„Absalomie, Absalomie...”
William Faulkner
Autor/ Urodzony 25 września 1897 roku w USA (New Albany). Życie
Faulknera związane było z amerykańskim Południem, a bogata twórczość pisarza
była literacką rekonstrukcją jego dziejów od czasów wojny secesyjnej po
współczesność. Twórczość Faulknera uchodzi za stawiającą czytelnikowi wysokie
wymagania. Jest on uznawany za jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy.
Utwory Amerykanina, o sporej głębi emocjonalnej i często dotyczące konfliktów
psychologicznych, cechują się długimi zdaniami i wyszukanym tokiem narracji – w
przeciwieństwie do dzieł długoletniego rywala Faulknera, Ernesta Hemingwaya,
znanego z oszczędnego w wyrazie, wręcz minimalistycznego stylu. Niektórzy
uznają Faulknera za jedynego prawdziwego amerykańskiego reprezentanta prozy
modernistycznej lat 30., stawiając go w jednym szeregu z Jamesem Joyce'em,
Virginią Woolf i Marcelem Proustem. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury w 1949.
Tłumaczenie/ Zofia Kierszys
Tytuł oryginału/ an-us „Absalom, Absalom!”
Tematyka/ „Absalomie, Absalomie...” to dzieło uważane przez
krytyków za największe osiągnięcie w twórczości Faulknera. Historia Thomasa
Sutpena została osadzona w pejzażach wiejskich i krajobrazie wielkich
plantacji. Opowiada się ją pięć razy w latach 1835-1910 (gdy bohater odpoczywa
po pościgu za zbiegłą grupą niewolników wraz z francuskim architektem). Autor
wypowiada się na temat swoich przodków w sposób niekorzystny dla nich, mimo że
zamożność jego okolicy nadal zależy od czarnych pracowników (skrępowanych
długami, a nie dzierżawczym niewolnictwem), co wyjaśnia konstrukcję tej
niewątpliwie jednej z największych modernistycznych powieści.
Główny motyw/ Powieść Faulknera, uchodzi za najlepszą w jego
twórczości i zwieńczenie cyklu rozgrywającego się w hrabstwie Yoknapatawpha na
Południu Stanów Zjednoczonych. Mimo swego starotestamentowego tytułu bardziej
kojarzy się z antyczną tragedią. Żądza bogactwa, kazirodcze uczucie, nie
znające hamulców pragnienie posiadania męskiego potomka, bratobójstwo to tylko
niektóre z motywów, które dają się zauważyć bez większego wysiłku a nadających
się na temat dla któregoś z wielkich tragików. I oczywiście pycha poprzedzająca
upadek - by nawiązać do biblijnej opowieści o synu króla Dawida.
Cytaty z książki charakteryzujące problematykę
utworu:
„(…) jak wiadomo wywołane wspomnieniem zniewagi,
spokojne, obojętne i już nieszkodliwe, powstałe z wiecznego snu zwycięskich
prochów”.
„Przed laty myśmy tu na Południu zrobili z naszych
kobiet damy. A potem przyszła wojna i z dam zrobiła widma: cóż nam
dżentelmenom, pozostaje teraz innego, jak słuchać tych widm?”.
„(...) poza tym on właśnie wynurzył się tak jak ona
z tej samej ofiary całopalnej (...)”.
„(...) sam Pan Bóg czuwał nad spełnieniem klątwy
wiszącej nad rodziną, iżby ten kielich został wychylony aż do ostatniej kropli
i osadu”.
„Przecież on już dał im życie: więc już dalej ich
krzywdzić nie musi”.
„Czy też może kobiety nie są aż tak skomplikowane i
po prostu uważają, że każdy ślub jest lepszy niż brak ślubu, a uroczysty ślub z
łotrem jest lepszy niż cichy ślub ze świętym”.
„(...) jedynym towarzyszem i przyjacielem było,
zdaje się, tylko własne sumienie (...)”.
„Bo może domy istotnie posiadają zdolność odczuwań,
osobowość i charakter – cechy niekoniecznie nabyte od ludzi, którzy w nich
oddychają czy oddychali, każdą myślą zespoleni z tymi cegłami i drewnem, bądź
spłodzeni później w gotowych już ścianach przez kogoś, kto te ściany sobie
zaplanował i postawił”.
„To byli też ludzie tak jak my... ofiary tak jak
my, ale ofiary innych okoliczności...”.
„Ale któż może wiedzieć, dlaczego ranny pomimo
szalonego bólu chce rozpaczliwie zachować ponad wszystkie inne zdrowe członki
swego ciała właśnie tę rękę czy nogę, która jak mu wiadomo, trzeba amputować”.
„W istocie, może to jest kazirodztwem czystym i
doskonałym: właśnie to, że brat uświadamiając sobie, że siostra musi utracić
dziewictwo na dowód, że je w ogóle miała, sam je to dziewictwo odbiera w osobie
szwagra, mężczyzny, którym sam by był, gdyby mógł stać się nim (...)”.
„(...) niewłaściwą rolę dostał do odegrania w tym
okresie swego życia (...)”.
„Więc to na pewno Henry uwiódł Judith – właśnie
Henry, a nie Bon: sam dając się uwieść, jednocześnie uwiódł i ją na odległość
pomiędzy Oxford a Setką Sutpena (...)”.
„Otóż to: Judith, Bon, Henry, Sutpen – oni wszyscy.
Oto oni, a przecież czegoś tu brak; są jak wzór chemiczny, ekshumowany z owej
zapomnianej komody (...)”.
„(...) swoim purytańskim, prowincjonalnym umysłem
uznał, że wszelka moralność stanęła na głowie i że wszelki honor zaginął. Bo to
było miejsce stworzone dla rozkoszy, dla nieposkromionych i bezwstydnych
zmysłów, dla nich i przez nie”.
„Przecież to nie nadaje nikomu żadnych praw nowych,
nie odbiera nikomu żadnych jego praw starych – obrzęd [ślub, małżeństwo] bez
znaczenia (...)”.
„(...) bo czyż mało to razy młodość przyjmuje
katastrofę jako bezpośrednią ingerencję Opatrzności, mającą na celu wyłącznie
rozwiązanie jakiegoś problemu osobistego, kiedy sama młodość rozwiązać go nie
potrafi”.
„Bo, pani rozumie, człowiek wywiera sobą takie małe
wrażenie na świecie. Rodzi się człowiek i próbuje wywrzeć wrażenie; sam nie wie
dlaczego, ale wciąż i wciąż próbuje. Rodzi się jednak w tym samym czasie co
mnóstwo innych ludzi, jest z nimi zespolony, więc te wszystkie jego próby są
takie, jakby poruszał rękami i nogami przy pomocy sznurków jednocześnie
przywiązanych do rąk i nóg innych. I tamci inni też próbują (...)”.
„Tak, śmialiśmy się, w ciągu tych czterech lat
bowiem nauczyłem się przynajmniej tego, że śmiech wymaga pustego żołądka,
ponieważ jedynie wtedy, gdy człowiek jest głodny albo się boi, może ze swego
śmiechu wyciągnąć jakąś ostateczną kwintesencję, tak samo jak na czczo, wyciąga
się ostateczną kwintesencję z alkoholu”.
„Bo sama miłość bez żadnej nadziei może umiera
podobnie jak wiara, w której jest mało powodów do dumy, lecz miłość z wiarą
przeżyje na pewno wszystkie morderstwa i głupotę wojny, by ze zhańbionych, od
czci odsądzonych prochów ocalić choćby cząstkę zgasłego, bezpowrotnego
urzeczenia serca”.
„Zdarzają się czasem pewne rzeczy, których i
zmysły, i inteligencja przyjmować nie chcą, tak samo jak czasem żołądek nie
chce wcale przyjąć czegoś, co podniebienie nasze już przyjęło (...)”.
„(...) nawet w deskach własnej trumny widzi swój
bajeczny zamek Camelot, swój bajeczny ogród Carcassonne”.
„Bo w złym się zawsze kryje myśl praktyczna”.
„Bo chyba jest coś takiego w obłędzie, nawet w
najbardziej diabelskim obłędzie, przed którym Szatan, widząc swoje dzieło, w
grozie ucieka i na które Pan Bóg patrzy z litością...”.
„(...) bo są pewne rzeczy, na wypowiedzenie których
trzy słowa są już trzema słowami za dużo, a trzy tysiące słów są trzema
tysiącami słów za mało (...)”.
„(...) wierzyłam, że w krwi obcego człowieka
istnieje czar zwany przez nas bladym mianem >miłość<”.
„Nie tylko się nauczył, że istnieje różnica
pomiędzy białymi a czarnymi, ale zaczynał już się dowiadywać, że istnieje
również różnica pomiędzy białymi a białymi (...)”.
„(...) jak zwykle w krytycznych chwilach człowiek
ucieka się do tego, co zna najlepiej. Morderca do morderstwa, złodziej do
kradzieży, kłamczuch do kłamstwa”.
„(...) bo nawet ironia losu ma swoje granice
(...)”.
„(...) już zdążył się nauczyć, ze istnieją tylko
trzy rzeczy, i nic więcej – oddychanie, przyjemność i mrok”.
Po długim dojrzewaniu czytelniczym
przytrafił mi się ostatnio zachwyt, na który czekałem kilka lat. Szukałem
powieści, która mnie ,,przemieli", która przedefiniuje moje myślenie o
literaturze, która wessie mnie i wyciśnie. Sięgałem po różne rzeczy, bardzo
dobre i wielkie, które mimo to pozostawiały mnie obojętnym. I na wiosnę tego
roku (2023) doświadczyłem olśnienia. Wpadłem na Faulknera i to było jak
zderzenie z górą lodową. Po „Wściekłości i wrzasku” sięgnąłem po kolejne
książki i od maja nie opuszczałem hrabstwa Yoknapatawpha: „Kiedy umieram”,
„Światłość w sierpniu”, „Absalomie, Absalomie…”, „Zstąp, Mojżeszu”,
„Zaścianek”… To jedna z największych przygód czytelniczych mojego życia i do
dziś zachodzę w głowę, jak mogłem wcześniej Faulknera przegapić. Coś w latach
licealnych, czego dziś nie pamiętam, musiało powstrzymać moją rękę, kiedy w
antykwariacie sięgałem po „Absalomie, Absalomie…”.
Faulkner uwiódł mnie na wielu
płaszczyznach, ale może zacznijmy od tej formalnej. W swoich największych
powieściach eksperymentuje z formą, szukając nowych dróg opowiadania. U
Faulknera widać natomiast pewien wyraźny zamysł: znaleźć nowe formy dla opowieści,
móc dzięki ewoluowaniu powiedzieć więcej, inaczej, odsłonić to, co do tej pory
było nieobecne w prozie, gdyż poza opowiedzianym i nazwanym. I dlatego chyba
jego wpływ na późniejszych pisarzy był tak wielki. Marek Hłasko, wielbiciel
twórczości noblisty, uważał go za współczesnego komentatora Biblii. Podkreślał
jego największą obsesję: stosunek do bliźniego. Opisywany w powieściach region
leży na Południu, a jego idea wywodzi się z rzeczywistego hrabstwa Lafayette w
stanie Missisipi. „Stworzyłem własny kosmos - powiedział kiedyś Faulkner. -
Mogę kierować tymi ludźmi jak Bóg, nie tylko w przestrzeni, ale też w
czasie". Zasysające jak wir przetworzenia historii rodziny Sutpenów w
„Absalomie, Absalomie…”, podawane w relacjach kolejnych narratorów i przechodzące
od świadectwa do gry wyobraźni. To dziś robi wrażenie, myślę, że na początku
lat trzydziestych XX wieku dla wielu musiało być szokiem.
„Usłysz o Panie, moją modlitwę,
przyjm moje błaganie w wierności swojej, wysłuchaj mnie w swej sprawiedliwości!
Albowiem nieprzyjaciel mnie prześladuje: moje życie na ziemi powalił, pogrążył
mnie w ciemnościach, jak dawno umarłych”, tymi słowami modlił się
starotestamentowy Dawid ścigany przez swego syna Absaloma. Wszystkie kary
boskie zapowiedziane przez proroka Natana spełniły się w stosunku do Dawida.
Losy Absaloma stały się kanwą powieści „Absalomie, Absalomie”. To trzeci syn
króla Dawida. W odwecie za gwałt na rodzonej siostrze, Tamar zamordował
przyrodniego brata, Amnona. Później wkradł się w serca Izraelitów, ogłosił
królem i przejął harem swojego ojca. Tylko cudem Dawid uniknął śmierci – wtedy
Absalom zebrał wojsko i przegrał bitwę. Ratując się ucieczką na mule, zaplątał
się w gałęziach dębu i zawisł w nich. Wiszącego zastali go słudzy Joaba. Ten
ostatni, wbrew woli Dawida, osobiście wbił w królewskiego syna trzy oszczepy.
Wiele elementów historii Thomasa Sutpena przypomina biblijną opowieść. Henry Sutpen,
bohater powieści, podobnie jak syn Dawida, zabił swego przyrodniego brata,
Bona, ponieważ ten zbliżył się do siostry Judyty. Charles Bon planował ożenić
się z przyrodnią siostrą, aby się zemścić na swoim biologicznym ojcu za to, że
ten nie chciał uznać go za syna. Pułkownik nie robi tego tylko dlatego,
że w Charlesie jest kropla czarnej krwi. Dowiedział się o tym po jego
urodzeniu, następnie uznał, że został oszukany i porzucił jego matkę.
Ale i Henry też nie jest bez winy.
Pogodził się z tym, że jego siostra zostanie żoną Bona: „przecież królowie się
tak żenią”, ale nie mógł znieść myśli, że wyjdzie ona za człowieka niezupełnie
czystej rasy. Dlatego zabił swojego przyrodniego brata ze strony ojca. Sutpen
dobrze o tym wiedział, kiedy odkrył przed Henrym nieczystość rasy swego
pierworodnego syna. A ten był mu potrzebny oczywiście z powodu próżności. Ale
pyszałkowatość to jeszcze nie wszystko. Człowiek powinien kochać podmiot swego
uwielbienia, to z czego może być dumny. Mógł przecież usynowić dziecko, ale to
mu nie wystarczało. Uważał, że syn musi być jego dzieckiem, będzie z niego
dumny, jeśli będzie zrodzony z jego krwi.
Rosa Coldfield, szwagierka Sutpena, mówi o mężu swojej starszej siostry: „Owszem, jest to łotr, ale zarazem omylny śmiertelnik, raczej wywołujący litość niż trwogę”. Według niej trzeba go raczej żałować. Nie jest zboczonym człowiekiem. Jest amoralny, okrutny, absolutnie egocentryczny. Starego pułkownika trzeba żałować. Tak jak należy żałować każdego, kto ignoruje człowieka, kto nie wierzy, że należy do rodzaju ludzkiego. A Sutpen nie wierzy. Jego zamiarem jest otrzymać to, czego chce, tylko dlatego, że jest dostatecznie silny. Rosa uważa, że tacy ludzie wcześniej lub później giną, ponieważ człowiek powinien należeć do rodziny ludzkiej. Powinien nieść swoją odpowiedzialność za nią. Sutpena określa się jako demona, a jednocześnie nie można mu odmówić uroku: jest silnym, odważnym mężczyzną. Dziadek Quentina to jego jedyny przyjaciel wśród arystokratów, którzy przyjeżdżali do Sotni Sutpena na polowanie; wyraża się o nim pozytywnie: „on nie był zły”, a „cały kłopot Sutpena to była jego niewinność”. Stary Quentin przyjaźni się z Thomasem, bierze udział z innymi arystokratami w polowaniu w jego Sotni. Widzi w nim niewinność ducha.
Sutpen marzył, że na jego ganku pojawi
się biedny chłopczyk, taki, jakim sam kiedyś był, ale, w odróżnieniu od niego,
nikt tego chłopca nie przegoni sprzed drzwi. Ten chłopak nie zazna biedy. W
czymś jest podobny do Dawida, ale on jest Absalomem. Faulkner udowadnia to,
opisując, jak Sutpen przez linie frontu z daleka na furgonetce przywozi
olbrzymią marmurową płytę nagrobkową – podobnie jak Absalom jeszcze za swego
życia zbudował sobie grobowiec w Dolinie Królewskiej. Tłumaczył sobie: ,,Nie
mam syna, który by upamiętnił moje imię." Pomnik nazwał swoim imieniem.
Jeszcze do dziś nazywa się go „Ręką Absaloma” (2 Księga Samuela 18:18).
„Absalomie, Absalomie...” ukazuje
zapaść moralną Południa, skalę jej rozpaczy, miłości i nienawiści. Amerykańskie
Południe przedstawione jest na przestrzeni wieku od 1807 roku, a więc od
pojawienia się Thomasa Sutpena, do 1910 roku, kiedy Quentin Compson otrzymał od
ojca wiadomość o śmierci Miss Rosy, siostry Ellen, drugiej żony Thomasa
Sutpena. Akcja dzieje się wstecz. Wszystko już się stało i po siedemdziesięciu
oraz czterdziestu pięciu latach dowiadujemy się wraz z Quentinem Compsonem,
czym było Południe i kim byli Sutpenowie. Poznajemy przestrzeń i bohaterów
wtedy, kiedy z Południa, z Sutpenów i z ich domu zostały tylko prochy i
zgliszcza. Quentin Compson, student Harvardu, na kilka miesięcy przed
samobójstwem (popełnia je w książce „Wściekłość i wrzask”) opowiada w taki
sposób o Południu i Sutpenach przyjacielowi, Kanadyjczykowi Shreve Mac
Cannonowi, że ten na końcu zapyta: „A teraz chcę, żebyś mi powiedział jeszcze
tylko jedno. Dlaczego ty czujesz taką nienawiść do Południa?”.
Dramat miłości kazirodczej,
kazirasowej Faulkner ukazał w „Absalomie, Absalomie...” w skali antycznej.
Charles Bon, syn Thomasa Sutpena z Kreolką, zapomnianą i porzuconą, zjawił się
w domu rodzica, pokochał i zdobył miłość Judyty. Nieświadomość była funkcją
przypadku. Gdy ojciec odkrył tajemnicę, nie tylko swoich związków rodowych z
Charlesem, ile tajemnicę krwi, koloru krwi, wyrok zapadł. Wróciwszy z wojny
secesyjnej, towarzysze broni tej samej sprawy stanęli naprzeciw siebie jak
wrogowie. Henry zabija Charlesa i wszystko w mrok się zapada. Umiera Judyta,
ginie Henry, ogień trawi dom i po całym rodzie Sutpenów został jedynie ślad:
zidiociały Jim Bond, czarny wnuk Charlesa. „Myślę, że z czasem – mówi Shreve
Mac Cannon – ci Jimowie Bondowie zdobędą całą zachodnią półkulę. Oczywiście to
się stanie niezupełnie w naszych czasach i, oczywiście, kiedy oni się
rozprzestrzenią ku biegunom, to na pewno zbieleją jak te króliki i ptaki
podbiegunowe, żeby nie odbijać się tak ostro na tle śniegu. Ale to wciąż
jeszcze będzie Jim Bond. Więc za parę tysięcy lat ja, który teraz patrzę na
ciebie, również będę pochodził z lędźwi królów afrykańskich”. Jest w tych
słowach drwina przeszłości, zamordowanej a nieustępliwej; Faulknerowski czas
przeszły jest mściwy.
W świecie Faulknera zamkniętym
szczelnie w Yoknapatawpha Country przestrzeń ściśle wydzielona geograficznie,
ściśle określona topograficznie ma funkcję zabójczą wobec czasu. Czas tutaj nie
przemija. Stanął jak rozbity zegarek. Wszystko już się stało, czas losów
ludzkich naprzód się posuwa. Przyszłość i teraźniejszość zostały zaanektowane
przez przeszłość. Ona, przeszłość, rządzi losem ludzi, którzy po rozwiązanie
dręczących ich konfliktów oddalają się od siebie będących, idąc nie do siebie
przeszłych, ale do siebie byłych. A przecież świat Faulknera jest światem
pełnym, wielowymiarowym, ze swoją socjologią, psychologią i metafizyką. Czyż to
możliwe, aby nie było w nim miejsca na marzenie, na utopię, nadzieję, na
spodziewanie się czegoś, co nastąpi, wyzwoli i uspokoi? Marzenie istnieje.
Funkcję przyszłości w Yoknapatawpha Country spełnia baśń, czyli marzenie w
czasie zaprzeszłym. Po uspokojenie, po szczęście ludzkie Faulkner cofa się do
prehistorii Ameryki, do dzikiego, przedcywilizacyjnego stanu dzieciństwa. Kiedyś
ta ziemia amerykańskiego Południa była szczęśliwa i nie rozdarta ani zbrodnią,
ani kompleksem winy. Kiedyś wolność nie miała gorzkiego smaku ograniczeń.
Kiedyś nie było tu ani trybunału, ani pałacu gubernatora, ani Sutpenów, ani
Compsonów, ani Sartorisów, ani siedziby Starego Francuza, ani Snopesów. Kiedyś
wszędzie był tylko Wielki Las. Szczątki Wielkiego lasu wsnute są w to
tragiczne, rozdarte, zatrute dzieło jak uśmiech baśni.
Konflikty przerastają ludzkie
możliwości i ich rozwiązania. Jakby nie ludzie mieli je przeżywać, ale
uosobienia predestynacji, bo każdy niesie swój los jak fatum. Ale ten fatalizm
znów sterowany jest ludzkimi prawami, napełniany ludzką umiejętnością przeżywania,
analizowany z dociekliwością kliniczną, jakby psychologia miała coś do
powiedzenia o zrządzeniach Opatrzności. A to także nie wszystko. Skomplikowane
techniki, będące konsekwencją zagmatwanego Faulknerowskiego widzenia świata,
daje rzeczom, charakterom, czynnościom złożoność, chciałoby się powiedzieć,
absolutną, nie rozkładana na składniki pierwsze. Manipulacje, czasem inwersja,
desynchronizacja. Degeneracja opisu, w którym – jak to zauważono – przydawka,
tłok przydawek nie dopełniających, ale zaprzeczających sobie wzajemnie,
dezinformuje o rzeczy, ukazując ją w grozie nieokreśloności. Jeśli inne książki
Williama Faulknera są piekłem, to książka „Absalomie, Absalomie...” ukazuje
bezdenność tego piekła.
Dzieło Faulknera mówi wszystkimi
środkami, stylistyką, kompozycją i symboliką. Zorkiestrowane tworzą przejmującą
wizję świata w rozkładzie, w bezwyjściowości, w beznadziejności, w chaosie i
zgiełku świata Ameryki. Wizja, którą swoim dziełem stworzył, jest czarna,
pesymistyczna, nieprzenikniona żadną ideą, która by ukazała wyjście z matni.
Takiej idei Fauklner nie ma. Chcąc się wyrwać z beznadziejności czasu
teraźniejszego ucieka wstecz, w przeszłość, i ta przeszłość go wciąga,
fascynuje, paraliżuje. Dusza, Bóg, Wszystko – nie sprecyzowane i nie
doprowadzone do jednoznacznej kategorii, dają dopiero, według Faulknera, dziełu
pisarza rangę umożliwiającą poniesienie klęski. Faulkner żąda od pisarza (a
więc od siebie przede wszystkim), aby zmagał się z wielkim celem, aby ukazał
człowieka w największej skali cierpienia, bohaterstwa, współczucia, tak jak go
ukazali Dostojewski, Conrad, Balzac, Stendhal, Flaubert i Proust.
Do stworzonych przez siebie postaci
Faulkner odnosi się tak samo, jak do żywych ludzi z otaczającego go świata. On
je przecież wziął stamtąd. Dał im konkret z konkretu stanu Missisipi. Nie
wymyślił ich, nie przywołał z abstrakcji. Wyobraźnia doświadczenie, obserwacja
– te trzy źródła uzupełniają się, tłoczą żywą krew do serc Faulknerowskich
bohaterów. Są to ludzie pełni, prawdziwi, ani dobrzy, ani źli. Dobro i zło to
nie są kategorie Faulknera. On widzi ludzi nie esencjonalnie, nie
unieruchomionych pojęciem, ale w działaniu, we wzlotach i upadkach, a raczej,
we wzlotach umożliwiających upadek i klęskę. Cierpienie, nieszczęście – z
jednej strony, a z drugiej – współczucie i litość. Od pisarza, a więc od siebie
przede wszystkim, a więc od literatury, nie żąda miłości do ludzi ani sympatii
dla ludzi. Żąda zainteresowania ludźmi i współczucia dla nich. Jednego zabrania
kategorycznie: osądzać. Bo taka jest rola genialnego pisarza: chwytać płynność
będącą ludzkim życiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz