23 grudnia 2018

Morze


„Morze”


John Banville




Autor/ (ur. 8 grudnia 1945) to irlandzki powieściopisarz i dziennikarz, zdobywca Nagrody Bookera w 2005 za powieść „Morze”.

Tłumaczenie/ Jerzy Jarniewicz

Tematyka/ Głos, który słyszymy w tej kameralnej powieści, należy do człowieka stojącego przed drugą wielką inicjacją swojego życia, przedostatnim rytuałem przejścia bezpośrednio poprzedzającym śmierć. Max Morden w poszukiwaniu ukojenia wyrusza do nadmorskiej miejscowości Ballyless, mitycznej krainy dzieciństwa. Tam pół wieku wcześniej spotkał się z rodziną Grace’ów, która w subtelny sposób wpłynęła na jego losy. Morden przemierza uliczki Balyless i przestrzenie własnej pamięci. Przywołując mistyczne chwile dzieciństwa i pierwszą konfrontację z dramatem straty, odkrywa symetrie rządzące fazami jego życia.

Główny motyw/ Max Morden wkracza w wiek starczy i nie wzbrania się przed tym, bo nie ma siły - właśnie pochował żonę i prawie nic go już nie chroni przed samotnością. Prawie, bo znajduje jeden sposób - rekonstruuje pewne dawne, intensywne lato. Zostały mu po nim w pamięci wyraziste obrazy, a teraz opatruje je sobie wyjaśnieniami, których skromne dziecięce doświadczenie nie mogło mu wtedy, zawczasu podpowiedzieć. Słowem - jedna się ze swoim niezadowalającym życiem, bo czuje, że to warunek, by móc się z nim dobrze rozstać.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„No właśnie, przedmioty potrafią przetrwać, a żywi tymczasem znikają”.

„Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce”.

„Doprawdy, niepojęte są reguły ludzkich rozmów”.

„Ale czy jest jakakolwiek chwila, spośród wszystkich przypisanych nam chwil, w której życie się nie odmienia, nie odmienia doszczętnie, aż do tej ostatniej, tej największej zmiany?”.

„Dziwne jest o tym myśleć. Wszyscy wydają się dziś młodsi ode mnie, nawet zmarli”.

„Zawsze cierpiałem na nadwrażliwość, reagując na mieszankę aromatów, jakimi emanuje ludzkie ciało. A może >cierpieć< nie jest najszczęśliwszym słowem”.

„Są chwile, kiedy przeszłość ma taką moc, że mogłaby każdego unicestwić”.

„Jesteśmy kruchym stateczkiem smutku, żeglującym w stłumionej ciszy przez jesienny mrok”.

„Być może całe życie jest zaledwie długim przygotowaniem do chwili, w której się z nim rozstajemy”.

„Nosimy w sobie postacie zmarłych do chwili, aż sami nie umrzemy, a wtedy to nas noszą przez krótką chwilę, a potem ci, co nas nosili, odchodzą, i tak dalej, aż po najdalsze, wymykające się wyobraźni pokolenia”.

„W dzieciństwie szczęście wyglądało inaczej. W tamtych czasach było kwestią gromadzenia, zbierania rzeczy- nowych doświadczeń, nowych uczuć- i przyklejania ich niczym lśniących kamyczków mozaiki do elewacji budynku, który pewnego dnia będzie cudownie ukończonym pawilonem jaźni”.

„Przeszłość, to znaczy prawdziwa przeszłość, ma mniejsze znaczenie, niż to fałszywie głosimy”.

„Naprawdę, życie można przeżyć ponownie, wystarczy się tylko postarać i wszystko sobie przypomnieć”.

„(…) nic tak jak tragedia nie ukazuje blichtru i fałszu naszego świata, naszego byłego świata”.

„Nie wierzę w możliwość życia po życiu, ani w żadne bóstwo, które mogłoby mi je zaoferować. Biorąc pod uwagę stworzony przez Boga świat, wiara w Niego byłaby oznaką braku szacunku”.

„Przestać myśleć, to najlepsze rozwiązanie; a raczej, najmniej niepokojące”.

„Filozofowie mówią, że to inni nas określają, że inni kształtują nasze bycie”.

„Bo śmiech, dla ludzi młodych, jest siłą neutralizującą, oswaja przerażenie”.



                     Morze” jest powieścią zdominowaną przez „przypływ i odpływ” pamięci. Skupia się na postaci Maxa Mordena, wdowca, którego żona zmarła niedawno na raka. „Zerwany” a może „wyrwany” z kotwic, które zakotwiczały jego dorosłe życie, Max, wywołany snem, wraca do nadmorskiej wioski, gdzie spędził jedyne wakacje w dzieciństwie. Zamieszkał w pensjonacie „Pod Cedrami”, który kiedyś także został wynajęty przez rodzinę, Grace’ów, z którymi Max zaprzyjaźnił się podczas letniego urlopu. Jest to opowieść o „fatalnych” wakacjach, które ciągną się przez jego życie jak natarczywy wir rzeki. Kiedy Max dojechał na miejsce, był ciekaw, jak wiele z zapamiętanych przez niego szczegółów tej wioski przetrwało do dzisiaj, choćby tylko dla oczu, które widziały, gdzie patrzeć: dla jego oczu. Było to tak jak spotkanie dawnej miłości, kiedy na jej twarzy spoza rysów pogrubionych przez czas wyłania się wyraźnie delikatny wizerunek, które nasze niegdysiejsze ja tak bardzo pokochało.

                  W domu „Pod Cedrami” nie zachowało się niemal nic z dawnych lat, z tej przeszłości, którą znał. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś namacalny ślad po Grace’ach, choćby drobny i pozornie nieistotny, jakieś wyblakłe zdjęcie, powiedzmy, zapomniane na dnie szuflady, może pukiel, a choćby szpilkę do włosów, która utknęła między deskami podłogi, ale nie było tu niczego, niczego z tych rzeczy. Nie odnalazł nawet zapomnianej atmosfery. Tak wielu żywych przewinęło się przez ten dom- z pokojami do wynajęcia-, że musieli zatrzeć wszystkie ślady po zmarłych.

                  Powieść Johna Banville'a wydaje się na początku tak prosta i bezpośrednia jak jej tytuł, a także, jakoby znajoma: jedna z tych delikatnych, pełnych gracji książek o pamięci i żalu, w której starzejący się narrator zabiera nas z powrotem do „burzliwego” dzieciństwa, gdzie ponad 50 lat wcześniej utracił niewinność. Odzwierciedlając początkową strukturę książki, Banville oferuje uprzywilejowany dostęp do wspomnień Maxa Mordena, niedawnego wdowca, który źle radzi sobie z utratą swojej żony Anny. Wbrew woli zainteresowanej dorosłej córki, pakuje się na pobyt o nieokreślonej długości w nadmorskim pensjonacie panny Vavasour pod pretekstem napisania książki o obrazach Pierra Bonnarda. To właśnie śmierć żony jest nieodzownym posunięciem dla jego nagłej decyzji, która pobudza potrzebę ponownego odwiedzenia miejsca dawnego szczęścia i żalu. Ta równowaga pomiędzy wspomnieniami z dzieciństwa a przeciwwagą do współczesnej żałoby sprawia, że książka jest ciekawsza. To dom, który dobrze znał, jako chłopiec, kiedy jego nieszczęśliwi rodzice wynajęli domek letniskowy. Być może gospodyni o tym wie. W każdym razie wydaje się sympatyczna i z rozmysłem umieszcza go w „pokoju z dzieciństwa" ze wszystkimi oryginalnymi meblami. Żona Anna, odnosząca sukcesy fotografka, która nie zgadzała się i drwiła z własnej choroby, która wkrótce ją zabiła, całkowicie pochłonięta sobą i jej zbliżającą się śmiercią, nie miała czasu, by uspokoić jej zszokowanego i zdezorientowanego męża. Była bardzo podobna do kogoś, kogo kiedyś znał, Chloe, córki bogatej rodziny, którą poznał, gdy miał 12 lat i z którą spędził wakacje nad morzem.

                      Z ciasnych zakamarków swojego życia podziwia wielki dom, w którym Chloe mieszkała ze swoim niemym bratem i ekstrawaganckim ojcem i matką, której uroda i wesołość trzymają go w „niewoli” pożądania. Ich nieostrożność i niebezpieczne rejsy przewidują tragedię, która ma w sobie coś z Gatsbyowskiego klimatu, a która fascynuje małego Maxa. A czas jest właściwy: „adoptują” go, jako wakacyjnego towarzysza zabaw dla dzieci podczas magicznego lata jego pierwszego seksualnego przebudzenia. „Morze” to rodzaj książki, która rozbrzmiewa rozmaitymi literackimi i „filmowymi” echami, gdyż pokazuje nieregularny przebieg od pewnego przebranego „agenta” do tajemnicy, od dramatu rodzinnego po indywidualną tragedię. Opowieść o duchach Henry'ego Jamesa, który kryje się za różnobarwną guwernantką dzieci Grace’ów- Rose. Rose pilnuje Chloe i jej niemego brata, ale nie zagląda zbyt blisko w ich małe sekrety. Czy emerytowany pułkownik, może być oficerem wojskowym w Belfaście? Przejawia szklistą nieskazitelność aktora, który od lat gra tę samą rolę. Nieźle udaje mu się ukryć akcent z Belfastu. Panna Vavasour wyznała, że niejeden raz widziała, jak ukradkiem wychodził do kościoła w niedzielę na poranną mszę. Pułkownik katolikiem z Belfastu? Podejrzana sprawa, bardzo podejrzana. A jednak to pułkownik uratuje mu życie. A co z urzekającą gospodynią panną Vavasour, artystycznie ubraną w orientalne suknie i ekscentryczne nakrycie głowy?  Panna Vavasour, zawsze ubrana była na japońską modłę, z włosami zebranymi w kok i przebitymi dwiema dużymi skrzyżowanymi szpilkami, przypominała erotyczne grafiki osiemnastowiecznych mistrzów japońskich. Wszystkie te opowieści z przeszłości są pomieszane we wspomnieniach Maxa, kiedy włóczy się po plaży ubijanej przez te dramatyczne falujące fale pod rozkosznym niebem albo bije się z pijakiem z pubu na drodze. Z jego oszołomionym zaskoczeniem, bohater może dostarczyć nam dużego rejestru uczuć, gdy ucieka ze smutkiem, powracając na scenę starej traumy.
                         
                        W przypadku takiej fabuły książki autor zastosował możliwie najlepszy styl narracyjny. Jest nim narrator lektor, który pozwala bohaterom zaangażować się w długie rozmowy o życiu i wszechświecie. To bezpośrednio tłumaczy filozoficzne tematy w książce i pozwala nam na uprzywilejowany dostęp do umysłu Maxa, którego strumień świadomości obejmuje podejrzane i często skomplikowane myślenie. Rezultatem jest poruszające dotykanie przemijania. Jednym z ulubionych powiedzeń Banville'a jest: „Sentymentalizm jest śmiercią sztuki". Podtekstem jest to, że chociaż smutek Maxa jest prawdziwy, jest on przerażająco skupionym na sobie zrzędą, który zachowuje się skandalicznie. Patrząc, jak Max rozpada się w żalu słodko-gorzkich wspomnień i pijackiego użalania się nad sobą, możemy odnieść wrażenie, że książka bliska jest tematowi melodramatu.

                       Życie Maxa jest bardzo ściśle określone przez jego bliskie relacje z kobietami. Gderliwie, ale serdecznie odnosi się do swojej córki Claire. Podobnie jak wielu innych bohaterów z Banville, traktuje innych mężczyzn z podejrzliwością i rezerwą. Ma mało czasu dla Alfreda Blundena samotnego pułkownika, który jest jedynym ( w tym samym czasie) gościem oprócz Maxa w pensjonacie „Pod Cedrami”. Alfred jest przyjazny, ale Max nie chce mieć z nim nic wspólnego. Nawet informacja, że żona Alfreda zmarła trzy lata wcześniej, i że on także ma córkę, Max traktuje to, jako coś nieistotnego. Któregoś wieczoru, siedząc przy kominku, bada przeszłość pułkownika chytrym uporczywym przesłuchaniem, zmuszając go do upokarzającego przyznania się, że choć Irlandczyk służył Brytyjczykom w Belfaście, to w rzeczywistości pozostał Irlandczykiem. A kim jest panna Vavasour? Jej szafa jest pełna azjatyckich jedwabi i ciągnących się greckich opasek, które przywołują na myśl poetkę Safonę. Kiedy Max się rozpakowuje, idąc na dół, w drodze na plażę, widzi pannę Vavasour w drzwiach do salonu, kontemplacyjnie zaciągającą się papierosem w długim, eleganckiej lufce. Panna Vavasour pochodzi z tego pensjonatu, i ona i sam dom, niegdyś letnia rezydencja rodziny Grace’ów, są jedynymi elementami dramatu, z których każda może wywołać u Maxa żywe wspomnienia z przeszłości.

                      Max jest opisanym przez samego siebie dyletantem, człowiekiem, którego życie wydaje się być książką o francuskim malarzu Pierre Bonnardzie, dzieła, którego nie ma zamiaru nigdy dokończyć. Bonnard lubił malować swoją żonę Marthe nago w wannie - zawsze o smukłym, dziewczęcym ciele. W Le Bosquet Marthe nabrała zwyczaju wielogodzinnego wylegiwania się w wannie i właśnie w tej wannie portretował ją Bonnard, malując kolejne obrazy nawet po jej śmierci. Opis jednego z tych obrazów uruchamia pamięć Maxa o żonie Annie leżącej godzinami w wannie, czynność, którą robiła regularnie po tym jak zdiagnozowali u niej raka. Miało to na nią, jak mówiła, kojący wpływ. Przez jesień i zimę jej dwunastu miesięcy powolnego konania siedzieli zamknięci w ich nadmorskim domu, jak Bonnard i jego Marthe w Le Bosquet. To przejmująca odwrotność dzieła Bonnarda, w którym obrazy młodej żony w wannie były afirmacją życia.  W rzeczywistości zainteresowanie Maxa Pierrem Bonnardem stanowi fascynujący kontrast z jego posępną osobowością. Przez większą część swojego życia - nie tylko od śmierci żony – „pożerał” własne serce, a także „warczał i kłapał” na innych. Stąd jego nazwisko „Morden", które jest echem łacińskiego słowa oznaczającego „gryzienie". W książce Max wyznaje, że większa część jego energii była zawsze poświęcona prostemu poszukiwaniu schronienia i ciepłego domowego życia... Kolorowe obrazy Bonnarda, tak kojarzące się z przytulnymi wygodami domu, stół i łóżko były najgłębszymi pragnieniami Maxa.

                  Według mnie śmierć Anny to „wymiana” jak w greckim micie o Alkestis kobiecie, która tak bardzo kochała swojego męża, że dobrowolnie umarła zamiast niego. John Banville jest zaabsorbowany zagubionym światem greckich bogów, ale tylko raz w książce ten temat staje się wyraźny właśnie w postaci Anny. Autor zręcznie splata razem przeszłość i teraźniejszość, czasem zacierając rozróżnienie. Widzimy wyzwalacze pochodzące z retrospekcji (kuchnia, obraz, deszcz przez okno, stary sklep), a także jego okazjonalne wizualne odpowiedniki, gdy Max wynurza się ze swoich wspomnień. Książka jest pełna niesamowitych ech między jednym i drugim wspomnieniem. Moją ulubioną jest scena na plaży, gdzie Connie Grace pyta swojego męża Carlo, czy wino jest zakorkowane? On odpowiada: „Wszystko smakuje trochę kwaśno nad morzem. Nawet ty, moja droga”. Kiedy po latach Max przynosi swojej umierającej żonie kieliszek czerwonego wina, gdy leży w wannie, ona upija łyczek, robi minę a potem upuszcza kieliszek. To bardzo wyrazista metafora jego małżeństwa...  Ten paradoks małżeństwa Maxa i Anny: nawet, jeśli nie był szczególnie szczęśliwy, śmierć jego żony wciąż całkowicie go niszczy. To tak, jakby Max potrzebował Anny, aby nadal być sobą. Byli dla siebie jak yin i yang i nie mogli istnieć jedno bez drugiego, a przynajmniej on nie mógł bez niej istnieć. Po śmierci Anny tożsamość Maxa zostaje zaburzona jak wtedy, kiedy na niezapomnianych wakacjach dwie kobiety po raz pierwszy dały mu możliwość kształtowania swojej tożsamości: Connie i Chloe Grace.

                   Retrospekcje z dzieciństwa Maxa są opisywane jakby „różowawym atramentem”, który czasami wydaje się przesycony, natomiast sceny retrospekcji dotyczące żony Anny, są pisane jakby w „ciemnoniebieskim kolorze”. Czemu sceny dotyczące chwil spędzonych z panią Grace są tak nasycone kolorami? Ponieważ jest to metafora niezwykłego piękna Connie Grace kobiety, która po raz pierwszy wzbudza zainteresowanie seksualne młodego Maxa. Bardziej skomplikowany jest jego związek z Chloe Grace, córką pani Greace. Jej brat bliźniak to Myles chłopiec niemowa, który nigdy nie oddala się od niej daleko. W książce początkowo Max jest zaabsorbowany tylko panią Grace, ale w pewnym momencie jego zainteresowanie przenosi się na Chloe, z której namiętnie się zakochuje. W namiętnej scenie, która odbywa się w maleńkiej chacie rybackiej, Max gładzi ręką nagie udo Chloe, podczas gdy ona gwałtownie go całuje, nawet, gdy trzyma się za rękę brata bliźniaka Mylesa, który siedzi spokojnie po drugiej stronie ławki. Ta intymna więź między Chloe i jej bratem bliźniakiem, wydaje się być ściśle związana z seksualnością dziewczynki. Wydaje się, że wszystkie te erotyczne pragnienia prowadzą do szokującego końca. Max został na zawsze poszkodowany przez dwie tragedie. Chodzi o to, że lato na plaży w dzieciństwie było dla niego przełomem, podobnie jak choroba i śmierć Anny były punktem zwrotnym w jego życiu. Chloe i Anna były jego dwoma poliestrami i oboje „odeszły”, pozostawiając go bez „steru na morzu życia”.

              Podróż w głąb pamięci, aby móc ją raz na zawsze rozszyfrować, pojednać się ostatecznie z dawną siłą, która pochłania raz jeszcze niczym tytułowe „Morze”... John Banville w swojej powieści wykorzystuje stare jak świat motywy, ale w ciekawej formie i z ciekawym końcowym rezultatem. Pisarz zabiera czytelnika na z pozoru niewinną wyprawę do źródeł pamięci. I tak z tej wyprawy wykluwa się opowieść o „żeglarzu”, którego nosi w sobie każdy człowiek próbujący zapanować nad sterami swojego życia. A kiedy te wymykają mu się z rąk, strudzony żeglarz porzuca na chwilę swój fach i zamienia się w nurka plądrującego głębiny tego, co zatopione i wydawałoby się, że zapomniane.

              Bohater czuł się przepoczwarzony, czuł się, jakby był jednym z wagnerowskich półbogów, jakby siedział wysoko na chmurze i ciskał piorunami, dyrygując grzmiącymi akordami, brzękiem niebiańskich cymbałów. W tym nastroju teatralnej euforii, naelektryzowany od oparów brandy i wyładowań bohater, zastanawiał się nad swoim położeniem w nowym świetle. Zawsze towarzyszyło mu przekonanie, odporne na wszystkie racjonalne argumenty, że w pewnej nieokreślonej chwili w przyszłości ta niedokończona próba generalna, jaką było jego życie, z tyloma błędami, pomyłkami, potknięciami, skończy się i że prawdziwy dramat, do którego od zawsze i z taką powagą się przygotowywał, w końcu się rozpadnie.

             Przyznaję, że wyjściowy pomysł będący osią całej powieści może wydać się niezbyt oryginalny. Oto mamy głównego bohatera, (którego imię ginie tak naprawdę pomiędzy jednym zdaniem a drugim) i jego cichą rozpacz po utracie żony chorej na raka. Ta rozpacz, niewypowiedziana wprost, przeradza się w potrzebę powrotu do miejsca z czasów dzieciństwa i wczesnego wieku dojrzewania, do pierwszych inicjacji i pierwszych wtajemniczeń. Nic już nie trzyma bohatera w czasie teraźniejszym, więc nie pozostaje mu też nic innego jak rzucić się w najgłębsze zakamarki pamięci. Przeszłość, do której powraca nie jest jednak przeszłością raz na zawsze ukutą, pozostawioną w stanie spoczynku na kształt bezpiecznego snu, w który wchodzi się niczego tak naprawdę nie przestawiając ani nie zmieniając. Bohater ożywia tę przeszłość i wciąż na nowo ją lepi, rekonstruuje. Wszystko po to, aby odkryć niezrozumiałe dla niego wcześniej parametry, które odtąd będą wskazówką w poruszaniu się po tej prywatnej mapie pamięci. Dopiero, gdy dokona się to dojrzale już rozszyfrowanie przeszłości i wielości jej znaczeń, będzie mógł odnaleźć paralelę łączącą jedną epokę swojego istnienia z drugą, a tym samym – być może wrócić do życia.

             Mistrzostwo pisarstwa Johna Banville’a zdaje się być ukryte w języku powieści, w tej klarownej i niezwykle spokojnej, refleksyjnej narracji. Można, co prawda pokusić się o stwierdzenie, że treść cechuje jednostajność stylu, ale będzie to oskarżenie powierzchowne. Całą powieść przesyca poczucie żalu, ale jednak ten żal nie przekreśla dozy autoironii czy humoru będących przeciwwagą dla obrazu świata, który obojętnie znów wzruszył ramionami nad człowiekiem. Narrator istnieje jednocześnie na paru płaszczyznach własnego prywatnego świata i swojego jestestwa: zagłębia się w czasy dzieciństwa, pierwszej miłości i pierwszej tragedii, po czym niepostrzeżenie powraca nagle do wspomnień o swojej umierającej żonie, aby tym samym pojąć stan własnej kondycji, kondycji człowieka, który przywołuje obrazy wspomnień ażeby uwolnić się od tej jednej dojmującej udręki śmierci. Tak jak tonący zmaga się z morzem o życie, tak główny bohater, czasem z uporem, czasem bez wiary, walczy zarówno o swoje przetrwanie, jak i utrwalenie w pamięci ludzi, którzy już odeszli… Na końcu książki bohater podsumowuje swój przyjazd do pensjonatu słowami: „I rzeczywiście, nic się nie stało, doniosłe nic, po prostu po raz kolejny wielki obojętny świat wzruszył ramionami”. Banville układa z tych wielu obrazów mozaikę, tym doskonalszą w swojej formie, że wykonuje ją niczym malarz tworzący obraz – podkreślając każdy szczegół, dobierając odpowiednie kolory i światłocień. I ze względu na tę dozę sugestywności w opisach wspomnień i na doskonałość formy pisarskiej - naprawdę warto przeczytać.

16 grudnia 2018

Płomyki pamięci


„Płomyki pamięci”


Anne Michaels



Autorka/ (ur. 15 kwietnia 1958 w Toronto) – kanadyjska pisarka. W 1980 ukończyła studia na Uniwersytecie Torontońskim, gdzie aktualnie wykłada. Jej powieść „Płomyki pamięci” została nagrodzona Orange Prize, Books in Canada First Novel Award i Trillium Book Award. Doczekała się ona także adaptacji filmowej.

Tłumaczenie/ Bogumiła Malarecka

Tematyka/ Książka wypełnia umysł czytelnika oszałamiającymi obrazami, uwodzi go promienną prozą. To genialna historia zniszczonego życia i niezniszczalności ludzkiego ducha. Mówi o stracie, o potrzebie miłości, o bólu i ostatecznej mocy uzdrawiania pamięci przez opiekuńczą moc miłości. Jego bohaterowie rozumieją nieprzezwyciężalność naturalnego świata, bezstronną doskonałość nauki, „złamane serce historii”, w której człowieka można było przehandlować za kwaterkę wódki, dwa kilogramy cukru lub paczkę papierosów.

Główny motyw/ Podczas II wojny światowej grecki naukowiec i humanista Athos Roussos ratuje z błota w Biskupinie małego chłopca Jacoba Beera i zabiera go na swoja rodzinną wyspę, gdzie obaj spędzają ostatnie lata wojny, pogrążeni w świecie poezji, kartografii, botaniki i sztuki. Wkrótce potem Jacob przybywa ze swoim opiekunem do Toronto. Tu poznaje nowe miejsce zamieszkania, czyli miasto zbudowane na dnie prehistorycznego jeziora, a jednocześnie nie może się uwolnić od własnej bolesnej przeszłości...

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) zmarli tracą wszystkie zmysły oprócz słuchu”.

„Wiem, dlaczego grzebiemy swoich zmarłych i zaznaczamy miejsce pochówku kamieniem, najcięższą, najbardziej trwałą rzeczą, jaką potrafimy sobie wyobrazić: ponieważ zmarli są wszędzie, tylko nie na ziemi”.

„Cień przeszłości jest ukształtowany przez wszystko, co się nie zdarzyło”.

„Przeszłość to biografia tęsknoty”.

„Każda chwila-choćby najbardziej banalna i zwyczajna- jest równoważona inną i wypełniona brakującym życiem”.

„Gdy nadchodzi śmierć, twarz człowieka, bez względu na jego wiek, za sprawą tej reszty wzruszeń, którymi się nie zdążyło nikogo obdarować, na powrót staje się młoda”.

„Pomyśl o pierwszej roślinie pobudzonej do życia przez światło, pierwszym łyku powietrza, którym zachłysnęło się jakieś zwierzę, pierwszych komórkach, które łączyły się, a nie dzieliły, aby się rozmnażać, o narodzinach pierwszej ludzkiej istoty…”.

„Pierwszą bronią były ręce, paznokcie i zęby. Dopiero potem pojawiły się kamienie i gałęzie drzew, i ogień, i płomienie…”.

„Myli się ten, kto sądzi, że to nad małymi rzeczami panujemy, nie nad wielkimi; skądże znowu! Nie mamy wpływu na drobne przypadki, mikroskopijne detale dnia powszedniego, które wpływają na nasz los: oto nagle zawracasz, bo czegoś zapomniałeś, i ta chwila ratujecie przed wypadkiem albo-przeciwnie- powoduje go. Ale możemy stać na straży największego ładu, bez którego nie sposób żyć”.

„Wielka tajemnica drewna nie polega na tym, że drewno się pali, lecz że pływa”.

„Aby przeżyć, należało uciec losowi. Ale jeśli uciekasz przed własnym losem, wkraczasz w czyjeś życie. W czyje?”.

„Wszystkie rzeczy widzialne odrodzą się jako niewidzialne”.

„(…) istnieje świat niewidzialny i że ten świat jest równie realny jak to, co widzialne”.

„Nieobce mi było także to, jak nagle coś się staje niemożliwe do wypowiedzenia; niewymawialne”.

„Każdy, kto ma władzę, choćby przez jeden dzień, dopuszcza się przestępstw”.

„Twoje dobre uczynki pomagają zmarłym w ich podróży”.

„Tak jak ziemia skrycie przygotowuje swoje kataklizmy, tak historia jest wypadkową następujących po sobie zdarzeń”.

„Miłość sprawia, że widzisz pewne miejsca inaczej, podobnie jak inaczej obchodzisz się z przedmiotem, który należy do kogoś, kogo kochasz”.

„Czym jest człowiek, który nie przechowuje w pamięci żadnego krajobrazu?”.

„Dziecko, w przeciwieństwie do człowieka dorosłego, niewiele wie o twarzy człowieka, mimo to instynktownie odróżnia tę dobrą od złej”.

„Jeśli prawda nie uwidacznia się w twarzy, no to gdzie? Na rękach!”.

„Prawda nie dba o to, co o niej myślimy”.

„Kiedy umiera człowiek, jego sekrety wiążą się jak kryształ, jak mróz na oknie”.

„Odkrywanie cudzych listów to poufność, którą wymusza na nas śmierć”.

„Miłość zawsze jest czymś dobrym, bez względu na okoliczności…”.

„Najlepszy nauczyciel zaszczepia swoją myśl nie w umyśle ucznia, lecz w jego sercu”.

„Nie powinno się wierzyć biografiom; życie człowieka składa się ze zbyt wielu niewidzialnych zdarzeń. Nieznanych innym, jak nasze sny. Tego, który śni, nic nie potrafi wyzwolić; ani śmierć we śnie, ani przebudzenie”.

„Są miejsca, które cię przyzywają, i są miejsca, od których powinieneś się trzymać z daleka”.

„Nam się tylko wydaje, że wojna wybucha nagle. W gruncie rzeczy historia, nim zada cios, robi wiele drobnych podchodów. Skrada się jak złodziej. To, co najpierw ledwo tolerujemy, powoli staje się naszą codziennością”.

„Żadna miłość nie przepełnia tak samotnością jak niespełnione pożądanie, utrzymujące świat w zawieszeniu, zatrute stale ulatującą pięknością”.

„Żeby pozostać ze zmarłymi, trzeba ich opuścić”.

„Wiem, że miłość karmi się proteinami detali, że wsysa się w każdy szczegół aż do szpiku kości (…)”.

„Pamięć umiera, jeżeli niczemu nie służy”.

„Człowieka określają jego pragnienia”.

„Na czym polega prawdziwa wartość wiedzy? Otóż wiedza określa dokładniejsze miejsce naszej ignorancji”.

„(…) często uwielbiamy zwyczaje naszych kochanków”.

„Ale niektóre fotografie są jak DNA. Możesz w nich wyczytać całą swoją przeszłość”.

  

                   „Płomyki pamięci”, które zdobyły kilka prestiżowych nagród i uznanie krytyki, opowiadają o losach żydowskiego chłopca Jakoba, ocalonego z jednego z polskich miast w czasie Holocaustu przez greckiego nauczyciela i badacza Athosa, który zabiera go na wyspę Zakynthos. W „schronieniu” na szczycie wzgórza Jakob, otoczony przyrodą, dziełami z zakresu geologii oraz klasyczną poezją, chłonie dostępną wiedzę, a jednocześnie rozpamiętuje śmierć zabitych przez nazistów rodziców i siostry. Od samego początku widać, że powieść ta jest zupełnie inna. Napisana przez uznaną poetkę proza jest bogata strukturalnie, akustyczna i rytmiczna.

                    Anne Michaels wykorzystuje słownictwo z zakresu archeologii, geologii i literatury, by zbudować wyjątkowe poczucie osobistej i politycznej historii, kiedy czytelnik staje się świadkiem relacji między Jakobem a jego wybawcą. Wyruszamy razem z Athosem i Jakobem do Kanady, czując to samo, co każda populacja imigrantów. Athos przekonuje chłopca, by zaczął pisać, gdyż ten nie potrafi zapomnieć o śmierci swej rodziny.

                  Kluczem do odkupienia dla Jakoba okazuje się jego poezja i „obudzenie” własnej zmysłowości. W ostatniej części powieści reperkusje traumatycznych przeżyć bohatera zostają ukazane w poezji, która budzi w czytelniku ulgę. Pisarka pokazuje, jak losy ludzi splatają się ze sobą mimo różnic kulturowych. Według niej jest to możliwe dzięki cudotwórczej mocy języka pisanego. Autorka nie wzdraga się przed poglądem, że piękno odnosi się zarówno do destrukcji, jak i do miłości.  

                    Możemy zastanawiać się, dlaczego Anne Michaels napisała książkę o chłopcu uratowanym z Zagłady? Myślę, że z różnych doniosłych powodów – z lęku przed odrodzeniem się antysemityzmu, starzenia się i śmierci ocalonych z Holocaustu oraz „prawdziwą obsesją na punkcie przeszłości", która coraz bardziej scharakteryzowała lata poprzedzające milenium. Pamięć, podobnie jak miłość, zyskuje siłę dzięki odnowieniu, ponownemu potwierdzeniu; w kulturze, poprzez rytuał, tradycję, historię, sztukę. Sądy pamięci to nasza lepsza jaźń; pomaga nam rozpoznać znaczenie czynu; uczymy się z przyjemności, tak jak uczymy się z bólu. A kiedy pamięć wywołuje rozważenie tego, co mogło być lub zostało powstrzymane, pamięć staje się odkupieńcza. Jak pisał izraelski poeta Yehudi Amichai: „pamiętać to rodzaj nadziei". Historia jest niemoralna: to tylko ciąg wydarzeń. Ale pamięć jest moralna; to, co świadomie pamiętamy, jest tym, co pamięta nasze sumienie. Dlaczego jest to tak ważne? Po II wojnie światowej konflikty zbrojne w XX wieku nie wygasły. Przypomnijmy tylko te najważniejsze: wojna w Korei i w Wietnamie, konflikty w byłej Jugosławii, w których stronami były liczne narody bałkańskie zamieszkujące Jugosławię. Rebelie i wojny w Kongo, Ruandzie, Sudanie oraz wojna w Afganistanie. To tylko nieliczne z wielu krwawych konfliktów, które dotknęły świat. Książka „Płomyki pamięci” pokazuje, że wojna nie kończy się nigdy podpisaniem przez jedną ze stron konfliktu kapitulacją. Wciąż jest dla wielu ludzi ciągłym koszmarem, dla naukowców częścią historii, natomiast dla polityków „powinna być” - w interesie teraźniejszości i przyszłości- zapomniana.  A dla kilku - bardzo niewielu - jest tylko „narracją".

                  Książka „Płomyki pamięci” to jedna z lepszych fikcji literackich dotyczących tematu Holocaustu. Na początku musimy wyjaśnić, co robi grecki naukowiec podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce a dokładnie w Biskupinie. Kiedy wybuchła wojna, Biskupin już był słynny i nawet nazywano go „polskimi Pompejami”. „Polskie Pompeje” , dowód na istnienie prastarej cywilizacji, która nie była niemiecka, Himmler rozkazał zbadać i udowodnić, że była to jednak kultura germańska, jeżeli nie, kazał ją zetrzeć z powierzchni ziemi. Aby badania były „obiektywne” powołał międzynarodową grupę badawczą, w której składzie był także Grek- wspomniany Athos. Niemcy chciały zawładnąć nie tylko przeszłością. Zadaniem Himmlerowskiego SS-Ahnenerbe, Biura do Spraw Dziedzictwa Przodków, był podbój historii.

                  Siedmioletni Jakob dorastał w kryjówce, był wciąż na tyle mały, by w razie potrzeby zniknąć za tapetą w spiżarni, by ocierając brwi, wcisnąć bokiem głowę między belki i tynk. Z tamtej traumatycznej chili pamięta wyrwanie z zawiasów drzwi od domu, trzask drewna podobny trzeszczeniu lodu pod butami. Z ust jego ojca wydobywał się krzyk, jakiego nigdy przedtem nie słyszał. Z rąk matki wypadło pudełeczko z guzikami. Słyszał, jak rozpryskują się guziki po podłodze, jak małe białe zęby. Kiedy żołnierze wyszli Jakob wyczołgał się z kryjówki i zobaczył przerażający widok. Chciał podejść do swoich rodziców i siostry Belli. Ale nie mógł, tyle było na podłodze ich krwi. Czuł, jak jego dusza opuszcza ciało. Wybiegł na ulicę, biegnąc przewracał się. Uciekł do najbliższego lasu, który wydawał mu się ciemny jak wnętrze skrzyni. Wykopał niedużą dziurę i zasypał się liśćmi i leśnym poszyciem. I wtedy przypadkiem odkopał go mężczyzna, mężczyzna, który powiedział, że ma na imię Athos. Niespodziewane pojawienie się dziecka w ściółce wyraźnie go poruszyło. Chyba mu się zdawało, że ma do czynienia z jedną z pokutujących biskupińskich dusz albo z chłopcem z opowiastki dla dzieci, który wykopuje tak głęboką dziurę, że trafia na drugą stronę ziemskiego globu. Po zmroku schował go w samochodzie pod grubym długim płaszczem. Chłopiec nie miał pojęcia, gdzie jest ani dokąd jedzie. Spał na tylnym siedzeniu samochodu. Nie wiedział ile trwała ta podróż. Pewnego razu obudził się i zobaczył litery z daleka przypominające hebrajski alfabet. Wtedy Athos jego wybawiciel powiedział, że są w Grecji. Na wyspie Zakyntos Athos- grecki erudyta władający kilkoma językami- pochwalił się słońcu swoim najbardziej zdumiewającym wyczynem. Spod poły płaszcza wyciągnął siedmioletniego uciekiniera, Jakoba Beera.
                      
                        Na Zakyntos mieszkali blisko „nieba”. Gdzieś w dole otaczały ich niespokojne fale. W Morzu Jońskim, bowiem, jak powiada legenda, straszył duch nieszczęśliwej miłości. Na piętrze niedłużnego domu były dwa małe pokoje, z widokiem na dwie strony świata. Mały Jakob był jak rzymski bóg Janus o dwóch twarzach- patrzył jednocześnie w bolesną przeszłość i z nadzieją w przyszłość. Athos- Atanasios Rusos- był geologiem i modlił się do swojej prywatnej Świętej Trójcy: torfu, wapienia i prehistorycznego drzewa. Ale zrodziło go, podobnie jak większość Greków, morze. Opowiadał małemu Jakobowi o starożytnych greckich cedrowych galerach z żaglami z jedwabiu. O powiadał o peruwiańskich tratwach z drzewa balsa i polinezyjskich łodziach z trzciny. Rozkładał przed chłopcem odziedziczone po ojcu mapy morskie, które przekazywali sobie kolejni kapitanowie i hydrografowie. Kredą, na łupkowym szkolnym globusie, odtwarzał handlowe szlaki morskie swoje i pradziadka. Choć Jakob był jeszcze dzieckiem, choć krwawił przeszłością, nietrudno było mu pojąć, że gdyby był wystarczająco silny, aby to zaakceptować, zostałby obdarowany nowym życiorysem.

                     Przez długie miesiące Athos snuł przed Jakobem szczególne opowieści- mocno ubarwione rodzinnymi anegdotami, ilustracjami z książek i mapami- dotyczące nie tylko historii nawigacji, ale także historii samej ziemi. Mnożył przed wyobraźnią chłopca ogrom problemów, z którymi ziemia zmaga się od milionów lat. Wkraczali w obszary coraz większej i większej czułości, dwie zagubione dusze, samotne na pokładzie wśród czarnego i bezkresnego oceanu; wyjący za ścianą domu wiatr, żadnych świateł, za którymi mogliby podążać, żadnych, które by zdradzały ich pozycję. Dzięki Athosowi Jakob przez wiele godzin przebywał w innych światach, choć wciąż owiewał go ten sam wiatr od tego samego morza. Dzięki Athosowi cztery ściany ich domu zamieniały się w gniazdo kruka albo dom z torfu w labradorskim Vinlandzie. W jego głowie oceany kołysały olbrzymimi kawałkami kry i łupinami skórzanych łodzi, marynarze zwisali z bezanmasztów i lin zrobionych ze skóry morsa, Wikingowie wiosłowali po szerokich rzekach Rosji, lodowce cierpliwie drążyły swój ślad przez tysiące kilometrów. Dzięki Athosowi Jakob i Marco Polo razem zwiedzali jego „niebiańskie państwo” z dwunastoma tysiącami mostów, razem opływali Przylądek Perfum i razem, w Tobruku, wymieniali złoto na sól.

                   Podczas gdy Jakob ukrywał się na promiennej wyspie Athosa, tysiące innych dusiło się w ciemnościach. Podczas gdy chłopiec ukrywał się w „luksusie” czterech bezpiecznych ścian, tysiące innych kryło się w piecach piekarniczych, w kanałach, w śmietnikach. W schowkach w podwójnych sufitach, w stajniach, w chlewach, w kurnikach. Podczas gdy Jakob uczył się na Zakyntos greckiego i angielskiego, geologii i geografii, poznawał poezję, Żydzi wciskali się we wszystkie dostępne zakamarki i szczeliny Europy, w każdą dającą szansę przeżycia przestrzeń. Jakob o tym dobrze wiedział, sam przecież oblepiony błotem cierpiał katusze jak Człowiek z Tollund[1], Człowiek z Grauballe[2], jak chłopiec, którego robotnicy drogowi odkopali pośrodku Franz Josef Strasse; chłopiec z naszyjnikiem z sześciuset muszelek, w glinianym hełmie na głowie, ociekającym strugami torfiastego fioletowego bagna. Bagna, łożyska ziemi. Ta metafora odczuwania wpływu zmarłych na świat żywych jest, i zadziwiająca i piękna. Jednak ta obsesja Jakoba na punkcie historii ludzkości jest „malowana” dość prosto, jak u kogoś, kto doświadczył wszystkich okropności Zagłady. Tęskni za rodzicami, a zwłaszcza za starszą siostrą Bellą.  

                      Pe pewnym czasie Athos otrzymuje propozycję pracy, jako wykładowca akademicki na uniwersytecie w Toronto i zabiera ze sobą Jakoba do Kanady.  Athos i Jakob stali obok siebie na pokładzie statku i patrzyli na jasne greckie niebo. Z tej odległości nie przyszłoby im na myśl, że Grecją wstrząsną jeszcze dziejowe kataklizmy i że nie koniec nieszczęściom. Toronto okazało się miastem przybyszów z odległych stron świata przynoszących ze sobą różne zwyczaje, swoje kuchnie i pieśni. Było to miasto porzuconych światów; języków rozstań i pożegnań. Athos odkrył grecką piekarnię w dolnej części miasta i zauważył, że piekarz, Konstantinos z Poros, czekając na klientów, czyta po grecku Fausta Goethego.

                      Tam w Kanadzie Jakob poznaje Alex, przy której wszyscy czuli się jak rodzice nieznośnego, rozpieszczonego dziecka.  Alex była zaprzeczeniem samej siebie. Obnosiła się ze swoją niezależnością, ale miała nadzieję spotkać kogoś, kto nad nią zapanuje. Grała rolę komediantki, ale śniła o greckiej tragedii. Zużywała wiele energii, by wyglądać na wampa, a jednocześnie marzyło jej się życie intelektualistki (bez balastu czytania). Alex brakowało pewności siebie tylko w jednej dziedzinie. Zbyt dumna, by przyznać się do dziewictwa, flirtowała z mężczyznami, trzymając ich na dystans. Była sama dla siebie ślepą uliczką.  Kupowała czerwone pantofle i nosiła je tylko w deszczu, bo podobało jej się, jak błyszczą na mokrym chodniku. Była perpetuum mobile, które chciało rozmawiać o filozofii. Kiedy nie tańczyła, stała na głowie. Alex lekceważyła sobie wszelkie wymogi języka. Używała niewyszukanych słów. Chełpiła się powiedzeniami typu „pies na baby”, wiedząc, że ekstrawagancja jej języka rani innym duszę. Rozstali się po pięciu latach wspólnego małżeństwa. Jakob odnosił wrażenie, że Alex zrobiła sobie z małżeństwa moralna przykrywkę, a on był tylko klapą bezpieczeństwa dla jej szaleństw i ekstrawagancji.  

                     Po śmieci Athosa, Jakob uczył się cennych lekcji życia z przyjaźni, wspólnoty i pamięci zarówno do Athosa, jak i innych ludzi „podobnych do niego”. Mimo to nadal zmaga się z przerażeniem i wszechobecnością swojej traumy. Jakob ostatecznie odciąża się od udręki poprzez intensywną intymną, fizyczną i duchową komunię z kobietą o imieniu Michaela, która rozpaliła pamięć o bezinteresownej miłości, którą otrzymał od swoich rodziców i Athosa. Wyzwalająca bliskość między Jakobem i Michaelą stanowi zapowiedź drugiej połowy powieści, która dotyczy głównie Bena. Symbolizuje on osoby z tak zwanego „drugiego pokolenia Żydów”, których rodzice ocaleli z Holocaustu.

                    Anne Michaels w książce „Płomyki pamięci” nawiązuje – nie wprost- do problemu istnienia zła na świecie i milczenia świata na to zło. Każda chwila rozszczepia się na dwie chwile. W 1942 roku, kiedy przemoc spychała Żydów w masowe groby, w otchłań bez dna, ludzie z własnej woli zanurzali się w budzącą lęk noc groty Lascaux[3]. Osiemdziesiąt metrów pod ziemią, w świetle latarni przebudzały się ze snu i podrywały się do życia jelenie, płynące przez powietrze konie, nosorożce, bizony. Ich wilgotne chrapy zadrgały, ich skóra spotniała tlenkiem żelaza i manganu, zapachem podziemnej skały. Kiedy archeolog we francuskiej grocie zauważał: „Cóż za rozkosz słuchać Mozarta w Lascaux, spokojną noc”, oświęcimska orkiestra odprowadzała do piaszczystych dołów miliony istnień ludzkich. I tu, i tam naruszono spokój ziemi. Tu odkryto zwierzęta, tam ukryto ludzi. Groty to świątynie ziemskiego globu, to delikatne partie czaszki, które kruszą się przy pierwszym dotknięciu. Groty to grobowiec duchów; to prawda, która przemawia po milionach lat. Wyrocznia delficka przemawiała z groty. Święty proch masowych grobów wzbierał pęcherzami; przemawiała ziemia.  Podczas gdy język niemiecki unicestwiał metaforę, zamieniając ludzi w rzeczy, fizycy zamieniali materię w energię. Jeden krok od wzoru do faktu: od denotacji do detonacji. Niedługo przedtem, jak pierwsza cegła wybiła okno podczas Nocy Kryształowej[4], fizyk Hans Thirring napisał o względności: „Zapiera ci dech, jak sobie pomyślisz, co mogłoby się stać z miastem, gdyby energia drzemiąca w jednej cegle została uwolniona…wystarczyłoby jej, by zrównać z ziemią metropolię wraz milionem mieszkańców”.  Możemy sobie zadawać pytanie, a gdzie był Bóg w tym czasie? Bóg nie przytłacza człowieka. Powołując świat do istnienia, sam wystawił siebie na ryzyko wolnego wyboru - i zgubnych decyzji - ze strony istot rozumnych. Usunięcie Boga ze sceny świata nie wyjaśnia tajemnicy zła i nie czyni cierpienia lżejszym do zniesienia.   

                   Podczas drugie wojny światowej zaginęły lub zostały zniszczone nieliczne rękopisy: dzienniki, pamiętniki i relacje naocznych świadków. Niektóre z nich, zakopane na tyłach domów, ukryte w ścianach i pod podłogami, pozostały tam na zawsze, bo ci, którzy pragnęli je zachować dla potomności, nie przeżyli. Zdarzenia, których nikt nie opisał ani nie opowiedział, pozostają ukryte w zakamarkach pamięci. Inne zostały wydobyte na światło dzienne przez czysty przypadek. Jakob Beer, poeta i tłumacz, zginął wiosną 1993 roku w Atenach w wieku sześćdziesięciu lat, potrącony przez samochód. Żona stała z nim na chodniku. Przeżyła męża o dwa dni. Nie mieli dzieci. Na krótko przed śmiercią Jakob Beer zaczął spisywać swoje wspomnienia. „Człowiek”- zauważył kiedyś- „nie przestaje doświadczać wojny wraz z jej końcem. Dzieło człowieka, podobnie jak jego życie, zawsze jest przerwane nie w porę”.

                  



[1] Człowiek z Tollundzmumifikowane zwłoki mieszkańca Półwyspu Jutlandzkiego pochodzące z epoki żelaza (IV wieku p.n.e.). Zostały one odnalezione 6 maja 1950 r. na torfowisku nieopodal Silkeborg w Danii.

[2] Człowiek z Grauballe – szczątki około 30-letniego mężczyzny znalezione 26 kwietnia 1952 roku w torfowisku niedaleko wioski Grauballe na Jutlandii w Danii. Ich wiek datowany metodą węgla radioaktywnego szacuje się na 290 rok p.n.e.

[3] Lascaux – jaskinia krasowa w Akwitanii, w południowo-zachodniej części Francji, w której w 1940 roku odkryto rysunki i malowidła wykonane na ścianach w okresie paleolitu. Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

[4] Noc kryształowa (niem. Kristallnacht, Reichskristallnacht lub Reichspogromnacht) – pogrom Żydów w nazistowskich Niemczech zainicjowany przez władze państwowe, w nocy z 9 na 10 listopada 1938. Ulice niemieckich miast zostały zasypane odłamkami szkła i kryształów ze zniszczonych żydowskich mieszkań i sklepów, stąd też nazwa pogromu. Druga teoria, co do nazwy mówi o „krystalizacji”, czyli oczyszczeniu narodu niemieckiego z przedstawicieli innych narodów, przede wszystkim Żydów. Naziści nie tylko przyzwolili na prześladowania ludności żydowskiej, ale również nadali im zorganizowany charakter.

08 grudnia 2018

Pewnego dnia o zmierzchu świata


„Pewnego dnia o zmierzchu świata”


William Saroyan



Autor/ (ur. 31 sierpnia 1908, zm. 18 maja 1981 we Fresno w Kalifornii w USA) – pisarz amerykański ormiańskiego pochodzenia.

Tłumaczenie/ Kazimierz Piotrowski

Tematyka/ Napisana prosto, powściągliwie, utrzymana w nastroju zadumy, książka Saroyana nie jest pesymistyczna. Bohater o „zmierzchu” swojego życia odnajduje jeszcze pogodne chwile; odnawia dawne przyjaźnie, odnajduje wspólny język z najbliższymi. Książka tchnie atmosferą dobroci, ciepła, wiele w niej także subtelnego humoru, tak charakterystycznego dla całej twórczości tego pisarza.

Główny motyw/ „Pewnego dnia o zmierzchu świata” to powieść w dużym stopniu autobiograficzna. Jej poetycki, metaforyczny tytuł i motto sygnalizują, że będzie to pozycja utrzymana w nastroju refleksyjnym. Tematem książki jest kilkudniowy pobyt w Nowym Jorku starzejącego się dramaturga. Bohater przekroczył już „smugę cienia” i u schyłku życia zaczyna inaczej patrzeć na otaczający go świat – świat, który w jego oczach także przeżywa swój zmierzch.



  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) prawie wszystko zaczyna się od pocałunku- miłość, małżeństwo, dzieci”.

„(…) w jesieni życia prędzej czy później przychodzi chwila, kiedy człowiek chce tylko wyciągnąć się na łóżku i zamknąć oczy”.

„Pomyśl tylko. Ty miałeś siedemnaście lat i byłeś w Kalifornii, a ja byłam w Nowym Jorku i właśnie się urodziłam. Trzy tysiące mil jedno od drugiego. Komu by przyszło do głowy, że kiedyś będziemy mieli syna i córkę?”.

„A jak się siedzi i myśli, też traci się dużo czasu-człowiek jest sam. Wszystko jest bardzo realne i serce boli. I po co? Nie cierpię tego”.

„Nie znoszę rzeczywistości, ale to też jest prawdziwe. Akurat tak samo jak ból i samotność”.

„Myślę, że ten, co lubi swoją pracę, jest szczęśliwym człowiekiem”.

„Każdy jest trochę stuknięty”.

„Każdy dzień wszystkich moich lat czuję w kościach”.

„Na to nigdy nie jest za późno. – Na co? Na człowieczeństwo”.

„Dzieci wiedzą, jak być dziećmi. I nie potrzebują pomocy pisarzy. Potrzebni im są tylko rodzice, a twoja robota polega na tym, by pomóc mężczyznom, żeby byli dobrymi mężami i ojcami, i kobietom, żeby były dobrymi żonami i matkami”.

„Po prostu nie ma już mężczyzn na świecie. Nie mówię o żołnierzach, glinach, chuliganach, kanciarzach i sutenerach-ci tylko udają mężczyzn. Mam na myśli mężczyzn w każdym calu, a zwłaszcza wobec kobiet”.

„Nie ciągnie mnie do żadnych tanich rzeczy między mężczyzną a kobietą. Do śmiertelnie nudnych romansów”.

„Na co ci środki podniecające? Czyste powietrze i słońce to jedyne potrzebne człowiekowi podniety”.

„Jeśli cmentarz uważasz za świat, to ja na tym świecie nie żyję. Ale wy wszyscy też nie żyjecie. Tylko plączecie się po cmentarzu, szukając grobu na tyle nie zatłoczonego, byście mogli się w nim położyć”.

„Wzajemne zrozumienie jest lepsze niż gniew”.

„Miłość każdemu wychodzi na zdrowie”.

„Któż potrafi być ojcem kobiety?”.

„Chcesz prowadzić dom, musi być w nim zapach dobrej kuchni. Masz dom bez tego zapachu, to w ogóle nie masz domu”.

„Największą i najlepszą amerykańską rzeczą, jaka powstała w Ameryce, był zwyczaj przyjmowania z otwartymi ramionami ludzi, którzy przybywali tu z całego świata. Ale to się już skończyło”.

„Chodzi mi o to, że mężczyzna może być stuknięty i nikt na to nie zwraca uwagi, ale jeśli stuknięta jest kobieta, wszyscy są zgorszeni, zwłaszcza mężczyźni. A najbardziej wszyscy mężowie”.

„Ale pod tym wszystkim kryje się jedna rzecz-miłość, której każdy pragnie, ale nikt nie otrzymuje albo ją ofiaruje i spotyka się z odmową. Ostatecznie wszystko sprowadza się do miłości. A kocha się całe życie, jak o tym wiesz”.

„Jedyną rzecz, jaką możemy zrobić nie tracąc twarzy -to kochać”.

  

                    W książce „Pewnego dnia o zmierzchu świata” William Saroyan „wraca” do Nowego Jorku „przebrany” za Yepa Muscata, pisarza i znanego dramaturga. Gdziekolwiek wędruje, świat jest smutny i samotny. Yep Muscata ma czterdzieści siedem lat i przeżył już swoją „smugę cienia”[1], z punktu widzenia psychologa chodzi o czas między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia. Nazwałabym to drugim dojrzewaniem - rewoltą, która nas czeka, niezależnie od tego, co się dzieje w naszym życiu. Bohater podąża myślami za słynną Conradowską „smugą cienia", która domaga się integracji. Yep uruchomił w sobie trudny proces tworzenia prawdziwego swojego „Ja”. Już nie skupia się na swoim zachłannym ego, typu: „Ja chcę coś mieć", „To jest moje", tylko zadaje sobie pytania: „Kim jestem?", „Po co tu jestem?", „Dlaczego się tu znalazłem?".

                   Aby zrozumieć bohatera z książki Williama Saroyana należy wyjaśnić ten trudny dla człowieka proces. Między 40-tym a 50-tym rokiem życia mężczyzna musi zmierzyć się ze sobą. To czas refleksji nad przeszłością i tym, jak wyglądać ma jego przyszłość. Bilans nie zawsze wypada pomyślnie. Obszarem zmian i perturbacji najczęściej staje się związek. Mężczyzna podczas kryzysu wieku średniego ma do czynienia z utratą. To trudne. Żegna się z dotychczasowymi rolami i możliwościami męskimi, które przynależą do czasu określanego młodością. Świadomość upływu czasu jest odbierana, jako ograniczająca, bywa, że rodzi frustrację i bunt. Tak to wygląda pobieżnie, z zewnątrz. Natomiast to, co najważniejsze, rozgrywa się w głębi psychiki i polega na kryzysie tożsamości. Do głosu dochodzą niewypowiedziane potrzeby oraz niedoświadczone części osobowości. Mężczyzna czuje, że czegoś mu brakuje, za czymś ważnym tęskni, chciałby doświadczyć siebie nieznanego. Jeśli to, co do tej pory znał, to na przykład aspekt rodzinności, odpowiedzialności, lojalności wobec partnerki, będzie odczuwał brak nieprzewidywalności, przygody, indywidualizmu. Na tyle, na ile ktoś żył w zgodzie ze sobą, na tyle, na ile poznał się z różnych stron, na tyle kryzys nie będzie przebiegał burzliwie. Zazwyczaj jednak, żyjemy według społecznych norm, które hamują naturalny rozwój i poznawanie siebie na głębszych poziomach i dlatego treści psychiczne ukryte w nieświadomości mogą ukazać się w sposób burzliwy. Mężczyzna wtedy może dojść do wniosku, że popełnił w życiu błędy, podjął nie te wybory, co trzeba i poczuć impuls do ucieczki od dotychczasowego życia. Jeśli te sygnały odbierze, jako bodziec do samopoznania i rozwoju psychologicznego – zyska. Kryzys wieku średniego może doprowadzić do wzrostu. Zdarza się, że struktury dotychczasowego życia zostaną w tym czasie zachwiane, a nawet zburzone, jeśli proces nie przebiega świadomie i pod kontrolą.

                   Według psychologów jest to jeden z najważniejszych etapów życia, bo właśnie wtedy następuje przełom i zmiana fundamentalnych wartości, jakimi kieruje się człowiek do momentu jego nadejścia. Psychologowie w tym aspekcie dzielą życie na dwie podstawowe fazy: pierwsza to funkcjonowanie przed kryzysem wieku średniego i obejmuje ona przede wszystkim wypełnianie narzuconych ról społecznych. Druga faza to życie po kryzysie, kiedy człowiek szuka indywidualności i zmierza się z pytaniami dotyczącymi ludzkiej egzystencji. Sam kryzys wieku średniego objawia się najczęściej zmianami w postrzeganiu świata i podejmowaniu skrajnych decyzji. To wtedy człowiek chce zmieniać swoje życie, rozwijać horyzonty i stara się, by codzienność była bardziej atrakcyjna.

                Niepokojący jest jednak fakt, że u osób, u których kryzys wieku średniego wystąpił trwa już do końca życia, dlatego tak istotna jest w tym przypadku rola psychoterapii, dzięki której osoba przeżywająca tego rodzaju rozterki może zachować w swoim postępowaniu zdrowy rozsądek. Wylicza się, że kryzys wieku średniego aż w 70% doprowadza do zdrady bądź wielokrotnej zmiany partnera. Jest swoistą zmianą tożsamości człowieka i często może być mylony z czasowym konfliktem wewnętrznym bądź nawet depresją. Z kryzysem średniego wieku wiąże się najczęściej spadek energii, poczucie bezsilności i beznadziei. Uaktywniają się również wszelkiego rodzaju lęki a nawet nocne koszmary. Wszystko to jest skutkiem myśli o sensie istnienia i podsumowań własnego życia. Osoby, których dopada kryzys wieku średniego uważają przeważnie, że ich życie jest nic niewarte a sam nie osiągnął wiele zarówno na polu zawodowym, jak i prywatnym.


                       
           Osoba, która zmaga się z kryzysem wieku średniego ma poczucie przemijalności życia, widzi, że czas, który jej pozostał jest niestety ograniczony. To właśnie taki rozrachunek swoich doświadczeń i postępowań doprowadza do przewartościowania wewnętrznego świata. Najgorszy jest symptom pesymistyczny, kiedy człowiek zauważa, że się starzeje? Wycofuje się a nawet traci swoją witalność fizyczną.
              Osoby, które przechodzą kryzys wieku średniego dostrzegają swoje niedoścignione marzenia i wszystko, czego nie udało im się do tej pory dokonać. Uznają, że to właśnie teraz nadszedł czas na to, by przed starością zmienić życie na lepsze. To, dlatego mężczyźni uciekają do młodszych partnerek a kobiety zaczynają bardziej o siebie dbać. Dobrym sposobem na radzenie sobie z przygnębiającymi myślami o kruchości życia jest odnalezienie nowej pasji? Zresztą jak twierdzą psycholodzy to właśnie tę formę rozrywki wybierają najczęściej kobiety. Kursy tańca, siłownia, aerobic a nawet prowadzenie bujnego życia towarzyskiego są najczęściej wybieraną odskocznią.
                    Wróćmy do książki i tego, co chciał autor przekazać czytelnikowi. Yep Muscata zatrzymuje się na kilka dni w Nowym Jorku. Przekroczył już swoją „smugę cienia” i zaczyna inaczej patrzeć na otaczający go świat- świat, który w jego oczach także przeżywa swój zmierzch. Bohater odnawia dawne przyjaźnie, odnajdując wspólny język z byłą żoną, dziećmi i starymi przyjaciółmi. Lata minęły, a oni jakoś się nie zmienili. Na przykład w hotelu, w którym Yep zatrzymał się na nocleg, pracował powolny, zwalisty Rosjanin z czarną brodą, wyrudziałą wokół ust od papierosów. Rosjaninowi stale towarzyszył chudy, pełen szacunku dla niego, nerwowy młodszy mężczyzna, który przynosił mu jedzenie i napoje, a z nimi były zawsze dwie kobiety- młodsza, ładniejsza, o łagodnym głosie, uprzedzająco grzeczna, a druga wesoła, uśmiechnięta, w podeszłym wieku i brzydka. Za każdym razem, kiedy zameldowywał się w tym hotelu, nie zdarzyło mu się jeszcze przyjść do baru i nie zastać ich tutaj. Nie zawsze byli w tym samym komplecie. Ale za każdym razem było ich czworo i mówili między sobą jakimś obcym językiem, jakby byli w swej ulubionej kawiarni w Petersburgu, Warszawie, Budapeszcie, Berlinie lub Paryżu. Zawsze z przyjemnością ich spotykał. W barze stale widywał też elegancką Murzynkę, która siedziała sama i piła herbatę.  Wytrawnym gościem był również tłuścioch, który zawsze jadł coś nietuczącego, na przykład twarożek.  Kiedy Yep opuszczał hotel i Szóstą Aleją szedł w stronę Central Park, tu też nic się nie zmieniło; płyty ze skał Manhattanu, drzewa, trawa, ludzie i dzieci w wózkach.
                     I tak minął pierwszy dzień w Nowym Jorku- pomyślał. Spotkał się z agentem producenta teatralnego. Dogadał się z kolegą Piperem w sprawie sztuki telewizyjnej i ustalił jej cenę. Uściskał córkę Rosey, miał rozmowę z synem Vanem, zjadł z nimi kolację i z ich matką w jej nowojorskim mieszkaniu. Rozmawiał z przyjacielem Zakiem Avakinem po prawie dwudziestoletniej przerwie. Nie kupił sobie porządnych butów, jak zamierzał ani przyzwoitego krawata. Wydał czterdzieści dolarów na nic- w każdym razie na nic takiego, co by się dało potrącić z podatku. Na dodatek rozbolał go ząb i umówił wizytę u dentysty. Po krótkiej drzemce w hotelu wypił dwie szklanki wody i znów się położył, by przejrzeć pierwszą z czterech porannych gazet, które kupił po drodze do hotelu. W gazetach były te same stare nazwiska, te same stare plotki: miłość, romans, ślub, dzieci, zdrada, rozwód, nienawiść. 
                       Podczas wszystkich swoich spotkań szczególnie z agentami teatralnymi i reżyserami Yep „wyłączał” się z rozmów i myślami „wędrował” w dziecięce lata spędzone w Kalifornii. Działo się to na łące usianej makami, wśród których barwiły się kępki innych polnych kwiatów, niebieskich, białych i czerwonych. Najmłodsza z jego sióstr, która miała wtedy trzynaście albo czternaście lat, i dwie jej najbliższe przyjaciółki, jedna Asyryjka, a druga daleka kuzynka, wzięły go wraz z małym braciszkiem Asyryjki, Joe’em, na spacer boso wczesnym rankiem. Postanowiły nazbierać maków i sprzedać je po pięć centów za bukiecik. Chłopcy poszli, jako ochrona dziewczynek. Mieli pomóc im w zbieraniu kwiatów i odprowadzić bezpiecznie do domu. Yep przy rozmowie zastanawiał się gdzie oni teraz są? Ano, siostra jest mężatką z czworgiem małych dzieci, Joe zginął w wypadku samochodowym. Siostra Joe’ego wyszła za malarza pokojowego w San Francisco, ale rozwiedli się i wróciła do domu z dwoma małymi chłopcami. Daleka kuzynka została pielęgniarką w Chicago. W ciągu dwudziestu lat napisała do niego parę razy. Czy ją pamięta? Oczywiście, doskonale ją pamiętał, poważną dziewczynkę z surową miną- dopóki się nie uśmiechnęła.
                  Teraz po tylu latach dokonywał przeglądu. Za osiem godzin miną równo dwie doby od jego przyjazdu do Nowego Jorku. Ubił interes z „Samym Życiem”, pieniądze, które zarobił pójdą na spłatę podatków. Pospacerował po mieście z przyjacielem Zakiem. Przespacerowali się do Bowery, gdzie jego ojciec chodził w roku 1905. Doktor Levy wyrwał mu bolący ząb. Pewien pisarz wynurzył się z przeszłości. Wziął udział w przyjęciu na jego cześć i poznał córkę innego wielkiego pisarza. No to –pomyślał- mam fabułę, mam akcję, postaci, miejsce i czas akcji, atmosferę, nastrój, punk kulminacyjny i nic więcej do nowej sztuki nie potrzebuje. Yep był świadomy tego, że śmierć „czeka” na niego jak i na innych ludzi, ale nic nie miał przeciw temu. Co dzień odwalał kawał roboty i też nie miał nic przeciw temu. Gdyby wszystko przyjęło obrót, na jaki przez tyle lat liczył, byłoby lepiej, czy też w tej także chwili układały się inaczej, ale nie zgłaszał do życia pretensji.  Zdawał sobie sprawę, że nabrał do życia dystansu. Według Yepa kłopot człowieka polega na tym, że jego świadomość siebie i otaczającego świata jest oddzielona od czystej percepcji, a powinny one stanowić jedność. Gdy tak się dzieje, nawiązujemy kontakt z „prawdziwą” świadomością, której nie dotykają tak mocno dramaty życia. Jest to bezcielesna, niezmienna i trwała samoświadomość, która jedynie obserwuje otaczający świat. Człowiek, który akceptuje otaczającą go rzeczywistość, który pogodził się z przeszłością skupia w sobie znajomość wszystkich form, dźwięków, zapachów, smaków, wrażeń dotyku oraz myśli. Tylko z miejsca dojrzałego obserwatora osiągniemy głęboki wewnętrzny spokój. Bez połączenia się z nim jesteśmy ograniczeni błędną wizją rzeczywistości. Wtedy rządzą nami dawne psychiczne wzorce, infantylizm, jesteśmy jak zaprogramowane maszyny odtwarzające ciągle te same bolesne emocje – lęk, złość, winę, wstyd. I wówczas myśli i czynności rodzą cierpienie.
                    Ciekawym motywem w książce jest powtarzający się opis bólu zęba Yepa. Chociaż autor tego nie sugeruje możemy domyślać się, że chodzi o „ząb mądrości”. Kiedy jest się w procesie „smugi cienia” częstym odczuwalnym przeżyciem jest cierpienie, stąd człowiek stawia sobie pytanie o jego sens i znaczenie. Sens życia natomiast określa dążenie do celów i wartości, ale także poczucie akceptacji własnego życia. Psychologowie słusznie zauwa­żyli, że jeśli człowiek chce zachować zdrowie, tak fizyczne, jak i duchowe, potrzebuje przede wszystkim odpowiedniego celu życia. W przeciwnym razie poczucie braku sensu doprowadzi go do utarty własnej wartości i wrażenia totalnej bezsensowności. W ujęciu psychologicznym największym osiągnięciem człowieka jest urzeczywistnianie wartości związanych z po­stawą, a te dochodzą do głosu w sytuacjach granicznych. Człowieka, według Victora Frankla [2], charakteryzuje przede wszystkim dążenie do nasyconego sensem i znaczeniem życia. Zdaniem autora „Homo patiens” [3] to poczucie bezsensu życia, jego jałowości, pustka egzystencjalna i pozbawienie życia treści stanowią podstawowe cierpienie ludzkości w naszych czasach. Tak jak człowiek starożytny lękał się fatum, średniowieczny boskiej kary, tak współczesny boi się bezsensu.
                    Yep kochał swoją córkę Rosey i syna Vana. Akceptował też ich matkę, niezrealizowaną aktorkę, z wiecznymi pretensjami, że nie napisał specjalnie sztuki dla niej - pod jej aktorskie predyspozycje. Yep zaczął „kochać” przypadki, bo nie miał nic przeciw przypadkom w życiu, które nadawały kolorytu jego egzystencji. Kochał wszystko i wszystkich, bo trzymał za rękę córkę i razem szli przez świat. Kochał ją tkliwie, kimkolwiek była-istotą pochodzącą od niego i jego nieznanej prawdy, istotą wydana na świat przez matkę i jej nieznaną prawdę. Albowiem Rosey, choć nieprzenikniona, była miłością, i teraz, na chwilę, miłość ta znajdowała się blisko niego. Z rączki, którą trzymał podczas wspólnych spacerów, miłość nieustanie przepływała do niego i przywracała mu „zdrowie”. W takich chwilach zapominał o bólu zęba, o smaku eteru w ustach, głuchocie prawego ucha, w którym bez przerwy coś mu syczało. Zapominał o tłuszczu, jakim w ciągu lat udręki obrosły jego mięśnie i kości. Zapominał o chronicznym pośpiechu, arogancji ludzi, gniewie, opryskliwości, nieodpartym popędzie do wplątywania się w coraz to nowe prace, do robienia czegoś bez przerwy, o długach, biedzie, stratach, zmarłych członkach rodziny, o szaleńcach w rodzinie i tych spośród przyjaciół, którzy zmarli lub postradali zmysły. Zapominał o wszystkim z wyjątkiem miłości, tej miłości, która z dłoni córki płynęła do jego ręki.
                   Yep w ciągu sześciu dni napisał nową sztukę. Ktoś w tej sztuce mówi: „Myślałem, że umarłem, ale był to, zdaje się, ktoś inny”. Kiedy kochamy żyjemy wiecznie, bo żyje nie ten, kto tylko je i pije, ale ten, kto naprawdę kocha. „Umieć kochać i pracować” – odpowiedział Zygmunt Freud studentowi, który zapytał go, jakie są podstawowe oznaki dojrzałości i zdrowia psychicznego. Ta wypowiedź twórcy psychoanalizy przeszła do historii, jako najbardziej lakoniczne określenie tego, co decyduje, o jakości naszego życia. Trudno się z tym nie zgodzić.

      

[1] „Smuga cienia”- jest powieścią psychologiczno-moralną napisaną w 1917 roku przez Josepha Conrada i należącą do kanonu literatury światowej. W psychologii nazywa się tak wkroczenie w kryzys wieku średniego.


[2] Viktor Emil Frankl (ur. 26 marca 1905 w Wiedniu, zm. 2 września 1997 w Wiedniu) – austriacki psychiatra i psychoterapeuta, więzień obozów koncentracyjnych, m.in. Auschwitz, jeden z twórców humanizmu psychologicznego.

_____________________________
[3] Autor w książce przedstawia losy jednostki ludzkiej, uwikłanej w problemy własnej egzystencji. Człowiek musi pytać o sens swego życia wcześniej, niż pytanie takie postawi przed nim samo życie.