08 marca 2017

Mam na imię Lucy


„Mam na imię Lucy”

Elizabeth Strout




Tłumaczenie/ Bohdan Maliborski

Tematyka/ Z pozoru to tylko opowieść o kobiecie, która walczy z chorobą i próbuje odnowić relację ze swoją matką. Ale tak jak w każdej z poruszających, wnikliwych powieści Strout, jest w niej wiele, wiele więcej: złożona przeszłość, teraźniejszość, która się powoli rozpada, przepaści między najbliższymi ludźmi, niemożność dostrzeżenia tego, co jest tuż przed naszymi oczami. W książce pojawiają się tematy dobrze znane z innych powieści Strout: problem ze zrozumieniem przeszłości i znalezienia swojego miejsca w nieprzystępnym świecie, nieznośnie bliskie, ale i nieznośnie bolesne relacje matek i córek oraz jak tragedie jednego pokolenia są przekazywane kolejnym.

Główny motyw/ Gdy Lucy trafiła do szpitala, wszyscy spodziewali się, że czeka ją jedynie prosty zabieg. Jednak po operacji jej stan gwałtownie się pogorszył – zamiast wrócić do domu po kilku dniach, Lucy utknęła w szpitalu na długie miesiące. Pewnego dnia do jej pokoju wchodzi niespodziewany gość: matka, z którą Lucy od wielu lat nie miała kontaktu. Kobiety próbują odtworzyć łączącą ich kiedyś więź, rozmawiając o ludziach, których Lucy znała w dzieciństwie. Prawdziwą siłą powieści jest jednak to, co niedopowiedziane – przestrzeń między słowami Lucy wypełnia własnymi wspomnieniami o dorastaniu w małym miasteczku w Illinois, wśród rodzinnych tajemnic i konfliktów; o coraz bardziej rozchwianym małżeństwie; wreszcie, o drodze do zostania pisarką.


Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Mówi się, że dzieci przyjmują okoliczności, w jakich żyją, za normalność […]”.

„Tak wiele w życiu wydaje się domysłem”.

„Istnieją takie detale, które determinują nasze decyzje”.

„Samotny był pierwszy smak, jakiego w życiu zaznałam, który już tam pozostał, ukryty w szczelinach moich ust, jako przypomnienie”.

„[…], kiedy piszesz powieść, możesz napisać ją od nowa, ale kiedy żyjesz z kimś przez dwadzieścia lat, to też jest powieść, której nie napiszesz już z nikim innym”.



                        
                      Wielu z nas żyje w dziwnym, uporczywym, często spychanym do podświadomości poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości. Jesteśmy dorośli, a czujemy się tak, jakbyśmy byli uwięzieni w ciele małego przestraszonego dziecka. Dlaczego nie potrafimy być szczęśliwi? Dlaczego nasze związki nie układają się? Kobiety trafiają ciągle na jakichś „Piotrusiów Panów”! Z jakiego powodu zachowujemy się podobnie jak moja matka lub ojciec? Mimo że stokroć obiecywaliśmy sobie, że będziemy inni. Lepsi. Jednak nie chcemy pamiętać poczucia niesprawiedliwości, upokorzeń, wyśmiewania, bagatelizowania naszych dziecięcych problemów. Staramy się nie myśleć o tym, że nasza siostra/brat byli wyróżniani, traktowani lepiej, że dzisiaj mama czy tata „kochają bardziej” jedne wnuki a inne gorzej, że jako kilkulatkowie byliśmy wyśmiewani z powodu naszej wrażliwości, skłonności do płaczu czy też tuszy, a może rudych włosów.

                       Tymczasem psychologowie niezależnie od pochodzenia zgadzają się z przekonaniem, że aby żyć prawdziwie i spokojnie w dorosłym życiu trzeba się rozliczyć z krzywdą z dzieciństwa, także tą, której dzisiaj staramy się nie pamiętać czy, którą staramy się usprawiedliwiać. To trudne, bo przecież nawet, jako dorosłe dzieci kochamy swoich rodziców. Chcemy myśleć o nich dobrze. I nie chcemy im sprawiać przykrości. Jednak w ten sposób krzywdzimy siebie i własne dzieci. Popełniamy te same błędy i tkwimy w układzie, w którym cierpią najbardziej wrażliwe jednostki – dzieci.

                           Bohaterką książki „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout jest mieszkająca w Nowym Jorku początkująca pisarka przed debiutem, która miej więcej w połowie lat 80. trafia do szpitala. Zaczyna się od wycięcia wyrostka robaczkowego, kończy – z niewyjaśnianych do końca przyczyn- dziewięciotygodniowym pobytem w szpitalu, w trakcie, którego przy jej łóżku nieoczekiwanie zjawia się niewidziana dawno matka, prosta kobieta, z którą rozmowy ograniczają się właściwie do plotek o ludziach z pozostawionej dawno w tyle mieściny w Illinois. Stopniowo odtwarzamy historię młodej Lucy-wrażliwej, zdolnej dziewczynki, której ojciec wrócił z drugiej wojny światowej, jako psychiczny wrak po zabiciu dwóch niemieckich (niczemu niewinnych) chłopców. Ani on, ani matka nie byli w stanie zadbać o podstawowe – materialne i emocjonalne- potrzeby dzieci. Lucy pamięta, jak jako dziewczynka na długie godziny była zamykana w furgonetce w garażu, jak godzinami przesiadywała w szkole odrabiając prace domowe, ponieważ w ich domu (garażu!) było bardzo zimno. Ale główna trauma pozostaje tu nienazwana, jako pisarka świadomie wyrzekała się uczestnictwa we współczesnej kulturze szoku.

                        Lucy, uświadamia sobie, że nikt, kogo spotkała na swojej drodze, nie miał prawa do wykorzystywania jej odmienności- choćby sposobu mówienia czy ubierania się- do tworzenia społecznej dysfunkcji, potrafi się „poukładać” tylko z matką. Choć ta – nawet próbując- nie jest w stanie znaleźć słów, które mogłyby oddać rozmiar krzywdy córki, za którą jest współodpowiedzialna. Wspólne plotkowanie z matką –pomijające tematy tabu, bo Lucy chroni odtwarzającą się między nimi kruchą więź- nie jest tylko błahym gadaniem. Elizabeth Strout chodzi o moc opowieści, o siłę literatury, która pozwala nam wejść na moment w cudzą skórę, stać się kimś innym.
                   

                W książce „Mam na imię Lucy” dostrzegamy opowieść o kimś zepchniętym na dno, kto- za sprawą wewnętrznej siły, ale też napotkanych po drodze ludzi- buduje w sobie poczucie godności, niezbędne, by mógł się stać etycznym człowiekiem i pełnowartościowym członkiem wspólnoty. A w głównej bohaterce, jednej z najpiękniejszych we współczesnej literaturze- odmowę poddania się terrorowi wstydu, który wypycha doświadczenie ”innych”, wykluczonych, kobiet, gejów, poza pole widzenia zadowolonego z siebie społeczeństwa. Dostrzegamy w tej książce siłę literatury tworzonej przez kobiety, którym zawdzięczamy kilka najlepszych powieści w światowej literaturze ostatnich lat. Wreszcie- to także powieść o stawaniu się pisarką!- pochwałą samej literatury, jako narzędzia budowania mostów między ludźmi. Wszak credo Lucy Barton brzmi: „Będę pisać po to, by ludzie czuli się mniej samotni”.
      
                    Powieść została osadzona w czasach prezydentury Regana –tylko pozornie odległych od naszych czasów, w rzeczywistości zbliżonych dyktatem chciwości i próbami budowania wspólnoty kosztem innych, symbolicznych kozłów ofiarnych ( w tej roli zostają tu obsadzone zagrażającej męskiej supremacji feministki i geje, era epidemii AIDS, ucieleśniająca zgniliznę moralną dybiącą na zdrową tkankę narodu). A jednocześnie to powieść na nasze czasy, w których rosną ekonomiczne przepaści, frustracja i gniew.

                    A teraz może kilka słów o samej pisarce. Jej rodzina żyje w Nowej Anglii od niepamiętnych czasów. Znakomicie wykształceni rodzice ( ojciec był profesorem parazytologii, matka wykładała literaturę). Wychowywali ją w prowincjonalnym Maine i New Hampshire. Byli kongregacjonalistami Kościoła protestanckiego. W domu młodej Elizabeth Strout nie było telewizora, było radio, a z czasopism wyłącznie „The New Yorker”.

                   W książce „Mam na imię Lucy” wcale nie chodzi o to, by oskarżać własnych rodziców, ale by przedstawić im własną przeszłość tak, jak ją pamiętamy i uzyskać poczucie, że nasze krzywdy zostały uznane, wysłuchane. W ten sposób – spoglądając przeszłości w twarz, można nareszcie skupić się na przyszłości i przestać żyć w cieniu doznanych krzywd, za których nikt nigdy małego dziecka nie przeprosił, których nikt nigdy nie uznał za ważne i godne uwagi. Rodzic nie kochał prawdziwie i bezwarunkowo. Trudno jest kochać siebie, jeśli nie zostało się przyjętym takim, jakim się jest i jeśli nie było się kochanym bezinteresowną miłością. Jeśli nigdy nie byliśmy „wszystkim” dla matki, trudno być później „kimś wystarczająco dobrym dla siebie”, wtedy zawsze się pragnie miłości i żyje się w poczuciu, że się na nią nie zasługuje. Skoro, bowiem nie otrzymaliśmy jej od rodzica… Jeśli dorosły nigdy nie czuł się prawdziwie kochany jako dziecko, będzie się zawsze odczuwało deficyt miłości i będzie się jej rozpaczliwie pragnąć. Jeśli jednak się ją otrzyma, będzie trudno ją przyjąć, w obawie, że nie jesteśmy jej tak naprawdę godni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz