24 czerwca 2018

Droga do Indii


„Droga do Indii”


Edward M. Forster




Autor/ (ur. 1 stycznia 1879 w Londynie, zm. 7 czerwca 1970 w Coventry) – angielski prozaik, eseista i krytyk literacki.


Tematyka/ Forster przedstawia społeczne, kulturowe i psychologiczne aspekty zetknięcia się dwu odmiennych światów i postaw życiowych, konfliktów na tle rasowym między ludnością hinduską i brytyjskimi kolonizatorami. Po mistrzowsku kreśli portrety zarówno Anglików, jak i Hindusów. Stworzył też niezwykłej urody opisy tego egzotycznego kraju.

Główny motyw/ Indie, wczesne lata 20. Brytyjczycy i Hindusi żyją obok siebie, ale nie jest to harmonijne współistnienie. Anglicy traktują tradycję gospodarzy jak turystyczną rozrywkę, a historię tego niezwykłego narodu pomniejszają i marginalizują. Zainteresowana hinduską sztuką i krajobrazem starsza pani Moore podczas wizyty w meczecie zwraca uwagę na przystojnego lekarza, Aziza Achmeda. Aziz urodził się i dorastał w Indiach, ale mówi czystą angielszczyzną, nosi się jak Europejczyk, jest świetnie wykształcony. Na pani Moore robi to duże wrażenie. Aziz zgadza się zostać przewodnikiem dla niej i jej przyszłej synowej, Adeli Quested. Adela jest narzeczoną brytyjskiego sędziego, a tym samym ważną figurą w mieście. Aziz zabiera obie kobiety na zwiedzanie zapierających dech w piersiach jaskiń. To, co rzekomo wydarzy się w jednej z nich, złamie jednak całe jego życie. Wkrótce obiecujący lekarz, symbol nowoczesnych Indii, zostanie oskarżony o gwałt i trafi do aresztu, gdzie przekona się, że brytyjskie prawo zawsze będzie przeciwko Hindusom.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„(…) czy jest rzeczą możliwą przyjaźnić się z Anglikiem”.
„(…) lepsza nawet poligamia, niż żeby kobieta miała umrzeć nie zaznawszy radości, które Bóg jej przeznaczył”.
„W rzeczy samej, moneta, za którą kupuje się samą prawdę, nie została jeszcze wymyślona”.
„(…) życie nigdy nie daje nam tego, czego chcemy, w chwili, którą uważamy za odpowiednią. Owszem, przygody się zdarzają, ale nie we właściwym czasie”.
„Nikt nie może powiedzieć, że choć trochę zna ten kraj, dopóki nie przeżył w nim dwudziestu lat”.
„Trzeba pamiętać jednak o pewnej ważnej rzeczy, a mianowicie, że żadna z obecnych tu osób się nie liczy. Ci, co się liczą, nie przychodzą”.
„Owe leciutkie tchnienie krytyki stało się kamieniem obrazy (…)”.
„(…) nie znała ani jednego uprzejmiejszego zwrotu, a z czasowników tylko tryb rozkazujący”.
„Cóż znaczy nieszczęście, kiedy wszyscy razem jesteśmy nieszczęśliwi?”.
„Okazuje się, że można stworzyć Indie w Anglii, podobnie jak można stworzyć Anglię w Indiach”.
„Ale w Indiach nie sposób niczego zidentyfikować, samo pytanie powoduje, że dana rzecz znika albo roztapia się w niej”.
„(…) jeżeli człowiek nie jest absolutnie uczciwy, jaki sens ma istnienie?”.
„Anglia włada Indiami dla ich dobra”.
„(…) każda wzmianka, że powinien się ożenić, zawsze wywołuje u kawalera radykalne sądy i zdenerwowanie”.
„Każdy może podróżować bez bagażu, póki nie ma żony i dzieci”.
„Życie jest przeważnie tak nudne, że nic o nim nie można powiedzieć, a książki i opowieści, które chciałyby je przedstawić jako interesujące, są zmuszone do przesady, żeby usprawiedliwić własne istnienie”.
„(…) całe stulecia zbliżeń cielesnych, a przecież człowiek nie jest bliższy zrozumienia człowieka”.
„(…) w ciągu tych dwudziestu pięciu lat przekonywałem się codziennie, że wszelkie próby zażyłości towarzyskiej między Anglikami i Hindusami prowadzą do katastrofy. Stosunki towarzyskie, tak. Uprzejmości, jak najbardziej. Zażyłość- nigdy!”.
„(…) wszystkie złe wiadomości opierają się na plotkach”.
„Jaki jest pożytek ze związków między ludźmi, jeśli każdy coraz mniej do nich wnosi? Uważam, że wszyscy powinniśmy wrócić na pustynię na całe stulecia i starać się odnaleźć w sobie dobro”.
„Wychowano mnie na uczciwego człowieka. Cały kłopot, że ta uczciwość nie prowadzi do niczego”.
„Niezliczone są możliwości cywilizacji”.
„Jest sto siedemdziesiąt milionów Hindusów na tym sławetnym półwyspie i oczywiści któryś z nich wszedł do groty. Bo naturalnie winowajcą jest Hindus, ani przez chwilę nie wolno nam w to wątpić”.
„Miłość nie ma wartości dowodowej, o czym powinien wiedzieć każdy adwokat”.
„Nie można mieć jednocześnie dwóch pożądanych możliwości, nawet w świecie ducha”.
„Twoja niesprawiedliwość jest gorsza od mojego materializmu”.
„Kiedy o człowieku, który naprawdę nie żyje, mówi się jak gdyby był przy życiu, do rozmowy wkrada się coś niezdrowego”.
„(…) ludzie nie umierają naprawdę, póki inni nie uznają ich za zmarłych”.
„Zresztą małżeństwo jest jednym wielkim absurdem. Zaczyna się i trwa z tak bardzo drobnych powodów. Z jednej strony wspierają je racje towarzyskie, z drugiej teologiczne, ale ani jedno, ani drugie nie stanowi małżeństwa, prawda?”.
„(…) wszystkie osobiste związki, na których usiłujemy się oprzeć w życiu, są przelotne”.
„Zawsze powstają trudności, kiedy dwie osoby nie myślą o sprawach płci w tym samym momencie, zawsze są wzajemne pretensje i niespodzianki, nawet jeśli obie strony należą do tej samej rasy”.
„(…) to tylko jeden z tych na pół ożywionych stworów, które usiłują zepchnąć na dalszy plan prawdziwe życie”.


                    Jak wygląda modelowy Brytyjczyk – przedstawiciel najbardziej imperialnego narodu świata? Jest elegancki, otoczony „kolorową” służbą, zadziera nosa i ma… oczy dookoła głowy. Bo za wiktoriański „holokaust” w koloniach mógł zapłacić własną krwią. Nie było w dziejach świata imperium większego niż brytyjskie. W szczytowym okresie obejmowało prawie jedną czwartą lądów i jedną piątą ludności na Ziemi. A perłą w brytyjskiej koronie były Indie – strategicznie położone, ludne i pełne bogactw. Brytyjczycy wprowadzali w Indiach pocztę, telegraf i koleje. Jednocześnie ignorowali miejscowe przekonania i ambicje. Hindusi skarżyli się, że przybysze niszczą świątynie hinduistyczne i muzułmańskie pod pretekstem budowy dróg, albo, że nadmiernie promują chrześcijaństwo i naukę języka angielskiego.

                   Ostatnia powieść Edwarda Morgana Forstera „Droga do Indii” to jego najwybitniejsze dzieło. Malując postacie Brytyjczyków w Indiach, jako osoby pełne uprzedzeń i karykaturalnie nudne, Forster nie stosuje bynajmniej subtelnej parodii, co było charakterystyczne dla innych jego dzieł na przykład w książce „Pokój z widokiem”. Tłem tego liberalnego studium stosunków anglo-hinduskich jest ziejąca otchłań tajemniczych jaskiń Marabar. Osoby odwiedzające jaskinie nigdy nie są pewne, czego doświadczyły podczas pobytu w tym dziwnym miejscu (o ile cokolwiek się wydarzyło). Adela Quested, Brytyjka, która niedawno przybyła do Indii, schodzi do jaskiń w towarzystwie hinduskiego doktora Aziza, a to, co zajdzie później między nimi, nigdy nie zostanie wyjaśnione. Chociaż Brytyjczycy przyjmują, że Adela została zaatakowana przez Aziza, ona sama nigdy tego nie potwierdzi. Co więcej, w spektakularny sposób wycofuje zarzuty przed sądem, czym ściąga na siebie potępienie ze strony współrodaków. Nawet odwołanie oskarżenia nie zmienia sytuacji Aziza, co stanowi przykład nieokreśloności, jaka charakteryzuje modernistyczną estetykę Europy.

                  Jeśli nie liczyć Grot Marabarskich- odległych o dwadzieścia mil od miasta Czandrapur -gdzie rozgrywa się akcja książki- miasto nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym. Raczej obrzeżone przez rzekę Ganges niż omywane jego falami, ciągnęło się dwie mile wzdłuż brzegu, prawie nie do odróżnienia od nieczystości, jakimi rzeka tak szczodrze szafowała. W dzielnicy nadbrzeżnej brak było stopni ułatwiających kąpiel, bo tak się składało, że Ganges w tym miejscu nie był święty; prawdę mówiąc, nie było tu w ogóle dzielnicy nadbrzeżnej, do tego bazary zasłaniały rozległą, zmienną panoramę rzeki. Ulice były nędzne, świątynie nijakie i chociaż było trochę ładnych domów, były ukryte w ogrodach lub śródmiejskich zaułkach, które odstraszały swym brudem wszystkich prócz specjalnie zaproszonych gości. Czandrapur nigdy nie było duże ani piękne, ale dawno, dawno temu leżało na szlaku między Indiami Górnymi, wówczas cesarskimi oraz morzem, i te ładne domy pochodziły właśnie z tego okresu. Ów zapał do ozdabiania miasta przygasł w osiemnastym wieku, zresztą nigdy nie odznaczał się różnorodnością. Na bazarach nie było malowideł i prawie nie było rzeźb. Wszystko, na czym spoczywało oko, było tak przyziemne, tak monotonne, że kiedy Ganges wpływał do miasta, można było odnieść wrażenie, że spłucze całą tę narośl z powrotem do ziemi… Domy się waliły, ludzie od czasu do czasu tonęli, a ich ciała się rozkładały, ale ogólny zarys miasta trwał i trwał, pęczniejąc w jednym miejscu, kurcząc się w innym, niby jakaś nisza albo niezniszczalna forma życia.      

                Główny bohater książki Aziz był niewysokim mężczyzną, delikatnej budowy, ale w rzeczywistości bardzo silnym. Niemniej jednak chodzenie męczyło go, jak męczyło każdego w Indiach, z wyjątkiem nowo przybyłych. Było coś wrogiego w tej ziemi. Aziz lubił spacery i zawsze tą samą trasą kierował się z dzielnicy rządowej w stronę meczetu. Zawsze lubił ten meczet. Był pełen wdzięku, jego rozplanowanie sprawiało mu przyjemność. Na dziedzińcu- wchodziło się tam przez zrujnowaną bramę- stał tu zbiornik ze świeżą i bieżącą czystą wodą do ablucji, jako że stanowił część rurociągu zaopatrującego miasto. Ze swojego miejsca, w którym Aziz wypoczywał widział wnętrze trzech arkad; ich mrok rozświetlała mała wisząca lampa i księżyc. Front- w pełnym blasku księżyca- zdawał się z marmuru, a dziewięćdziesiąt dziewięć imion Boga na fryzie odbijało swą czernią tak samo, jak fryz odcinał się bielą na tle nieba. Rywalizująca między tym dualizmem i walką cieni we wnętrzu sprawiała Azizowi przyjemność, starał się nadać całości symboliczne znaczenie jakiejś prawdy o religii czy miłości. Meczet, przez to, że zyskał jego aprobatę, wyzwalał w nim wyobraźnię. Świątynia innego wyznania, hinduska, chrześcijańska czy grecka, znudziłaby go szybko i nie zdołałby w nim obudzić wrażliwości na piękno. Tu oto był islam, jego ojczyzna, coś więcej niż wiara, więcej niż okrzyk bojowy, więcej, o wiele więcej… islam, postawa wobec życia, zarówno subtelna, jak trwała, dom dla jego ciała i jego myśli.
                   
                 Aziz siedział na niskim murze, który zamykał dziedziniec z lewej strony. Po prawej stronie, w klubie, miejscowi Anglicy zorganizowali amatorską orkiestrę. Gdzie indziej jacyś wyznawcy hinduizmu uderzali w bębenek- wiedział, że to oni, bo rytm nie był mu bliski- a inni lamentowali nad czyimiś zwłokami- wiedział, czyje to zwłoki, po południu, jako lekarz sam wydał świadectwo zgonu. Były też sowy, poczta Pendżabu… a kwiaty pachniały tak cudownie w ogrodzie zawiadowcy stacji. Jednakże meczet-to jedno coś znaczyło, więc powrócił do niego od splątanych wezwań nocy i przyozdobił go treściami, jakie nigdy nie powstały w zamyśle budowniczego. Pewnego dnia- marzył- on także zbuduje meczet, mniejszy od tego, ale doskonały w kształcie, aby wszyscy przechodzący obok odczuwali tę samą błogość, którą on odczuwał w tamtej chwili.

                  Kiedy Aziz tak siedział i „medytował” wydawało mu się, że jedna z kolumn drgnęła, a potem w świetle księżyca ukazała się Angielka. Nagle ogarnęła go wściekłość i zawołał: „Proszę pani, to jest meczet, pani w ogóle nie ma tu prawa wstępu. Powinna pani była zdjąć pantofle. To święte miejsce muzułmanów”.  Kobieta zaczęła się grzecznie tłumaczyć, że weszła do meczetu bez butów i nie miała zamiaru nikogo obrazić. Zaczęli ze sobą rozmawiać, Aziz opowiadał jej historię tego miejsca. Tak oto „narodziła się” znajomość między nimi a później przyjaźń. Aziz, kiedy był w dobrym nastroju, uważał Anglików za „instytucję” komiczną i cieszył się, że go nie rozumieli. Ale było to rozbawienie emocjonalne i nerwowe, które przypadek lub upływ czasu mogły zniweczyć, coś innego niż rzeczywista wesołość, jaką osiągnął wśród tych, którym ufał.

                W ciągu miłych, pracowitych dni dochodziły do niego niezbyt jasne wiadomości o przyjęciu, które wydać miał zarządca, a także o tym, że według jego znajomych wszyscy powinni na nie pójść. Jego kolega, doktor Panna Lal, wpadł w uniesienie na myśl o tej perspektywie i nalegał, żeby pojechali na przyjęcie razem jego nową dwukółką. Takie załatwienie sprawy odpowiadało im obu. Azizowi oszczędzało upokarzania jazdy na rowerze, podczas gdy doktor Panna Lal, człowiek lękliwy i już niemłody, zapewniał sobie w ten sposób kogoś, kto potrafi zapanować nad koniem. Panował nad nim sam, ale nie zanadto, i bał się samochodów oraz nieznanego sobie zakrętu prowadzącego na teren klubowy. Ale kiedy nadszedł czas, Aziza opanowała nagle niechęć i postanowił nie jechać. Po pierwsze, ostatnio wykonana praca dała mu uczucie niezależności, pełni sił. Po drugie, tak się złożyło, że w tym dniu przypadała rocznica śmierci jego żony. Umarła w niedługi czas po tym, jak się w niej zakochał; nie kochał jej z początku. Pod wpływem pojęć zachodnich niechętnie patrzył na związek z kobietą, której nigdy przedtem nie widział; co więcej, kiedy ją zobaczył, rozczarowała go i spłodził pierwsze dziecko z czysto zwierzęcego popędu. Zmiana nastąpiła po urodzeniu dziecka. Ujęła go jej miłość do niego, jej lojalność, która zawierała w sobie coś więcej niż pokorę. Była inteligentna, a jednak miała pewien staroświecki wdzięk. Rozkosz zmysłowa- cóż, nawet gdyby ją miał- uległaby stępieniu w ciągu roku, a w zamian zyskał coś, co zdawało się coraz silniejsze, im dłużej żyli ze sobą. Została matką syna… a dając mu drugiego syna zmarła. Otworzywszy szufladę wyjął fotografię żony. Wparował się w nią i łzy trysnęły mu z oczu. „Jaki ja jestem nieszczęśliwy!” –pomyślał. Ale ponieważ był naprawdę nieszczęśliwy, do owej litości nad samym sobą przyłączyło się szybko inne uczucie: zapragnął przypomnieć sobie żonę- i nie mógł. Aziz pod wpływem emocjonalnych wspomnień postanowił wybrać się na herbatę do swojego angielskiego przyjaciela Cyryla Fildinga, tam spotykał nieznajomą, z którą rozmawiał przy meczecie, a była nią pani Moore. 

                 „Życie jest przeważnie tak nudne, że nic o nim nie można powiedzieć, a książki i opowieści, które chciałyby je przedstawić jako interesujące, są zmuszone do przesady, żeby usprawiedliwić własne istnienie” – napisał w książce Edward Morgan Forster, po czym „krok po kroku” zaczął „rozpędzać” akcję swojej opowieści. Tak się zdarzyło, że pani Moor i panna Adela Quested jej przyszła synowa od dwóch tygodni nie miały żadnych intensywnych przeżyć. Adela wierzyła, ze cała idea przyjazdu do Indii jest doniosła i interesująca, a jeśli odczuwała znudzenie, obwiniała z całą surowością samą siebie i zmuszała swoje usta do entuzjastycznych wypowiedzi. Była to jedyna nieszczerość w tej skądinąd szczerej dziewczynie, a w istocie był to intelektualny protest jej młodości. Teraz dręczyła się szczególnie, bo zarówno przebywała w Indiach, jak i zaręczyła się, a ta podwójna okoliczność powinna uwznioślić każdą chwilę jej życia. Podczas herbaty u pana Fildinga panie zaproponowały Azizowi odwiedziny w jego domu. Aziz nie wiedział jak wybrnąć z tej – dla niego niewygodnej- propozycji, ponieważ mieszkał bardzo ubogo, czego bardzo się wstydził. Dla uniknięcia spotkania w swoim domu zaproponował wyprawę do Grot Marabarskich. Groty opisać nietrudno. Tunel mierzący osiem stóp długości, pięć wysokości, trzy szerokości prowadził do kolistej komory o średnicy około dwudziestu stóp. Ten układ powtarzał się raz po raz w całej grupie wzgórz i to było wszystko, to były Grota Marabarskie. Ujrzawszy te groty turysta wracał do Czandrapuru niepewny, czy było to przeżycie ciekawe, czy nudne, czy też w ogóle jakieś przeżycie. Niełatwo o nich rozmawiać albo posegregować w pamięci, bo schemat zawsze był taki sam i żadna rzeźba, nic, choćby gniazdo pszczół czy nietoperzy, nie odróżnia jednej groty od drugiej. Nie wiązało się z nimi nic, absolutnie nic, a ich sława-bo miały sławę- nie była uzależniona od mowy ludzkiej. Ciemne to groty. Nawet, gdy otworem były skierowane ku słońcu, bardzo mało światła przenikało przez wejściowy tunel do kolistej komory. Tylko ściany grot były dobrze wypolerowane natomiast boki tunelu pozostawały szorstkie. Miejscowa wieść niosła, że są liczniejsze niż te, które można było zwiedzać, „tak jak zmarli są liczniejsi od żywych”.

                   Po ciekawej podróży pociągiem do Grot Marabarskich, podczas której Aziz zorganizował dla kobiet atrakcję w postaci słonia indyjskiego, wreszcie nadszedł ów moment zwiedzania. Niespodziewanie dochodzi tam do incydentu, w wyniku, którego panna Quested oskarża Aziza o próbę gwałtu. McBryde, okręgowy nadinspektor policji, był najrozumniejszym i najbardziej wykształconym urzędnikiem w Czandrapurze. Miał sporo z cynika, ale nic z tyrana; nigdy nie tracił panowania nad sobą ani nie stawał się brutalny, więc przyjął Aziza „uprzejmie”, nieomal go uspokajał. Niestety Aziz, jako Hindus jest bez szans, staje przed sądem, w mieście wybuchają zamieszki. Proces staje się symboliczną walką o wyzwolenie Indii spod brytyjskiego jarzma. Rozprawa sądowa o gwałt to główny wątek powieści. Przyjaźń między Azizem a życzliwymi mu Brytyjczykami, Panią Moore i Cyrylem Fildingiem, stanowi o prawdziwej sile tej książki. Uzmysławia ona, że współżycie i zgoda ponad podziałami narodowymi(centralna idea twórczości Forstera) są realne. Niektórzy uznają powieść za wyraz sympatii dla początków kampanii narodowościowej w Indiach, inni z kolei wytykają Forsterowi egzotyczne fantazjowanie w sposobie przedstawiania Hindusów. 

                   Krytyka często pomija aspekt społeczny w analizie książki Edwarda Morgana Forstera, gdzie przyjaźń zostanie zarzucona ze względu na warunki polityczne. W „Drodze do Indii” nie może ona zaistnieć w sferze publicznej. U Forstera przymiotem warunkującym przyjaźń jest intelektualna uczciwość. Przyjął on ten ideał od George’a Edwarda Moore’a, filozofa, którego postać została przywołana w „Drodze do Indii” zupełnie otwarcie- w nazwisku bohaterki, pani Moore a także poprzez zawoalowane odniesienia do jego filozofii. Książka stanowi skomplikowany zapis stosunków międzyludzkich kształtujących się w brytyjskich Indiach, stosunków uwarunkowanych poprzez podziały społeczne, rasowe, kastowe i religijne. Akcenty w powieści rozłożono w taki sposób, że trudno jednoznacznie stwierdzić, które postaci są powieściowym katalizatorem Forsterowskiej filozofii relacji. Czy jest to doktor Aziz, który przeżywa fascynacje nowym przyjacielem Cyrylem Fieldingiem, doświadcza traumatycznych przeżyć wskutek niesłusznego oskarżenia- areszt, sąd, triumfalne uwolnienie- i w końcu wyjeżdża rozczarowany (niesłusznie) Fieldingiem, do królestwa Mau? Czy bohaterem jest Fielding, brytyjski nauczyciel college’u, który zaprzyjaźnia się z Azizem, a gdy ten zostaje oskarżony i aresztowany, jednoznacznie opowiada się po jego stronie, znosząc ostracyzm ze strony społeczności brytyjskiej- i który po procesie udziela schronienia Adeli, mimo iż to od niej wyszło mylne oskarżenie mobilizujące klub brytyjski przeciw Hindusom? Postawę Fieldinga wyjaśnia pozornie szokujące dla wielu Brytyjczyków zwierzenie, które Forster zawarł w 1938 roku w eseju, „W co wierzę”. Forster wyznaje tam: „Gdybym miał wybierać między zdradą swojego kraju a zdrada przyjaciela, to mam nadzieję, że miałbym odwagę zdradzić swój kraj”. Przypadek powieściowego Fieldinga uwalnia to wyznanie z odium niewierności: istotnie lepiej zdradzić kraj niż przyjaciela-jeśli ten został niesłusznie oskarżony. Czy wreszcie bohaterką jest Adela Quested, Brytyjka, która przyjeżdża do Indii w towarzystwie matki swojego narzeczonego pani Moor, by „poznać” ten kraj i przekonać się jednocześnie, czy faktycznie (nie) chce wyjść za mąż za Ronny’ego? Adela przyjmuje zaproszenie Aziza na piknik w pobliżu Grot Marabarskich, ulega halucynacji w dusznej pieczarze lub może jest faktycznie napastowana przez przewodnika, który później znika, a wina spada na nieświadomego Aziza. Ostatecznie jednak nie jest ważne, co wydarzyło się w grocie, lecz co nastąpiło później: Adela przyznaje w końcu, że Aziz jest niewinny i uznaje swój błąd. Czy wreszcie postacią centralna jest pani Moore, która po incydencie w grotach popada w apatię podszytą niechęcią do Adeli i Ronny’ego z powodu oskarżenia Aziza, którego zdążyła już zaakceptować, jako swojego przyjaciela? To właśnie jej postać przywołuje filozofa podziwianego przez Forstera i grupę artystów z Bloomsbury.

                    Droga do Indii jest zarazem dla bohaterów powieści podróżą w głąb, ku poznaniu samych siebie, bowiem nieistotne z pozoru wydarzenie zmienia ich losy na zawsze... Tytuł może mylący - nie jest to literatura dla turystów. Pokazuje Indie pod panowaniem brytyjskim, które ani nie są piękne ani tajemnicze.

      

17 czerwca 2018

Stanley i kobiety


„Stanley i kobiety”


Kingsley Amis



Autor/ (ur. 16 kwietnia 1922 w Londynie, zm. 22 października 1995 tamże) – brytyjski pisarz, poeta, krytyk literacki i wydawca fantastyki oraz nauczyciel akademicki.

Tłumaczenie/ Wacław Niepokólczycki

Tematyka/ Relacje pomiędzy ojcem i synem niosą za sobą wiele tajemnic i nieoczekiwanych dla obu stron „zwrotów akcji". Tendencje depresyjne, skłonność do stosowania przemocy, uczuciowe niezrównoważenie, brak pełnego poczucia własnej męskiej tożsamości, kompleksy niższości, problemy emocjonalne i trudności związane z chorobą psychiczną w rodzinie - to tylko niektóre perturbacje opisane w książce Kingsleya Amisa „Stanley i kobiety”.

Główny motyw/ Po „gniewnej" młodości Stanley Duke znajduje wreszcie spokój i duchowy komfort, będący przywilejem dobrze sytuowanego mężczyzny w średnim wieku. Wtedy to jego syn z pierwszego małżeństwa zapada na chorobę psychiczną...  Bohater usiłując zgłębić przyczyny niepoczytalności własnego syna, uświadamia sobie nagle, jak bardzo jego własne życie było zdominowane przez neurotyczne związki z kapryśnymi kobietami...

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „(…) mówienie mężowi o żonie, która od niego odeszła, wcale nie jest taką prostą sprawą, nawet gdy się nie ma do czynienia z czymś tak nonsensownym jak pozostałość dawnego uczucia”.
„Ty, Stanley, masz talent do żenienia się z dziwnymi kobietami”.
„Mój Boże, jakie to szczęście, że nie od ciebie zależy kierowanie ludzi do czubków, bo byśmy wkrótce wszyscy się tam znaleźli”.
„Nigdy bowiem nie należy wymieniać imienia jednej kobiety w obecności drugiej, jeśli nie jest to absolutnie konieczne”.
„(…) kobiety są jak Rosjanie- jeśli ktoś cały czas robi dokładnie to, czego oni chcą, to jest realistyczny, konstruktywny i działa na rzecz pokoju, a jeśli im się sprzeciwi, to sięga po taktykę zimnej wojny, stosuje imperialistyczne knowania i wtrąca się w ich wewnętrzne sprawy”.
„Korzyści z bycia zdrowym na umyśle nie są może liczne, ale należy do nich wiedza o tym, co jest śmieszne. I to cała sprawa”.
„Kiedy się żeniłem, powiedziałem sobie, że w małżeństwie można mieć szczęście albo rację, i jestem już szczęśliwy dwadzieścia dwa lata”.
„Nie jest zabawne... żyć z kimś... kogo się nie bardzo lubi”.


                          Kingsley Amis pisał książkę „Stanley i kobiety” na początku lat 80-tych XX wieku. Od tego czasu minęło ponad trzydzieści lat, co sprawiło, że psychiatria, jako nauka oraz samo podejście do pacjenta bardzo się zmieniły, niestety myślenie w społeczeństwie o osobach chorych psychicznie się nie zmieniło i wciąż dla wielu ludzi nie są to osoby chore, lecz tylko zwykli „wariaci”.  Kingsley Amis nie skupia się w książce na samej chorobie psychicznej syna głównego bohatera, lecz na tzw. „psychologicznej mapie relacji w rodzinie”. Główny bohater Stanley Duke dowiedziawszy się o chorobie psychicznej syna Steve’a zaczyna zastanawiać się, czy przyczyn jego choroby nie należy szukać w jego relacji z kobietami i byłą żoną a matką Steve’a- Nowell.

                       Po „burzliwej” młodości Stanley Duke znajduje wreszcie spokój i duchowy komfort. Obecnie ma nową żonę o imieniu Susan. Ludzie zwykli mawiać o Susan, że po trudnym minionym okresie zaczęło jej się nieźle powodzić. Na samym początku był jakiś mąż, o którym nikt zbyt wiele nie wiedział, jakiś nieudany malarz czy ilustrator książek, poślubiony na złość rodzinie, jak mówiła, z którym się rozwiodła, gdy tylko odkryła, że to rodzina miała rację. Następnie związała się ze znacznie bardziej udanym lewicującym dramatopisarzem. Żyła z nim sześć lat, ale nie mogła za niego wyjść, ponieważ już miał żonę, a poza tym, że lewicował, był również katolikiem i to z tych, którzy nie uznają rozwodów. Dwunastego lutego 1980 roku Susan wstąpiła w związek małżeński ze Stanleyem i jeszcze w tym samym roku wprowadziła się do solidnego wiktoriańskiego domu z czerwonej cegły nieopodal sadzawki w Hampstead. Dom należał niegdyś do poety i antykwariusza z czasów królowej Wiktorii.

                    Susan sprawiała wrażenie bystrej, nerwowej, pogodnej, nawet oddanej lub lojalnej, gdy poświęcała komuś całą uwagę, a poza tym łatwowiernej i pięknej. To prawda, że nie cechował jej roztargniony wyraz twarzy charakterystyczny dla większości kobiet uznawanych za piękne, ale powinno istnieć słowo na określenie tej kombinacji rysów, bardzo szczególnej kombinacji. Zawsze miała bardzo zadbane włosy, ale beztroski stosunek do tego jak wygląda był dość ugruntowany i łączył się w jakiś sposób z jej pojęciami o sztuce i o poezji.

             Pewnego razu po jednym z najbardziej udanych wieczorów w domu Stanleya i Susan rozległ się brzęczyk domofonu przy drzwiach od ulicy, niedługi, ale wystarczająco głośny. Kiedy Stanley podniósł słuchawkę domofonu, nikt się nie odezwał, chociaż słyszał coś jakby bardzo głośny szum morskiej muszli. Powiedział kilka razy: „-Hallo”- Lecz nikt nie odpowiadał. Stanley pomyślał, że prawdopodobnie jakiś pijak wracający z pubu wcisnął guzik domofonu. Susan natomiast myślała, że może ktoś z gości coś zostawił. Drzwi frontowe znajdowały się na końcu krótkiego oszklonego pasażu nad uskokiem ziemi.  Stanley otworzył je i rozejrzał się, ale, mimo że wyszedł na zewnątrz, nie zobaczył nikogo, tylko latarnie uliczne i kilka zaparkowanych samochodów. Już miał wrócić do środka, gdy usłyszał bełkocącego coś mężczyznę. Tym mężczyzną okazał się jego syn Steve. Nie mógł to być nikt inny, choć od razu go nie poznał. Wiedział, że stało się coś złego, jeszcze nim uświadomił sobie, co kazało mu tak sądzić. Jednocześnie czuł, jak go opuszcza lekkie otępienie. Przeszedł kilka kroków ulicą i znalazł syna obok garażu sąsiedniego domu, jakby właśnie wyszedł zza rogu. W tym roku jego syn skończył dziewiętnaście lat, był wysoki, wyższy od ojca, a także „jaśniejszy” i oczywiście mniej łysy. Jak zwykle miał na sobie ciemną marynarkę i spodnie, a także jasną koszule z rozpiętym kołnierzykiem. Zdawało się, że unika wzroku ojca, ale w migotliwym świetle trudno to było stwierdzić. Zwykle ściskali się na powitanie, ale nie tym razem. Stanley zaprosił syna do domu.

                     Stanley zauważył, że Steve mówi inaczej niż zwykle. Pomyślał, że jest tylko zmęczony lub czuje się zakłopotany tym, co zaraz powie, ale przecież nigdy się łatwo nie męczył ani nie wpadał w zakłopotanie. Potem Susan zwróciła się do niego bardziej poufnie i wtedy zobaczył, że syn zamknął się w sobie. Mówienie zajmowało mu sporo czasu, bo robił długie przerwy. To nie słowa sprawiały, że trudno było słuchać go cierpliwie ani nawet sposób, w jaki je wypowiadał, dość mdły, ale nie bardziej niż u kogoś znudzonego koniecznością tłumaczenia się lub po prostu marzącego, żeby po długim marszu położyć się spać. Nie, miał twarz pozbawioną mimiki, ciało zaś gestykulacji. Nie pozostało nic z odruchów towarzyszących mówieniu, tak ułatwiających zrozumienie. Nidy nie przyszło Stanley’ovi na myśl, że zmiana na niekorzyść może być aż tak zauważalna. Spostrzegł także, że raz zmarszczył brwi, ale na krótko i nie wiadomo, czemu. Poza tym jego twarz było kompletnie bez wyrazu, nawet wtedy, kiedy mówił, że musi pozbierać się z głową. Najgorsze było to, że ciągle się powtarzał.
                         
                      Następnego dnia rano, kiedy wszyscy myśleli, że Steve poprzedniego wieczoru zachowywał się dziwnie z powodu zmęczenia i zerwania ze swoją dziewczyną Mandy w jego pokoju rozległ się ogromny huk, po którym wszyscy zerwali się z krzeseł. Wszyscy stali nieruchomo i nie mówili nic jak ludzie, którzy zastanawiają się, co u licha się dzieje. I wtedy zza drzwi wyłonił się Steve, bardzo obojętny, zamyślony, ale wyglądał normalnie, choć ubranie miał wymiętoszone, jakby się w nim przespał. Po paru chwilach zaczął przyglądać się niebiesko-białemu obrazowi wiszącemu na ścianie w końcu pokoju. Steve nigdy specjalnie nie interesował się obrazami, a ten tutaj wisiał przez wszystkie dziesiątki jego wizyt w tym domu. Wciąż się mu przeglądał. Susan nie miała pojęcia, co to wszystko znaczy. Teściowa reagowała wkładając cały wysiłek w to, żeby się nie rzucić do ucieczki. Zanim Stanley rozwikłał tę zagadkę, rozległ się odgłos targania i zobaczył, że Steve odrywa okładkę książki Saula Bellowa „Herzog”. Wkrótce potem wyszedł i złapał taksówkę. Po jakim czasie zadzwonił telefon na biurku Stanleya i jakiś męski głos chrząknąwszy parę razy powiedział: „Stanley, tu Nowell. Czy mógłbyś przyjechać? Ja nie mogę sobie z nim poradzić. Nie wiem, co mu się stało, chyba zwariował”. Dzwoniła była żona Stanleya a matka Steve’a Nowell.

                    Stanley nie mógł przestać myśleć o tym, co go jeszcze czeka. Najpierw jednak musiał wrócić do tej krótkiej rozmowy telefonicznej z Nowell. Czy rzeczywiście nie wymieniła imienia Steve’a ani nie wyraziła jasno, że to o nim mowa? Bardzo prawdopodobne. Tak właśnie postępują roztargnione kobiety w filmach- żeby pokazać jak bardzo są roztargnione. Również niektóre kobiety czynią tak w prawdziwym życiu, co służy ukazaniu, jak bardzo są zatopione w sobie, małostkowe. Same wiedzą, o kim mówią i to ma wystarczyć. Nigdy nie miał wrażenia, że poślubienie Nowell albo rozstanie z nią kosztowało go zbyt wiele zachodu. Po sześciu miesiącach chodzenia z Nowell nagle spostrzegł, że zmierza prostą drogą do małżeństwa i nie ma jak zboczyć, co wcale nie znaczyło, że chciał. Potem po trzynastu latach z niezrozumiałych dla niego powodów odeszła i połączyła się z Bernardem Hutchinsonem.

                  Po przybyciu na miejsce Stanley zobaczył Steve’a leżącego w sypiali z dużymi oknami, bez zasłon, o nagich żółtocytrynowych ścianach, słońce, zatem wpadało do wnętrza bez przeszkód. Przypomniał sobie, co mówiła Susan, gdy zobaczyła Steve’a śpiącego u nich w domu, że chłopak nie tylko nie śpi, lecz nawet nie przybiera pozycji człowieka śpiącego. Steve nie odpowiadał na żadne pytania. Po chwili opuścił nogi i usiadł twarzą do okna. Potem uniósł rękę i jakby komuś pomachał. Na zewnątrz wyraźnie nie było nikogo, Stanley wyjrzał, aby się upewnić. Zobaczył tylko mnóstwo dachów i ani żywej duszy w dole z wyjątkiem siedzącego na murze kota. Po pewnym czasie Steve zaczął zadawać ojcu pytania: „-Czy wierzysz w poprzednie życie?”, „-Czy oni jeszcze są? Ci ludzie na dole?”, „-A z czego się tak głupio śmiali?”. Steve zaczął opowiadać o „spisku żydowskim”, że Żydzi penetrują cały kraj, że jak wszystkie przygotowania zostaną już zakończone, spełni się przedwieczna przepowiednia.  Zapytał czy barwa nieba nie wydaje się im inna po zmierzchu?

                   Kiedy Stanley wyszedł zatelefonować do lekarza z prośbą o interwencję za ścianą usłyszał wielkie uderzenie. Były to dwa dźwięki jednocześnie, trzask i coś w rodzaju głośnego wystrzału, apotem rozbrzmiewały krzyki i wrzaski. Gdy Stanley wszedł do pokoju, zobaczył mnóstwo szkła na dywanie pod telewizorem i wielką dziurę w jego wnętrzu z fragmentami elektroniki, a także resztki chmury dymu. Wśród odłamków szkła leżała wielka szara kamienna popielniczka. Steve wciąż wyglądał na oszołomionego, choć już nie wydawał się tak oderwany od rzeczywistości, ale jakby nadal nie rozumiał, skąd to całe zamieszanie. Pozostałe osoby wrzeszczały; Nowell na Stanleya, jej mąż Bert wygłaszał opinie ogóle, a ich mała córka krzyczała na wszystkich i to było najgorsze.  

                      Przez głowę Stanleya przemykały takie słowa jak mania, schizofrenia i paranoja. Próbował sobie przypomnieć, co słyszał i czytał o obłędzie, ale nic z tego nie wychodziło. Odczuwał jedynie to samo ugruntowane wrażenie, co zawsze, że faceci z branży psychiatrycznej mają nikłe pojęcie o tym, o czym mówią. Po zastanowieniu przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce szykowna broszura, w której pewien psychiatra dowodził, że jedyną prawdziwą pomocą, jaką mogą ci udzielić, kiedy dostaniesz „świra”, to zapewnić bezpieczne, wygodne warunki i chronić przed samobójstwem, póki ci się nie polepszy samo z siebie, jeśli będziesz miał szczęście lub do końca życia, jeśli ci tego szczęścia zabraknie. Sprawa wyglądała z zewnątrz trochę zawile, same tylko szalone teorie, bogacze chodzący po dwadzieścia lat do psychologa, szpitale dla umysłowo chorych. Mniejsza o to, co było napisane w tej broszurze; z sukcesami, nowymi lekami i terapiami, z tysiącami pacjentów spokojnie, choć być może powoli dochodzącymi do zdrowia. Tak samo jak z całą wiedzą medyczną, którą słyszy się, na co dzień od znajomych mówiących tylko o skandalach i błędach, a nie o „cudownych” uzdrowieniach.

                       Steve został zabrany do szpitala psychiatrycznego tam zajął się nim doktor Nash, który wyjaśnił Stanley’ovi, że Steve wymaga terapii z pełną dawką środków uspokajających, co prawdopodobnie wywoła skutki uboczne, które mogą być niepokojące, a nawet trochę ryzykowne bez profesjonalnego nadzoru. Według doktora Nasha Steve jest schizofrenikiem. W trakcie leczenia szpitalnego Stanley ma także kontakty z innymi lekarzami, którzy nie zgadzają się z diagnozą doktora Nasha. Doktor Trish Collings i doktor Gandhi jawnie podważają diagnozę Nasha. Doktor Trisha Collings zaczyna namawiać Stanleya, aby nie wierzył temu, co mówi Nash i oddał syna pod jej opiekę lekarską. Opierając się na dotychczas uzyskanych informacjach uważała, że choroba Steve’a to problemy życiowe, co obejmuje również ludzi z jego najbliższego otoczenia, zwłaszcza rodziców. Tłumaczyła, że wszystkie dzieciaki z pokolenia Steve’a muszą się uporać z mnóstwem problemów, które należy zrozumieć: bezrobocie, lęki przed zagładą nuklearną, wojną, napięcia rasowe, miejskie zanieczyszczenie, alienacja, i wiele innych. To pokolenie bardzo narażone i bezradne, żyje w wielkim, niebezpiecznym świecie, na który nie ma wpływu. Ktoś taki jak Steve wyczuwa te zagrożenia. Potem przychodzi kryzys emocjonalny, na przykład zerwanie z dziewczyną, i chłopak staje się bezbronny. Cóż, więc robi? Stwarza mechanizm obronny. Nie ma się gdzie ukryć, więc znajduje w sobie kryjówkę, którą lekarze nazywają obłędem albo chorobą umysłową, albo halucynacjami.

                   Stanley Duke, jako zatroskany ojciec nie wie, kogo ma słuchać, który lekarz ma rację? Czy choroba syna to tylko ucieczka od rzeczywistości, od własnych głębszych uczuć, a raczej głębszych potrzeb? Czy Steve tylko próbuje trzymać innych emocjonalnie na dystans, więc wznosi mur z tego, co tacy ludzie jak doktor Nash nazywają iluzjami? W takich przypadkach wynika to często z ogromnego lęku przed zranieniem. Czy ma do czynienia z wystraszonym, zagubionym chłopcem, któremu trzeba pomóc odkryć, kim naprawdę jest jak sugeruje doktor Trish Collings?

                    Spotkanie Stanleya z doktor Collings zaczęło się od pytań dotyczących daty urodzin, ale dokładna godzina nie była wymagana, co wykluczyło chęć postawienia horoskopu. „Dalej szły” pytania o takie rzeczy jak przebyte ważniejsze choroby, a wszystko zaczerpnięte z jakiegoś kwestionariusza, niezbędne dla jej teorii. Niewykluczone też, że chciała „zmiękczyć” Stanleya, a następnie po pytaniu o jego dziadków zadać inne, naprawdę „paskudne”. Doktor Trisha zasugerowała, że jest coś, co w każdym tkwi bardzo głęboko, potrzeba bycia sobą, stoi ona ponad wszystkimi innymi dążeniami. Zatem... gdy ta potrzeba nie jest zaspokojona, skutki mogą okazać się miażdżące. Steve cierpi, ponieważ przez całe lata traktowano go jakby był kimś innym, kimś zupełnie odmiennym, kimś stworzonym przez innych ludzi. To, co obecnie widzimy, jest jego protestem przeciw podobnemu traktowaniu.

                  Natomiast na spotkaniu z doktorem Nashem Stanley dowiedział się, że doktor Trisha Collings zachowuje się jak znachor, guru lub pracownik socjalny, a nie psychiatra. To bardzo wygodne, bo prowadzi wprost do obarczania winą za stan pacjenta jego rodzica bądź rodziców. Otóż każdy przyzwoity rodzic, a właściwie każdy rodzic, będzie zmartwiony, znękany, całkowicie przestraszony tym oskarżeniem i da temu wyraz, a bardzo możliwe, że zaprotestuje, zrobi z tego kwestię, powie, że miał dobre intencje i tak dalej, co otwiera drogę do dodatkowego oskarżenia, że pozwala, by jego miłość własna wzięła górę nad dobrem dziecka. Szach, mat. Nash trochę uspokoił Stanleya i dalej prowadził swój intelektualny wywód. Dla przykładu opowiadał o Szekspirze, który u „Króla Leara” opisywał podobne objawy. Miażdżyca tętnic mózgowych, starcze schorzenie organiczne mózgu, dość pospolite w starszym wieku. Okresowe stany pobudzenia maniakalnego, po których następuje amnezja, epizodyczna racjonalność nacechowana ogromnym lękiem przed tym, co mógł zrobić w stanie maniakalnym, i wielką obawą przed ponownym nawrotem tego stanu. Tak właśnie wygląda obłęd – tłumaczył dalej doktor Nash. Może jeszcze bardziej uderzający przykład to Ofelia. Osobliwa forma ostrej schizofrenii, bardzo gruntownie przedstawiona... młoda dziewczyna o płochliwym, łagodnym usposobieniu, bez matki, bez siostry, z wciąż nieobecnym bratem, który ją utrzymuje, z kochankiem, który najwyraźniej zwariował, i to do tego stopnia, że zabija jej ojca. Bardzo charakterystyczne, że kiedy dziewczyna oszalała, mimo starannego wychowania, nieustannie recytuje chichocząc różne drobne obscena. Jest to tak dobry opis, że ten poddział schizofrenii zyskał nazwę „Syndromu Ofelii”.

             Stanley uznał, że jak na jeden dzień, dowiedział się dość o schizofrenii. Zastanawiał się także, w jakim to świecie żyje? Jego syn jest chory, dokładnie nie wiadomo, na jakie schorzenie psychiczne, a do tego jego lekarze z sobą rywalizują. Boże, pomyślał sobie, jeśli ktoś w tym gronie wygląda na „wariata” to właśnie ci lekarze. Takie rzeczy można zobaczyć jedynie na filmie czeskim lub meksykańskim, nakręconym umyślnie na czarno-białej taśmie dla lepszego efektu, ale nie w prawdziwym życiu.

                  Po kilku tygodniach pobytu Steve’a w szpitalu stwierdzono, że chłopak może już opuścić oddział i udać się do domu. Stanleya to bardzo niepokoiło, ponieważ żaden lekarz nie znał tak dobrze jego syna jak on. Lekarze upierali się, że w pewnych okolicznościach przedłużona hospitalizacja mogłaby źle wpływać na jego leczenie. Wszyscy starali się sprawić, by Steve stanął na własnych nogach, a pierwszym krokiem w tym kierunku było pozwolić mu wyjść ze sztucznego środowiska szpitalnego i włączyć go do społeczeństwa w stopniu, w jakim to możliwe, kiedy będzie gotów, by spędzić wieczory i noce z rodziną. Stanley zauważył pewne nietypowe dla jego syna zachowania, co go bardzo niepokoiło; normalnie nigdy by nie uścisnął dłoni na powitanie, a to zrobił. Spoglądał prosto w oczy, a nigdy tego nie robił, zwracał się do Stanleya „tato”, tego też nigdy nie robił. Stanleya ogarnęło straszne podejrzenie. Po prostu wbito mu w tym szpitalu do głowy, że ma zwracać się „tato” do człowieka, który po niego przyjdzie, i iść tam, gdzie mu każą.

               Nic nie wskazywało przez pierwszych parę dni na to, że może wydarzyć się coś niepokojącego, dopóki Steve nie zaczął przesiadywać całymi godzinami podczas ulewy na drzewie i nie zranił nożem macochy Susan oraz nie zadzwoniono z policji, że został zatrzymany za wkroczenie do ambasady Jabali, aby ostrzec kraje arabskie i ich wywiad, że Żydzi z filakteriami i gwiazdami Dawida pod wodzą biblijnego Jozuego chcą zniszczyć „świat islamu”.

                  Książka Kingsleya Amisa „Stanley i kobiety” opisuje przewlekłą chorobę psychiczną oraz bezradność rodzica, który musi „zderzyć” się z murem niezrozumienia, braku wrażliwości przez lekarzy i personel szpitalny. Dla „machiny” szpitalnej chory jest tylko kolejnym pacjentem, kolejnym przypadkiem chorobowym. Stanley symbolizuje rodzica, który jest bezradny, zostawiony bez emocjonalnego wsparcia a czasami nawet oskarżany o spowodowanie choroby swojego dziecka. Ciągle zastanawia się i analizuje, co zrobił nie tak w swoim życiu, czy kobiety, z którymi tworzył związki miały wpływ na to, że zaniedbał relacje ze swoim synem Steve’m.

10 czerwca 2018

Nigdzie w Afryce


„Nigdzie w Afryce” 

Stefanie Zweig




Autorka/ (1932–2014) – niemiecka pisarka pochodzenia żydowskiego urodzona w Głubczycach. W 1938 roku w obawie przed nazistowskimi represjami wobec Żydów wraz z rodzicami opuściła Wrocław i wyjechała do Afryki. Dzieciństwo spędziła na kenijskiej farmie. Uczęszczała do angielskiej szkoły z internatem. Swoje dzieciństwo w Niemczech Zweig opisała później w książce Irgendwo in Deutschland „Gdzieś w Niemczech”. Jej pierwszą powieścią, której fabuła rozgrywa się w Afryce, była książka Ein Mund voll Erde, która opisuje dziewczęcą miłość do chłopca z plemienia Kikuju. Książka „Nigdzie w Afryce” została zekranizowana, a film pod tym samym tytułem otrzymał w 2003 Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

Tłumaczenie/ Tomasz Dziedziczak

Tematyka/ Holocaust. Nazistowski terror. Dramat żydowskiej rodziny. Los emigrantów. Tęsknota. Rezygnacja z dotychczasowego życia. Trudy dnia codziennego. Marzenia i wiara silniejsza niż strach. To główne wątki autobiograficznej powieści Stefanie Zweig –Nigdzie w Afryce.

Główny motyw/ Rok 1938. Walter Redlich, żydowski adwokat spod Wrocławia, emigruje do Kenii. Tuż przed wybuchem wojny dołączają do niego żona z pięcioletnią córeczką. Afryka początkowo wydaje się nieprzyjazna i trzeba czasu, aby ją poznać i zrozumieć. Nie jest to łatwe, zwłaszcza dla Jettle, która traktuje wyjazd, jako stan przejściowy i nie zamierza się przystosować. Problemów z zaadaptowaniem się nie ma tylko mała Regina, która w przeciwieństwie do rodziców szybko przesiąka tym miejscem. Zaprzyjaźnia się z tubylcami, rozumie przyrodę i otaczający ją świat. Redlichowie nie potrafią uwolnić się od poczucia winy wobec bliskich, którzy zostali w Niemczech lub w Polsce. I od tęsknoty za ojczyzną, za rodziną, przyjaciółmi i zwyczajną pracą. Tutaj muszą walczyć z przyrodą i jej kaprysami, z upałem, biedą i poniżeniem.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Z domu do wychodka idzie się trzy minuty. Przy rozwolnieniu krócej”.
„Nie rwij sobie włosów z głowy, że nie kupiłaś lodówki. Zawiniemy mięso i masło w Twoją nową sukienkę wieczorową i wywiesimy to wszystko w pełnym słońcu na wietrze. Naprawdę tak tu się chłodzi produkty żywnościowe; co prawda nie w jedwabnej materii, ale możemy spróbować. Będziesz miała poczucie, że ta suknia przynajmniej na coś się przydaje”.
„Nie możesz sobie nawet wyobrazić, ile znaczy czyjaś wizyta na farmie. Człowiek czuje się jak umarły, którego wskrzesili do życia”.
„Naprawdę powinnaś się nauczyć przestać przejmować się obelgami. Na to mogą sobie pozwolić jedynie ludzie bogaci”.
„Nasze życie składa się tylko z pożegnań”.
„Człowiek nie może być tam, gdzie go nie rozumieją”.
„Tacy jak my nie mogą wylewać łez. To cena, jaką musimy zapłacić za to, że uszliśmy z życiem”.
„Kto zobaczył śmierć, nie chciał słuchać łopotu skrzydeł sępów”.
„Na tym kawałku ziemi zapomnianym przez Boga można nauczyć się marzyć”.
„W każdym małym kamieniu zaklęte są czary”.
„Mówiłem to już często. Tylko ty tego nie słyszałaś. Ja nie zawsze mówię ustami”.
„A ja –odparł Walter przygnębiony- dopiero teraz rozumiem, jak krótka była droga z Górnego Śląska do Oświęcimia. To mi daje do myślenia”.
„Pierwsza miłość nigdy nie jest prawdziwa. I dobrze”.
„Szanse ma się tylko wtedy, gdy kraj chyli się ku upadkowi lub gdy się z niego podnosi”.
„To jest grzech. Dobry Bóg nie wybacza, gdy wykorzystujemy zmarłych do swoich celów”.



                     Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej prawie tysiące Żydów próbowało uciec z Niemiec w różne części świata. Hitler jeszcze w latach 20. w swoim manifeście "Mein Kampf" zapowiedział, co zamierza zrobić z Żydami. Od 1935 r. obowiązywały w Niemczech ustawy norymberskie, które pozbawiły ich obywatelstwa, ochrony prawnej i własności. Za Rassenschande, czyli zhańbienie rasy - np. intymne kontakty z Żydami - groził obóz koncentracyjny. Zabroniono Żydom służyć w armii, wykonywać zawodów inżyniera i nauczyciela, a lekarze mogli leczyć tylko pacjentów swojej rasy.

                         Jest luty 1938 roku. Młody żydowski adwokat, Walter Redlich, uciekając przed grozą prześladowań antysemickich trafia do Brytyjskiej Afryki Wschodniej (tereny dzisiejszej Kenii). Natychmiast zaczyna organizować emigrację żony Jettel i córki Reginy. Udaje mu się ściągnąć najbliższą rodzinę, pozostali krewni jednak nie mogą już opuścić Niemiec. Dzięki wpływowym przedstawicielom lokalnej gminy żydowskiej dostaje pracę farmera, na nic lepszego nie może liczyć, a jego wykształcenie nie ma już żadnego znaczenia. Nie zna języka angielskiego, więc opiekowanie się farmą, w zamian za wikt i opierunek, jest i tak darem od losu. Wkrótce na farmie Ol’ Joro Orok pojawia się Jettel i Regina. Dla całej rodziny zaczyna się trudny proces adaptacji do nowej rzeczywistości, przeplatany lękiem o krewnych, którzy zostali w Niemczech. Bezpieczny świat okazuje się fikcją i nie chodzi tylko o działania państwa, ale również o postawę sąsiadów, znajomych, współpracowników. Walter wciąż i wciąż zadaje sobie pytanie, czemu wyrzekła się go ojczyzna?

                Pierwszy do Afryki przyjechał Walter, kilka miesięcy później dołączyła do niego żona Jettel i córeczka Regina. Kiedy mała Regina wraz matką przybyły na farmę z samochodu wyciągnął ją murzyn Owuor i wziął ją na ręce. Podrzucił dziewczynkę pod niebo, schwycił i przycisnął do siebie. Jego ramiona były ciepłe i miękkie, zęby bielusieńkie, a twarz jaśniała blaskiem ogromnych, okrągłych źrenic. Na głowie nosił wysoką ciemnoczerwoną czapkę, która wyglądała jak odwrócone do góry dnem wiaderko. Przed wielką podróżą Regina bawiła się takimi wiaderkami w piaskownicy. Przy czapce huśtał się czarny pompon z frędzlami, a spod niej wymykały się malutkie czarne loczki. Skóra murzyna miała wspaniały zapach miodu, co sprawiło, że mała dziewczynka przestała się bać i poczuła się tak, jakby urosła. Szeroko otworzyła usta, by móc jeszcze lepiej chłonąc te czary, które rozpraszały ból i zmęczenie mieszkające w jej ciele. Najpierw poczuła, jak w ramionach Owuora staje się coraz silniejsza, a potem odkryła, że jej język nauczył się fruwać. Po tak miłym powitaniu można bez zastanowienia zakochać się w Afryce.

              Dziewczynka z wrażenia rozwarła oczy tak szeroko, że w jasnym świetle mogła ujrzeć migocące punkciki, które przemieniły się w ognistą kulę i zniknęły. Jej ojciec położył swoją drobną, białą dłoń na ramieniu matki. Teraz, kiedy Regina widziała, że znowu ma i mamusię, i tatusia, przypomniała sobie o czekoladzie. Regina zobaczyła, że tatuś chce chwycić ją za rękę, ale jej palce nie należały już do niej. Przykleiły się mocno do koszuli Murzyna. W prezencie dostała małą sarenkę, która miała na imię Suara, bo tak pierwszego dnia nazwał ją Owuor. Saura mieszkała w dużej oborze, która znajdowała się za ich niewielkim domem. Ciepłym językiem oblizywała palce Reginy, piła mleko z blaszanej miseczki i już po kilku dniach mogła przeżuwać kolby kukurydzy. Każdego ranka dziewczynka otwierała drzwi obory, a wtedy sarenka wyskakiwała i dokazywała pośród wysokich traw. Gdy nogi sarenki stały się dłuższe od traw rosnących za kolczastymi drzewami, a Regina poznała już imiona tylu krów, że mogła je wymienić tacie podczas dojenia, Owuor przyniósł psa o białej sierści w czarne łaty. Psa nazwano Rummler na cześć przewodniczącego komitetu powiatowego w Głupczycach. I tak oto cząstka Śląska towarzyszyła im w Afryce.

                Dla Reginy Afryka była niczym kraina z bajki, natomiast Walterowi i Jettel zbyt krótko dane było cieszyć się z tego, że na nowo się odnaleźli. Szybko powróciło dręczące ich przygnębienie. Nie chcąc się przed sobą do tego przyznać, cierpieli bardziej z powodu wzajemnej bliskości wymuszonej osamotnieniem na farmie, niż z powodu tego osamotnienia. Nie byli przyzwyczajeni do życia tylko we dwoje, jednak każdą godzinę dnia musieli spędzać razem, nie mogąc liczyć na to, że ich świat zmieni się w jakikolwiek sposób. Plotkarska, małomiasteczkowa atmosfera na Śląsku, z której podśmiewali się w pierwszych latach swojego małżeństwa i która często ich irytowała, teraz w Afryce, gdy sięgali pamięcią wstecz, wydawała się im pogodna i zajmująca. Tutaj nie było krótkich rozstań i spotkań z przyjaciółmi, którzy pomagali zażegnać konflikty, jawiącej się im dziś, jako nieszkodliwe utarczki.  Walter i Jettel kłócili się od dnia, w którym się poznali. Jego wybuchowy temperament nie znosił najmniejszego sprzeciwu; ona miała pewność siebie kobiety, która kiedyś była uderzająco pięknym dzieckiem, ubóstwianym przez swoją przedwcześnie owdowiałą matką. Podczas długiego okresu narzeczeństwa spierali się o banały, pogłębiając jeszcze swoją nieustępliwość i nie potrafiąc znaleźć wyjścia z sytuacji. Dopiero w małżeństwie nauczyli się akceptować znaną im już kapryśną grę małych potyczek i ożywczych pojednań, jako część swojej miłości.

             Kiedy urodziła się Regina, a w sześć miesięcy później Hitler doszedł do władzy, Walter i Jettel znajdowali w sobie więcej oparcia niż przedtem, nieświadomi swojego osamotnienia w ich domniemanym raju. Dopiero monotonny tryb życia w Rongai uzmysłowił im, co tak naprawdę się wydarzyło. Przez pięć lat całą mocą młodości poddawali się złudnemu wyobrażeniu posiadania ojczyzny, która przecież dawno się ich wyrzekła. Teraz ogarnął ich wstyd, że byli tak krótkowzroczni i nie chcieli widzieć tego, co wielu już zauważyło. Czas bez trudu rozprawił się z ich marzeniami. W zachodnich Niemczech już pierwszego kwietnia 1933 roku bojkot żydowskich sklepów pokazał, jak beznadziejna czeka ich przyszłość. Sędziów pozbawiono urzędu, profesorów przepędzono z uniwersytetów, adwokaci i lekarze stracili źródło utrzymania, kupcy swoje sklepy, a wszyscy Żydzi złudzenia, które mieli na początku, że ten koszmar nie potrwa długo. Wtedy Żydzi z Górnego Śląska dzięki konwencji genewskiej z 1922 roku ocaleli od losu, którego nie potrafili zrozumieć.

                  Walter nie pojmował, że nie uniknie losu wygnańca, kiedy zaczął prowadzić swoją praktykę w Głubczycach i otworzył kancelarię notarialną. Mieszkańców Głupczyc pamięta- oczywiści z wyjątkiem kilku, których mógł wymienić z nazwiska, i co stale też czynił w Rongai-, jako ludzi tolerancyjnych i przyjaźnie nastawionych. Mimo nagonki na Żydów rozpoczynającej się także na Górnym Śląsku, niektórzy z nich, a ich liczba w pamięci Waltera stale się zwiększała, nie zrezygnowali z usług żydowskiego adwokata. Z dumą, która z perspektywy czasu wydawała się mu równie niegodna, jak zrozumiała, zaliczał się do wyjątków wśród innych przeklętych przez los.

                   Jednak, kiedy wybuchła II wojna światowa, konflikt pomiędzy Anglią i Niemcami rzucił nowe wyzwania także w koloniach brytyjskich. Dla Brytyjczyków ważne było już tylko ochronić kraj i kolonie przed ludźmi, którzy ze względu na swoje pochodzenie, język, wychowanie, tradycję i lojalność mogliby okazać się bliżsi krajowi wroga niż imigracji. „Autorytety” wiedziały, że muszą działać szybko i skutecznie, i na początku były zadowolone z osiągniętych rezultatów. W ciągu trzech dni wszyscy „wrodzy” cudzoziemcy z miast oraz nawet najbardziej oddalonych farm zostali przekazani wojsku w Nairobi i poinformowani o tym, że odtąd nie mają już statusu refugee [uchodźców], tylko Enemy Aliens „obywateli wrogiego państwa”. Żołnierze wykonujący rozkaz wywiezienia mężczyzn z farm zadziałali nieoczekiwanie szybko i radykalnie. Internowanych kobiet, a co dopiero dzieci, nie można było umieścić w wojskowych barakach, ale i w tym przypadku znaleziono rozwiązanie. Nie bacząc na weekendowe potrzeby farmerów z wyżyn, dla rodzin enemy aliens zarekwirowano dwa hotele: bogaty w tradycje Norfolk i luksusowy New Stanley. Internowane kobiety były oszołomione, gdy po drugiej i uciążliwej jeździe z farm trafiały do Nairobi. Personel hotelu, którego nie przeszkolono na okoliczności zmian, jakie niosła ze sobą wojna, przyjmował swoich gości z wielką radością, co do tej pory należało do jego obowiązków. Do obydwu hoteli polecono zgłosić się również lekarzom, pielęgniarkom, przedszkolankom i nauczycielom. Jettel już podczas jazdy, pocieszana i uspokajana przez towarzyszki niedoli, pokonała lęk przed nieznaną przyszłością i szok spowodowany nagłą rozłąką z Walterem. Nieoczekiwanie poczuła się wyzwolona od samotności, a uwolnienie od monotonii życia na farmie przyjęła, jako dobrodziejstwo. Była tak zafascynowana elegancją i ożywioną atmosferą hotelu, że w pierwszej chwili, jak i inne kobiety, straciła z pola widzenia przyczynę gwałtownej zmiany, jaka zaszła w jej życiu.

              Także Regina była olśniona. W Rongai odmawiała wejścia na platformę samochodu i musiano wciągać ja siłą. Podczas jazdy tylko płakała i wołała Owuora, sarenkę Suarę i psa Rummlera, jednak blask tylu świateł, kotary z niebieskiego aksamitu na wysokich oknach, obrazy w złotych ramach i czerwone róże w srebrnych kielichach, do tego mnóstwo ludzi i zapachów, które podniecały ją jeszcze mocniej niż to, co widziała, natychmiast odwróciły jej uwagę od zmartwienia.

              W hotelu podano główny posiłek. Było to jedno z tych starannie skomponowanych menu, z których hotel Norfolk słynął nie tylko w Kenii, ale i w całej Afryce Wschodniej. Dzień wcześniej dostarczono homary z Mombasu, z wyżej położonych regionów – jagnięcinę, a z Naivashy- fasole, seler i kartofle. Do mięsa podano sos miętowy, który uchodził za legendarną specjalność hotelowej kuchni, owoce tropikalne, francuską zapiekankę, herbatniki o delikatnym smaku i deskę serów. Z mężczyznami działo się to samo, co z ich żonami. Internowanie wyrwało ich z samotności i milczenia. Ich oszołomienie wyzwoleniem było ogromne. Starzy znajomi i przyjaciele, którzy ostatni raz widzieli się jeszcze w Niemczech, spotkali się znowu; towarzysze niedoli ze statku „wpadli sobie w ramiona”; cudzoziemcy stwierdzali, że mają wspólnych przyjaciół. Dniami i nocami wymieniano się swoimi doświadczeniami, nadziejami i pooglądali. Ci, którym udało się uciec, dowiadywali się o takich cierpieniach, że ich własne okazywały się przy tamtych mało znaczące. Uczyli się od nowa słuchania i wolno im teraz było mówić. To było tak, jakby pękła tama. Po tylu dniach spędzonych na farmach jedynie w towarzystwie kobiet i dzieci czy wręcz w pojedynkę, w poczuciu obowiązku utrzymania się na tej pozycji i odsuwania od siebie strachu, każdy cieszył się, że teraz może przebywać wśród mężczyzn. Już ta chwila wytchnienia mamiła psychikę poczuciem uzdrawiającego bezpieczeństwa. To Walter ukuł nieustannie potem cytowane powiedzenie: „Teraz Żydzi znowu mają swojego króla, który o nich dba”.

                 Stefanie Zweig w książce „Nigdzie w Afryce” bardzo wnikliwie przygląda się bohaterom powieści. Autorka dała głos każdemu z nich. To fascynujące studium przypadku. Problemy małżeńskie, nieprzystosowanie, holocaust, trudny patriotyzm, niemożność wyrzeczenia się własnych korzeni, własnej tożsamości, dziecięce przeżycia – skomponowane zostały z afrykańską przyrodą, codziennością i silnymi emocjami. Bohaterowie książki sięgają do stłumionych obrazów z przeszłości, które dla ich skołatanych dusz były jak źródło młodości. Mężczyźni jednak wcześniej niż kobiety stracili dobry nastój. Zbyt szybko uświadomili sobie, że rozmowy w języku ojczystym i wspomnienia nie zastąpią im ojczyzny, zrabowanego mienia, złamanej dumy i godności oraz utraconej świadomości tego, kim są. Gdy w pospiechu zabliźnione rany znów się otworzyły, bolały jeszcze bardziej niż przedtem. Kiedy w tym samym czasie Redlichowie dali ogłoszenie do gazet o narodzinach ich syna otrzymali z różnych stron świata listy z gratulacjami, które pisali Żydzi rozproszeni po całym świecie a pochodzący ze Śląska. Za ich pośrednictwem ludzie, którzy od czasu emigracji nie mieli już o sobie żadnych wieści, znowu się odnajdowali. Wzmianki o starej ojczyźnie mogły wskrzesić osoby uważane za zmarłe. Otrzymali też list o śmierci ojca Waltera zamordowanego na ulicy przez nazistów i o siostrze w obozie w Bełżcu.

               Od dnia, w którym po raz pierwszy Walter wspomniał o powrocie do Niemiec, wiedział, że nie może liczyć na zrozumienie Jettel. Od tego czasu coraz częściej błahe dyskusje przeradzały się w walki pozbawione rozsądku i logiki, ale pełne goryczy. Wystarczyło tylko przypomnieć sobie życie na farmie i już wiedział, że chce wrócić do Niemiec, jakkolwiek męcząca byłaby to droga. Jettel myślała inaczej. Czuła się szczęśliwa pośród ludzi, którym nienawiść do Niemiec wystarczała, by odbierać teraźniejszość, jako jedyne błogosławieństwo, jakie przysługiwało ocalonym. Nie wymagała niczego więcej niż pewności, że inni myślą tak samo jak ona; zawsze opierała się zmianom. Jakże się broniła przed emigracją do Afryki w tamtym czasie, w którym każdy dzień zwłoki groził śmiertelnym niebezpieczeństwem. „Nigdzie w Afryce” to powieść, do której wraca się myślami długo po jej przeczytaniu. Warto czytać ją fragmentami, bo bezsprzecznie skłania ona czytelnika do przemyśleń. I choć nie jest lekką lekturą, to warto po nią sięgnąć.

                  Stefanie Zweig w książce opisała także wierzenia i zwyczaje ludów afrykańskich, walkę z szarańczą, pożar buszu, szukanie wody i kopanie studni, leczenie malarii, zderzenie się bohaterów z bezwzględnymi prawami przyrody, śmiercią i umieraniem tubylców pod drzewem, baobaby, drzewa kiełbasiane, najróżniejsze gatunki palm, kwiaty, jaszczurki przechadzające się po ścianie, stado małp nawiedzających werandę w poszukiwaniu jedzenia, dziwne odgłosy nocnych zwierząt, słynne jezioro Turkana, gdzie czytelnik może „tropić” faunę i florę owego miejsca. Na kartach książki spotkamy się z plemionami Turkana i El Molo, żywiącymi się jedynie darami, oferowanymi przez wody jeziora.

                 25 maja 2017 roku w Międzynarodowy Dzień Afryki, przed siedzibą Muzeum Miejskiego w Żorach odsłonięty został wyjątkowy posąg, upamiętniający Stefanie Zweig – związaną z miastem pisarkę, autorkę powieści „Nigdzie w Afryce”, która doczekała się nagrodzonej Oscarem ekranizacji. Monument powstał w atelier Ablasi Derme z Afryki Zachodniej. Upamiętniający Stefanie Zweig posąg został wykonany w Burkina Faso, a cały projekt nadzorował Oussman Ilboudo. Nad dziełem pracowało łącznie 12 artystów, którym przewodził Ablassi Derme. Składa się on z czterech elementów, a inspiracją do jego stworzenia była scena z książki „Nigdzie w Afryce”, w której młoda Regina [Stefanie Zweig] idzie do szkoły. Warto podkreślić, że projekt posągu został skonsultowany z samą pisarką, podczas wizyty delegacji żorskiego muzeum w rodzinnym domu Zweigów w niemieckim Frankfurcie w 2013 roku. W czasie pobytu na Czarnym Lądzie to Żory były dla niej i jej rodziców najważniejszym miejscem na ziemi.  Z tutejszą rodziną Zweigowie prowadzili obfitą korespondencję. Dziś dla historyków to nie tylko kopalnia wiedzy o żorskich Żydach, ale przedstawienie miasta, jako wielkiej wartości dla uciekinierów. Ojciec przyszłej pisarki pisał m.in. w liście do jej dziadka, że nowo narodzone cielę na pamiątkę ochrzcił imieniem "Żory". Korespondencja urywa się w 1941 roku, kiedy Zweigowie w Kenii otrzymali z Żor pocztówkę. „Jesteśmy bardzo podekscytowani, jutro wyjeżdżamy do Polski" - donosiła rodzina przed wywózką do obozu Auschwitz. Dwa lata po wojnie rodzice wraz ze Stefanie opuścili Kenię i osiedlili się w Niemczech. Ona sama pracowała później dla frankfurckich gazet. Pisała też książki. Za najważniejszą z nich uważana jest autobiograficzna powieść "Nigdzie w Afryce". Na jej podstawie powstał film pod takim samym tytułem, który w 2003 roku został nagrodzony Oscarem w kategorii nieanglojęzycznej produkcji. W książce Żory wspominane są aż dwadzieścia razy.