„Mam na
imię Lucy”
Elizabeth Strout
Autorka/ 6 stycznia
1956 r. w Portland,
Maine, Stany Zjednoczone. Nagroda
Pulitzera w kategorii fikcja literacka.
Tłumaczenie/ Bohdan
Maliborski
Tematyka/ Z pozoru to
tylko opowieść o kobiecie, która walczy z chorobą i próbuje odnowić relację ze
swoją matką. Ale tak jak w każdej z poruszających, wnikliwych powieści Strout,
jest w niej wiele, wiele więcej: złożona przeszłość, teraźniejszość, która się
powoli rozpada, przepaści między najbliższymi ludźmi, niemożność dostrzeżenia
tego, co jest tuż przed naszymi oczami. W książce pojawiają się tematy dobrze
znane z innych powieści Strout: problem ze zrozumieniem przeszłości i
znalezienia swojego miejsca w nieprzystępnym świecie, nieznośnie bliskie, ale i
nieznośnie bolesne relacje matek i córek oraz jak tragedie jednego pokolenia są
przekazywane kolejnym.
Główny motyw/ Gdy Lucy
trafiła do szpitala, wszyscy spodziewali się, że czeka ją jedynie prosty
zabieg. Jednak po operacji jej stan gwałtownie się pogorszył – zamiast wrócić
do domu po kilku dniach, Lucy utknęła w szpitalu na długie miesiące. Pewnego
dnia do jej pokoju wchodzi niespodziewany gość: matka, z którą Lucy od wielu
lat nie miała kontaktu. Kobiety próbują odtworzyć łączącą ich kiedyś więź,
rozmawiając o ludziach, których Lucy znała w dzieciństwie. Prawdziwą siłą
powieści jest jednak to, co niedopowiedziane – przestrzeń między słowami Lucy
wypełnia własnymi wspomnieniami o dorastaniu w małym miasteczku w Illinois,
wśród rodzinnych tajemnic i konfliktów; o coraz bardziej rozchwianym
małżeństwie; wreszcie, o drodze do zostania pisarką.
Cytat z
książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Mówi się, że dzieci przyjmują
okoliczności, w jakich żyją, za normalność […]”.
„Tak wiele w życiu wydaje się
domysłem”.
„Istnieją takie detale, które
determinują nasze decyzje”.
„Samotny był pierwszy smak,
jakiego w życiu zaznałam, który już tam pozostał, ukryty w szczelinach moich ust,
jako przypomnienie”.
„[…], kiedy piszesz powieść,
możesz napisać ją od nowa, ale kiedy żyjesz z kimś przez dwadzieścia lat, to
też jest powieść, której nie napiszesz już z nikim innym”.
Wielu z nas żyje w dziwnym,
uporczywym, często spychanym do podświadomości poczuciu krzywdy i
niesprawiedliwości. Jesteśmy dorośli, a czujemy się tak, jakbyśmy byli
uwięzieni w ciele małego przestraszonego dziecka. Dlaczego nie potrafimy być
szczęśliwi? Dlaczego nasze związki nie układają się? Kobiety trafiają ciągle na
jakichś „Piotrusiów Panów”! Z jakiego powodu zachowujemy się podobnie jak moja
matka lub ojciec? Mimo że stokroć obiecywaliśmy sobie, że będziemy inni. Lepsi.
Jednak nie chcemy pamiętać poczucia niesprawiedliwości, upokorzeń, wyśmiewania,
bagatelizowania naszych dziecięcych problemów. Staramy się nie myśleć o tym, że
nasza siostra/brat byli wyróżniani, traktowani lepiej, że dzisiaj mama czy tata
„kochają bardziej” jedne wnuki a inne gorzej, że jako kilkulatkowie byliśmy
wyśmiewani z powodu naszej wrażliwości, skłonności do płaczu czy też tuszy, a
może rudych włosów.
Tymczasem psychologowie
niezależnie od pochodzenia zgadzają się z przekonaniem, że aby żyć prawdziwie i
spokojnie w dorosłym życiu trzeba się rozliczyć z krzywdą z dzieciństwa, także
tą, której dzisiaj staramy się nie pamiętać czy, którą staramy się
usprawiedliwiać. To trudne, bo przecież nawet, jako dorosłe dzieci kochamy
swoich rodziców. Chcemy myśleć o nich dobrze. I nie chcemy im sprawiać
przykrości. Jednak w ten sposób krzywdzimy siebie i własne dzieci. Popełniamy
te same błędy i tkwimy w układzie, w którym cierpią najbardziej wrażliwe
jednostki – dzieci.
Bohaterką książki „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout jest
mieszkająca w Nowym Jorku początkująca pisarka przed debiutem, która miej
więcej w połowie lat 80. trafia do szpitala. Zaczyna się od wycięcia wyrostka
robaczkowego, kończy – z niewyjaśnianych do końca przyczyn-
dziewięciotygodniowym pobytem w szpitalu, w trakcie, którego przy jej łóżku
nieoczekiwanie zjawia się niewidziana dawno matka, prosta kobieta, z którą
rozmowy ograniczają się właściwie do plotek o ludziach z pozostawionej dawno w
tyle mieściny w Illinois. Stopniowo odtwarzamy historię młodej Lucy-wrażliwej,
zdolnej dziewczynki, której ojciec wrócił z drugiej wojny światowej, jako
psychiczny wrak po zabiciu dwóch niemieckich (niczemu niewinnych) chłopców. Ani
on, ani matka nie byli w stanie zadbać o podstawowe – materialne i emocjonalne-
potrzeby dzieci. Lucy pamięta, jak jako dziewczynka na długie godziny była
zamykana w furgonetce w garażu, jak godzinami przesiadywała w szkole odrabiając
prace domowe, ponieważ w ich domu (garażu!) było bardzo zimno. Ale główna
trauma pozostaje tu nienazwana, jako pisarka świadomie wyrzekała się uczestnictwa
we współczesnej kulturze szoku.
Lucy, uświadamia sobie, że
nikt, kogo spotkała na swojej drodze, nie miał prawa do wykorzystywania jej
odmienności- choćby sposobu mówienia czy ubierania się- do tworzenia społecznej
dysfunkcji, potrafi się „poukładać” tylko z matką. Choć ta – nawet próbując-
nie jest w stanie znaleźć słów, które mogłyby oddać rozmiar krzywdy córki, za
którą jest współodpowiedzialna. Wspólne plotkowanie z matką –pomijające tematy
tabu, bo Lucy chroni odtwarzającą się między nimi kruchą więź- nie jest tylko
błahym gadaniem. Elizabeth Strout chodzi o moc opowieści, o siłę literatury,
która pozwala nam wejść na moment w cudzą skórę, stać się kimś innym.
W książce „Mam na imię Lucy” dostrzegamy opowieść
o kimś zepchniętym na dno, kto- za sprawą wewnętrznej siły, ale też napotkanych
po drodze ludzi- buduje w sobie poczucie godności, niezbędne, by mógł się stać
etycznym człowiekiem i pełnowartościowym członkiem wspólnoty. A w głównej
bohaterce, jednej z najpiękniejszych we współczesnej literaturze- odmowę
poddania się terrorowi wstydu, który wypycha doświadczenie ”innych”,
wykluczonych, kobiet, gejów, poza pole widzenia zadowolonego z siebie
społeczeństwa. Dostrzegamy w tej książce siłę literatury tworzonej przez
kobiety, którym zawdzięczamy kilka najlepszych powieści w światowej literaturze
ostatnich lat. Wreszcie- to także powieść o stawaniu się pisarką!- pochwałą
samej literatury, jako narzędzia budowania mostów między ludźmi. Wszak credo
Lucy Barton brzmi: „Będę pisać po to, by
ludzie czuli się mniej samotni”.
Powieść została osadzona w
czasach prezydentury Regana –tylko pozornie odległych od naszych czasów, w
rzeczywistości zbliżonych dyktatem chciwości i próbami budowania wspólnoty
kosztem innych, symbolicznych kozłów ofiarnych ( w tej roli zostają tu
obsadzone zagrażającej męskiej supremacji feministki i geje, era epidemii AIDS,
ucieleśniająca zgniliznę moralną dybiącą na zdrową tkankę narodu). A
jednocześnie to powieść na nasze czasy, w których rosną ekonomiczne przepaści,
frustracja i gniew.
A teraz może kilka słów o
samej pisarce. Jej rodzina żyje w Nowej Anglii od niepamiętnych czasów.
Znakomicie wykształceni rodzice ( ojciec był profesorem parazytologii, matka
wykładała literaturę). Wychowywali ją w prowincjonalnym Maine i New Hampshire.
Byli kongregacjonalistami Kościoła protestanckiego. W domu młodej Elizabeth
Strout nie było telewizora, było radio, a z czasopism wyłącznie „The New
Yorker”.
W książce „Mam na imię Lucy” wcale
nie chodzi o to, by oskarżać własnych rodziców, ale by przedstawić im własną
przeszłość tak, jak ją pamiętamy i uzyskać poczucie, że nasze krzywdy zostały
uznane, wysłuchane. W ten sposób – spoglądając przeszłości w twarz, można
nareszcie skupić się na przyszłości i przestać żyć w cieniu doznanych krzywd,
za których nikt nigdy małego dziecka nie przeprosił, których nikt nigdy nie
uznał za ważne i godne uwagi. Rodzic nie kochał prawdziwie i bezwarunkowo.
Trudno jest kochać siebie, jeśli nie zostało się przyjętym takim, jakim się
jest i jeśli nie było się kochanym bezinteresowną miłością. Jeśli nigdy nie
byliśmy „wszystkim” dla matki, trudno być później „kimś wystarczająco dobrym
dla siebie”, wtedy zawsze się pragnie miłości i żyje się w poczuciu, że się na
nią nie zasługuje. Skoro, bowiem nie otrzymaliśmy jej od rodzica… Jeśli dorosły
nigdy nie czuł się prawdziwie kochany jako dziecko, będzie się zawsze odczuwało
deficyt miłości i będzie się jej rozpaczliwie pragnąć. Jeśli jednak się ją
otrzyma, będzie trudno ją przyjąć, w obawie, że nie jesteśmy jej tak naprawdę
godni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz