„1945. Wojna i pokój”
Magdalena Grzebałkowska
Autorka/ (ur. 1972) − polska pisarka i reporterka
„Gazety Wyborczej”. Absolwentka studiów historycznych na Uniwersytecie
Gdańskim. Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego oraz Tomasza i Zdzisława Beksińskich.
Laureatka Nagrody Grand Press oraz Śląskiego Wawrzynu Literackiego. W 2016
nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „1945. Wojna i pokój”.
Tytuł oryginału/ pl „1945. Wojna i pokój”
Tematyka/ O II wojnie światowej napisano już setki książek.
Czy jest sens tworzyć kolejne? Magdalena Grzebałkowska przekonuje nas, że
warto. I czyni to niezwykle skutecznie. Jest początek maja 1945r. Zwycięstwo
aliantów w II wojnie światowej staje się faktem. Jewgienij Chałdej robi zdjęcie
sowieckiego żołnierza zatykającego flagę ZSRR na Bramie Brandenburskiej. Kilka
miesięcy później Alfred Eisenstaedt uchwyci na fotografii pijanego marynarza i
pielęgniarkę całujących się na Times Square. To będą symbole końca wojny, tak
1945 r. zapamięta świat. Ale nie wszyscy. O tej mniejszości jest książka „1945.
Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej.
Główny motyw/ Zamiast pisać szeroką panoramę i syntezę,
autorka wybrała opowieści o konkretnych ludziach. Mamy tu zatem nie szczegółowe
kalendarium, ale osobne tematy: szaber, przesiedleńcy niemieccy i polscy,
Warszawa, żydowski dom dziecka w Otwocku, Wrocław – Breslau, Sanok, katastrofa
„Gustloffa”. Autorka pisze w taki sposób, że nagle widzimy zupełnie na nowo
własne miasto, nawet jeśli znamy dobrze jego historię. Warszawa’45 śmierdzi i
jest składowiskiem trupów, jak pisał Waldorff: „w najlepszych czasach
powodzenia warszawskie kawiarnie nie miały tylu żywych klientów, ilu teraz mają
zmarłych”. Powracający mieszkańcy moszczą sobie siedliska wśród gruzów, miasto
żyje ekshumacjami. Możemy zajrzeć do środka, choćby do tego domu w Otwocku, w
którym mieszkały sieroty żydowskie, przedwcześnie dojrzałe. Okazuje się, że po
tylu latach nie sposób dojść prawdy, czy była tam również mała Niemka.
Niektórzy wspominają ten dom, jako raj, część wychowanków szybko uciekła do
Palestyny. Zapiski nie są wiarygodne, pamięć zawodzi, niektórzy nie chcą wracać
do przeszłości.
Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Jak jest koniec wojny, to nie patrzysz Polak, Rusek czy Amerykanin.
Całujesz się z każdym”.
„Powstał nowy związek zawodowy, członków ma bez liku – związek
szabrowników”.
„Takie czasy, że każdy musi sobie sam radzić”.
„Jak to jest żyć w cudzych butach, szytych na inną miarę? (…) Otwierać
codziennie drzwi, które ktoś zbił dla swojej rodziny, wchodzić po schodach
zbudowanych dla innych ludzi?”.
„Przez całą wojnę nie wolno było płakać, żeby ktoś nie usłyszał. Śmiać się
nie było z czego (…)”.
„Kiedy płonie dom, najpierw sprawdzasz, gdzie są dzieci, potem lecisz
odwiązać krowę z obórki, wypędzić konia z podwórka i biegiem w ogień po
pierzyny”.
„A proszę pani, czy Polak napisze na siebie złą historię?”.
„A pani pyta, czy jakieś szczęście mnie w 1945 roku spotkało. Więc
odpowiadam: szczęściem było, że nikt z mojej rodziny w tamten rok nie umarł”.
„Inżyniera Iwanowskiego Mieczysława oraz Kozłowskiej
Teresy ostatnio przebywających w obozie Oświęcim poszukuje…”. Takich ogłoszeń w
1945 r. ukazały się setki. Obok nich pojawiły się reklamy usług ekshumacyjnych,
szycia ciepłej bielizny, jasnowidzenia, kursów języka rosyjskiego, skupu
książek (które w 1945 r. były towarem pierwszej potrzeby), obwieszczenia o
wiecach, oczyszczeniu tego i owego z zarzutów o kolaborację oraz nieustannych
zmianach w systemie reglamentacji wszystkiego – od chleba po buty. W książce
Magdaleny Grzebałkowskiej ogłoszenia drobne są refrenem i swoistym kalendarium
wydarzeń roku, w którym kończyła się wojna i zaczynał pokój. Choć tak naprawdę
nic się jeszcze nie skończyło i nic do końca nie zaczęło.
Reporterka „Wyborczej” wkracza na ziemie przez chwile
niczyje, by bez osądzania przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących
świadków tamtego czasu. Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć
przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy
w swoich nowych domach zastawali jeszcze ich poprzednich właścicieli,
wychowanków otwockiego domu dziecka dla ocalonych z Holokaustu, szabrowników,
dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym magazynem z towarami…
Jak się to wszystko zaczęło? Jesienią 1945 roku
nakładem Biblioteki Społeczno-Naukowej ukazała się książeczka Wandy Melcer
„Wyprawa na Ziemie Odzyskane. Reportaż”. Cena 20 złotych. Wcale nie tanio. Tyle
w 1945 roku kosztowała ćwiartka spirytusu, jedna z podstawowych walut tego
czasu. Można ją było wymienić na żywność, bo z aprowizacją był nieustanny
kłopot, więc kiedy Melcer wyruszyła na pace ciężarówki zbierać materiał do
reportażu, zabrała ze sobą kosze jajek. Wróciła z materiałem na książkę oraz z
nienawiścią do jajecznicy. I tak po 69 latach Magdalena Grzebałkowska z
książeczką Wandy Melcer w ręku ruszyła śladem ciężarówki, która powiozła
autorkę na tak zwane Ziemie Odzyskane. Autorka miała nadzieję zetknąć się z
bohaterami propagandowej ramoty Wandy Melcer.
Czy to Mazury, Warszawa, Wrocław, Kaszuby czy Sanok – wszędzie tam autorka znalazła bohaterów, wiedziała, że mają do opowiedzenia fantastyczne historie. Grzebałkowska ułożyła relacje swoich bohaterów w obszary tematyczne – szabrownictwo, przesiedlenia, przyszłość osieroconych żydowskich dzieci, odbudowa polskich miast i katastrofa statku „Gustloff”. By przybliżyć te wydarzenia czytelnikowi, Grzebałkowska nie powołuje się na klasyczne źródła historyczne. Kładzie dyktafon na stole i oddaje głos swoim rozmówcom. Dzięki tej metodzie poznajemy Wernera Henseleita, Niemca, który jako dziecko ewakuuje się wraz z rodziną przez zamarznięty Zalew Wiślany, gdzie w dziury po pociskach wpadają całe tabory uciekinierów. Czytamy o przesiedleńcach z Kresów podróżujących w wagonach pociągowych bez dachów, którzy czują się obco w poniemieckich domach. O zniszczonej Warszawie, gdzie organizuje się kawiarnie na gruzach i pije kawę o aromacie rozkładających się ciał zalegających w ruinach stolicy. O Bolesławie Drobnerze, pierwszym powojennym prezydencie Wrocławia, który starał się z miasta niepolskiego zrobić polskie i o Czesławie Gęborskim, komendancie obozu w Łambinowicach, znęcającym się i mordującym niemieckich wygnańców. O żydowskich dzieciach z otwockiego sierocińca, w które polscy rówieśnicy rzucali kamieniami i o Ukraińcach drżących ze strachu na słowa „Polak idzie”. To życie codzienne nie ma u Grzebałkowskiej wiele wspólnego z radością. O trudach powrotu do normalności świadczą ogłoszenia z gazet, którymi autorka przeplata tragiczne świadectwa swoich głównych bohaterów. Jedenastu indywidualnym opowieściom towarzyszy snuta równolegle historia o mozolnym, dwunastomiesięcznym odbudowywaniu Polski i pozbywaniu się wojennej traumy. Za pomocą ogłoszeń reporterka opowiada nam na przykład o nawoływaniach do zaangażowania się w proces odbudowy kraju, lamencie matek, które proponują, że „oddadzą dziecko za swoje”, czy prośbach o informacje na temat psa, jedynej istoty pozostałej w czyimś życiu po wojnie. Grzebałkowskiej wszystkie te na pozór mało znaczące informacje są potrzebne po to, by czytelnik poczuł się tak, jakby brał udział w wydarzeniach roku 1945. Mamy odczuwać ból osób poszukujących swoich bliskich i nadzieję na lepsze jutro małych przedsiębiorców reklamujących swoje produkty. Przez całą lekturę „1945. Wojna i pokój” daje się wyczuć tę przejściowość, przenikanie się przeszłości z przyszłością.
Na samym początku „1945. Wojny i pokoju” znajduje się
historia szabrowniczki Niusi. Pokazuje nam ona niezwykle zagmatwane koleje
ludzkiego losu. Reporterka podczas spotkania zastanawia się, jak zapytać
starszą, uprzejmą kobietę, która siedzi na kanapie w swoim pokoju, czy nie
miała wyrzutów sumienia z powodu tego, że uczestniczyła w grabieży. Po czym
pyta siebie i czytelników: „Czy będę umiała zrozumieć jej odpowiedź, ja, która
nie przeżyłam wojny?”. Jak to jest, gdy się wyciąga szuflady w czyichś
komodach, decyduje, że sztućce z inicjałami nieznajomych będą od dziś dotykać
naszych ust, wsuwa dłoń między chłodne poszewki kołder, pod którymi jeszcze
niedawno ktoś spał, ogląda w szafie płaszcze, halki i suknie, których
poprzednia właścicielka nie zdążyła zabrać? Niektórzy
z szabrowników stają się hurtownikami i zaczynają się specjalizować w jednym
rodzaju towaru, na który mają zamówienie. Są więc specjaliści od ekspresów do
kawy, młynków, sprzętów kuchennych do kawiarni i restauracji, talerzy i
filiżanek , które trafiają z Gdańska i Wrocławia do warszawskich restauracji i
kawiarni. Są znawcy leków, którzy penetrują opuszczone apteki i sprzedają je
potem na placach targowych w całym kraju. Są szabrownicy od książek, od obrazów
i rzeźb, części samochodowych. Grupa pracowników z Dyrekcji Poczty i telegrafów
w Katowicach szabruje sprzęt telekomunikacyjny. Szabrownicy nie dzielą się na
grupy społeczne, nikt się nie wywyższa nad nikim. Szabrują przedwojenni
przestępcy, bezrobotni, robotnicy, chłopi, nauczyciele, urzędnicy, gospodynie
domowe i damy z lepszego towarzystwa, żołnierze polscy i radzieccy. Ilu ich?
Tysiące, setki tysięcy, miliony? Tego nawet za 70 lat nie da się policzyć.
Naukowcy z XXI wieku powiedzą, że pchała ich ciekawość, bieda, zemsta na
Niemcach, demoralizacja, zachowanie powojennej równowagi, zepsuty kompas
moralny, chciwość, spryt. I tradycja. Bo kiedy nastawały czasy niepokoju,
chłopi napadali na dwory, służba kradła mienie pozostawione przez zmarłego
pana, podczas zamieszek w miastach plądrowano sklepy i magazyny. Szaber
występuje zawsze w czasach przejściowych, gdy jedna władza odchodzi, a druga
się jeszcze nie ukonstytuowała i, że towarzyszył kryzysowi od zawsze, w całej
Europie.
W 1945 roku Polska to świat bez reguł, dżungla.
Bohaterka z Wrocławia do pracy chodzi z koleżankami i kolegami, bo w pojedynkę
byłoby to zbyt niebezpieczne. Jadący pociągiem na studia były żołnierz AK musi
walczyć o swoje buty z sowieckimi żołnierzami, którzy wybrali się na łowy.
Przesiedleńcy, wprowadziwszy się do cudzych domów, muszą się liczyć z tym, że
ktoś przyjdzie po swoje rzeczy, że ktoś może ich w każdej chwili wyrzucić.
Niemcy boją się zemsty, kobiety boją się gwałtów, rok takiego życia wystarczy,
by już nigdy nie móc spokojnie zasnąć. A przecież jest już niby po wojnie.
Autorka podczas gromadzenia materiału szybko uświadomiła sobie, że książka nie
zostanie napisana z perspektywy dzieci. Rozmawiała z 80-, 90- latkami, więc podświadomie
oczekiwała opowieści ludzi dorosłych w 1945, tymczasem dostawała historie w
„krótkich spodenkach”. Jeśli ktoś był już wtedy dorosły, to nie przekraczał
trzydziestki. Najstarszym jej rozmówcą był pan Leon Czarzyński, ojciec
przyjaciółki autorki, który w styczniu 2015 roku skończył 104 lata. Męczyło go
jednak opowiadanie. Udało jej się nagrać piętnaście minut rozmowy.
Każde dziecko, które przychodzi do sierocińca w
Otwocku dostaje kolejny numer. Zula Goldminc jest jedynką. Do domu dziecka
przyprowadził ją starszy, 19-letni brat. Zulejka ma siedem lat, rude włosy i
piegi. Według relacji brata ojciec ukrył ją z matką na terenie getta w jakiejś
piwnicy. Zostawił jedzenie i picie, a potem zamurował wejście. Sam poszedł
walczyć w powstaniu i zginął. Miejsce ukrycia siostry i matki znał brat Zuli,
wskazał je kolegom. Kiedy odmurowali schowek, znaleźli dziewczynkę siedzącą przy
trupie dawno zmarłej matki. Kiedy tylko wycofują się Niemcy, na tereny zajęte
przez armię radziecką wyruszają ludzie z Centralnego Komitetu Żydów Polskich w
poszukiwaniu żydowskich dzieci ukrywanych, wałęsających się, przetrzymywanych,
adoptowanych. Od Rady Pomocy Żydom – Żegoty – dostają adresy Polaków, którzy
ukrywali żydowskie dzieci. Ludzie z komitetu chodzą po klasztorach, pukają do
drzwi, rozglądają się po wsiach i miastach. Zaglądają do piwnic, na strychy i
do grobowców. Wyciągają dzieci z szaf, komórek i skrzyń na węgiel. Przed wojną
w Polsce żyły 3 miliony Żydów. Wojnę przeżyło, według różnych szacunków, od 30
do 150 tysięcy, w tym około 5 tysięcy dzieci i młodzieży. Wszystkie dzieci,
prędzej czy później, zostają objęte opieką komitetu, 1600 z nich trafi do
któregoś z dziewięciu żydowskich domów dziecka w całym kraju.
Syn Heleny Sztykgold jest gdzieś w Żyrardowie, w domu
na przedmieściach. Matka nie wie, że ostatnie pół roku był ukrywany przez
Polaków w komórce, a jedynym jego towarzyszem był kozioł. Jedzie do niego
drezyną, widzą się. Włodek jest spuchnięty, jego ciało pokrywają wrzody, które
opiekunowie okładają cebulą, jedyną, jaką mieli. Matka docenia ich gest, mogli
przecież zjeść cebulę. Ale wraca do Otwocka bez syna. Polacy żądają pieniędzy za
oddanie Włodka, o ona ich nie ma. Wciąż trwa wojna, zdobycie majtek dla dzieci
czy ziemniaków na obiad graniczy z cudem. Jedna dziewczynka zrywa się co noc z
krzykiem: „Nie zabijajcie mamy! Nie zabijajcie taty!” Inne płaczą przez sen.
Wiele się moczy. Obgryzają paznokcie. Pod łóżkami szukają schowków. Pod
poduszkami robią zapasy chleba. Tam w sierocińcu w Otwocku wychowawcy słyszą
historie dziewczynek molestowanych i gwałconych przez swoich „opiekunów” lub
przypadkowych mężczyzn. Jedną z nich, która ukrywała się na wsi, pani
wychowawczyni musiała kilkakrotnie prosić, żeby nie opowiadała młodszym
dziewczynkom, co chłopi robili z nią na strychu.
Żydowskie dzieci idą do szkoły – najpierw podstawówka,
za nią gimnazjum, Polskie biegną wzdłuż płotu i wołają: „Żydy! Mośki! Icki!”.
Za słowami lecą kamienie. Zakonnice widzą to i nie reagują. Miasteczko też ma
im coś do powiedzenia: „Popatrzcie, ludzie, że też Hitler wszystkim jednak nie
dał rady” – można usłyszeć od dorosłych, już niedaleko szkoły. Przez jakiś czas
dom dziecka będą konwojować do szkoły wychowawcy. Niewiele to jednak pomoże.
W tym czasie tworzy się polska administracja publiczna
oraz milicja. Do milicji wstępuje się, bo można dostać oficjalną zgodę na
noszenie broni. Żeby uciec przed przeszłością. W Wyszkowie na przykład na czele
komendy MO stoi były więzień skazany za zabójstwo kobiety, która broniła się
przed gwałtem. Wśród milicjantów są ludzie, którzy spędzili wojnę w lesie i
mają na koncie bandyckie napady, morderstwa ukrywających się Żydów. Do milicji
idzie się z podziemia, żeby nie zostać złapanym. Żołnierze AK zasilają szeregi
MO w całym kraju. Do milicji wstępuje się, bo co robić innego po sześciu
latach, kiedy nie umie się nic, nawet pisać. Wśród milicjantów będą analfabeci,
inni sadzą niemiłosierne błędy ortograficzne. Do milicji wstępuje się, bo to
daje władzę, której się potem nadużywa.
Niemcy, Polacy, Żydzi, Rosjanie – Grzebałkowska nie
dzieli swoich bohaterów według paszportów. Narodowa tożsamość w tym czasie była
zresztą kategorią jeszcze płynniejszą niż dziś. Autorka oddaje głos ofiarom,
chociaż katom poświęca sporo miejsca - zwłaszcza kiedy może dzięki temu
pokazać powojenne pomieszanie ról i losów. Jeden z najmocniejszych epizodów tej
książki to opowieść o polskim szefie obozu koncentracyjnego dla Niemców i jego
ofiarach. Poskręcane losy stały się znakiem rozpoznawczym reporterskiego
pisarstwa Magdaleny Grzebałkowskiej. Autorkę zaciekawili ludzie: prości i
skomplikowani, zwykli i niezwykli. Chciała wiedzieć, jak oni sobie radzili w 1945
roku. Jak zdobywali jedzenie, jak je gotowali, co spakowali do walizek, gdy
kazano im jechać na zachód, gdzie się załatwiali podczas wielotygodniowej
podróży w tłumie innych. A skąd brali talerze, widelce, kapelusze i buty? Jak
się czuli, gdy musieli przeskakiwać nad rozkładającymi się trupami porzuconymi
na warszawskich ulicach, co mieli w głowach, gdy przyszło im mieszkać z
Niemcami, których jeszcze nie ewakuowano z wrocławskich mieszkań? Czytali coś
wtedy, zauważali świat wokół siebie, o czym rozmawiali? Gdzie uprawiali seks?
Wielka polityka z jej pieczęciami, przyjęciami i cygarami jest w tej
fantastycznej książce daleko w tle.
Wyjątkową zasługą tej książki jest obalenie
stereotypowego myślenia o roku 1945, który miał być szczęśliwym i zwycięskim zakończeniem
wojny. A przecież w rzeczywistości dopiero otwierał trudny rozdział powrotu do
normalności po okrucieństwach i bestialstwie wojny. Próby odnalezienia
zdziesiątkowanych przez wojnę rodzin, rozwalonych domów lub budowania życia od
nowa, w nieznanym miejscu, wśród nowych sąsiadów, nierzadko niedawnych wrogów.
Książka Grzebałkowskiej to przede wszystkim opowieść o cierpieniu, strachu i
jego uniwersalnym wymiarze, który dotyka wszystkich: niezależnie od płci,
wieku, majątku i narodowości. Opowiada o ludziach dobrych i ludziach złych,
którzy żyli w czasie, gdy władza i prawo jeszcze się nie ukonstytuowały i
zginąć można było z najbardziej błahego powodu. Pokazuje, że nie ma „narodów
wybranych i narodów potępionych”, że w każdej narodowości, grupie społecznej są
ludzie dobrzy i źli. Nie ma „złych Niemców”, „dobrych Polaków” czy „okrutnych
Ukraińców”. Niestety w ostatnich latach debatę na ten temat zdominowali
radykałowie ze wszystkich stron. Czyli zwolennicy tego, co nazwać możemy
„idealizmem plemiennym”. Jest to przekonanie, że wszyscy przedstawiciele naszej
własnej nacji byli aniołami i nigdy nie dopuścili się niegodnych czynów. Całe
szczęście są również ludzie racjonalni, otwarci na argumenty drugiej strony, a
jedną z takich osób jest właśnie Magdalena Grzebałkowska, która napisała
fantastyczny reportaż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz