„Autopsja”
Robert McLiam Wilson
Autor/ (ur. 1964 w Belfaście) - północnoirlandzki
powieściopisarz. W prozie Wilsona uderza nadzwyczaj szeroka gama odczuć:
tragizm, komedia, realizm, absurd, wnikliwość polityczna...
Tłumaczenie/ Maria
Grabska-Ryńska
Tematyka/ Oryginalny
tytuł powieści, „Ból Manfreda", zdradza jej główny temat, bowiem w swojej
mrocznej, zdyscyplinowanej prozie Wilson przywołuje ból w jego najrozmaitszych
postaciach: zadawany innym i sobie, szalejący wewnątrz i czyhający w świecie
zewnętrznym, wykalkulowany i samoczynny, sprawiający radość i siejący
przerażenie. Niepokojąca książka o ohydnym życiu, zmarnowanej miłości
i miłosiernej śmierci. Wilson do głębi wstrząsa czytelnikiem, obnażając z
precyzją chirurga wnętrze człowieka, który dobrowolnie skazuje się na
cierpienie fizyczne i psychiczne. Źródłem tego cierpienia jest miłość, zazdrość
i pragnienie bezwzględnego przywłaszczenia sobie ukochanej osoby.
Główny motyw/ W „Autopsji" dostajemy zapis
ostatnich dni życia głównego bohatera, angielskiego Żyda Manfreda. Już od
pierwszych zdań powieści Wilson kreśli znakomite, niemal anatomiczne studium
rozwoju bólu i prób jego oswajania. Jest to szczególny ból, który Manfred w
sobie trzyma, pielęgnuje i bezwarunkowo akceptuje. Opisana chłodnym stylem
choroba pustosząca od wewnątrz ciało Manfreda współgra z chorobliwym światem, w
który wrzuciła bohatera wielka historia. Świat ten to między innymi
cywilizowana Anglia, której rzeczywistość wydawałoby się daleka od tętniących
nazizmem Niemiec, z których wyemigrowali rodzice Manfreda i skąd przyjechała
jego żona. Angielska rzeczywistość jest również okrutna i bezwzględna, choć
jest to okrucieństwo na inną skalę. Na angielską potworność składa się
monotonia bezbarwnej codzienności. Ta europejska ziemia obiecana okazuje się
krajem martwym, w którym nie ma miejsca dla Żydów. Dlatego Manfred umiera
wykorzeniony, w świecie dojmująco obcym.
Cytaty z książki charakteryzujące
problematykę utworu:
„Wojna zniszczyła w nim tę iskierkę niewinności, która
istocie ludzkiej jest niezbędna”.
„Pragnienia są niebezpieczne, sprawiają ból”.
„Lustro opowiadało mu fantastyczne baśnie o dostatku i
szacunku; tymczasem rzeczywistość odbiegała coraz dalej od tego, o czym mówiło
lustro (…)”.
„Pokaż mi swoje obsesje, a powiem ci, kim jesteś”.
„Zdolność przewidywania bywa źródłem wielu drobnych
przyjemności”.
„Nawet starość i niedołężność mogą stać się pożywką dla
dobrego humoru”.
„Czasem trudno pamiętać, że przeszłość nie jest, jak sądzą
ludzie, czarno-biała”.
„Ale kiedy szorował kuchenkę, mył lodówkę lub kredens,
nigdy nie udawało mu się zetrzeć nalotu samotności i winy”.
„Człowiek samotny bezboleśnie marnotrawi cenne towarzystwo,
jakim jest czas”.
„Jeśli potrafisz namówić ludzi, by umierali, bez trudu
zdołasz namówić ich do zabijania”.
„Wojna pokazała mu, że wszystkich można winić za wszystko i
każda para rąk jest brudna”.
„Szept jest najlepszą pożywką manii prześladowczej (…)”.
„Piękne kobiety zawsze skłaniały go do refleksji na temat
śmierci”.
„Kompleks wyższość ludzi urodziwych nie różni się zbytnio
od kompleksu niższości, na który cierpi brzydota. Kobiety zarówno piękne, jak i
brzydkie nikną w architekturze swego ciała. Uroda nie jest prawdziwym
dobrodziejstwem”.
„Dla człowieka, który cierpiał przez całą noc, świat jest
zawsze rozczarowaniem”.
„Goje często mylą uprzejmość ze słabością”.
„Pielęgnował martwy żal za umarłym marzeniem”.
„Natura w istocie swojej jest brutalna i okrutna”.
„Pozór przerodził się w coś na kształt subiektywnej
prawdy”.
„Niewidomy, uczył się kochać ślepo”.
Jesteśmy
zbyt podekscytowani by zawracać sobie głowę codziennością. Mamy poczucie,
że wiedziemy pełniejszy żywot. I wszystko by było cudownie,
gdyby – jak powiedział pacjent pewnego psychiatry – nie ta „cholerna”
rzeczywistość. Raz na jakiś czas ściąga nas na ziemię. Musimy wrócić
z wyprawy wysokogórskiej, przestać gromić kosmitów, przerwać liczenie
oddechów. Nie różni się to wiele od działania używek —kac, ból
głowy, świat jest do niczego. Trzeba szybko dostarczyć nowej porcji używki
lub fluoksetyny. To, do czego
uciekamy budzi nas z odrętwienia, daje poczucie, że żyjemy,
w naszych żyłach pojawiaj się więcej krwi, przez chwilę świat wydaje
się kolorowy. Trzaskamy przeciwników w grze komputerowej, z wypiekami
na twarzy śledzimy przygody detektywów i czarnoksiężników, wczytujemy
się w katalogi znaczków, śledzimy z fascynacją wywodów o tym jak
zostać bogatym czy być zawsze szczęśliwym albo też
z przekrzywioną głową śpiewamy psalmy, powtarzamy mantry czy liczymy
oddechy. Ludzie od zawsze uciekali od problemów: alkohol,
narkotyki, wyprawy wojenne, hazard, pracoholizm, zaawansowane kolekcjonerstwo,
przeprowadzka do leśniczówki lub planujemy wyjazd do jakieś aśramy… Dziś
oferta dla eskapistów jest szczególnie rozbudowana: gry komputerowe, wirtualne
społeczności, Facebook, czytanie blogów (takich jak ten), pisanie blogów
(takich jak ten), bieganie maratonów, bicie rekordów na siłowni, sporty coraz
bardziej ekstremalne – sami wiemy jak wielka jest oferta, tego, co pozwala
oderwać się od tej bolesnej, nudnej, szarej i zimnej
rzeczywistości.
Robert
McLiam Wilson za sprawą „Autopsji”
dołączył do znamienitego grona pisarzy antyeskapistów. Słowa Irlandia, patriotyzm i narodowa
tożsamość nie padają w tej książce ani razu. Co więcej, akcja „Autopsji” osadzona jest we współczesnym
Londynie, a jej bohaterowie to nie Irlandczycy, lecz Żydzi. Nie znaczy to
jednak, że Wilsonowi udała się ucieczka od idei innego irlandzkiego
pisarza noblisty Seamusa Justina Heaneya. On ją raczej przełożył z wymiaru
narodowego na wymiar osobisty, tworząc opowieść, której główny bohater,
Manfred, decydując się na zakończenie swojego przegranego życia postanawia
czas, który mu został, przeznaczyć na odkopanie swojej historii. To opowieść
okrutna, bezlitosna, zarówno dla narratora, bo pozwala mu na odkrycie całej
podłości jego życia, jak i dla czytelnika, bo oto miły, schorowany staruszek w
kapciach, którego zdążyliśmy już obdarzyć sympatią okazuje się być ukrytym
sadystą. I tak, z pasją hieny cmentarnej, Manfred odkopuje wartość swoich
młodzieńcze ideałów, walki o normalność po doświadczeniach na froncie,
odnajduje szaloną miłość do żony, Emmy, i radość wspólnego budowania rodzinnego
gniazda, wreszcie na nowo poznaje smak uczuć rodzicielskich. Przywołuje na nowo
historię swojej żony, czeskiej Żydówki cudem ocalałej z obozu w Teresinie, a co
za tym idzie, historię Zagłady. Seamus Justin Heaney twierdził, że na historię
trzeba zareagować. Reakcją Manfreda jest ślepa agresja.
Biorąc pod
uwagę ton spowiedzi Manfreda, trzeba przyznać, że Wilson wykazał się
imponującym talentem. Czytelnik wyczuwa, że obcuje z prozą z krwi i kości,
intymną, nieprzegadaną, jest zawsze świadkiem czegoś interesującego, nawet,
jeśli jest to bolesne. Wydaje się, że ponieważ Irlandczycy utracili swój język
ojczysty, teraz próbują to nadrobić w angielskim, pisząc precyzyjnie, prosto,
dojrzale. Precyzja jego języka to precyzja broni palnej, trafia prosto w oczy,
pozostawiając czytelnika oniemiałego ze smutku i bólu nad zmasakrowanym życiem.
Pisząc „Autopsję” Wilson dokopał się
do najczarniejszych historii, zarówno w makro jak i mikro skali, uniknął jednak
koniunkturalnego epatowania brutalnością, konstruowania rzeczywistości na
podstawie binarnych przeciwieństw, luksusu łatwego osądu. Zbolali czytelnicy po
lekturze tej książki mogą odkryć ziemię pod paznokciami. Zupełnie tak
jakby współuczestniczyli w rozkopywaniu grobu.
Manfred bohater książki „Autopsja” od dawna chciał umrzeć. Kiedy
więc odkrył w swoim zużytym ciele nowy ból, postanowił zachować to w tajemnicy.
Oczywiście nie planował samobójstwa. Dawniej Manfred zachłannie kochał życie.
Miało dlań mnóstwo czarownych powabów; pożądał go niczym młody kochanek.
Niektóre z jego wspomnień wciąż jarzyły się własnym euforycznym światłem. (W
miarę jak Manfred wiądł ze starości, wspomnienia stawały się coraz bardziej
jędrne i rumiane). Jego była żona Emma przysporzyła mu niezaznanych wcześniej
mąk tęsknoty, lecz swego czasu czerpał z niej zarówno siłę, jak słabość. Każdy
dzień, każdy wysmakowany tom przeszłości był spełnieniem. Zaznał wiele dobrego,
ale także uczynił wiele złego. Zadawał krzywdy i sam ich doznawał. „Wojna zniszczyła w nim tę iskierkę
niewinności, która istocie ludzkiej jest niezbędna”. A rozstanie z żoną
obróciło go w proch. Bez niej jego życie stało się jałową manifestacją nicości.
Od ponad dwudziestu lat spotykali się raz w miesiącu na zimnej parkowej ławce.
Ich syn Martin, wyrósł na mężczyznę, którego Manfred nie potrafił kochać. Czuł
się jak wypalony żużel. Chciał nie tylko umrzeć, ile przestać żyć. Pragnienie
śmierci miało dla niego równie mało sensu jak wszystko inne. Emma „zabiła” go
przed dwudziestu laty. Odkąd odeszła, Manfred był już tylko chodzącym,
odpychającym „trupem”. Nocami przeglądał jej stare listy. Teraz rozumiał, od
początku wiedziała, jak to się skończy. Drzemiący w niej strach przed Manfredem
miał w swoim czasie wybuchnąć z niszczycielską siłą. Manfred pamiętał własne
listy, namiętne i ekstrawaganckie. Listy Emmy zawsze były chłodne i ostrożne,
bez śladu zaangażowania. Pilnowała, żeby nie zostawiać za sobą „śladów”.
Manfred,
jako stary już człowiek czuł, jak jego życie kona wraz z kończącym się
stuleciem i wraz z nim odchodzi w niebyt. Ani on, ani jego wiek nie mieli się,
czym pochwalić. Teraz łączył ich wieczorny dramat dwóch głupców babrających się
w żrących sentymentach. Obu czekał taki sam koniec. Nadchodzące lata były im
wrogie. Śmierć zdawała się czymś łatwym. Pomału umierał on i stopniowo
odchodził wiek XX. Kiedyś, dawniej, samobójstwo wydawało się proste. Przed
drugą wojną światową miał miejsce ten przykry wypadek: jego ukochana dziewczyna
odebrała sobie życie. Była miłą dziewczyną, chociaż niezbyt ładną. Miała
dziewiętnaście lat. Manfred był taktowny i kochał ją troskliwie. W końcu
pewnego wieczoru zadzwoniła prosząc, aby ją odwiedził. Chwile przed jego
przyjściem wyskoczyła przez okno. Manfred mocno to przeżył. Przygniatała go
świadomość, że w jakiś sposób ją zawiódł. Nie czuł się jednak winny. Rozpacz
kobiet uważał, to dla umysłu fenomen niezgłębiony, niemający nic wspólnego ze
światem mężczyzn. Ta sprawa zostawiła mu w duszy nieprzyjemną, zimną gorycz.
Jego matka płakała tak bardzo, że Manfred nie miał już żadnych łez do dodania.
Wielu miłych, życzliwych mu ludzi mówiło źle o zmarłej, tak, że żal chłopaka
wkrótce się ulotnił;, pozostało głównie zdziwienie i zażenowanie. Teraz, gdy
wyglądał własnej śmierci, rzadko pozwalał sobie na mniejszy lub większy żal.
Odkryty i
ujawniony ból przybierał na sile. Ból był po prostu jakąś wiadomością,
zaszyfrowaną informacją. Obecność bólu stała się nieustanna, natarczywa. Od
czasu do czasu, kiedy ból był naprawdę nie do zniesienia, Manfred kuśtykał do
kuchni i otwierał szafkę, w której trzymał leki. Ale podświadomość dalej
przypominała mu o krzywdach, których nie dało się już naprawić. Kilka
pierwszych lat separacji Manfred przeżył jak w celi śmierci, otępiały z żalu i
wstydu. Potem znalazł mieszkanie, w którym miał spędzić następne dwie dekady.
Przyzwyczaił się do samotności. Jej niezmienność koiła go i postarzała. Nim
dobiegł do pięćdziesiątki, czuł się jak Matuzalem. Boleśnie tęsknił za Emmą.
Pierwszy rok był czarną plamą, przeczekany, ale niezapamiętany. Manfred czasami
się zastanawiał, jak zdołał go przeżyć. Pracował, jadł i oddychał w pozbawionej
światła, wyzutej z myśli apatii. Wciąż się spotykali. Nie wiedzieć, czemu,
wciąż chciała się z nim spotykać. Zakaz, który narzuciła, nadal obowiązywał,
choć ślady pobicia dawno się zagoiły. Raz w miesiącu siadał, więc na ławce w
parku z odwróconą twarzą, oczyma niewidzącymi i mokrymi od łez. Nikomu nie
mówił, jak wyglądają ich rozmowy. Ludzie uznaliby je za absurdalne, za dowód
choroby psychicznej, jego lub jej. Kolegom z pracy nawet by przez myśl nie przeszło,
że Manfred nie mógł podczas spotkań spojrzeć na żonę. Ich syn Martin, jako
dziecko w ogóle nie wiedział, że się spotykają.
Bił ją za
to, że żyła przed nim i bez niego. Bił ją za krzywdy, które wyrządził jej, kto
inny. Bił ją za wojnę i za Holocaust. Za jej urodę, za syna, za jej milczący
stoicyzm. Bił ją, bo ją „kochał”. Zawsze był zazdrosny o nienazwaną przeszłość
Emmy. Był zazdrosny o wszystko: o autobus, którym jeździła do szkoły, o jej
spódniczki i buty. O zasłyszane dźwięki, oglądane widoki, myśli, które chodziły
jej po głowie. Wiedział, że jest mu wierna- musiał się, więc zadowolić
zazdrością o inne rzeczy: o dom, o syna. A przede wszystkim o wojnę. Za drugim
razem pobił ją, dlatego, że podejrzewał, iż w obozie padła ofiarą gwałtu. Był
zazdrosny o jej pobyt w miejscu zwanym Birkenau. Z oddalenia Emma rządziła jego
życiem o wiele skuteczniej, niż gdy byli razem, stała się jego jedyną
wartością. Każda samotna chwila w obskurnym mieszkaniu była pieczołowicie
pielęgnowanym rytuałem jej nieobecności. Manfred roił sobie, że niewidzialna
żona czuwa nad nim, widzi i słyszy wszystko, co on czyni w samotności. Te
fantazje nadały kształt jego bezcelowemu życiu. Czuł jednak, że jak w bajce
musi nastąpić koniec, konkludujący i ostrzegawczy morał. Dowód miłości, dowód
pokuty. Teraz wiedział, co widziała jego żona w lustrze, patrząc na własną
twarz naznaczoną jego rękami. Widziała Gehennę, druty Birkenau i stosy trupów
zabitych bez powodu. Patrzyła, jak część jej duszy umiera, bo tak się dzieje z
ludźmi, którzy przeżyli piekło.
Jak
to się dzieje, że ofiary przemocy lub nadużyć psychicznych, po bolesnych
doświadczeniach osobistych, nie wyciągają z nich wniosków i dopuszczają się
krzywdzenia innych? Istnieje wiele połączonych ze sobą mechanizmów
psychologicznych, które doprowadzają do takich sytuacji. Spójrzmy na ten
problem poprzez dzieciństwo Manfreda. Jego ojciec tak bardzo bał się ciemności,
że jego życie było ciągłym pościgiem za światłem dnia. Latem wstawał o czwartej
i kład się przed zmrokiem, pospiesznie, by zdążyć przed nocą. Zimy, gdy mrok
dłużył się nieznośnie, wprawiały go w panikę, której nie potrafił ukryć. Cała
rodzina musiała się dostosowywać do obłąkańczego rozkładu dnia, którego rytm
dyktowała fobia. Paradoksalnie może właśnie dzięki temu Manfred i jego dwaj
bracia nigdy nie bali się ciemności, nawet, kiedy byli mali. Pokochali noc, bo
jakimś cudem budziła w ojcu trwogę. Pomału role w rodzinie odwracały się, to
synowie stawali się dla swojego ojca „ojcami”. Ojciec wiedział to i lękał się,
że zaczną nim pogardzać, toteż stał się bardziej szorstki, częściej
demonstrował swą niepewną męskość. Chłopcy rośli, ojciec pochylał się i
kurczył. Mówił, więc coraz głośniej i coraz bardziej się bał. Matka była kiedyś
figlarną, rozchichotaną dziewczynką. Jej pogodna natura przysparzała rodzinie
wielu zmartwień. Nim skończyła szesnaście lat, stała się sławna na niektórych
odcinkach Mile End Road w Londynie. Opowiadano, jak „zagrała na nosie”
najbardziej poważanemu rabinowi w Londynie, gdy przyłapano ją na niewybaczalnym
występku palenia papierosów w szabas. Gardziła mężczyznami, nie lubiła Żydów i
otwarcie wyśmiewała brodatych młodych chasydów z pejsami zwisającymi spod
kapeluszy. Swe odstępstwo od norm, bolesny dopust dla męża, traktowała, jako
powód do dumy, wyróżniało ją, bowiem spośród innych. Uważała się za Angielkę, o
swoim żydostwie pamiętała tylko w rzadkich chwilach wzruszenia albo, gdy ją
obraził jakiś bezczelny goj. Naśladowała amerykańską modę i podziwiała
chrześcijanki, których kobiecość rozkwitała według niej znacznie pełniej.
Zarówno ona, jak i jej synowie poddani byli woli pana domu, ale to matka trzymała
ster. Z cieniem wstydu Manfred przyglądał się małżeństwu rodziców. Był
świadkiem drobnych rebelii i kompromisów. Matka nie była piękna i Manfred
wiedział, że to ją boli. Tęskniła za urodą rozdawaną przez Stwórcę w sposób
arbitralny. Idąc z nią ulicą, chłopiec czuł, jak rani ją obojętność
przechodzących mężczyzn. I oto w stosunku do matki także role się odwróciły.
Manfred pieczołowicie udawał, że wierzy w jej urodę. Wszedł w rolę swojego
ojca. Ona zaś nazywała go swoim małym mężczyzną i oczekiwała, że będzie składać
jej hołdy, do jakich dorośli mężczyźni nie byli skorzy.
On i jego bracia pobierali nauki w chederze.
Przez długie nudne lata wkuwali Talmud pod okiem starców mamroczących modlitwy,
których nie rozumieli. Później dwaj starsi bracia poszli do żydowskiej szkoły
publicznej, któregoś wszakże wieczoru matka i ojciec strasznie się pokłócili,
skutkiem, czego chłopców przeniesiono do gojskiego przybytku edukacji. Posłano
tam i Manfreda, kiedy podrósł. On i jego bracia byli jedynymi Żydami w szkole. Ponieważ
ojciec nie zarabiał tyle pieniędzy, ile w swoim mniemaniu powinien zarabiać,
dom zaczął podupadać. Matka chodziła niezadowolona, krzyczała, że to wszystko
jego wina. Stare meble, spadek po poprzednich, roztropniejszych pokoleniach,
znikały z różnych kątów. Wkrótce w domu zapanowała schizofreniczna atmosfera.
Matka z ponurą miną dokonywała cudów, żeby związać koniec z końcem. Ilekroć
brakowało pieniędzy, na jej twarzy tygodniami gościła gradowa chmura.
Rozpaczała, że nie ma córki. Prowadziła dom nieudolnie i niechętnie. Kilka lat
musiało minąć, nim Manfred zauważył, że ojciec zawsze znajduje pretekst, by
zerwać znajomość z każdym, komu zaczynało się dobrze powodzić. Kiedy chłopiec w
końcu przejrzał tę taktykę, czuł bolesny wstyd, ilekroć ojciec skreślał
kolejnego przyjaciela, który zdradzał go odnosząc sukces. Dominacja matki nad
ojcem zwiększała się w miarę, jak synowie dorastali. Podkopywana pozycja ojca
rodziny szybko legła w gruzach, a kilka wątłych prób uratowania resztek
autorytetu spełzło na niczym. Żona nie znosiła żadnego sprzeciwu. Staruszek
mógł się zżymać- już nikt go nie słuchał. Jego bezsilność nie była dla Manfreda
zaskoczeniem. Wiedział, że ma ona źródło w jakiejś starej ranie, jakiejś
zastarzałej waśni między rodzicami. Ze słów padających w rozmaitych sprzeczkach
wywnioskował, iż w początkowym okresie małżeństwa ojciec starał się
podporządkować sobie żonę i najwyraźniej użył wobec niej przemocy. Był to błąd,
o którym nigdy nie pozwoliła mu zapomnieć. Teraz Manfred już rozumiał znaczenie
zawoalowanych aluzji i pretensji, których jako dziecko nie potrafił pojąć.
Wstyd mu było za nich oboje.
Manfred,
stygmatyzowany nieciekawym dzieciństwem, pogardzający ojcem i spośród
rodzeństwa najmniej kochany przez matkę, wyrasta na samotnika i dziwaka. Parentyfikacja
w rodzinie, samobójstwo pierwszej dziewczyny, wybuch II Wojny Światowej i
kilkuletni los frontowego żołnierza, odciska na nim swoje piętno, zaburzając
percepcję prawidłowego postrzegania świata. Miłość życia, zawłaszczająca całego
Manfreda, miłość absolutna ze wszystkimi jej przypadłościami, aż po dramat
rozgrywający się w czterech ścianach mieszkania. Bije żonę, nie kocha syna, zło,
odbywające swój triumfalny pochód przez życie Manfreda, ani na moment nie
zwalnia kroku, chwilami przyczaja się i usuwa w cień, by w odpowiednim momencie
uderzyć ze zdwojoną siłą. Casus oprawcy i ofiary znakomicie ze sobą
korespondują. Na nic zdaje się próba przemiany naszego bohatera, nikt w nią nie
wierzy, najmniej zaś sam zainteresowany. Doświadczenia z
dzieciństwa w dużym stopniu kształtują przyszłość człowieka. Jest masa osób,
które wyszły z domów pełnych przemocy, i choć nienawidziły tej agresji z całego
serca, własną rodzinę budują na podobnych zasadach. I analogicznie, kiedy
wychowujesz się w normalnym, przyjaznym środowisku, szanse na to, że się
stoczysz, oczywiście w dalszym ciągu są, ale jednak mniejsze niż w przypadku
osoby, którą z każdej strony otacza to co najgorsze. O ile jednak o negatywnym
wpływie środowiska na rozwój młodego człowieka mówi się sporo, tak kwestia
„dobrego domu” nie budzi większego zainteresowania. Ba, niekiedy nie uważa się
tego nawet za jakikolwiek bonus. Pytanie tylko, czym jest ten „dobry dom”…? W biografii
Manfreda tkwi brzemię nienazwanego doświadczenia, na tyle dotkliwego, że życie
i pamięć o jego życiu stają się dla niego ciężarem. Przygnieciony nim Manfred
wypatruje tylko śmierci.
„Autopsja” to ostre, bez znieczulenia dokonywane cięcia na żywym organizmie. Brzydki
stary i schorowany człowiek podejmując próbę rozliczenia się z życiem, oddaje
ciało we władanie potężnego, nowotworowego bólu, a sumieniu wystawia rachunek.
Bilans wypada jednak nieciekawie, oto doświadcza miłości, którą bezwzględnie
niszczy, pielęgnuje nienawiść, bo to łatwiejsze. Rozpacza nad grozą wojny i
Holokaustu, wstydliwie rozczulając się nad sobą. Wojenne demony wojny, wściekła
zazdrość, pycha i chora miłość, wystawiają Manfredowi rachunek i mam nieodparte
wrażenie, że teraz wszystko się bilansuje. Ta europejska „ziemia obiecana” okazała się
martwą krainą, w której nie ma miejsca dla Żydów. Dlatego Manfred umiera
wykorzeniony, w świecie dojmująco obcym.