, że udało im się oderwać go od życia. Kiedy się obudził był w trumnie. Rodzice oddawali go już umarłym. Rozpoczęli uroczystości pogrzebowe, gdy usłyszeli głos płaczu Lazaro byli, przerażeni. Z powodu cudownego powrotu na świat ochrzcili go po raz drugi i wydali przyjęcie, na które nie było ich stać.  Jednakże, kiedy stał się przedmiotem licznych żartów i dowcipów, i kiedy wielu ludzi poczuło niepewność z powodu związku pomiędzy Lazaro i Łazarzem, matka skróciła mu imię i zmieniła je na Azaro. Dowiedział się później, że trwał w stanie pomiędzy życiem a umieraniem przez dwa tygodnie. Dowiedział się także, że wyczerpał energię i zasoby finansowe rodziców. Wzywano wielokrotnie zielarza. Zielarz przyznał, że nie jest w stanie nic zrobić, żeby poprawić stan chłopca, ale kiedy rzucił muszle i odczytał z nich znaki, powiedział: „To dziecko nie chciało się urodzić, ale ono będzie walczyć ze śmiercią”. Dodał, że jeżeli wróci do zdrowia, rodzice powinni natychmiast dopełnić uroczystości, które przetną jego związki ze światem duchów. On pierwszy nazwał Azaro imieniem, które siało strach wśród matek. Powiedział, że chłopak ukrył specjalne symbole dokumentujące jego powiązania ze światem duchów na ziemi i dopóki się nie odnajdzie, ciągle będzie zapadał na zdrowiu i że prawie na pewno umrze nie osiągnąwszy dwudziestego pierwszego roku życia.
                        
             Azaro miał zdolność widzenia zmarłych. Kiedy pewnego razu zaginął, przygarnął go do swojego domu policjant. Mieszkał u policjanta wiele dni. Oczy żony policjanta były zawsze ogromne od niedokończonego płaczu. Azaro zorientował się z ich nocnych szeptów, że ich syn zginął w wypadku drogowym. Prawie cały czas kobieta traktowała go bardzo dobrze, robiła dla niego przepyszne ciastka i dania z warzyw. Po kąpieli go czesała i nacierała mu twarz oliwką. Przestraszył się dopiero wtedy, kiedy zaczęła nazywać go imieniem zmarłego syna. W pokoju, w którym spał Azaro ktoś w nocy hałasował, słyszał jak poruszają się szafki. Dzwoneczki pobrzękiwały, słychać było jak ktoś chodzi w kółko po pokoju. Azaro zaczął widzieć zmarłego chłopca, który nadal „mieszkał” w tym domu. Podczas kolacji Azaro widział jeszcze inne duchy, duchy ubrane w policyjne mundury. Po kilku dniach matka odnalazła Azaro, „porwała” go z tego nawiedzonego domu i zabrała do czarownika. Matka ściągnęła z niego ubrania umarłego chłopca, a potem spaliła je polewając naftą i olejkami ziołowymi. Mając w oczach blask zabobonów, „karmiła” duchy płomieniami z nafty. Kiedy ubranie wypaliło się tak, że zostały tylko odrobinki popiołu, zabrała resztki na gazetę i wyszła w ciemność w kierunku lasu. Zielarka powiedziała matce, że Azara przetrzymywał mężczyzna i kobieta, którzy chcą zatrzymać swoje własne dziecko, albo chcieli też oddać Azaro w ofiarę za pieniądze i że otaczają go mocne zaklęcia. Tego wieczoru matka użalała się nad losem, oskarżając się o utratę jedynego dziecka, dziecka, które zdecydowało się żyć.
                   Azaro spędzał dużo czasu w barze Madame Koto. Chłopiec zdawał sobie sprawę, że znaczna część klientów to wcale nie ludzie. Ich ciała były zniekształcone w tak zdumiewający sposób i wydawało się, że wcale im nie przeszkadza brak oczu, czy to, że są ślepi, garbaci albo bezzębni. Wyraz twarzy wielu z nich nie miał nic wspólnego z ruchem ciała. Wydawało się, że są przemieszaną zbieraniną ludzkich mięśni i kości. Według chłopca były to duchy, które pożyczyły sobie kawałki ludzkich ciał, żeby móc uczestniczyć w prawdziwej rzeczywistości. Powiadają, że duchy czasami tak robią, żeby poczuć się trochę jak ludzie. Chcą posmakować świata ludzi- bólu, pijackiego szumu w głowie, śmiechu i seksu. Robią to czasami, żeby siać niepokój, czasem, żeby uwodzić dorosłych albo porywać dzieci do swojego świata.
                      Innym razem Azaro spotkał ducha, który pokazał mu inne światy. W jednym ze światów zmarli budowali drogę już od dwóch tysięcy lat. Ich świat nazywał się Niebo. „Niebo może znaczyć różne rzeczy dla różnych ludzi”. W tym Niebie umarli chcieli żyć, chcieli być bardziej żywi. Chcieli wiedzieć, co to ból, chcieli cierpieć, czuć, kochać, nienawidzić, być ponad nienawiść, być niedoskonałym po to, żeby zawsze mieć, do czego dążyć, to znaczy do piękna. Chcieli także doznawać i przeżywać cuda. Śmierć jest zbyt doskonała. Ich prorok mówił wiele rzeczy, których nigdy do końca nie zrozumieli. Miedzy innymi to, że tej drogi nie można skończyć. Źle pojmując słowa proroka mieszkańcy Nieba nie mają nic więcej do zrobienia, nie mają żadnych marzeń i żadnych potrzeb. Ulegają zagładzie z powodu całkowitego spełnienia, z nudów. Ta droga to ich dusza, duch ich dziejów. Właśnie, dlatego, kiedy już zbudują jakiś dłuższy odcinek, albo zapomną o słowach proroka i zaczynają myśleć, że już skończyli, wtedy obsuwają się masy ziemi, bija pioruny, wybuchają niewidzialne wulkany, wylewają rzeki i zatapiają ich, huragany rozrywają ziemię, droga robi się wąska i kręta i niszczy sama siebie albo duch w ludziach opada i zaczynają się rozruchy i tysiące rzeczy odrywają ich od pracy i niszczą to, co już zbudowali i przychodzi nowe pokolenie i zaczyna wszystko od nowa, od ruin i rumowisk. Azaro spojrzał na drogę „nowymi oczami”. Była krótka i cudowna. Było to dzieło sztuki, niemal świątynia, piękniejsza niż można by opisać, zrobiona z najcenniejszych substancji świata- z ametystów i chryzoberyli, wyłożona karnelianem, błyszcząca turkusami ułożonymi w niesamowite wzory. Każde pokolenie mieszkańców Nieba zaczyna wszystko od niczego i wszystkiego zarazem. Znają wszystkie swoje błędy. Może nie wiedzą, że je znają, ale je znają. Znają wczesne plany, początkowe zamierzenia, najwcześniejsze marzenia. Każde pokolenie musi samo wrócić do początków. Są na ogół nieco mądrzejsi, ale nie posuwają się bardzo daleko. Możliwe, ze teraz pracują trochę wolniej i że będą robić większe błędy. Taki właśnie jest ten lud. Pisane im są nieskończone nadzieje i wieczność walki. Nic ich nie może zniszczyć, oprócz ich samych i nigdy nie skończą tej drogi, która jest ich duszą i nie wiedzą o tym.
                   Książka Bena Okri „Droga bez dna” skupia się także na codziennej egzystencji rodziny Azaro oraz mieszkańców „getta”, w którym przyszło im żyć. Matka Azaro to kobieta pewnie „chodząca po ziemi”, opiekująca się domem i zarazem sprzedawczyni na pobliskim bazarze. Ojciec to infantylny człowiek, nadużywający alkoholu mitoman, który pracuje, jako tragarz przy rozładunku kontenerów. Zaczął trenować boks, bo wmówił sobie, że zostanie mistrzem świata. Niekiedy budził się w środku nocy i zaczynał uderzać, kontratakować, wymierzał proste ciosy i haki, puszczał serie w powietrze i rzucał się na wyimaginowanych wrogów. Wypuszczał serie ciosów w sznur na bieliznę, aż się napiął i zerwał. Potem jeszcze bardziej mu się pogorszyło. Zaczął trenować z powietrzem po drodze do pracy. Bił się z wiatrem, z ćmami i z komarami. Boksował się z cieniami z okolicy i walczył z wieloma wymyślonymi wrogami naraz, jak gdyby cały świat był przeciwko niemu. Ludzie zaczęli patrzeć na rodzinę Azaro jak na odmieńców.
                 Książka „Droga bez dna” Bena Okri jest książką filozoficzną, której przesłanie jest dość zaskakujące. Zostaliśmy stworzeni cudowną ręką Boga po to, żeby móc smakować gorzkie owoce czasu. Jesteśmy bezcenni, pewnego dnia całe nasze cierpienie zamieni się w siedem cudów świata. Niebo nie jest naszym wrogiem. Są takie rzeczy, które dzisiaj palą nas od środka, ale które zmieniają się w złoto, kiedy jesteśmy szczęśliwi. Nie dostrzegamy tajemnicy naszego bólu. Tajemnicze cuda dokonują się tuż obok nas i tylko czas będzie mógł je ukazać światu.
                 Dziecko ze „świata duchów” to podróżnik, który niechętnie zapuszcza się w chaos i światło słoneczne, w otchłanie snów żyjących i umarłych. Każdy z nas może być takim dzieckiem, i na pewno jest wielu takich, którzy trwają w tym stanie, nie zdając sobie z niego sprawy. Jest wiele narodów, cywilizacji, idei, połowicznych odkryć, rewolucji, miłości, form sztuki, eksperymentów i wydarzeń historycznych, które znajdują się w tym stanie nic o tym nie wiedząc. Również ludzie. Dziecko ze „świata duchów” zawsze się buntuje, chce żyć życiem i jego przeciwieństwami. Takie dziecko chce stać się „duchem” swobodnym w klatce wolności. Biorąc pod rozwagę nieśmiertelność duchów, pozostaje pytanie, czy takie dziecko chce się urodzić z powodu życiowych paradoksów, odwiecznych zmian, zagadek życia? Książka Okri uczy, że żadna niesprawiedliwość nie trwa wiecznie, żadna miłość nigdy nie umiera, żadne światło naprawdę nigdy nie gaśnie, nie ma takiej drogi, której budowa jest zakończona, żaden sposób postępowania nie jest ostateczny, ani żadna prawda, naprawdę nie istnieje ani początek, ani koniec. Tak czy inaczej, wszystko jest możliwe. „Jest pośród nas wiele zagadek, których ani żyjący, ani umarli nie potrafią rozwiązać”.
                      „Cały wszechświat może zmienić jedna, jedyna myśl”. My, ludzie, należymy do rzeczy nieważnych. Życie to coś wielkiego. Na świecie istnieją dziwne „bomby”. Wielkie moce w przestrzeni walczą o władzę nad naszym losem. „Zjadają” nas maszyny, trucizny i egoistyczne marzenia. Ludzie, którzy wyglądają jak ludzie, wcale ludźmi nie są. Są pomiędzy nami stworzenia bardzo dziwne. Są między nami anioły i demony, przybierają różne postacie. Mogą w nas wejść i mieszkać w nas przez sekundę, albo połowę życia. „Szczury i żaby rozumieją swoje przeznaczenie. A dlaczego nie może go zrozumieć człowiek?”. „W ciele kota jest napisanych wiele historii, wiele książek”, i choć wszystkie drogi prowadzą do śmierci, a niektórych nie da się dokończyć to możemy jeszcze raz wyśnić ten świat i sprawić, by nasz sen stał się prawdą.