08 marca 2017

Mam na imię Lucy


„Mam na imię Lucy”

Elizabeth Strout




Tłumaczenie/ Bohdan Maliborski

Tematyka/ Z pozoru to tylko opowieść o kobiecie, która walczy z chorobą i próbuje odnowić relację ze swoją matką. Ale tak jak w każdej z poruszających, wnikliwych powieści Strout, jest w niej wiele, wiele więcej: złożona przeszłość, teraźniejszość, która się powoli rozpada, przepaści między najbliższymi ludźmi, niemożność dostrzeżenia tego, co jest tuż przed naszymi oczami. W książce pojawiają się tematy dobrze znane z innych powieści Strout: problem ze zrozumieniem przeszłości i znalezienia swojego miejsca w nieprzystępnym świecie, nieznośnie bliskie, ale i nieznośnie bolesne relacje matek i córek oraz jak tragedie jednego pokolenia są przekazywane kolejnym.

Główny motyw/ Gdy Lucy trafiła do szpitala, wszyscy spodziewali się, że czeka ją jedynie prosty zabieg. Jednak po operacji jej stan gwałtownie się pogorszył – zamiast wrócić do domu po kilku dniach, Lucy utknęła w szpitalu na długie miesiące. Pewnego dnia do jej pokoju wchodzi niespodziewany gość: matka, z którą Lucy od wielu lat nie miała kontaktu. Kobiety próbują odtworzyć łączącą ich kiedyś więź, rozmawiając o ludziach, których Lucy znała w dzieciństwie. Prawdziwą siłą powieści jest jednak to, co niedopowiedziane – przestrzeń między słowami Lucy wypełnia własnymi wspomnieniami o dorastaniu w małym miasteczku w Illinois, wśród rodzinnych tajemnic i konfliktów; o coraz bardziej rozchwianym małżeństwie; wreszcie, o drodze do zostania pisarką.


Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Mówi się, że dzieci przyjmują okoliczności, w jakich żyją, za normalność […]”.

„Tak wiele w życiu wydaje się domysłem”.

„Istnieją takie detale, które determinują nasze decyzje”.

„Samotny był pierwszy smak, jakiego w życiu zaznałam, który już tam pozostał, ukryty w szczelinach moich ust, jako przypomnienie”.

„[…], kiedy piszesz powieść, możesz napisać ją od nowa, ale kiedy żyjesz z kimś przez dwadzieścia lat, to też jest powieść, której nie napiszesz już z nikim innym”.



                        
                      Wielu z nas żyje w dziwnym, uporczywym, często spychanym do podświadomości poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości. Jesteśmy dorośli, a czujemy się tak, jakbyśmy byli uwięzieni w ciele małego przestraszonego dziecka. Dlaczego nie potrafimy być szczęśliwi? Dlaczego nasze związki nie układają się? Kobiety trafiają ciągle na jakichś „Piotrusiów Panów”! Z jakiego powodu zachowujemy się podobnie jak moja matka lub ojciec? Mimo że stokroć obiecywaliśmy sobie, że będziemy inni. Lepsi. Jednak nie chcemy pamiętać poczucia niesprawiedliwości, upokorzeń, wyśmiewania, bagatelizowania naszych dziecięcych problemów. Staramy się nie myśleć o tym, że nasza siostra/brat byli wyróżniani, traktowani lepiej, że dzisiaj mama czy tata „kochają bardziej” jedne wnuki a inne gorzej, że jako kilkulatkowie byliśmy wyśmiewani z powodu naszej wrażliwości, skłonności do płaczu czy też tuszy, a może rudych włosów.

                       Tymczasem psychologowie niezależnie od pochodzenia zgadzają się z przekonaniem, że aby żyć prawdziwie i spokojnie w dorosłym życiu trzeba się rozliczyć z krzywdą z dzieciństwa, także tą, której dzisiaj staramy się nie pamiętać czy, którą staramy się usprawiedliwiać. To trudne, bo przecież nawet, jako dorosłe dzieci kochamy swoich rodziców. Chcemy myśleć o nich dobrze. I nie chcemy im sprawiać przykrości. Jednak w ten sposób krzywdzimy siebie i własne dzieci. Popełniamy te same błędy i tkwimy w układzie, w którym cierpią najbardziej wrażliwe jednostki – dzieci.

                           Bohaterką książki „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout jest mieszkająca w Nowym Jorku początkująca pisarka przed debiutem, która miej więcej w połowie lat 80. trafia do szpitala. Zaczyna się od wycięcia wyrostka robaczkowego, kończy – z niewyjaśnianych do końca przyczyn- dziewięciotygodniowym pobytem w szpitalu, w trakcie, którego przy jej łóżku nieoczekiwanie zjawia się niewidziana dawno matka, prosta kobieta, z którą rozmowy ograniczają się właściwie do plotek o ludziach z pozostawionej dawno w tyle mieściny w Illinois. Stopniowo odtwarzamy historię młodej Lucy-wrażliwej, zdolnej dziewczynki, której ojciec wrócił z drugiej wojny światowej, jako psychiczny wrak po zabiciu dwóch niemieckich (niczemu niewinnych) chłopców. Ani on, ani matka nie byli w stanie zadbać o podstawowe – materialne i emocjonalne- potrzeby dzieci. Lucy pamięta, jak jako dziewczynka na długie godziny była zamykana w furgonetce w garażu, jak godzinami przesiadywała w szkole odrabiając prace domowe, ponieważ w ich domu (garażu!) było bardzo zimno. Ale główna trauma pozostaje tu nienazwana, jako pisarka świadomie wyrzekała się uczestnictwa we współczesnej kulturze szoku.

                        Lucy, uświadamia sobie, że nikt, kogo spotkała na swojej drodze, nie miał prawa do wykorzystywania jej odmienności- choćby sposobu mówienia czy ubierania się- do tworzenia społecznej dysfunkcji, potrafi się „poukładać” tylko z matką. Choć ta – nawet próbując- nie jest w stanie znaleźć słów, które mogłyby oddać rozmiar krzywdy córki, za którą jest współodpowiedzialna. Wspólne plotkowanie z matką –pomijające tematy tabu, bo Lucy chroni odtwarzającą się między nimi kruchą więź- nie jest tylko błahym gadaniem. Elizabeth Strout chodzi o moc opowieści, o siłę literatury, która pozwala nam wejść na moment w cudzą skórę, stać się kimś innym.
                   

                W książce „Mam na imię Lucy” dostrzegamy opowieść o kimś zepchniętym na dno, kto- za sprawą wewnętrznej siły, ale też napotkanych po drodze ludzi- buduje w sobie poczucie godności, niezbędne, by mógł się stać etycznym człowiekiem i pełnowartościowym członkiem wspólnoty. A w głównej bohaterce, jednej z najpiękniejszych we współczesnej literaturze- odmowę poddania się terrorowi wstydu, który wypycha doświadczenie ”innych”, wykluczonych, kobiet, gejów, poza pole widzenia zadowolonego z siebie społeczeństwa. Dostrzegamy w tej książce siłę literatury tworzonej przez kobiety, którym zawdzięczamy kilka najlepszych powieści w światowej literaturze ostatnich lat. Wreszcie- to także powieść o stawaniu się pisarką!- pochwałą samej literatury, jako narzędzia budowania mostów między ludźmi. Wszak credo Lucy Barton brzmi: „Będę pisać po to, by ludzie czuli się mniej samotni”.
      
                    Powieść została osadzona w czasach prezydentury Regana –tylko pozornie odległych od naszych czasów, w rzeczywistości zbliżonych dyktatem chciwości i próbami budowania wspólnoty kosztem innych, symbolicznych kozłów ofiarnych ( w tej roli zostają tu obsadzone zagrażającej męskiej supremacji feministki i geje, era epidemii AIDS, ucieleśniająca zgniliznę moralną dybiącą na zdrową tkankę narodu). A jednocześnie to powieść na nasze czasy, w których rosną ekonomiczne przepaści, frustracja i gniew.

                    A teraz może kilka słów o samej pisarce. Jej rodzina żyje w Nowej Anglii od niepamiętnych czasów. Znakomicie wykształceni rodzice ( ojciec był profesorem parazytologii, matka wykładała literaturę). Wychowywali ją w prowincjonalnym Maine i New Hampshire. Byli kongregacjonalistami Kościoła protestanckiego. W domu młodej Elizabeth Strout nie było telewizora, było radio, a z czasopism wyłącznie „The New Yorker”.

                   W książce „Mam na imię Lucy” wcale nie chodzi o to, by oskarżać własnych rodziców, ale by przedstawić im własną przeszłość tak, jak ją pamiętamy i uzyskać poczucie, że nasze krzywdy zostały uznane, wysłuchane. W ten sposób – spoglądając przeszłości w twarz, można nareszcie skupić się na przyszłości i przestać żyć w cieniu doznanych krzywd, za których nikt nigdy małego dziecka nie przeprosił, których nikt nigdy nie uznał za ważne i godne uwagi. Rodzic nie kochał prawdziwie i bezwarunkowo. Trudno jest kochać siebie, jeśli nie zostało się przyjętym takim, jakim się jest i jeśli nie było się kochanym bezinteresowną miłością. Jeśli nigdy nie byliśmy „wszystkim” dla matki, trudno być później „kimś wystarczająco dobrym dla siebie”, wtedy zawsze się pragnie miłości i żyje się w poczuciu, że się na nią nie zasługuje. Skoro, bowiem nie otrzymaliśmy jej od rodzica… Jeśli dorosły nigdy nie czuł się prawdziwie kochany jako dziecko, będzie się zawsze odczuwało deficyt miłości i będzie się jej rozpaczliwie pragnąć. Jeśli jednak się ją otrzyma, będzie trudno ją przyjąć, w obawie, że nie jesteśmy jej tak naprawdę godni.

06 marca 2017

Gorzkie gody



„Gorzkie gody”

Pascal Bruckner


Autor/ (ur. 15 grudnia 1948 w Paryżu) – francuski pisarz współczesny (powieściopisarz i eseista).

Tłumaczenie/ Wojciech Gilewski

Tematyka/ Czy można ustrzec się od monotonii w małżeństwie? Szukać ucieczki przed nudą w uwielbieniu partnera. Przed zmęczeniem – w perwersyjnej erotyce? Książka „Gorzkie gody” to historia uczucia i niemożności dojścia do porozumienia- to opowieść o ludzkim okrucieństwie. Jej bohaterowie prowadzą pełną napięcia grę, w której nie ma miejsca na złudzenia, nie ma też zwycięzców.

Główny motyw/ Akcja książki rozgrywa się na statku,  na którego pokładzie goście będą świętować Nowy Rok. Sparaliżowany od pasa w dół Franz podróżuje wraz ze swoją młodą i piękną żoną Rebeccą. Niedaleko nich odpoczywa małżeństwo z pięcioletnim stażem, które wydaje się być już sobą zmęczone. Relacje pomiędzy obiema parami wkrótce się zacieśniają, a Franz zwierza się Didierowi ze swojej przeszłości.


Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Cóż, każde miejsce jest dobre na miłość od pierwszego wejrzenia”.

„Nawet taka skrzynka na kółkach jak autobus może stać się przedsionkiem raju, jeżeli ktoś wierzy w przypadek”.

„A tylko niespodzianka władna jest tchnąć w nasze życie trochę ciepła”.

„[…] kobiety bardzo pożądają mężczyzn będących w towarzystwie przystojnej przyjaciółki”.

„Natura mogła przecież wymyślić na jej użytek coś zupełnie nowego!”.

„[…] i mężczyzna, i kobieta nago tracą często wdzięk, jaki mieli w ubraniu”.

„W naszej cywilizacji kobieca nagość jest miarą wszechrzeczy: nagrodą i cichym marzeniem każdego mężczyzny od urodzenia aż do śmierci”.

„[…] ileż to milionów lat potrzebował ludzki gatunek, aby osiągnąć taką perfekcję kształtów i proporcji?”.

„Rozłąka bywa zapowiedzią rozstania, ponieważ przyzwyczaja do myśli, że można żyć bez tego drugiego”.

„Istota, która jest człowiekowi najdroższa, wzbudza w nim też największe obawy”.

„I nawet jeżeli przed nią zdarzyło mi się parokrotnie miewać wyjątkowe dziewczyny, odnosiłem wrażenie, że tę uznać należy za ostatnią, gdyż była wielością”.

„Pod każdą formą miłości, nawet najbardziej harmonijnej, kryje się dramat lub niewidoczna z pozoru farsa”.

„Każdy zboczeniec ma w sobie coś z artysty, którego łączy z kapłanem to samo umiłowanie nienaturalności”.

„Prawdziwym zagrożeniem dla współczesnego rozpustnika nie jest już dekadencja, ale nuda”.

„[…] nie ma nic bardziej zniechęcającego niż odkryć banalność własnych urojeń”.

„Poza tym wszystko, co nazywamy cywilizacją, polega na pogłębieniu okrucieństwa”.

„Jednym z osobliwych uroków naszych czasów jest właśnie to, że można lżyć ludzi w imię ich wolości”.

„[…] w samej naturze kobiety leży oddać się, aczkolwiek aż do końca udaje, że się opiera”.

„Często się słyszy, że nienawiść i miłość to dwie strony tego samego medalu”.

„Wszystko można komuś wybaczyć-mówiłem jej- wulgarność, głupotę, ale nie to, że pozwala nam umierać z nudów”.

„Najpiękniejsze kobiety to te, których jeszcze nie znamy”.

„Wyobrażałem sobie świat zakochanych jako rozległy bazar, gdzie jedni wystawiają się na sprzedaż, podczas gdy inni wybierają towar”.




                  Sądzi się, że od miłości bardzo łatwo można przejść do nienawiści. Ludzie kogoś kochają, a później potrafią go zapamiętale niszczyć. Czyżby miłość była w tym wypadku tylko ułudą? Jak to jest z tym przechodzeniem od miłości do nienawiści i od nienawiści do miłości? Dlaczego tak się dzieje? Jak można twierdzić, że kocha się kogoś nad życie tylko po to, żeby za jakiś czas powiedzieć "przeszkadza mi nawet powietrze, którym oddycha"? Można kochać do szaleństwa, zatracić się, szaleć z miłości, kochać na zabój, a później nienawidzić w tej osobie wszystkiego od stóp do głów. A może to nie miłość tylko uzależnienie od drugiej osoby i kiedy ludzie zdają sobie z tego sprawę obracają to w nienawiść? Jakie mogą być tego przyczyny?
            
                   Akcja książki Pascala Brucknera „Gorzkie gody” toczy się na luksusowym liniowcu płynącym do Stambułu. Wśród pasażerów są Beatrice i Didier, para nieco znużonych sobą Brytyjczyków. Po pięciu latach małżeństwa Anglicy wybrali się w romantyczną podroż na wschód, która ma odświeżyć ich wpadający w rutynę związek. Zanim statek dotrze jednak do celu, Didier pozna ekscentryczną parę: Franza i Rebeccę. Amerykanin Franz jeździ na wózku inwalidzkim i przedstawia się, jako pisarz; pragnie opowiedzieć Didierowi historię swojej miłości do Rebecci. Ich związek zaczął się jak zwykły romans. Z biegiem czasu Rebecca i Franz zaczęli pozwalać sobie na coraz śmielsze seksualne eksperymenty. Ich miłość zmieniła się w niebezpieczną obsesję, zaprawioną perwersją i okrutną grą. Wiemy, że w jej wyniku Franz został kaleką i wylądował na inwalidzkim wózku - odpowiedź na pytanie, w jaki sposób do tego doszło Amerykanin zostawia jednak na koniec swych zwierzeń.  Didier jest początkowo zakłopotany bulwersującą opowieścią, później jednak ulega fascynacji historią Franza i w jeszcze większym stopniu, jego piękną żoną Rebeccą. Anglik coraz bardziej pragnie tej tajemniczej kobiety. Zaślepiony pożądaniem, nie dostrzega, że być może Rebecca i Franz prowadzą jeszcze jedną ze swoich chorobliwych gier, a jemu, Didierowi, przypadła w tej rozgrywce rola pionka.
               
  
                    Niechaj mi wolno będzie uściślić treść książki. Didier skończywszy niedawno trzydziestkę, wybrał się z Beatrice, towarzyszką życia, w podróż do Indii. Trwali w przekonaniu, że u kresu podróży uda im się nareszcie odkryć Prawdę. Był 28 grudnia 1979 roku. Rankiem wypłynęli z Marsylii na pokładzie tureckiego promu o nazwie „Truva”, który obsługiwał- zawijając po drodze do Neapolu, Wenecji i Pireusu- ostatnią linię morską łączącą Francję ze Stambułem. Didier pracował, jako nauczyciel literatury w jednym z paryskich liceów, Beatrice wykładała włoski. Jednak prawdziwą przyczyną ich eskapady był nieodparty magnetyzm Orientu. Słowo „Orient” kojarzy im się z delikatnością złotego proszku, z jaśniejącą powabnym blaskiem poranną zorzą. Już sam jego pełen niewytłumaczalnego uroku dźwięk przyprawiał ich o drżenie. Pochlebne mniemanie, jakie mieli o tych odległych stronach, graniczyło – jak sądzili- z religijną fascynacją. W poszukiwaniu wyniesionego do rangi sacrum nieładu, którego Europa już im nie zapewniała, płynęli do Azji, by wyzbyć się wszystkiego, bez czego można się obejść. Nietrudno sobie wyobrazić tę atmosferę nadziei i niepewności, towarzyszącą człowiekowi od pierwszych chwil morskiej podróży. Z chwilą wejścia na pokład zmienia się wizja świata. Chcąc zdobyć środki na tę podróż, którą planowali od dawna, Didier wziął w szkole roczny urlop i przez całe lato pracował w agencji ubezpieczeniowej.
                          
                       Ten pierwszy dzień rejsu, który w całości trwać miał dni pięć, był nadzwyczajny: pozostawił w pasażerach uczucie błogiej pustki. Powszechnie wiadomo, że na pokładzie statku nic się nie dzieje. Nuda tam ogrania człowieka tak wielka, że graniczy niemal z euforią.  Didier i Beatrice żyli z sobą od pięciu lat, ale był to ich pierwszy wspólny wyjazd. U podstaw ich znajomości legła biblioteka: woluminy in folio zastępowały im dzieci i podróże. Beatrice mogłaby z powodzeniem uchodzić za anglosaski wzór kobiecej piękności. Didier i Beatrice byli rówieśnikami, lecz ona zachowała dziewczęcy wprost urok. Nawet z sylwetki przypominała bardziej nastolatkę niż dojrzałą kobietę.  Beatrice posiadała też poczucie humoru i dystans do siebie. Nawet z ich wyprawy do Indii potrafiła się troszeczkę śmiać.  „Na tym statku nie brakuje doprawdy nikogo –zaśmiała się Beatrice- Jest indyjski sikh, który chciałby uchodzić za angielskiego lorda, udający proroka neapolitański guru, żywcem jakby wyjęty z rosyjskiej powieści paralityk, a nawet dwoje szukających ucieczki od świata nauczycieli, którzy uważają się za poszukiwaczy przygód!”.
              
                       Na pokładzie statku Didier poznaje 45-letniego Franza oraz 25-letnią Rebeccę: on jest kaleką jeżdżącym na wózku, ona niezwykle seksowną kobietą uwodzącą wszystkich mężczyzn dookoła. Didier zafascynowany Rebeccą, godzi się wysłuchiwać opowieści Fanza o historii ich związku. Franz jest Amerykaninem, mieszka w Paryżu i próbuje zostać pisarzem. W autobusie linii 96 poznaje śliczną i niewinną Rebeccę, oboje zakochują się w sobie i są bardzo szczęśliwi. Franz dowiedział się, że Rebecca jest Żydówką z domieszką krwi arabskiej z Afryki Północnej. On natomiast pochodził ze średnio zamożnego mieszczaństwa o odległych korzeniach germańskich. Szczegóły ich pochodzenia etnicznego są nie bez znaczenia. Franz i Rebecca przeżywają cud romantycznej miłości, potem coraz dalej idące poszukiwania erotycznego zaspokojenia, wreszcie sadomasochistyczną rywalizację mającą na celu już tylko udręczenie i upokorzenie partnera. Są przeciwieństwem Didiera i Beatrice, których małżeństwo przeżywa wyraźny kryzys, ale nadal są dla siebie „po angielsku” mili, uprzejmi i chłodni.  Wkrótce romantyczny związek Franza i Rebecci zaczyna „umierać” oraz przestaje być satysfakcjonujący. Franz znudzony, chce się rozstać z niechcianą już kochanką. Jednak Rebecca nadal go uwielbia, godzi się na zdrady i upokorzenia, byle tylko być przy nim. Ich miłość przeradza się w nienawiść, idealizacja w dewaluację. Franz znęca się nad Rebeccą fizycznie i psychicznie. Wreszcie Franz zmusza Rebeccę do przerwania ciąży, która była już w zaawansowanym stadium. Zabieg doprowadza ją do „kobiecego kalectwa”.  Franz podstępnie ucieka z samolotu, którym mieli wspólnie lecieć na Martynikę. Po dwu latach Franz ulega wypadkowi, Rebecca nieoczekiwanie odwiedza go w szpitalu i spycha z łóżka, prowokując trwałe kalectwo. Uraz kręgosłupa spowodował paraliż ciała od pasa w dół. W jednej chwili pozbawiony został możliwości chodzenia i erekcji. Rebecca „zwyciężyła”, upokorzona kobieta uzyskała zadośćuczynienie za ogrom krzywd, jakie jej wyrządził Franz. Znowu zamieszkują razem, ale teraz to Rebecca dręczy i upokarza sparaliżowanego Franza. Oboje są na siebie skazani – biorą ślub.
                     
                 W czasie zabawy noworocznej na statku to nie Didier zostaje kochankiem Rebecci, ale jego żona Beatrice. Doprowadzony do ostateczności Franz przechyla czajnik i wylewa wrzątek na głowę Rebecci. Resztę da się streścić w paru słowach. W kabinie doszło pomiędzy Franzem a Didierem do szarpaniny. Didier chciał obezwładnić Franza, jednak napastnik natarł na rękę Didiera tak mocno, że pokrywka spadła z czajnika, woda chlusnęła na twarz Rebecci. Polana wrzątkiem kobieta zadrżała na całym ciele, wydając z siebie przytłumiony okrzyk. Wtedy Franz zaczął wrzeszczeć, wołając o pomoc: „Chciał ją zabić, usiłowałem mu w tym przeszkodzić, ale jestem przecież tylko bezbronnym kaleką. On chciał zabić moją żonę…”. Didier trafił do tureckiego więzienia, przeznaczonego dla więźniów pochodzenia europejskiego. Nazywał się ono „Sark”, co po turecku  znaczy „Wschód”.
               
                    Powieść Brucknera jest na wskroś erotyczna: w przedstawianych zdarzeniach i sytuacjach, używanym języku oraz w doznaniach, jakie usiłuje wywołać u czytelników. „Gorzkie gody” wypełnione są miłością, seksem, perwersją, okrucieństwem i poniżeniem, a także cierpieniem i śmiercią. Przedstawiona w niej konfrontacja dwóch wzorów miłości, odmiennych temperamentów, wyobraźni i potrzeb oferuje Didierowi i Beatrice najpierw szok uświadomienia sobie własnej sytuacji emocjonalnej, potem odkrycie mrocznej siły pożądania i zgubnej skłonności do autodestrukcji. Franz i Rebecca byli już skazani, doszli do kresu wzajemnego udręczenia, mogli tylko prowokować, gorszyć i demoralizować innych.
            
                       Roman Polański odnalazł w książce „Gorzkie gody” idealny materiał korespondujący z jego twórczymi zainteresowaniami, a może nawet obsesjami: układ dominujący podległy, który łączy dwoje bohaterów i wyznacza sadomasochistyczny związek kata z ofiarą, miłość i seks dające więcej cierpienia niż przyjemności i szczęścia, uderzająco silny mizoginizm, ironia i okrucieństwo w przedstawieniu ludzkich losów, aura niepewności, lęk o przyszłość.  Roman Polański na potrzeby filmu zmienił zakończenie książki (Franz dwoma strzałami z rewolweru kończy, więc ich tragiczną podróż donikąd. Didier i Beatrice, którzy płyną do Indii, by ocalić więdnące małżeństwo, dostają jeszcze szansę na odbudowanie swego związku, nadzieję na szczęście, ponieważ –jak życzliwie radzi im prawdziwy Hindus- „Dzieci są lepsze niż Indie”).  Zabiegi adaptacyjne czwórki scenarzystów – Romana Polańskiego, Gerarda Bracha, Johna Brownjohna, Jeffa Grossa- sprowadziły się, więc do takiego opracowania fabuły i erotycznej warstwy powieści Pascala Brucknera, by film zrealizowany na jej podstawie nie wykraczał poza dopuszczalne granice przyzwoitości i przy całej śmiałości unaocznienia, jaką daje ekran kinowy, nie został skazany na getto filmów pornograficznych. W roli Rebecci Roman Polański obsadził swoją żonę Emmanuelle Seigner, co spowodowało liczne plotki.