28 maja 2022

1945. Wojna i pokój

 

„1945. Wojna i pokój”

Magdalena Grzebałkowska

Autorka/ (ur. 1972) − polska pisarka i reporterka „Gazety Wyborczej”. Absolwentka studiów historycznych na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego oraz Tomasza i Zdzisława Beksińskich. Laureatka Nagrody Grand Press oraz Śląskiego Wawrzynu Literackiego. W 2016 nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „1945. Wojna i pokój”.

Tytuł oryginału/ pl „1945. Wojna i pokój”

Tematyka/ O II wojnie światowej napisano już setki książek. Czy jest sens tworzyć kolejne? Magdalena Grzebałkowska przekonuje nas, że warto. I czyni to niezwykle skutecznie. Jest początek maja 1945r. Zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej staje się faktem. Jewgienij Chałdej robi zdjęcie sowieckiego żołnierza zatykającego flagę ZSRR na Bramie Brandenburskiej. Kilka miesięcy później Alfred Eisenstaedt uchwyci na fotografii pijanego marynarza i pielęgniarkę całujących się na Times Square. To będą symbole końca wojny, tak 1945 r. zapamięta świat. Ale nie wszyscy. O tej mniejszości jest książka „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej.

Główny motyw/ Zamiast pisać szeroką panoramę i syntezę, autorka wybrała opowieści o konkretnych ludziach. Mamy tu zatem nie szczegółowe kalendarium, ale osobne tematy: szaber, przesiedleńcy niemieccy i polscy, Warszawa, żydowski dom dziecka w Otwocku, Wrocław – Breslau, Sanok, katastrofa „Gustloffa”. Autorka pisze w taki sposób, że nagle widzimy zupełnie na nowo własne miasto, nawet jeśli znamy dobrze jego historię. Warszawa’45 śmierdzi i jest składowiskiem trupów, jak pisał Waldorff: „w najlepszych czasach powodzenia warszawskie kawiarnie nie miały tylu żywych klientów, ilu teraz mają zmarłych”. Powracający mieszkańcy moszczą sobie siedliska wśród gruzów, miasto żyje ekshumacjami. Możemy zajrzeć do środka, choćby do tego domu w Otwocku, w którym mieszkały sieroty żydowskie, przedwcześnie dojrzałe. Okazuje się, że po tylu latach nie sposób dojść prawdy, czy była tam również mała Niemka. Niektórzy wspominają ten dom, jako raj, część wychowanków szybko uciekła do Palestyny. Zapiski nie są wiarygodne, pamięć zawodzi, niektórzy nie chcą wracać do przeszłości.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Jak jest koniec wojny, to nie patrzysz Polak, Rusek czy Amerykanin. Całujesz się z każdym”.

„Powstał nowy związek zawodowy, członków ma bez liku – związek szabrowników”.

„Takie czasy, że każdy musi sobie sam radzić”.

„Jak to jest żyć w cudzych butach, szytych na inną miarę? (…) Otwierać codziennie drzwi, które ktoś zbił dla swojej rodziny, wchodzić po schodach zbudowanych dla innych ludzi?”.

„Przez całą wojnę nie wolno było płakać, żeby ktoś nie usłyszał. Śmiać się nie było z czego (…)”.

„Kiedy płonie dom, najpierw sprawdzasz, gdzie są dzieci, potem lecisz odwiązać krowę z obórki, wypędzić konia z podwórka i biegiem w ogień po pierzyny”.

„A proszę pani, czy Polak napisze na siebie złą historię?”.

„A pani pyta, czy jakieś szczęście mnie w 1945 roku spotkało. Więc odpowiadam: szczęściem było, że nikt z mojej rodziny w tamten rok nie umarł”.

 

„Inżyniera Iwanowskiego Mieczysława oraz Kozłowskiej Teresy ostatnio przebywających w obozie Oświęcim poszukuje…”. Takich ogłoszeń w 1945 r. ukazały się setki. Obok nich pojawiły się reklamy usług ekshumacyjnych, szycia ciepłej bielizny, jasnowidzenia, kursów języka rosyjskiego, skupu książek (które w 1945 r. były towarem pierwszej potrzeby), obwieszczenia o wiecach, oczyszczeniu tego i owego z zarzutów o kolaborację oraz nieustannych zmianach w systemie reglamentacji wszystkiego – od chleba po buty.  W książce Magdaleny Grzebałkowskiej ogłoszenia drobne są refrenem i swoistym kalendarium wydarzeń roku, w którym kończyła się wojna i zaczynał pokój. Choć tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło i nic do końca nie zaczęło.

Reporterka „Wyborczej” wkracza na ziemie przez chwile niczyje, by bez osądzania przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących świadków tamtego czasu. Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy w swoich nowych domach zastawali jeszcze ich poprzednich właścicieli, wychowanków otwockiego domu dziecka dla ocalonych z Holokaustu, szabrowników, dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym magazynem z towarami…

Jak się to wszystko zaczęło? Jesienią 1945 roku nakładem Biblioteki Społeczno-Naukowej ukazała się książeczka Wandy Melcer „Wyprawa na Ziemie Odzyskane. Reportaż”. Cena 20 złotych. Wcale nie tanio. Tyle w 1945 roku kosztowała ćwiartka spirytusu, jedna z podstawowych walut tego czasu. Można ją było wymienić na żywność, bo z aprowizacją był nieustanny kłopot, więc kiedy Melcer wyruszyła na pace ciężarówki zbierać materiał do reportażu, zabrała ze sobą kosze jajek. Wróciła z materiałem na książkę oraz z nienawiścią do jajecznicy. I tak po 69 latach Magdalena Grzebałkowska z książeczką Wandy Melcer w ręku ruszyła śladem ciężarówki, która powiozła autorkę na tak zwane Ziemie Odzyskane. Autorka miała nadzieję zetknąć się z bohaterami propagandowej ramoty Wandy Melcer.

Czy to Mazury, Warszawa, Wrocław, Kaszuby czy Sanok – wszędzie tam autorka znalazła  bohaterów, wiedziała, że mają do opowiedzenia fantastyczne historie. Grzebałkowska ułożyła relacje swoich bohaterów w obszary tematyczne – szabrownictwo, przesiedlenia, przyszłość osieroconych żydowskich dzieci, odbudowa polskich miast i katastrofa statku „Gustloff”. By przybliżyć te wydarzenia czytelnikowi, Grzebałkowska nie powołuje się na klasyczne źródła historyczne. Kładzie dyktafon na stole i oddaje głos swoim rozmówcom. Dzięki tej metodzie poznajemy Wernera Henseleita, Niemca, który jako dziecko ewakuuje się wraz z rodziną przez zamarznięty Zalew Wiślany, gdzie w dziury po pociskach wpadają całe tabory uciekinierów. Czytamy o przesiedleńcach z Kresów podróżujących w wagonach pociągowych bez dachów, którzy czują się obco w poniemieckich domach. O zniszczonej Warszawie, gdzie organizuje się kawiarnie na gruzach i pije kawę o aromacie rozkładających się ciał zalegających w ruinach stolicy. O Bolesławie Drobnerze, pierwszym powojennym prezydencie Wrocławia, który starał się z miasta niepolskiego zrobić polskie i o Czesławie Gęborskim, komendancie obozu w Łambinowicach, znęcającym się i mordującym niemieckich wygnańców. O żydowskich dzieciach z otwockiego sierocińca, w które polscy rówieśnicy rzucali kamieniami i o Ukraińcach drżących ze strachu na słowa „Polak idzie”. To życie codzienne nie ma u Grzebałkowskiej wiele wspólnego z radością. O trudach powrotu do normalności świadczą ogłoszenia z gazet, którymi autorka przeplata tragiczne świadectwa swoich głównych bohaterów. Jedenastu indywidualnym opowieściom towarzyszy snuta równolegle historia o mozolnym, dwunastomiesięcznym odbudowywaniu Polski i pozbywaniu się wojennej traumy. Za pomocą ogłoszeń reporterka opowiada nam na przykład o nawoływaniach do zaangażowania się w proces odbudowy kraju, lamencie matek, które proponują, że „oddadzą dziecko za swoje”, czy prośbach o informacje na temat psa, jedynej istoty pozostałej w czyimś życiu po wojnie. Grzebałkowskiej wszystkie te na pozór mało znaczące informacje są potrzebne po to, by czytelnik poczuł się tak, jakby brał udział w wydarzeniach roku 1945. Mamy odczuwać ból osób poszukujących swoich bliskich i nadzieję na lepsze jutro małych przedsiębiorców reklamujących swoje produkty. Przez całą lekturę „1945. Wojna i pokój” daje się wyczuć tę przejściowość, przenikanie się przeszłości z przyszłością. 


Na samym początku „1945. Wojny i pokoju” znajduje się historia szabrowniczki Niusi. Pokazuje nam ona niezwykle zagmatwane koleje ludzkiego losu.  Reporterka podczas spotkania zastanawia się, jak zapytać starszą, uprzejmą kobietę, która siedzi na kanapie w swoim pokoju, czy nie miała wyrzutów sumienia z powodu tego, że uczestniczyła w grabieży. Po czym pyta siebie i czytelników: „Czy będę umiała zrozumieć jej odpowiedź, ja, która nie przeżyłam wojny?”. Jak to jest, gdy się wyciąga szuflady w czyichś komodach, decyduje, że sztućce z inicjałami nieznajomych będą od dziś dotykać naszych ust, wsuwa dłoń między chłodne poszewki kołder, pod którymi jeszcze niedawno ktoś spał, ogląda w szafie płaszcze, halki i suknie, których poprzednia właścicielka nie zdążyła zabrać? Niektórzy z szabrowników stają się hurtownikami i zaczynają się specjalizować w jednym rodzaju towaru, na który mają zamówienie. Są więc specjaliści od ekspresów do kawy, młynków, sprzętów kuchennych do kawiarni i restauracji, talerzy i filiżanek , które trafiają z Gdańska i Wrocławia do warszawskich restauracji i kawiarni. Są znawcy leków, którzy penetrują opuszczone apteki i sprzedają je potem na placach targowych w całym kraju. Są szabrownicy od książek, od obrazów i rzeźb, części samochodowych. Grupa pracowników z Dyrekcji Poczty i telegrafów w Katowicach szabruje sprzęt telekomunikacyjny. Szabrownicy nie dzielą się na grupy społeczne, nikt się nie wywyższa nad nikim. Szabrują przedwojenni przestępcy, bezrobotni, robotnicy, chłopi, nauczyciele, urzędnicy, gospodynie domowe i damy z lepszego towarzystwa, żołnierze polscy i radzieccy. Ilu ich? Tysiące, setki tysięcy, miliony? Tego nawet za 70 lat nie da się policzyć. Naukowcy z XXI wieku powiedzą, że pchała ich ciekawość, bieda, zemsta na Niemcach, demoralizacja, zachowanie powojennej równowagi, zepsuty kompas moralny, chciwość, spryt. I tradycja. Bo kiedy nastawały czasy niepokoju, chłopi napadali na dwory, służba kradła mienie pozostawione przez zmarłego pana, podczas zamieszek w miastach plądrowano sklepy i magazyny. Szaber występuje zawsze w czasach przejściowych, gdy jedna władza odchodzi, a druga się jeszcze nie ukonstytuowała i, że towarzyszył kryzysowi od zawsze, w całej Europie.

W 1945 roku Polska to świat bez reguł, dżungla. Bohaterka z Wrocławia do pracy chodzi z koleżankami i kolegami, bo w pojedynkę byłoby to zbyt niebezpieczne. Jadący pociągiem na studia były żołnierz AK musi walczyć o swoje buty z sowieckimi żołnierzami, którzy wybrali się na łowy. Przesiedleńcy, wprowadziwszy się do cudzych domów, muszą się liczyć z tym, że ktoś przyjdzie po swoje rzeczy, że ktoś może ich w każdej chwili wyrzucić. Niemcy boją się zemsty, kobiety boją się gwałtów, rok takiego życia wystarczy, by już nigdy nie móc spokojnie zasnąć. A przecież jest już niby po wojnie. Autorka podczas gromadzenia materiału szybko uświadomiła sobie, że książka nie zostanie napisana z perspektywy dzieci. Rozmawiała z 80-, 90- latkami, więc podświadomie oczekiwała opowieści ludzi dorosłych w 1945, tymczasem dostawała historie w „krótkich spodenkach”. Jeśli ktoś był już wtedy dorosły, to nie przekraczał trzydziestki. Najstarszym jej rozmówcą był pan Leon Czarzyński, ojciec przyjaciółki autorki, który w styczniu 2015 roku skończył 104 lata. Męczyło go jednak opowiadanie. Udało jej się nagrać piętnaście minut rozmowy.

Każde dziecko, które przychodzi do sierocińca w Otwocku dostaje kolejny numer. Zula Goldminc jest jedynką. Do domu dziecka przyprowadził ją starszy, 19-letni brat. Zulejka ma siedem lat, rude włosy i piegi. Według relacji brata ojciec ukrył ją z matką na terenie getta w jakiejś piwnicy. Zostawił jedzenie i picie, a potem zamurował wejście. Sam poszedł walczyć w powstaniu i zginął. Miejsce ukrycia siostry i matki znał brat Zuli, wskazał je kolegom. Kiedy odmurowali schowek, znaleźli dziewczynkę siedzącą przy trupie dawno zmarłej matki. Kiedy tylko wycofują się Niemcy, na tereny zajęte przez armię radziecką wyruszają ludzie z Centralnego Komitetu Żydów Polskich w poszukiwaniu żydowskich dzieci ukrywanych, wałęsających się, przetrzymywanych, adoptowanych. Od Rady Pomocy Żydom – Żegoty – dostają adresy Polaków, którzy ukrywali żydowskie dzieci. Ludzie z komitetu chodzą po klasztorach, pukają do drzwi, rozglądają się po wsiach i miastach. Zaglądają do piwnic, na strychy i do grobowców. Wyciągają dzieci z szaf, komórek i skrzyń na węgiel. Przed wojną w Polsce żyły 3 miliony Żydów. Wojnę przeżyło, według różnych szacunków, od 30 do 150 tysięcy, w tym około 5 tysięcy dzieci i młodzieży. Wszystkie dzieci, prędzej czy później, zostają objęte opieką komitetu, 1600 z nich trafi do któregoś z dziewięciu żydowskich domów dziecka w całym kraju.

Syn Heleny Sztykgold jest gdzieś w Żyrardowie, w domu na przedmieściach. Matka nie wie, że ostatnie pół roku był ukrywany przez Polaków w komórce, a jedynym jego towarzyszem był kozioł. Jedzie do niego drezyną, widzą się. Włodek jest spuchnięty, jego ciało pokrywają wrzody, które opiekunowie okładają cebulą, jedyną, jaką mieli. Matka docenia ich gest, mogli przecież zjeść cebulę. Ale wraca do Otwocka bez syna. Polacy żądają pieniędzy za oddanie Włodka, o ona ich nie ma. Wciąż trwa wojna, zdobycie majtek dla dzieci czy ziemniaków na obiad graniczy z cudem. Jedna dziewczynka zrywa się co noc z krzykiem: „Nie zabijajcie mamy! Nie zabijajcie taty!” Inne płaczą przez sen. Wiele się moczy. Obgryzają paznokcie. Pod łóżkami szukają schowków. Pod poduszkami robią zapasy chleba. Tam w sierocińcu w Otwocku wychowawcy słyszą historie dziewczynek molestowanych i gwałconych przez swoich „opiekunów” lub przypadkowych mężczyzn. Jedną z nich, która ukrywała się na wsi, pani wychowawczyni musiała kilkakrotnie prosić, żeby nie opowiadała młodszym dziewczynkom, co chłopi robili z nią na strychu.  

Żydowskie dzieci idą do szkoły – najpierw podstawówka, za nią gimnazjum, Polskie biegną wzdłuż płotu i wołają: „Żydy! Mośki! Icki!”. Za słowami lecą kamienie. Zakonnice widzą to i nie reagują. Miasteczko też ma im coś do powiedzenia: „Popatrzcie, ludzie, że też Hitler wszystkim jednak nie dał rady” – można usłyszeć od dorosłych, już niedaleko szkoły. Przez jakiś czas dom dziecka będą konwojować do szkoły wychowawcy. Niewiele to jednak pomoże.

W tym czasie tworzy się polska administracja publiczna oraz milicja.  Do milicji wstępuje się, bo można dostać oficjalną zgodę na noszenie broni. Żeby uciec przed przeszłością. W Wyszkowie na przykład na czele komendy MO stoi były więzień skazany za zabójstwo kobiety, która broniła się przed gwałtem. Wśród milicjantów są ludzie, którzy spędzili wojnę w lesie i mają na koncie bandyckie napady, morderstwa ukrywających się Żydów. Do milicji idzie się z podziemia, żeby nie zostać złapanym. Żołnierze AK zasilają szeregi MO w całym kraju. Do milicji wstępuje się, bo co robić innego po sześciu latach, kiedy nie umie się nic, nawet pisać. Wśród milicjantów będą analfabeci, inni sadzą niemiłosierne błędy ortograficzne. Do milicji wstępuje się, bo to daje władzę, której się potem nadużywa.

Niemcy, Polacy, Żydzi, Rosjanie – Grzebałkowska nie dzieli swoich bohaterów według paszportów. Narodowa tożsamość w tym czasie była zresztą kategorią jeszcze płynniejszą niż dziś. Autorka oddaje głos ofiarom, chociaż katom poświęca sporo miejsca -  zwłaszcza kiedy może dzięki temu pokazać powojenne pomieszanie ról i losów. Jeden z najmocniejszych epizodów tej książki to opowieść o polskim szefie obozu koncentracyjnego dla Niemców i jego ofiarach. Poskręcane losy stały się znakiem rozpoznawczym reporterskiego pisarstwa Magdaleny Grzebałkowskiej.  Autorkę zaciekawili ludzie: prości i skomplikowani, zwykli i niezwykli. Chciała wiedzieć, jak oni sobie radzili w 1945 roku. Jak zdobywali jedzenie, jak je gotowali, co spakowali do walizek, gdy kazano im jechać na zachód, gdzie się załatwiali podczas wielotygodniowej podróży w tłumie innych. A skąd brali talerze, widelce, kapelusze i buty? Jak się czuli, gdy musieli przeskakiwać nad rozkładającymi się trupami porzuconymi na warszawskich ulicach, co mieli w głowach, gdy przyszło im mieszkać z Niemcami, których jeszcze nie ewakuowano z wrocławskich mieszkań? Czytali coś wtedy, zauważali świat wokół siebie, o czym rozmawiali? Gdzie uprawiali seks? Wielka polityka z jej pieczęciami, przyjęciami i cygarami jest w tej fantastycznej książce daleko w tle.

Wyjątkową  zasługą tej książki jest obalenie stereotypowego myślenia o roku 1945, który miał być szczęśliwym i zwycięskim zakończeniem wojny. A przecież w rzeczywistości dopiero otwierał trudny rozdział powrotu do normalności po okrucieństwach i bestialstwie wojny. Próby odnalezienia zdziesiątkowanych przez wojnę rodzin, rozwalonych domów lub budowania życia od nowa, w nieznanym miejscu, wśród nowych sąsiadów, nierzadko niedawnych wrogów. Książka Grzebałkowskiej to przede wszystkim opowieść o cierpieniu, strachu i jego uniwersalnym wymiarze, który dotyka wszystkich: niezależnie od płci, wieku, majątku i narodowości. Opowiada o ludziach dobrych i ludziach złych, którzy żyli w czasie, gdy władza i prawo jeszcze się nie ukonstytuowały i zginąć można było z najbardziej błahego powodu. Pokazuje, że nie ma „narodów wybranych i narodów potępionych”, że w każdej narodowości, grupie społecznej są ludzie dobrzy i źli. Nie ma „złych Niemców”, „dobrych Polaków” czy „okrutnych Ukraińców”. Niestety w ostatnich latach debatę na ten temat zdominowali radykałowie ze wszystkich stron. Czyli zwolennicy tego, co nazwać możemy „idealizmem plemiennym”. Jest to przekonanie, że wszyscy przedstawiciele naszej własnej nacji byli aniołami i nigdy nie dopuścili się niegodnych czynów. Całe szczęście są również ludzie racjonalni, otwarci na argumenty drugiej strony, a jedną z takich osób jest właśnie Magdalena Grzebałkowska, która napisała fantastyczny reportaż.

 

 

 

 

21 maja 2022

Księgarz z Kabulu

 

„Księgarz z Kabulu”

Åsne Seierstad

Autorka/ (ur. 10 lutego 1970 w Oslo, Norwegia) - norweska dziennikarka-wolny strzelec i pisarka, najbardziej znana dzięki relacjom o życiu codziennym w strefach działań wojennych (Kabul po 2001, Bagdad w 2003 i zrujnowane miasto Grozny w 2006).

Tłumaczenie/ Anna Marciniakówna

Tytuł oryginału/ nov „Bokhandleren i Kabul: Et familiedrama”

Tematyka/ Elegancki siwiejący mężczyzna zafascynował ją głęboką kulturą i miłością do książek, które latami zbierał i chronił w swojej księgarni przed talibami - za cenę aresztowania i prześladowań. Sułtan był wcieleniem „jasnej strony" Afganistanu, kraju, w którym trwająca od 30 lat wojna sprawiła, że kałasznikow, zgodnie z kopernikańską zasadą gorszego i lepszego pieniądza, wyparł książkę. Był nadzieją na jego odbudowę z gruzów. Seierstad przeniosła się ze swoim komputerem i notatnikiem do domu księgarza, przyjęta tam jak członek rodziny. Spędziła z nimi pięć miesięcy. To, że była wyemancypowaną kobietą z Zachodu, niepodlegającą afgańskim prawom i tradycjom, pozwoliło jej na przenikanie pomiędzy światem męskim i żeńskim, rzecz niedostępną dla dziennikarza - mężczyzny.

Główny motyw/ W rodzinnym mikrokosmosie Sułtan Chan okazał się wcieleniem nie kultury i liberalnych wartości, którymi się chełpił, ale domowym tyranem znajdującym w tradycji doskonałą pożywkę dla swej bezwzględności. Nie tylko wziął sobie młodą żonę, nie bacząc na rozpacz tej pierwszej, o 30 lat starszej, ale pomiatał rodziną, bezlitośnie podporządkowując potrzeby i pragnienia bliskich własnym celom. A już najokrutniej potraktował biednego stolarza, który ukradł mu garść pocztówek, doprowadzając do jego skazania na długie więzienie pomimo rozpaczliwych próśb jego matki, żony i chorych dzieci, dla których był on jedynym żywicielem.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Najpierw moje książki palili komuniści, potem plądrowali księgarnię mudżahedini, później znowu podpalali je talibowie”.

„W końcu księgarz to ktoś rzadko spotykany w kraju, gdzie trzy czwarte ludności nie umie czytać ani pisać”.

„(…) w Kabulu bowiem prawie nie ma miejsc, w których człowiek mógłby być sam”.

„Talibowie wszelką dyskusję uważali za herezję, a wątpliwość za grzech”.

„Dla talibów, których uważał za niedouczonych chłopskich kaznodziejów, żywił najwyższą pogardę; ich przywódcy pochodzili z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych rejonów kraju, gdzie analfabetyzm był niemal powszechny”.

„(…) sianie ziarna w kradzionej ziemi jest sprzeczne z islamem”.

„Miłość ma niewiele wspólnego z romantycznością, wprost przeciwnie, może stać się ciężką zbrodnią, zasługującą na karę śmierci”.

„W Afganistanie seks ukrywa się pod powierzchnią życia”.

„Ona potrafi flirtować ruchem małego palca, ruchem dłoni, odpowiednim ustawieniem stopy”.

„Panny młode powinny wyglądać sztucznie, jak lalki. Nawet słowa na określenie panny młodej i lalki są podobne. W języku dari panna młoda to arus, lalka zaś to arusak”.

„Czasy nylonowych pończoch, zachodnich sukienek, odsłoniętych ramion, a przede wszystkim czasy bez burki są bladym wspomnieniem”.

„Ślub jest trochę jak śmierć. W rodzinie panny młodej przez kilka dni po weselu panuje smutek jak po pogrzebie. Utracono córkę, została sprzedana lub oddana”.

„Jedzenie jest jej najbezpieczniejszym schronieniem”.

„Najgorsze, co może spotkać matkę, to życie z dala od swoich dzieci”.

„Nędza czyni okradanie zwłok czymś naturalnym”.

„Terroryści to fałszywi muzułmanie!”.

„Nowi złodzieje zajęli miejsca dawnych!”.

 

            Sultan Chan był pierwszym człowiekiem, którego Åsne Seierstad spotkała w Kabulu, kiedy tam przybyła w listopadzie 2001 roku. Przedtem spędziła sześć tygodni z oddziałami Sojuszu Północnego – na pustyni przy granicy z Tadżykistanem. Towarzyszyła im w ofensywie przeciw talibom, spała na kamiennej podłodze, w ziemiankach, na linii frontu. Podróżowała ciężarówkami, pojazdami wojskowymi, konno i piechotą. Kiedy reżim talibów upadł, podążyła z Sojuszem Północnym do Kabulu. Tam w pewnej księgarni spotkała eleganckiego siwowłosego  mężczyznę. Po tygodniach spędzonych wśród gruzów i w kurzu, gdzie rozmowy dotyczyły wyłącznie taktyki wojennej i sukcesów na frontach, możliwość przeglądania książek, rozmowy o literaturze i historii wydawały się czymś niezwykle odświeżającym. „W końcu księgarz to ktoś rzadko spotykany w kraju, gdzie trzy czwarte ludności nie umie czytać ani pisać”. Półki w księgarni Sułtana Chana uginały się pod dziełami w różnych językach – zbiorami poezji i afgańskich legend, rozprawami historycznymi i powieściami. Był utalentowanym kupcem; kiedy dziennikarka wychodziła ze sklepu po pierwszej wizycie, niosła siedem tomów. Zaczęła często zaglądać do księgarni i przy okazji rozmawiać z interesującym człowiekiem, księgarzem i afgańskim patriotą, którego własny kraj tylekroć zawiódł.

            „Najpierw moje książki palili komuniści, potem plądrowali księgarnię mudżahedini, później znowu podpalali ją talibowie”. Godzinami Åsne Seierstad słuchała opowieści o zmaganiach Chana z kolejnymi reżimami i ich cenzurą oraz o jego  prywatnej wojnie – o tym, jak ukrywał książki przed policją, wypożyczając je ludziom na zewnątrz, i jak wreszcie poszedł za to do więzienia. Człowiek ten usiłował ocalić sztukę i literaturę swojego kraju, podczas gdy kolejni władcy dokonywali starań, by je zniszczyć. Autorka zdała sobie sprawę, że ma przed sobą żywy fragment historii kultury Afganistanu, chodzącą książkę historyczną. W reżimie komunistycznym sprzedawał zarówno komunistyczne, jak i konserwatywne dzieła  islamskie, zakazane książki sprzedawał spod lady. Gdy złapano go, pobito i uwięziono na rok, a jego książki spalono, wyszedł z więzienia bardziej ostrożny, ale z wzmocnioną determinacją do promowania wiedzy o kulturze i historii Afganistanu. Pięć lat później ponownie został uwięziony; kiedy wyszedł na wolność , miał około 30 lat. Te wydarzenia nie sprawiły, by księgarz się poddał, wręcz przeciwnie, prowadził swoją działalność dalej. Po wycofaniu się Sowietów w 1989 roku, wojna domowa zmusiła Chana do ucieczki do Pakistanu. Jego sklep został splądrowany, podobnie jak Biblioteka Narodowa Afganistanu. Po powrocie udało mu się kupić rzadkie książki biblioteczne od niepiśmiennych złodziei. Kiedy talibowie przejęli władzę, sklep Sułtana został ponownie napadnięty, a książki spalone. Aby kontynuować działalność pomimo zakazu rozpowszechniania wizerunków żywych istot, wkleił puste arkusze nad ilustracjami w swoich książkach. Do tego czasu był właścicielem trzech sklepów, z których dwa były prowadzone pod nadzorem krewnych. Ostrzeżony przez ministra kultury, że nie może już być chroniony, uzyskał kanadyjską wizę, ale nie mógł przekonać się do wyjazdu – być może dlatego, że w tym czasie miał 10 000 książek „ukrytych na strychach w całym Kabulu".

            Pewnego dnia zaprosił dziennikarkę do swojego domu na kolację. Cała rodzina – jedna z jego żon, synowie, siostry, brat, matka, kilku kuzynów – zasiadła na podłodze do wspaniałej uczty. Sułtan opowiadał różne historie, synowie śmiali się i żartowali. Panował nastrój swobody, całkowite przeciwieństwo atmosfery prostych żołnierskich posiłków w górach, z komendantami. Reporterka szybko jednak zauważyła, że kobiety mówiły niewiele. Śliczna, młodziutka żona Sułtana siedziała bez słowa przy drzwiach, obejmując dziecko. Pierwszej żony tego wieczora nie było. Pozostałe kobiety odpowiadały na pytania, na pochwały dotyczące jedzenia, same jednak nigdy nie zaczynały rozmowy. 


                        Pewnego mglistego lutowego dnia wprowadziła się do domu Sułtana Chana. Przyniosła komputer, notatniki, długopisy, telefon komórkowy i to, co miała na sobie. Dostała posłanie na podłodze obok Lejli, której zadaniem było dbać o jej dobre samopoczucie. Sułtan nakazał rodzinie, by dostarczano dziennikarce wszystkiego, czego by sobie życzyła. Dopiero później dowiedziała się, że zagroził karą każdemu, kto nie będzie tego polecenia respektował. Przez cały dzień podawano Åsne herbatę i kawę. Powoli była wprowadzana w życie rodziny. Jej członkowie opowiadali jej o różnych sprawach. Większość odpowiedzi padała spontanicznie – i często były to odpowiedzi na pytania, których nie zdążyła zadać lub na które nie starczało jej wyobraźni. Temu co usłyszała, nadała formę literacką, ale opisane w książce historie były prawdziwe, uczestniczyła w nich osobiście albo znała je z opowieści osób, które brały w nich udział. Kiedy kreśliła na kartach książki owe historie, punktem wyjścia dla niej były nie tylko relacje między biorącymi w nich udział bohaterami, ale także to, co odczuwali i myśleli w danej sytuacji.

Angielszczyzna Sułtana była barwna i rozwlekła; przyswoił ją dzięki pewnemu dyplomacie, któremu udzielał lekcji języka dari. Jego siostra Lejla mówiła świetnie po angielsku, gdyż chodziła do szkoły na uchodźstwie w Pakistanie. Najstarszy syn, Mansur, po kilku latach nauki w Pakistanie również władał płynną angielszczyzną. Rodzina afgańska opowiadała jej o swoich lękach, miłościach oraz kłótniach z Bogiem. Zabierano ją w podróże w interesach do Peszawaru i Lahore, brała udział w pościgu za Al-Kaidą, chodziła na bazar i do łaźni, uczestniczyła w weselu i przygotowaniach do niego, była w szkole, w Ministerstwie Edukacji, na posterunku policji i w więzieniu. Była gościem, ale szybko poczuła się jak w domu. Przyjmowano ją naprawdę fantastycznie, rodzina była otwarta i szczodra. Przeżyli razem mnóstwo cudownych chwil, jednak sama po jakimś czasie musiała przyznać, że rzadko kiedy bywała na kogoś tak wściekła jak w domu Sułtana Chana i nigdy nie kłóciła się tak często jak tam. Nigdy też wcześniej nie nachodziła ją tak silna ochota, by kogoś uderzyć.

Książki były całym życiem Sułtana. Z chwilą kiedy w szkole dostał swój pierwszy podręcznik, książki i opowieści całkowicie go urzekły. Urodził się w niezamożnej rodzinie, dorastał w latach 50. na wsi Deh Chodadad pod Kabulem. Matka i ojciec nie umieli pisać ani czytać, ale ciułali grosz do grosza, żeby wysłać dzieci do szkoły. Sułtan był najstarszym synem, więc wszystkie oszczędności szły na jego wykształcenie. Pierwszą maleńką księgarnię otworzył w centrum Kabulu, wśród sklepików z przyprawami i straganów z kebabem. Były lata siedemdziesiąte i społeczeństwo wahało się niepewnie między nowoczesnością a tradycją. W latach 70. XX wieku prawa kobiet w Afganistanie rozwijały się w tempie zbliżonym do wielu innych zachodnich narodów. Prawdziwa rewolucja nadeszła jednak już po upadku monarchii, w 1978 roku. W wyniku puczu władzę przejęli wówczas wspierani przez Sowietów członkowie komunistycznej Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu. Po 1978 roku w ośrodkach miejskich Afganistanu był nacisk na laicyzację, w latach 80. ubiór był wręcz wyznacznikiem przynależności do ideologii lewicowej w szerokim tego słowa znaczeniu. Był to tak silny trend, że gdy w 1992 roku upadł ostatni rząd komunistyczny Mohammada Nadżibullaha, a potem rządy objęli talibowie, dla kobiet w miastach konieczność ponownego założenia burek była szokiem.

Talibowie – jako fundamentalistyczne islamistyczne ugrupowanie polityczne i militarne – pojawili się w 1994 roku. Grupa ta składała się z byłych bojowników afgańskiego ruchu oporu, znanych jako mudżahedini, którzy walczyli z najeźdźcami sowieckimi w latach 80. XX wieku. Chcieli oni narzucić w Afganistanie swoją interpretację prawa islamskiego i usunąć wszelkie wpływy zagraniczne. Do 1998 roku przejęli kontrolę nad 90% Afganistanu. Po dojściu do władzy grupa szybko wywołała międzynarodowe oburzenie za wprowadzenie ekstremalnej wersji szariatu, która drastycznie naruszała prawa kobiet. Talibowie ogłosili, że kobietom nie wolno chodzić do pracy i nie mogą wychodzić z domów, chyba że towarzyszy im członek rodziny płci męskiej. Kiedy wychodziły, musiały nosić zakrywającą całe ciało burkę. Odmawiano im także formalnej edukacji i zmuszano do pozostania w domu. Przemoc fizyczna została znormalizowana jako środek kontroli. Talibowie opanowali urzędy oraz przejęli w swoje ręce edukację. Dzieci z pierwszych klas w taki oto sposób uczono alfabetu: „J. Jak jihad, dżihad – to nasz cel na świecie. I, jak Izrael – nasz wróg. K, kałasznikow – zwycięstwo będzie nasze. M, jak mudżahedini – nasi bohaterowie”. I tak dalej. Nawet w podręcznikach do matematyki na pierwszy plan wysuwała się wojna. Chłopcy – bo talibowie przygotowywali książki tylko dla chłopców – nie liczyli jabłek ani ciastek, lecz kule i kałasznikowy. „Mały Omar ma jednego kałasznikowa z trzema magazynkami. W każdym magazynku mieści się dwadzieścia kul. Omar wystrzelał dwie trzecie swoich kul i zabił sześćdziesięciu niewiernych. Ile niewiernych zabił jedną kulą?”.

 Przez kilka miesięcy Åsne Seierstad spała obok 19-letniej siostry Sułtana Chana i słuchała rodzinnych opowieści o niesprawiedliwości, jaka panowała w tej rodzinie. Siostra Sułtana Lejla traktowana była jak niewolnica. Mogła jeść tylko resztki ze stołu a lodówka była przed nią zamknięta na klucz. Jego 12-letni syn zmuszany był do pracy przy sprzedaży słodyczy, zamiast chodzić do szkoły. Jego (pierwsza) żona cierpiała, gdy Sułtan poślubił seksowną 16-latkę, i słyszała jak z sobą figlują w łóżku. Starszy syn Mansur opowiadał o swojej frustracji seksualnej i uczuciu obrzydzenia, gdy przyjaciel pokazał mu najlepszy sposób na seks; najlepiej zwabić do jego sklepu pogrążone w ubóstwie wdowy wojenne i żebrzące dziewczęta, a następnie wykorzystać je seksualnie. „Bo kiedy zerwiesz z niej burkę, kobieta niewiele może już zrobić." A gdyby kiedykolwiek zostali złapani, to kobieta miałaby kłopoty, a nie mężczyzna, bez względu na wszystko. Widać dokładnie jak w tej rodzinie nakręca się spirala przemocy, zachowania agresywne Sułtana wobec syna utrwalają się i nasilają pod wpływem wcześniejszych aktów agresji i zostają przenoszone przez Mansura na matkę i inne kobiety. Jest też opowieść o związku, który został zawarty pomiędzy starszym mężczyzną, mieszkającym w Kanadzie a młodą dziewczyną z Kabulu. Po ślubie wraca do Kanady, aby załatwić dla niej wizę, a ona z rozpaczy rozpoczyna romans z młodym chłopakiem, którego kochała. Po odkryciu tego faktu rodzina, matka i teściowa dziewczyny zgadzają się, że powinna zostać zabita. Jej bracia zostają wysłani, aby ją zamordować (została uduszona w swoim łóżku). Sułtan Chan w tym czasie przedrukowuje wiele książek o afgańskiej historii i kulturze oraz podejmuje niebezpieczną podróż do Pakistanu, „raju dla drukarzy pirackich książek". Kiedy stolarz zostaje przyłapany przez jego syna na kradzieży pocztówek i sprzedaży ich do innego sklepu, aby wyżywić głodującą rodzinę, traktuje kradzież jako fundamentalne zagrożenie dla swojego biznesu. Jego bezlitosne oskarżenie wysyła mężczyznę do więzienia na trzy lata, a rodzinę złodzieja skazuje na śmierć z głodu lub w najlepszym wypadku żebractwo. Na początku książki wydaje się czytelnikowi, że Sułtan Chan jest wolnomyślicielem i liberalnym człowiekiem, myśli o polityce i swoim patriotyzmie jak człowiek Zachodu, ale tak naprawdę jest mężczyzną tyranem, jeśli chodzi o kobiety w jego domu, czy to jego dwie żony, córki, siostry czy własną matkę. Dominuje nad nimi wszystkimi starymi zwyczajami i trudnymi zasadami ustalonymi w Świętym Koranie przez Proroka. Sułtan Chan nigdy nie wierzył w równe prawa kobiet, w ich prawo do edukacji, prawo do wyboru własnych mężów lub prawo do swobodnego życia. Był tylko przekonany o prawie do posłuszeństwa kobiet wobec mężczyzn, które chodziły po domu z głowami pochylonymi do samych stóp.

Pomimo tytułu, dominującym tematem książki jest brak wolności i autonomii dla kobiet w rodzinie Sułtana Chana. Księgarz jest przedstawiany jako autokratyczny patriarcha rodziny, który praktycznie zniewala swoją 19-letnią siostrę i poślubia 16-letnią dziewczynę, wprowadzając ją do rodziny jako drugą żonę. Obraz namalowany przez Asne Seierstada w „Księgarzu z Kabulu” nie jest ładny. Dziennikarka nie musiała długo czekać, aby zostać pozwaną przez Sułtana Chana, którego prawdziwe nazwisko brzmi Shah Muhammad Rais. Szah Muhammad Rais pojechał awanturować się z kobietą  aż do Norwegii. Telefonicznie poinformował ją o chęci spotkania.  Autorka na rozmowę wzięła ze sobą swojego ojca, chciała mu pokazać, że też ma rodzinę, która w razie czego będzie stała za nią murem. „Myślę, że najbardziej rozzłościło go wcale nie to, że przedstawiłam go jako domowego tyrana. Ale że napisałam o jego kłopotach finansowych, o ubogim mieszkaniu, o tym, że nie dla wszystkich starczało lepszego jedzenia. Chciał uchodzić za zamożnego człowieka, takiego, którego stać na to, by kobiety z jego domu nie pracowały. O to miał pretensje, a nie o to, że wyszedł na niesprawiedliwego i nazbyt surowego brata, męża i ojca”- wspominała ich spotkanie Seierstad. Szaha (Sułtan Chan) wytoczył przeciwko niej proces, który najprawdopodobniej zacznie się niedługo. Norweski prawnik księgarza pracuje za darmo, bo liczy na reklamę.  Szah natomiast nie ma prawa wjazdu do Norwegii (norweskie przepisy nie pozwalają, by starającą się o azyl osobę odwiedzali krewni) i nie wiadomo, czy sąd zgodzi się, by reprezentowała go żona. Czas pokaże, jak skończy się ta historia.

 

 

 

10 maja 2022

Boznańska. Non finito

 

„Boznańska”

Non finito

Angelika Kuźniak

 


Autorka/ (ur. 1974 w Słubicach) – polska reporterka, pisarka, z wykształcenia kulturoznawczyni (studiowała także lingwistykę na Universita degli Studi di Macerata we Włoszech). Od 2000 roku współpracuje z Gazetą Wyborczą, publikuje głównie w magazynie reporterów Duży Format. Jej reportaże ukazywały się także poza granicami kraju, w Niemczech, Rumunii, na Węgrzech, na Słowacji.

Tytuł oryginału/ pl „Boznańska”

Tematyka/ Panuje przekonanie, że wielcy twórcy byli zwykle też wielkimi nieszczęśnikami. A to trawiły ich choroby, a to bieda, brak miłości lub uznania. Bywali za bardzo porywczy, to znów nazbyt melancholijni. Biografia Boznańskiej zdaje się ów fatalistyczny wizerunek wzmacniać. Choć na pozór nie miała najgorzej. Sława, zamówienia na kolejne portrety, nagrody, wystawy… Spokojny żywot w Paryżu, w którym tuż obok głodem przymierali lub topili życie w alkoholu wielcy malarze. Ale były i cienie: samotność, kłopoty finansowe oraz skomplikowane relacje z mężczyznami. A w końcu postępujące na starość dziwactwo. Teoretycznie wiele jest przekazów dotyczących jej życia i autorka biografii pieczołowicie je zebrała. A mimo to trudno pozbyć się wrażenia, że życie Boznańskiej skrywa mgła jakiejś niemożliwej do rozszyfrowania tajemnicy.

Główny motyw/ „Boznańska. Non finito” to historia malarki niezwiązanej z konkretnymi nurtami artystycznymi czy koteriami, predestynowanej do sztuki. Kobiety obracającej się nieustannie wśród znamienitych osobistości, jak i zwykłych ludzi. Pozostającej w pewnym dystansie, za niewidzialną granicą nieprzekraczalną dla kogokolwiek, w związku z tym w specyficzny sposób samotnej. Bohaterki żyjącej na przestrzeni najważniejszych wydarzeń historycznych: zaborów, odzyskania niepodległości Polski, I i II wojny światowej, bezsprzecznie jednak zupełnie nierozumiejącej polityki.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) pianino, nieodzowny rekwizyt mieszczańskiego domu”.

„Do Krakowa, >klaustrofobicznego miasta<, którego mieszkańcy >pokryci patyną wieków<, snują się >w melancholijnym zaduchu<, panie Boznańskie wracają po kilku tygodniach”.

„Dla Boznańskiej charakter, emocje i uczucia, >moralna osobowość< będą zawsze ważniejsze niż uroda modeli”.

„Każda ręka ma swój wyraz, swój temperament i charakter. Jest ona dopełnieniem psychologicznym twarzy”.

„Jakżebym chciała wydostać Ciebie i Izę z tego Krakowa, gdzie należy być zawsze smutnym i zatroskanym”.

„Duchy chyba naprawdę nie lubią przepychu”.

„Narodowość nie ma dla mnie znaczenia. Są tylko nieszczęśliwi”.

„Dwa nazwiska aż do śmierci będą dla mnie źródłem słodkich, smutnych i szlachetnych wspomnień. Jedno z nich to Boznańska”.

„Można o polityce nie mówić. Udawać, że nieciekawa. Ale polityka i tak Olgę dopada”.

„Znamy wszyscy przewrotne i okrutne instynkty artystów! Nie na darmo ich patronem jest Neron!”.

„Kto zbyt długo żył tylko z samym sobą, traci zdolność kochania innych”.

 

Tam, gdzie wszyscy widzieli brak, ona dostrzegała obfitość. Olga Boznańska swoją twórczością i życiem nadała słowu „niedokończony” nowy sens. Z daleka jej obrazy wydają się ledwie szkicem, zarysem myśli. Z bliska to dzieła – głównie portrety – które opowiadają najrozmaitsze historie i zapraszają widza do interpretacyjnej gry, mieniącej się kunsztownymi barwami. Nie inaczej z biografią artystki obchodzi się Angelika Kuźniak, która portret ekscentrycznej mistrzyni pędzla tworzy z rozbudzających wyobraźnię niedopowiedzeń, czasem trudnych do odczytania wspomnień czy wykluczających się wzajemnych relacji. Nie oznacza to jednak, że autorka porzuca dociekliwość i swój zmysł uważnej dokumentalistki, które można było dostrzec w poprzednich znakomitych biografiach. W nowej książce, nie bez powodu nazwanej „Non finito”, dostajemy garść niekiedy zaskakujących faktów czy anegdot, a także pocztówek z podróży śladami malarki. Chciałoby się po tej lekturze stwierdzić, że bohaterka książki to sentymentalna, broniąca swojej niezależności portrecistka i hodowczyni myszy ze skłonnością do dziwactw, ekstrawagancji i nieudanych romansów. A jednak Boznańska wciąż pozostaje nieodgadniona.

Na początku musimy zdać sobie sprawę, w jakiej epoce przyszło żyć i tworzyć Oldze Boznańskiej. Połowa lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku to czas, w którym wykształcenie kobiet wielu nadal uznaje za zbyteczne. „Dopóki kobieta jest przeznaczona do rodzenia dzieci i karmienia niemowląt, jak na to wskazuje sama budowa jej narządów, to stanowczo ani mowy być nie może o równouprawnieniu z rodzajem męskim – pisze w <<Przeglądzie Lekarskim>> w 1895 roku Ludwik Rydygier, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Lwowskiego. – Tak już w całej przyrodzie Pan Bóg rzeczy ułożył, albo kto woli, niech powie, tak już w całej przyrodzie rzeczy się ukształtowały, że role są podzielone nie tylko u ludzi, ale i u zwierząt, a nawet roślin”. Od 1846 roku Kraków znajduje się w granicach cesarstwa austriackiego. 6 maja 1878 minister wyznań i oświaty Karl Ritter von Stremayr wydaje rozporządzenie, w którym, pod pewnymi warunkami, dopuszcza kobiety do studiowania na wyższych uczelniach. Kształcić się mogą tylko za zgodą profesora i władz szkoły. Poza tym muszą przebywać w osobnych salach. Egzaminy – owszem, niech zdają. Ale po ukończeniu studiów nie dostaną dyplomu.

Olga i jej młodsza o trzy lata siostra Iza od początku są nierozłączne. Wraz z matką jeżdżą do Zakopanego, Eugenia Boznańska „leczy się klimatem”, ma gruźlicę. Razem szkicują. Grają na pianinie, nieraz na cztery ręce. Pianino stoi w pokoju w domu na piętrze kamienicy przy ulicy Wolskiej (dzisiaj Piłsudskiego) w Krakowie. Z tyłu posesji Boznański każe wybudować piętrową oficynę i przeznacza ją na wynajem. Boznańscy nie są zamożni, ale dobrze się im żyje. Iza od zawsze ujmująca „dziecięcym wdziękiem i żywością usposobienia”. Olga zastanawia „bladziutką twarzyczką, spokojem i powagą”. Po matce wychowanej na francuskich romansach odziedziczyła skłonność do melancholii. Przepisuje do sztambuchów poezje Juliusza Słowackiego, Adama Asnyka. Wiersze układa też sama. Jest w jej spuściźnie kilka kartek z poezją.

            Boznańscy dużo podróżują. Rok 1878 to podróż „dla zaspokojenia wyobraźni”. W Paryżu trwa wystawa światowa prezentująca nowe technologie. W Kunsthistorisches Museum w Wiedniu (podróż, „by córki świat większy widziały”) w roku 1881 Olga po raz pierwszy widzi obrazy nadwornego malarza hiszpańskiego Diega Velázqueza. Być może wtedy właśnie postanawia, że „całą duszą będzie żyć malarstwem”. Boznańscy opłacają jej nauczycieli i naukę na Wyższych Kursach dla Kobiet im. A. Baranowskiego. Oraz, to już później, studia w Monachium. Nie w akademii, kobiety nie mają tam wstępu. Olga uczy się malarstwa w prywatnych pracowniach.  Iza ma większy talent muzyczny (chwali ją sam Ignacy Paderewski), więc Boznańscy wysyłają ją na naukę do Lipska, a potem do Wiednia. Oceny ma wysokie, ale nie chce grać na egzaminie. Nie zostaje pianistką. Publiczność ją paraliżuje.

Kiedy w listopadzie 1892 roku gruźlica zabija Eugenię Boznańską, ojciec obiecuje córkom, że dopóki żyje, „krzywdy nie doznają na świecie. Ja prócz ojca jestem Waszym opiekunem aż do śmierci, i nic mnie nie odrzuci z mojej drogi raz wytkniętej w moim życiu”. Miesiąc po śmierci żony Adam Boznański sporządza pierwszy testament. Córki w spadku dostaną między innymi kamienicę na Wolskiej w Krakowie.

Iza zamieszkała z Olgą w Paryżu, ponieważ ojciec od 1898 roku wynajmował tam Oldze pracownię. Adam Boznański zaczyna mieć dużo zmartwień. Córka Olga wprawdzie dużo malowała, ale najczęściej za darmo. Iza jest alkoholiczką i narkomanką. Kiedy wpadała w ciąg, leżała rozebrana na łóżku i piła. Bez umiaru, do dna kolejnej butelki. W Paryżu palarni opium było bez liku. Kokainę lekarze przepisywali, jako lekarstwo na zmęczenie i katar. Jako antidotum na uzależnienie od morfiny. Tylko, po co z morfiny rezygnować, skoro można wybrać zastrzyk o ulubionym zapachu. W eleganckich lokalach morfinę wstrzykują lekarze. Tylko w pośladki, łatwiej ukryć ślady po igle. Iza zastrzyki robiła sobie sama. W 1903 roku powódź niszczy kamienicę na Wolskiej. Woda stała do pierwszego piętra. Boznański pisze do Olgi: „Siły mi opadły do tego stopnia, że w nocy z soboty na niedzielę dwa razy zemdlałem i byłem bez duszy, nie wiedząc, co się dzieje naokoło mnie”. Olga za radą lekarza zabiera ojca do siebie. Kamienicą opiekuje się administrator.

U Izy zdiagnozowano „nerwicę histeryczną”. Pierwsze symptomy zaburzenia psychicznego pojawiły się u niej już w 1888 roku. Leczą ją elektrowstrząsami oraz „gorącymi tuszami”. Jeden z lekarzy zaleca korzystanie z wód leczniczych. Siostry kłócą się stale o to samo. Że „Olga głupio wydaje pieniądze”. „Olunię tak ludzie wykorzystują, że prawdopodobnie wpadnie w nędzę”. Świadek Marcin Samlicki wspominał po latach: „Prawie wszystkie [kobiety] wykorzystywały ją przy zapłacie. Nawet najbogatsze, mogące dobrze zapłacić, targowały się o cenę możliwie najniższą. Artystka nie lubiła i nie umiała negocjować , więc zawsze stawała się ofiarą, tym bardziej, że stale potrzebując pieniędzy, godziła się na narzuconą cenę. Prym w wykorzystywaniu malarki prowadziły niestety Polki, one zresztą stanowiły większość jej klientek […]. Swój wyzysk osładzały szaloną serdecznością słów, uścisków i całusów oraz bardzo głośnym wychwalaniem talentu i dobroci artystki. […] Utkwiła mi w pamięci Cichowiczowa, żona notariusza z Poznania. Zamówiła wielki portret. Naturalnie za wywalczoną, niską cenę. […] "Często przychodziłem w czasie pozowania i rozmawiałem z matką i córką, panną już w starszym wieku. Obie były bardzo uprzejme i wiele przynoszące nowin z terenu Wielkopolski”.  Jak jednocześnie wynika z wypowiedzi świadków, Boznańska nie rozumie świata, nie pojmuje wrogości otoczenia i tego, „dlaczego ludzie tacy są”. Dla „usterek natury ludzkiej” ma dużą wyrozumiałość.  Uważała, że „oglądanie się na opinię innych napełnia człowieka lękliwością”. Raz czy dwa razy zapytała jedynie: „Czy u mnie naprawdę tak brudno, jak powiadają?”. 


Pewnego dnia w czerwcu 1934 roku Iza nie przyszła do Olgi. Nie pojawiła się  następnego dnia. Ani trzeciego też nie. W archiwum nie ma protokołu z sekcji zwłok. Policja na pewno zrobiła na miejscu oględziny. Zabezpieczyła ślady, pobrała próbki tkanin. Przeszukała. Przesłuchała świadków. Nie wiadomo, kto znalazł ciało. Wiadomo, że truciznę przygotowała sama. Według dokumentów ciało kobiety, lat 66, przewieziono do „trupiarni miejskiej”. Budynek stoi nad brzegiem Sekwany. Kiedy jej ciało leżało w trumnie, na wysokim katafalku, obok w staromodnej, pocerowanej sukni z trenem stała Olga. Ma 69 lat. Patrzy na siostrę w trumnie. I krzyczy: „To Murzynka jakaś – to przecież nie jest moja Iza!”. Ciało Izy Boznańskiej było „czarne jak węgiel”. Trucizna zżarła jej oczy, nos, uszy, piersi.

Jest 1939 rok. Olga Boznańska skończyła 74 lata. Od dwóch lat nie wychodzi z pracowni. Stawała się coraz bardziej nieufna wobec ludzi. Zaczęła się ludzi bać. Świadek Szymański pisał w liście do administratora kamienicy w Krakowie: „P. Olga Boznańska to jedna dziś już wielka życia tragedia”. Wymienia trzy przyczyny: odosobnienie, sklerozę i śmierć Izy. W 1912 roku w Krakowie Zygmunt Pusłowki zapytał Olgę: „Czy lubi Pani bajki o wróżkach? […]. Wróżki owe, zawezwane w dniu narodzin pewnej dziewczynki, powiedziały: <<Będziesz dobrym psychologiem, dobrą i wielką artystką, i będziesz rasową kobietą>>. Jak w każdej bajce, oprócz wróżki dobrej musi być i zła. Zła wróżka, o której zapomniano, przybyła również i rzekła: <<Będziesz nieśmiała, nieśmiała jedynie wobec kobiet ci podobnych, będziesz zdolna uchwycić na portrecie wyłącznie ich wygląd zewnętrzny, nie zaś duszę. Pozostawiam ci dar przenikania dusz kobiet zupełnie różnych od ciebie, jeśli zaś chodzi o te pierwsze, nawet sama siebie zrozumieć nie potrafisz i malując własny portret, będziesz siebie przedstawiała niby jakąś mieszczkę>>. Co Pani sądzi o tej historyjce? […] Powtarzam Pani, niech Pani przezwycięży nieśmiałość, a otworzą się przed Nią nowe możliwości”.

Malarz Jean-Etienne Liotard w swoim Traktacie o zasadach i regułach malarstwa pisze, że plamy to „brzydki i wulgarny sposób malowania, który głosi chwałę niecierpliwości, lenistwa, interesowności i ignorancji”. Takie mazaje „nie pozwalają pokazać delikatnych i lekkich uroków natury, które okraszają wszystkie przedmioty i stanowią ich najpiękniejszą ozdobę”. Malowania plamami należy więc unikać. Bo „najpiękniejsze cechy malarstwa to wyrazistość, czystość i jedność”. Ciekawe, co na to Tycjan, który kładł czasem farbę rękami i specjalnie zostawiał na płótnie ślady pędzla lub paznokcia. Co najmniej dwa ze swoich największych dzieł, Apolla i Marsjasza oraz Złożenie do grobu, namalował techniką pittura di macchia (malarstwo złożone z plam). Olga Boznańska kilka ze swoich prac także namalowała w ten sposób. Liotard chyba zapomniał – tę teorię potwierdzają badania – że mózg potrafi dokończyć dzieło. Doprowadzić to, co ludzkie oko nie widzi. Dzięki pracy oka i mózgu plama na obrazach Boznańskiej i Velázqueza zmienia się w kwiat. Z oddalenia obraz nabiera spójności. Oglądany z bliska jest abstrakcją. Trzeba więc podejść do obrazu, żeby „posmakować”. I oddalić się, aby ocenić. Wyjątkiem był niestety Kraków, gdzie niektórzy krytycy uznawali jej obrazy za brzydkie, kompletnie ich nie rozumiejąc. To dowód na letarg tego miasta, do którego wtedy nie docierały jeszcze żadne artystyczne nowości.

Na przekór „szalonym czasom”, jej tryb życia niemal się nie zmieniał. Nadal malowała całymi dniami, nadal kręcili się u niej goście, a do starych bywalców pracowni dołączali nowi. Coraz rzadziej wychodziła, najbezpieczniej czując się we własnym domu, wśród swoich obrazów i zwierząt. Od dawna lubiła otaczać się czworonożnymi i skrzydlatymi pupilami, razem z nią mieszkały między innymi pieski Bobi i KiKi, kanarek Maciuś oraz papuga Jacquot. Nie mogłam patrzeć na krzywdę żadnego stworzenia, więc nawet myszki w jej pracowni miały się dobrze. Wieczorami ustawiała na podłogach lampy, nie chcąc przypadkiem zranić któregoś z tych kruchych stworzonek.

Malując konsekwentnie, rozwijała interesujące ją zagadnienia. W portretach skupiała się już głównie na twarzy, a zwłaszcza oczach, gdzie koncentruje się wszystko, co najważniejsze w człowieku. Resztę postaci ledwo zaznaczała, pozostawiając coraz więcej niezamalowanych miejsc. Kontury i kształty zacierały się – bynajmniej nie przez dym papierosowy i kurz, które unosiły się w jej pracowni. Lubiła malować w takim otoczeniu, przy nieco przytłumionym, ale zawsze naturalnym świetle. Nigdy natomiast nie malowała w plenerze, obawiając się przypadkowych gapiów, którzy mogliby zakłócić jej pracę. Coraz częściej miewała jednak kłopoty finansowe. Przed swoją śmiercią to Adam Boznański zapewniał córkom bezpieczeństwo finansowe, regularnie wspierając Izę i Olgę. Później o wszystko musiała troszczyć się sama. Jedynym ratunkiem były wtedy dochody z czynszu krakowskiej kamienicy przy ul. Wolskiej. Niestety w czasie wojny praktycznie wcale do niej nie docierały, a później były nieregularne. Nie był to też czas sprzyjający sprzedaży obrazów.

W Paryżu całkiem już sama, myśli o powrocie do swojej, nieco już podupadłej kamienicy w Krakowie. Pyta o radę żyjących tam przyjaciół. Ludwik Puget, krakowski oryginał, malarz, rzeźbiarz, baron „herbu własnego”, nie radzi. Miasto przygnębia brudem, ludzie też niemyci, szarzy, z twarzami z kurzu i łoju. Dusi duch wszechobecnej stęchłej podeszwy, duszą wąskie ulice z pretensjonalną architekturą, warstwą kurzu i śmieci. Ktoś inny pisze jej o Żydach, są wszędzie, ich sklepy, ich cały handel hurtowy. Kuźniak przypomina tu nieszczęsnego Matejkę, który też ma swoją cegiełkę w poczcie myśli polskich: „Wy hebrajczycy, żyjąc w naszym kraju od wieków, nie poczuwacie się do szlachetniejszych dla kraju uczynków, wynoście się!”. W Kronikach tygodniowych dzielnie wtóruje mu potem Bolesław Prus: „Żydostwo nie tyle oznacza pochodzenie i religię, ile raczej: ciemnotę, pychę, separatyzm, próżniactwo i wyzysk”.

Olga mówi niewiele. Z roku na rok coraz mniej. Jedno zdanie, najwyżej kilka. Trochę ploteczek, żadnego gadania bez potrzeby. Mieszkanie tonie w brudzie, nie widzi tego. Ma siedemdziesiąt cztery lata, z domu nie wychodzi prawie od dwóch lat. Śmierć Izy, samotność i postępująca skleroza żrą ja od środka jak korniki szafę. Ma lęki, boi się ludzi, dźgają ją każde kroki na schodach, każde skrzypnięcie drzwi. Myśli, że to Francuzi chcą ja wyrzucić z kraju lub idą po nią Polacy, żeby podstępnie wywieźć do Krakowa. Kiedy choruje lub jest przeziębiona, wtedy śpi w ubraniu z kapeluszem na twarzy. W nogach łóżka nowy pies i świnka morska. Nad łóżkiem lata kanarek i papuga, pod łóżkiem myszy – to byłby obraz. Gaśnie jej życie jak papieros, podpala go ogniem z pieca, patyczkiem z papieru, raz jest to tysiąc franków, nie widzi, nie pamięta, że to pieniądz. Życie to zły sen, z którego wybawia śmierć, tak uważa. Śmierć to kres cierpień, wprowadza w nicość, a nicość to prawdziwa ojczyzna. No i gaśnie, sama w szpitalu sióstr miłosierdzia. Ciekawe, co stało się z tymi zwierzętami w jej mieszkaniu, podobno sąsiedzi skarżyli się na szczekanie psa.

Po dziś dzień Boznańska należy do najbardziej znanych polskich malarek, a jej dzieła cieszą się niesłabnącą popularnością. I słusznie, bo w historii polskiej sztuki niewiele było równie wybitnych indywidualności. Jej twórczość jest niezwykle oryginalna i wymyka się wszystkim kategoriom, wskazując zarazem na bardzo różnorodne inspiracje. Stosując wypracowaną przez siebie technikę, Boznańska osiągała prawdziwą wirtuozerię w posługiwaniu się kolorem. Jej głęboko psychologiczne, melancholijne portrety nadal nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie. Uprawiała malarstwo przez ponad pół wieku, wystawiała swoje prace w największych centrach kulturalnych Starego Kontynentu, a nawet w Stanach Zjednoczonych, zdobywając przy tym uznanie i liczne nagrody. Najbardziej znanym obrazem Olgi Boznańskiej jest obraz Dziewczynka z chryzantemami z 1894 olej, tektura, 88,5 × 69 cm, który znajduje się w Muzeum Narodowym w Krakowie.