23 marca 2017

O pięknie



„O pięknie”

Zadie Smith



Autorka/ (ur. 25 października 1975 w Londynie) – brytyjska pisarka, autorka opowiadań i powieści. Ukończyła King's College w Cambridge.

Tłumaczenie/ Zbigniew Batko

Tematyka/ Zadie Smith opowiada historię dwóch rodzin, a przy tym z dystansem i humorem porusza najważniejsze tematy współczesności: zagadnienia tożsamości, rasy, globalizmu i fanatyzmu religijnego. 

Główny motyw/ Profesorów Belseya i Kippsa łączy zamiłowanie do piękna i podziw dla Rembrandta. Dzieli zaś stosunek do piękna i do Rembrandta, a to wystarczy, by zostali wrogami na śmierć i życie. Gdy Kippsowie przenoszą się za ocean i osiedlają w kampusie, gdzie mieszkają Belseyowie, losy ich rodzin splatają się w nieprzewidywalny sposób, a komplikacje mnożą się jak szalone.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Wiesz, co jest dziwne? Że można być doktorem w jednej dziedzinie, a jednocześnie takim niesamowitym durniem w innych sprawach”.

„[…] pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”.

„Łatwo pomylić kobietę z filozofią…”.

„Pomyłką jest już samo wiązanie się ze światem. Nie podziękuje ci za twoje przywiązanie. Miłość jest niezwykle trudna do zrozumienia”.

„[…] malarz nie chce, żebyśmy oglądali twarze, on chce, żeby oglądać dusze. Twarze tylko umożliwiają wejście w głąb”.

„Każde małżeństwo ma swój kabaret”.

„Czas nie jest tym, czym jest w istocie, tylko tym, jak się go odczuwa […]”.

„[…] życie jest ważniejsze od Pisma Świętego. Bo inaczej, po co by było Pismo?”.

„Nie warto żyć życiem przez nas niepoznanym”.



                     
                            Można by zacząć od maili Jerome’a do ojca, w których opisuje pracę w biurze u konkurenta ojca prof. Monty’ego Kippsa. Co ciekawe syn Howarda nie tylko pracuje u Kippsa, ale także mieszka z jego rodziną. List przepełniony jest peanami na temat rodziny Kippsów: na temat ich dzieci, rodzinnych śniadań i wspólnego spędzania czasu. Jeremi pisze to wszystko z nadzieją, iż ta cała wojna klanów, czy cokolwiek to jest, to kompletna strata czasu. No, bo jak tu można mówić o „wojnie” skoro profesorowie nigdy się tak naprawdę nie poznali – było tylko mnóstwo publicznych debat i głupich listów. Jak to podkreślił trzeźwo myślący syn Howarda Belsey’a: „To takie beznadziejne marnowanie energii. Większość okrucieństwa na świecie bierze się z takiej niewłaściwie ukierunkowanej energii”. Jerome zakochał się w rodzinie Kippsów. I czuł, że nie może powiedzieć o tym fakcie swoim bliskim. Im wygodniej było wierzyć, że zeszły rok stanowił dla Jerome’a „romantyczną przygodę seksualną”. W jaki sposób miał im wytłumaczyć, jak przyjemną rzeczą było całkowite oddanie się Kippsom? Dla niego był to rodzaj błogostanu, wyrzeczenia się własnej tożsamości. Domyślał się, że jego ojciec nie pozwoli, aby świat Kippsów i ich styl życia zawładnęły nim bez reszty. I tak pomału w oczach Jerome’go upadali jeden po drugim bogowie Belseyów.  Na długo przedtem, nim Victoria zjawiła się po wakacjach w domu, on był już zakochany. Rzecz polegała na tym, że jego totalne uwielbienie dla rodziny Kippsów znalazło w Victorii „doskonałe, szczególne naczynie- w odpowiednim wieku, odpowiedniej płci, piękne jak idea Boga”. Howard czyta to wszystko z niedowierzaniem szczególnie zdanie, w którym jego syn Jerome napisał, że jest zakochany w córce Monty’ego Kippsa Victorii i chce ją poprosić o rękę. Howard zdał sobie sprawę z tego, że musi przerwać te zapędy syna i wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.
                  
                       Monty Kipps był „gówniarzem”, to prawda, ale nie głupcem. Jego książka o Rembrandcie, zdaniem Howarda to przewrotna i rozjuszająco esencjonalistyczna manifestacja wstecznictwa, nie była jednak prostacka ani głupia. Była dobra. Skrupulatna i wnikliwa. Miała też tę wielką zaletę, że wydano ją w twardej oprawie i dystrybuowano w całym anglojęzycznym świecie, podczas gdy książka Howarda na ten sam temat pozostawała nieukończona i miała postać luźnych kartek, które, miał czasem wrażenie, „[...] drukarka wypluwała z głębokim niesmakiem”. Przez piętnaście lat obaj obracali się w tych samych kręgach, pracowali na tych samych uczelniach, pisali do tych samych periodyków, czasem nawet występowali publicznie, – choć zawsze zajmując odmienne stanowiska –podczas dyskusji panelowych. Howard nigdy nie lubił Monty’ego, „[...] tak jak żaden rozsądny liberał nie lubiłby człowieka, który poświęcił swoje życie perwersyjnej polityce prawicowego obrazoburstwa”, ale nigdy nie czuł do niego prawdziwej nienawiści, aż do chwili, kiedy trzy lata temu dowiedział się, że Kipps również pisze książkę o Rembrandcie.  Książkę, która, jak przeczuwał Howard, jeszcze zanim się ukaże, stanie się niezwykle popularną cegłą, skazaną na to, by przez pół roku królować na liście bestsellerów „New York Timesa”.
             
                   Howarda Belseya spotykają jeszcze inne kłopoty. Na jaw wyszedł jego romans. Wszyscy wiedzieli o tym romansie. Z upływem lat sprawa powoli przysychała. Żona Howarda Kiki wybaczyła mu „skok w bok”, ale dopiero teraz Howard dowiedział się, jakie poziomy czyśćcowej pokuty trzeba zaliczyć, aby uzyskać wybaczenie. Od tamtej pory, kiedy wystawiał swoim studentom reprodukcje obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Nicolaesa Tulpa” z 1632 roku, zamiast zwłok na obrazie widział siebie, jako ułożonego na stole trupa z białą skórą, człowieka, który zakończył swe relacje ze światem i teraz leży z głęboko rozciętym ramieniem, żeby studenci mogli je zbadać. Za każdym razem demonstrując ten obraz powtarzał sobie maksymę „Nosce te ipsum”, „Poznaj samego siebie”. Jednak stara, wciąż rozdrapywana rana wojenna w tym małżeństwie nadal pozostała.
             
                        Książka ukazuje ponadczasową prawdę, prawdę o tym, że rzeczywistość – szczególnie ta bolesna- weryfikuje nasz stosunek do ludzi i świata. Śmierć Carlene żony Monte’go z powodu złośliwego nowotworu, którego Carlene ukrywała przed rodziną pokazała, że idiotyczne spory jej męża z Belsey’em były przez nią przyjmowane z „przymrużeniem oka". Kiedy odczytano „testament” w postaci listu do rodziny okazało się, że żony profesorów się przyjaźniły. Wymieniały się drobnymi sekretami. Obie znały Anglię, obie kochały psy i ogrody, obie podziwiały swe utalentowane dzieci. I tylko one rozmawiały potajemnie o ciężkiej chorobie Carlene. Szokiem dla całej rodziny Kippsów było zapisanie przez zmarłą swojego ulubionego obrazu, którego wartość przekraczała trzysta tysięcy funtów swojej przyjaciółce Kiki. Poczucie prawdziwej niedoli i straty przybrało postać gniewnego niedowierzania. Na światło dzienne wyszedł fakt, że Kiki miała niewątpliwie większy wpływ na Carlene niż cała jej rodzina, która nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Ta prawda o ich matce i ukrywana przez nią tajemnica przyjaźni spowodowała taką wściekłość wśród najbliższych, że postanowili spalić „testament” w kominku. Co zresztą uczyniono. Postanowiono tylko zaprosić Kiki na pogrzeb Carlene.
               
                    

              W tej książce rodzinne wojenki oraz wendetty przybierały różne patologiczne działania. Córka Kippsów Victoria na stypie po pogrzebie matki wykorzystując swoją urodę i seksapil uwiodła Howarda. „Lolita” zmieniła się nagle w kusicielkę. Podczas gdy na dole w salonie goście wspominali pochowaną przed niespełna godziną jej matkę, w buduarze na górze oddała się Balsey’owi niczym doświadczona aktorka filmów porno. W swojej próżności seksista Balsey Howard zastanawiał się po tym zdarzeniu: „Kiedy człowiek uwodzi cudzą żonę, nazywa się to przyprawianiem rogów. Ale jak nazwać uwiedzenie cudzej córki?”. Lecz Howardowi zaświtało, że ta fantastyczna dziewiętnastoletnia panna, okazująca zainteresowanie pięćdziesięciosiedmioletnim, (choć obdarzonym bujną czupryną) żonatym mężczyzną, może się kierować innymi motywami niż czystą zwierzęcą namiętnością. Czy ona gra z nim w jakieś kulki?
                 
                     Zadie Smith w książce „O pięknie” przedstawia rodzinę, jako byt doskonały, ale ruchomy, dynamiczny, organizm poddany zagrożeniom wewnętrznym i zewnętrznym, w ciągłym dzianiu, przebóstwieniu. I żal jej tego ruchomego piękna, tego święta.

                "O pięknie"
to w pewnym sensie powieść feministyczna. Przedstawieni tu mężczyźni żyją w świecie abstrakcyjnych idei, sporów intelektualnych, wojen, w których stawką jest puchnące ego, sława i władza. W rzeczywistości są słabi i egoistyczni. Wiarołomność Howarda jest tylko zwieńczeniem szeregu niechlubnych cech, koronnym dowodem w sprawie przeciwko niemu. Ale Smith nie idzie na łatwiznę - postacie nie są czarno-białe, a mężczyźni to nie potwory. Tym łatwiej nam w tę historię uwierzyć, tym bardziej staje się dotkliwa.

                    Autorka obala mit poczciwego, poświęconego pasji pracownika uniwersytetu i samego uniwersytetu, jako nobliwej instytucji w ogóle. To bagienko - załatwia się tu osobiste porachunki, knuje, nawiązuje romanse, nienawidzi jak wszędzie indziej. Prócz tego mocno zhierarchizowana i dysponująca pewną niezależnością hermetyczna instytucja to pole do nadużyć. Wysoki stopień naukowy nie tylko nie czyni ludzi lepszymi, ale niebezpiecznie stymuluje ich próżność i wyzwala najgorsze cechy, niezdrowe ambicje, protekcjonalność i egocentryzm. W tym sensie to powieść antyinteligencka. Szczerze rozmawiają tu ze sobą kobiety i to tylko te odległe od świata wielkich idei i intelektualnych dysput.

              Ale "O pięknie" to nie powieść przeciw wszystkim. Żałujemy bohaterów: nieszczęśliwej, poniżonej zdradą Kiki - mądrej i dobrej "królowej życia"; słabego, przerażonego utratą miłości Howarda; zagubionych, neurotycznych dzieci, które dojrzewają w poczuciu totalnej destabilizacji. A jednak Smith lubi ludzi, podziwia ich - są dowcipni i wielowymiarowi. Długie passusy poświęca uważnemu studiowaniu wyrazu twarzy, łamaniu kodów mimiki, dwuznacznym gestom sygnalizującym wewnętrzne dramaty i tajemnice. Przekonanie o nieobliczalności człowieka każe jej rozpatrywać go, jako jednostkę w jakimś sensie surrealistyczną, niezrozumiałą i piękną jednocześnie.

                 Oczywiście są tu też zagadnienia, które Smith prześwietla od lat - kwestia tożsamości, problemy rasowe, konfrontacja różnych filozofii, idei i religii. Ale napisała książkę "do czytania", ani na chwilę nie traci kontaktu z czytelnikiem. Przy tym dysponuje nieprzezroczystym językiem i projektuje fabułę z wdzięcznym rozmachem. Sugestywność i zmysłowość tej prozy są zniewalające.

08 marca 2017

Mam na imię Lucy


„Mam na imię Lucy”

Elizabeth Strout




Tłumaczenie/ Bohdan Maliborski

Tematyka/ Z pozoru to tylko opowieść o kobiecie, która walczy z chorobą i próbuje odnowić relację ze swoją matką. Ale tak jak w każdej z poruszających, wnikliwych powieści Strout, jest w niej wiele, wiele więcej: złożona przeszłość, teraźniejszość, która się powoli rozpada, przepaści między najbliższymi ludźmi, niemożność dostrzeżenia tego, co jest tuż przed naszymi oczami. W książce pojawiają się tematy dobrze znane z innych powieści Strout: problem ze zrozumieniem przeszłości i znalezienia swojego miejsca w nieprzystępnym świecie, nieznośnie bliskie, ale i nieznośnie bolesne relacje matek i córek oraz jak tragedie jednego pokolenia są przekazywane kolejnym.

Główny motyw/ Gdy Lucy trafiła do szpitala, wszyscy spodziewali się, że czeka ją jedynie prosty zabieg. Jednak po operacji jej stan gwałtownie się pogorszył – zamiast wrócić do domu po kilku dniach, Lucy utknęła w szpitalu na długie miesiące. Pewnego dnia do jej pokoju wchodzi niespodziewany gość: matka, z którą Lucy od wielu lat nie miała kontaktu. Kobiety próbują odtworzyć łączącą ich kiedyś więź, rozmawiając o ludziach, których Lucy znała w dzieciństwie. Prawdziwą siłą powieści jest jednak to, co niedopowiedziane – przestrzeń między słowami Lucy wypełnia własnymi wspomnieniami o dorastaniu w małym miasteczku w Illinois, wśród rodzinnych tajemnic i konfliktów; o coraz bardziej rozchwianym małżeństwie; wreszcie, o drodze do zostania pisarką.


Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Mówi się, że dzieci przyjmują okoliczności, w jakich żyją, za normalność […]”.

„Tak wiele w życiu wydaje się domysłem”.

„Istnieją takie detale, które determinują nasze decyzje”.

„Samotny był pierwszy smak, jakiego w życiu zaznałam, który już tam pozostał, ukryty w szczelinach moich ust, jako przypomnienie”.

„[…], kiedy piszesz powieść, możesz napisać ją od nowa, ale kiedy żyjesz z kimś przez dwadzieścia lat, to też jest powieść, której nie napiszesz już z nikim innym”.



                        
                      Wielu z nas żyje w dziwnym, uporczywym, często spychanym do podświadomości poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości. Jesteśmy dorośli, a czujemy się tak, jakbyśmy byli uwięzieni w ciele małego przestraszonego dziecka. Dlaczego nie potrafimy być szczęśliwi? Dlaczego nasze związki nie układają się? Kobiety trafiają ciągle na jakichś „Piotrusiów Panów”! Z jakiego powodu zachowujemy się podobnie jak moja matka lub ojciec? Mimo że stokroć obiecywaliśmy sobie, że będziemy inni. Lepsi. Jednak nie chcemy pamiętać poczucia niesprawiedliwości, upokorzeń, wyśmiewania, bagatelizowania naszych dziecięcych problemów. Staramy się nie myśleć o tym, że nasza siostra/brat byli wyróżniani, traktowani lepiej, że dzisiaj mama czy tata „kochają bardziej” jedne wnuki a inne gorzej, że jako kilkulatkowie byliśmy wyśmiewani z powodu naszej wrażliwości, skłonności do płaczu czy też tuszy, a może rudych włosów.

                       Tymczasem psychologowie niezależnie od pochodzenia zgadzają się z przekonaniem, że aby żyć prawdziwie i spokojnie w dorosłym życiu trzeba się rozliczyć z krzywdą z dzieciństwa, także tą, której dzisiaj staramy się nie pamiętać czy, którą staramy się usprawiedliwiać. To trudne, bo przecież nawet, jako dorosłe dzieci kochamy swoich rodziców. Chcemy myśleć o nich dobrze. I nie chcemy im sprawiać przykrości. Jednak w ten sposób krzywdzimy siebie i własne dzieci. Popełniamy te same błędy i tkwimy w układzie, w którym cierpią najbardziej wrażliwe jednostki – dzieci.

                           Bohaterką książki „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout jest mieszkająca w Nowym Jorku początkująca pisarka przed debiutem, która miej więcej w połowie lat 80. trafia do szpitala. Zaczyna się od wycięcia wyrostka robaczkowego, kończy – z niewyjaśnianych do końca przyczyn- dziewięciotygodniowym pobytem w szpitalu, w trakcie, którego przy jej łóżku nieoczekiwanie zjawia się niewidziana dawno matka, prosta kobieta, z którą rozmowy ograniczają się właściwie do plotek o ludziach z pozostawionej dawno w tyle mieściny w Illinois. Stopniowo odtwarzamy historię młodej Lucy-wrażliwej, zdolnej dziewczynki, której ojciec wrócił z drugiej wojny światowej, jako psychiczny wrak po zabiciu dwóch niemieckich (niczemu niewinnych) chłopców. Ani on, ani matka nie byli w stanie zadbać o podstawowe – materialne i emocjonalne- potrzeby dzieci. Lucy pamięta, jak jako dziewczynka na długie godziny była zamykana w furgonetce w garażu, jak godzinami przesiadywała w szkole odrabiając prace domowe, ponieważ w ich domu (garażu!) było bardzo zimno. Ale główna trauma pozostaje tu nienazwana, jako pisarka świadomie wyrzekała się uczestnictwa we współczesnej kulturze szoku.

                        Lucy, uświadamia sobie, że nikt, kogo spotkała na swojej drodze, nie miał prawa do wykorzystywania jej odmienności- choćby sposobu mówienia czy ubierania się- do tworzenia społecznej dysfunkcji, potrafi się „poukładać” tylko z matką. Choć ta – nawet próbując- nie jest w stanie znaleźć słów, które mogłyby oddać rozmiar krzywdy córki, za którą jest współodpowiedzialna. Wspólne plotkowanie z matką –pomijające tematy tabu, bo Lucy chroni odtwarzającą się między nimi kruchą więź- nie jest tylko błahym gadaniem. Elizabeth Strout chodzi o moc opowieści, o siłę literatury, która pozwala nam wejść na moment w cudzą skórę, stać się kimś innym.
                   

                W książce „Mam na imię Lucy” dostrzegamy opowieść o kimś zepchniętym na dno, kto- za sprawą wewnętrznej siły, ale też napotkanych po drodze ludzi- buduje w sobie poczucie godności, niezbędne, by mógł się stać etycznym człowiekiem i pełnowartościowym członkiem wspólnoty. A w głównej bohaterce, jednej z najpiękniejszych we współczesnej literaturze- odmowę poddania się terrorowi wstydu, który wypycha doświadczenie ”innych”, wykluczonych, kobiet, gejów, poza pole widzenia zadowolonego z siebie społeczeństwa. Dostrzegamy w tej książce siłę literatury tworzonej przez kobiety, którym zawdzięczamy kilka najlepszych powieści w światowej literaturze ostatnich lat. Wreszcie- to także powieść o stawaniu się pisarką!- pochwałą samej literatury, jako narzędzia budowania mostów między ludźmi. Wszak credo Lucy Barton brzmi: „Będę pisać po to, by ludzie czuli się mniej samotni”.
      
                    Powieść została osadzona w czasach prezydentury Regana –tylko pozornie odległych od naszych czasów, w rzeczywistości zbliżonych dyktatem chciwości i próbami budowania wspólnoty kosztem innych, symbolicznych kozłów ofiarnych ( w tej roli zostają tu obsadzone zagrażającej męskiej supremacji feministki i geje, era epidemii AIDS, ucieleśniająca zgniliznę moralną dybiącą na zdrową tkankę narodu). A jednocześnie to powieść na nasze czasy, w których rosną ekonomiczne przepaści, frustracja i gniew.

                    A teraz może kilka słów o samej pisarce. Jej rodzina żyje w Nowej Anglii od niepamiętnych czasów. Znakomicie wykształceni rodzice ( ojciec był profesorem parazytologii, matka wykładała literaturę). Wychowywali ją w prowincjonalnym Maine i New Hampshire. Byli kongregacjonalistami Kościoła protestanckiego. W domu młodej Elizabeth Strout nie było telewizora, było radio, a z czasopism wyłącznie „The New Yorker”.

                   W książce „Mam na imię Lucy” wcale nie chodzi o to, by oskarżać własnych rodziców, ale by przedstawić im własną przeszłość tak, jak ją pamiętamy i uzyskać poczucie, że nasze krzywdy zostały uznane, wysłuchane. W ten sposób – spoglądając przeszłości w twarz, można nareszcie skupić się na przyszłości i przestać żyć w cieniu doznanych krzywd, za których nikt nigdy małego dziecka nie przeprosił, których nikt nigdy nie uznał za ważne i godne uwagi. Rodzic nie kochał prawdziwie i bezwarunkowo. Trudno jest kochać siebie, jeśli nie zostało się przyjętym takim, jakim się jest i jeśli nie było się kochanym bezinteresowną miłością. Jeśli nigdy nie byliśmy „wszystkim” dla matki, trudno być później „kimś wystarczająco dobrym dla siebie”, wtedy zawsze się pragnie miłości i żyje się w poczuciu, że się na nią nie zasługuje. Skoro, bowiem nie otrzymaliśmy jej od rodzica… Jeśli dorosły nigdy nie czuł się prawdziwie kochany jako dziecko, będzie się zawsze odczuwało deficyt miłości i będzie się jej rozpaczliwie pragnąć. Jeśli jednak się ją otrzyma, będzie trudno ją przyjąć, w obawie, że nie jesteśmy jej tak naprawdę godni.