14 listopada 2017

Wybawienie



„Wybawienie”

Jussi Adler Olsen


Autor/ urodził się 02.08.1950 w Kopenhadze, jako Carl Valdemar (Jussi) Henry Adler-Olsen, najmłodszy spośród czwórki dzieci i jedyny syn. Jako pięciolatek otrzymał specjalne królew­skie pozwolenie na posługiwanie się swoim oryginalnym imieniem Jussi. Wiedzę na temat międzynarodowych spisków i chorób umysłowych zdobył w trakcie studiów politologicznych, socjo­logicznych, medycznych i filmowych oraz wcześniejszych doświadczeń ze szpitali psychiatrycznych, gdzie się „wychował” z racji zawodu ojca.

Tłumaczenie/ Joanna Cymbrykiewicz

Tematyka/ Jussi Adler-Olsen w książce „Wybawienie” balansuje niebezpiecznie opisem, którego ksenofobiczne odcienie „zderzają się o mur” szczęśliwej, homogenicznej niegdyś Danii, w której zarodku kłębią się równie mroczne historie jak na ubogich, imigranckich przedmieściach większości krajów. I jak sądzę wiele spośród tych uprzedzeń znajdzie swoje rozwiązanie w kolejnych tomach z serii Departament Q. Autor w książkach o Departamencie Q opisuje także dwuznaczne sytuacje, w które zamieszany jest jego asystent Assad, którego detektyw Mørck podejrzewa, że może mieć coś wspólnego z aranżowanymi małżeństwami czy zabójstwami honorowymi. My z kolei podejrzewany go o konszachty z islamskimi terrorystami, a dwuznacznych sytuacji Adler-Olsen pozostawił wystarczająco dużo, żeby pomieszać naszymi emocjami i przykuć uwagę czytelnika.

 Główny motyw/ W odległym zakątku Szkocji na posterunku policji w Wick przez długi czas na parapecie stała zapomniana butelka z ledwo czytelnym listem. Kiedy wiadomość w butelce w końcu trafia do kopenhaskiego Departamentu Q, zajmującego się sprawami szczególnej wagi, odsłaniają się przerażające zdarzenia z przeszłości. Carl Mørck i jego asystent Assad odkrywają, że wołanie o pomoc, napisane ludzką krwią, jest prawdopodobnie ostatnim znakiem życia dwóch chłopców, którzy wiele lat temu zostali uprowadzeni. Dlaczego rodzice nie zgłosili ich zaginięcia? Czy to możliwe, że jeszcze żyją? Nagle staje się jasne, że sprawca jest wciąż na wolności…

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„[…] dom nie powinien być męczącym miejscem”.

„Złe przeczucia lubią się sprawdzać […]”.

„Coś dziwnego dzieje się ze zmysłem równowagi, kiedy człowiek zaledwie na parę sekund odetnie się zupełnie od świata zewnętrznego”.

„Jeśli chciało się poznać tajemnice innych ludzi, trzeba było zawsze zwracać uwagę na rzeczy, które się odznaczały”.

„Jestem tym, czym uczynił mnie Bóg”.

„[...] na rzeczywistość składa się wiele rzeczy”.

„Rzeczywistość to też to, co się jeszcze nie wydarzyło”.

„Niech mówi o życiu ten, kto znajduje się w godzinie śmierci, ten, kto wie, że ona wnet nadejdzie, ten, kto widzi nadciągającą ku sobie chwilę, w której wszystko przestanie istnieć”.

„W społeczeństwie multimedialnym plotki z czasem rozchodzą się szybciej niż same wydarzenia”.


                            
                   Wszyscy wiemy, jak wielką popularnością cieszą się skandynawskie kryminały. Oprócz Stiega Larssona i jego trylogii "Millenium", są jeszcze Henning Mankell z komisarzem Wallanderem, Jo Nesbø, Camilla Läckberg, Håkan Nesser… Ta lista jest długa, ale znajdują się na niej właściwie jedynie pisarze ze Szwecji i Norwegii. A co z Danią? O autorach z tego kraju nie jest może aż tak głośno, jednak nie znaczy to, że Duńczycy nie piszą świetnych książek w tym gatunku. Oprócz Sary Blædel i Michaela Katza Krefelda coraz większą popularnością cieszy się też Jussi Adler-Olsen, a dokładnie jego seria o Departamencie Q. Na podstawie tych powieści powstają bardzo udane filmy, według niektórych wcale nieodbiegające tak bardzo od znanych produkcji pod szyldem "Millenium". W Polsce wydano do tej pory trzy książki z tego cyklu (ogółem jest ich siedem) – "Kobietę w klatce", "Zabójców bażantów" oraz "Wybawienie". Wszystkie zostały zekranizowane.
           Ale czym tak naprawdę jest ten Departament Q? W Polsce mamy jego odpowiednik w prawdziwym życiu – jest nim Archiwum X, a więc zespół do spraw niewykrytych zabójstw. To jednostka od spraw niemożliwych. Wraca do starych niewyjaśnionych spraw kryminalnych i wykorzystując nowoczesne metody kryminologiczne, próbuje dojść do prawdy. Niedawnym sukcesem mogło pochwalić się krakowskie Archiwum X, z jego pomocą aresztowano sprawcę zabójstwa i pozbawienia skóry studentki z przed 19-tu laty.  Należący do niego pracownicy Wydziałów Kryminalnych oraz Dochodzeniowo-Śledczych zajmują się zbrodniami z przeszłości, śledztwami, które zostały umorzone. Dość regularnie słyszymy o ich kolejnych sukcesach. Departament Q z powieści Adlera-Olsena to bardzo podobna grupa, tyle, że dużo mniejsza. Jeden policjant oraz pomocnik. Później dołącza też do nich sekretarka. Mało imponujące, prawda? Departament Q jest, bowiem traktowany przez duńską policję jak zło konieczne. Rząd przeznaczył na niego pieniądze, ale wśród policjantów tak naprawdę nikt nie wierzy, że po latach może dojść do przełomu w którymkolwiek śledztwie. Chodzi raczej o dopięcie formalności.
            Do urządzonego w piwnicy Komendy Głównej biura gdzie sypie się na głowy azbest skierowany zostaje Carl Mørck – genialny detektyw, który zmaga się jednak z ogromnymi problemami osobistymi. Z wcześniejszych książek poznajemy go, kiedy jego oddział wpada podczas akcji w zasadzkę. Część policjantów ginie, najlepszy przyjaciel Mørcka zostaje sparaliżowany od szyi w dół, a on sam zmaga się z ogromnym poczuciem winy i depresją. Żona go zostawiła, z nastoletnim synem nie potrafi znaleźć kontaktu, w pracy jest totalnie nieprzydatny. Zamiast go zwolnić, przełożeni dają jednak Mørckowi bezpieczną posadę w równie nieprzydatnym jak on Departamencie Q. Do pomocy przydzielają mu syryjskiego imigranta, Assada, który może i nieporadnie mówi po duńsku, ale ma całkiem bystry umysł i kiedy trzeba, potrafi mocno przyłożyć. Mimo początkowej niechęci, rozczarowany życiem detektyw dostrzega w nim dobrego partnera.
                 W opinii wielu czytelników Adler-Olsen pisze coraz lepiej i każda kolejna książka jego autorstwa prezentuje wyższy poziom. "Wybawienie", trzeci tom z serii i ostatni, który wydano w Polsce, zbiera same pozytywne recenzje. Historia jest rzeczywiście bardzo ciekawa i nie powiela motywów prezentowanych we wcześniejszych częściach. Otóż pewnego dnia szkoccy rybacy wyławiają butelkę, która prawdopodobnie zawiera list. Według lokalnych przesądów, odczytywanie takich wiadomości przynosi pecha. Jeden z mężczyzn postanawia jednak oddać butelkę na posterunek policji. Oficer, który ją przyjmuje, stawia znalezisko na parapecie i jedzie do wezwania. Niestety ginie w czasie akcji. Butelka z listem leży tam kolejnych kilka lat. Część osób traktuje ją jak pamiątkę po policjancie, inni boją się ją otworzyć. Wreszcie interesuje się nią pewna urzędniczka. Okazuje się, że w środku znajduje się list napisany w obcym języku ludzką krwią. Przez dość długi czas butelka stała w nasłonecznionym kącie parapetu. Nikt na nią nie zwrócił uwagi, nikt się nie zatroszczył, że znajdującemu się w niej papierowi nie służy światło słoneczne i skondensowana woda, która z czasem osadziła się na wewnętrznej ściance szkła. Nikt nie raczył przeczytać paru na wpół rozmazanych liter, znajdujących się na samym początku, i dlatego nikt się nie zastanowił, co też może oznaczać słowo „POMOCY!”.

Butelka trafiła ponownie w ludzkie ręce przy okazji, kiedy pewien człowiek poczuł się niesprawiedliwie potraktowany z powodu żałosnego mandatu za złe parkowanie, zalał Internet posterunku policji w Wick potokiem wirusów. W takiej sytuacji dzwoniono zawsze po ekspertkę od komputerów, Mirandę McCulloch. Posadzono ją w gabinecie, gdzie bliski łez personel obsługiwał ją, jakby była królową. Ciągle pełne termosy z gorącą kawą, otwarte na oścież okna i radio nastawione na Radio Scotland. Z powodu otwartych okien i łopoczących firan dostrzegła butelkę już pierwszego dnia pracy. „Zgrabna buteleczka”- pomyślała i zainteresowała się cieniem w jej wnętrzu. Miranda potrzymała ją pod światło. Czy na kartce były litery? Trudno było to stwierdzić z powodu osadu kondensacyjnego po wewnętrznej stronie. Miranda dała buteleczkę koledze Douglasowi z Wydziału Technicznego, który potwierdził, że list był napisany ludzką krwią i prawdopodobnie jest wołaniem o pomoc. Kiedy tylko Szkoccy policjanci rozszyfrowali, że list jest napisany po duńsku, cała zawartość została wysłana do Danii, do Departamentu Q w Kopenhadze.
                Departamentowi Q długo zajmuje dojście do pełnej treści wiadomości – przez tyle lat większość liter zrobiła się nieczytelna. Wiadomo tylko, że autor listu, mający imię na literę P, został porwany razem z bratem. Policjanci stwierdzają, że musieli być to mali chłopcy. Nikt w ostatnich 20 latach nie zgłaszał jednak zaginięcia dzieci. List był napisany z błędami, co wskazywało, że ten, kto go pisał nie znał jeszcze ortografii, a więc było to dziecko lub jakiś imigrant uczący się dopiero tego języka. Treść listu brzmiała: „POMOCY!. Dnia. 6 lótego 1996 zostaliśmy óprowadzeni zabrano nas z pszystanku przy Lautropvang w Ballerup- Mężczyzna ma 18. Wzrostu krótkie włosy……– Ma bliznę na praw… Je… niebieską furgonetką. Tata i mama go znają- Fr.d…i na B– grosił nam… on nas zamorduje-… agną…. W … T.. najp….jehalismy prawie przez godzinę…. Az ….nad wodą… B…z…z i Tu pachnie brzydko-….szy….. t …. ry…g… lat. P…….”.
               Departament Q przystępuje do działania i z czasem odkrywa, że porwanym jest Poul Holt uzdolniony osiemnastolatek z zespołem Aspergera. Nauczycielka Poula powiedziała, że 16 lutego 1996 roku, chłopak był ostatni raz w szkole ze swoim bratem, po czym już nigdy do szkoły nie wrócił. Kiedy nauczycielka zadzwoniła do domu rodziny Holtów ojciec odpowiedział, że Poul skończył osiemnaście lat i nie chce dłużej kontynuować nauki. Nauczycielka była tą decyzją bardzo zdziwiona, ponieważ Poul Holt był w jej oczach najpewniejszym kandydatem do Nagrody Nobla. Nauczycielka poinformowała policjantów, że chłopak miał ścisły umysł, natomiast nie posiadał daru do przedmiotów humanistycznych. Tłumaczyłoby to błędy ortograficzne napisane w liście o pomoc z butelki. Ciekawe było też to, że rodzina zaginionych chłopców wyprowadziła się z Dani na północ Szwecji. Rodzice ofiar Martin i Laila Holt byli Światkami Jehowy.
                     Tu dochodzimy do ważnej informacji dotyczącej sprawcy i ofiar porwań. Sprawca „działa” w środowisku wspólnot religijnych takich jak: Świadkowie Jehowy, Kościół Matki Boskiej, Dzieci Boże, Kościół Zjednoczeniowy czy Misja Boskiej Światłości. Z książki dowiadujemy się, że porywacz planuje następne porwanie. Chodzi na nabożeństwa do zboru Kościoła Matki Bożej. Sprawia wrażenie szczerego, przyjezdnego i bogatego pod względem duchowym. Dość przystojny mężczyzna, który przyciąga wzrok kobiet ze wspólnoty. Po upatrzeniu dzieci na ofiary, włamuje się do mieszkań i sprawdza dokumenty potwierdzające majętność rodziny. Jego następnymi ofiarami staną się Samuel i Magdalena… Za każdym razem porwanie i morderstwo „działało”. Rodziny uciekały się do wiary i zanurzały się w niej. Martwe dziecko opłakiwano, a żywych strzeżono. Ich „kotwicą” była historia o próbach, którym został poddany biblijny Hiob. W kręgach swoich wspólnot wyjaśnienie zniknięcia dziecka będzie związane z wyklęciem. Morderca znakomicie potrafił wykorzystywać lęki, dosłowne interpretowanie Biblii oraz nieufność do policji rodzin osób porwanych.
            Jussi Adler Olsen opisuje profil psychologiczny przestępcy. Jest to człowiek, który wychowywany był w środowisku „ortodoksyjnych” wspólnot religijnych. Jego ojciec był surowym kaznodzieją a matka zimną, poddaną i ubezwłasnowolnioną przez męża kobietą. Kiedy jej dzieci wymagały emocjonalnego schronienia „odpychała” je mówiąc za każdym razem, że nie ma czasu, że w tej chwili musi przeczytać „List do Koryntian”. Chłopiec i jego siostra Eva wiedzieli, że nawet najmniejsze zerknięcie w stronę wolności i innego życia stanowi prostą drogę do piekła. Słyszeli o tym w zgromadzeniu, przy modlitwach przy stole i w każdym słowie pochodzącym z czarnej księgi, która niezmiennie czekała w ojcowskiej kieszeni. Szatan czaił się w wymianie spojrzeń. Szatan czyhał w uśmiechu i w każdym dotyku. Kiedy chłopiec coś spsocił, gdy tylko spojrzał na zabawki innych dzieci lub oglądał z wypiekami na twarzy film z Charlie Chaplinem ojciec karcił go słownie: „Ty czarci pomiocie. Niech cię Szatan zabierze, skąd pochodzisz. Niech ogień czyścowy osmali ci skórę i skaże cię na wieczne męczarnie”.  Za karę i religijne nieposłuszeństwo ojciec „dopilnował”, żeby wszystkie rzeczy z jego pokoju zostały wyniesione i ułożone w stos. Zabawki, książki, komiksy, obrazki zwierząt, drobiazgi, które chłopiec nazbierał. Słoiki ze szczypcami krabów, skamieniały jeżowiec i belemnit. Wszystko na zewnątrz i na stos. Przy stosie ojciec wymierzał mu kary cielesne. Pomimo długich pręg na plecach i silnych wybroczyn na karku, nie pisnął ani słowa. Jednak najtrudniej było mu powstrzymać się od płaczu dziesięć minut później, kiedy na podwórzu polecono mu podłożyć ogień pod wszystkie swoje skarby. Tak oto za sprawą źle pojmowanej religijności i pobożności stworzono z chłopca „potwora” późniejszego zabójcę. Był jeszcze młody, gdy zdał sobie sprawę, że potrafi kontrolować uczucia do tego stopnia, by nie było ich widać. Życie w domu pastora przyspieszyło ten proces. Tu nie żyło się w światłości Boga, ale w Jego cieniu. Tu uczucia najczęściej interpretowano niewłaściwie. Radość brano za płytkość, a gniew za niechęć i krnąbrność. Był karany za każdym razem, gdy go źle zinterpretowano. Dlatego zachowywał emocje dla siebie. To się najbardziej opłacało. Od tej pory bardzo mu to pomagało. Kiedy „dołowała” go niesprawiedliwość, a rozczarowania wymierzały ciosy. Dlatego nikt nie wiedział, co w nim siedzi.
               "Wybawienie" w nieco mniejszym stopniu skupia się na grzebaniu w przeszłości. Ten rozpaczliwy list w butelce staje się jedynie wskazówką do rozwikłania zagadki seryjnego mordercy, którego sposób działania wymyka się jakimkolwiek regułom. Jego ofiarami są tylko dzieci z rodzin należących do restrykcyjnych wspólnot religijnych. Kiedy okazuje się, że znowu zaatakował, rozpoczyna się polowanie. Nikt nie wie jednak, z jak niebezpieczną osobą będą mieli do czynienia. On sam mówi o sobie… "syn diabła".
         Autor powieści znakomicie potrafi prowadzić wielotorową narrację. Teraźniejszość miesza z przeszłością, a same śledztwa z wątkami społecznymi. W przeciwieństwie do wielu innych skandynawskich autorów kryminałów, ma też poczucie (czarnego) humoru. Choć Dania uchodzi za idealne miejsce do życia, kraj, który co roku przewodzi w rankingach najszczęśliwszych obywateli, Adler-Olsen pokazuje, że może być to sytuacja pozorna. Mieszka tam zaledwie 5,5 miliona ludzi, niektórzy żartują, że wszyscy powinni się tam znać. Owszem, z widzenia – tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Pod przykrywką neutralnej poprawności ludzie nie dostrzegają czających się w cieniu demonów. Bo po prostu nie chcą ich widzieć. W książkach z cyklu Departament Q większość postaci jest niejednoznaczna, skrywa w sobie zarówno ciemne, jak i jasne strony. Każdy z oprawców ma za sobą historię, która ukształtowała to, kim dzisiaj jest.
                Ludzka psychika nie ma przed Adlerem-Olsenem tajemnic – jest synem znanego psychiatry i od dziecka wyczulany był na takie kwestie. Pisarz wprost przyznaje, że dzieciństwo spędził na terenie szpitali psychiatrycznych, w których pracował ojciec. On sam studiował medycynę, socjologię oraz reżyserię filmową. Widać to w jego twórczości. Seria o Departamencie Q to nie tylko kryminalne łamigłówki, godne najlepszych hollywoodzkich thrillerów, ale też ciekawe społeczne obserwacje i analiza tego, jak zwyczajni ludzie stają się źli do szpiku kości.

07 listopada 2017

Samotne miłości



„Samotne miłości” 

Eshkol Nevo



Autor/ ur. w 1971 r. w Jerozolimie – izraelski pisarz, autor zbioru opowiadań, trzech powieści, poradnika i książeczki dla dzieci. Za swoją twórczość otrzymał między innymi główną nagrodę izraelskiego Towarzystwa Wydawców Książek.

Tłumaczenie/ Magdalena Sommer

Tematyka/ W przesyconej namiętnością i magią powieści "Samotne miłości" autor splata kilka wątków miłosnych, których kulminacja następuje w jednym, szokującym momencie. Powieść, której akcja rozgrywa się w wyimaginowanym mieście na północy Izraela, zwanym Miastem Cadyków (Sprawiedliwych), przedstawia z przymrużeniem oka absurdalne, irytujące i wzruszające aspekty izraelskiej rzeczywistości, snując zarazem uniwersalną historię o samotności, zagubieniu i pragnieniu bycia rozumianym.

Główny motyw/ „Samotnym miłościom” nie przyświecają, bowiem wielkie cele, a tylko chęć przybliżenia lekko zwariowanej, melancholijnej opowieści podszytej Gogolem i Jerome’em. Trafiamy do Miasta Cadyków. Burmistrz Abraham Danino ma wybudować w dzielnicy rosyjskich emigrantów-emerytów mykwę ku czci żony amerykańskiego milionera. Liczy przy tym, że hojny Żyd z New Jersey wesprze jego przyszłą kampanię wyborczą. Na drodze stają jednak nieprzewidziane problemy, a wszystko zmierza do – świetnego zresztą – slapstickowego finału. Ale tak naprawdę to nie Danino jest głównym bohaterem „Samotnych miłości” – najważniejsze role w powieści odgrywa dwoje kochanków, którzy spotykają się po latach, by mieć szansę naprawić to, co kiedyś się zepsuło.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

 „[…] zazdrość może rozżarzyć nawet wilgotne węgle”.

„Wszyscy jesteśmy gwiazdami w filmie, który ktoś robi o naszym życiu!”

„Czasami nie ma jednej prawdy. Zwłaszcza, gdy chodzi o rodzinę. Rodzina to skomplikowana rzecz”.

„[…] mężczyzna, który umie kochać, zawsze będzie mieć powodzenie u kobiet”.

„Odwaga to w gruncie rzeczy inne określenie braku wyboru”.

„Starzy przyjaciele są naszym domem. A czasami więzieniem […]”.

„Nigdy nie wiemy, jak głęboko ktoś utkwił nam w sercu, dopóki nie 
spróbujemy go wyciągnąć”.

„Calusieńki świat jest bardzo wąskim mostem. A przęsłami tego mostu są książki”.

„Czy grzech może być jednocześnie micwą?”.

„[…] ludzie mogą nas porzucić, także gdy wciąż przy nas są. Ich ciało zostaje, ale dusza ulatuje gdzie indziej”.

               
                    Książka „Samotne miłości” Eshkol Nevo zaczyna się niewinnie- od listu, który bogaty amerykański wdowiec Jeremiah Mendelstrum przesyła do burmistrza Miasta Cadyków w Izraelu. W liście informuje, że pragnie ufundować mykwę, rytualną łaźnię, która nosiłaby imię jego zmarłej małżonki. List ten, choć oficjalny, wcale nie jest krótki. Najwyraźniej, bowiem Jeremiah Mendelstrum uległ temu, co spotyka niekiedy osoby biorące pióro do ręki: to ono ich prowadzi, a może przyczyniła się do tego samotność, praprzyczyna wszystkich przyczyn. I tak, choć pierwotnym zamiarem pana Mendelstruma było przedstawienie krótkiej, rzeczowej propozycji, na dwóch pierwszych stronach zaskakująco szeroko rozpisuje się on na temat niedawno zmarłej pani Mendelstrum. Jak wcześniej wspominałem, jego zamiarem było sfinansowanie nowej mykwy w mieście, z pokryciem wszelkich związanych z tym kosztów i ma tylko jeden warunek, choć nie do końca jest to warunek, lecz raczej nadzieja migocąca w nim jak płomień świeczki zapalonej ku czyjejś pamięci, by ten budynek, w którym obok wejścia znajdzie się tabliczka z imieniem jego żony, był gotów do przyszłego lata, gdy zamierza odwiedzić Ziemię Świętą, jeśli Bóg pozwoli. Łańcuch zdarzeń zapoczątkowany ową niewinną prośbą prowadzi do skandalu, który przeorze życie polityczne, towarzyskie i uczuciowe mieszkańców miasteczka.
              Eshkol Nevo w „Samotnych miłościach” zabiera czytelnika do fikcyjnej ortodoksyjnej wspólnoty w Izraelu, w której rytm dnia wciąż wyznaczają tradycja i religia. Do niewielkiego miasteczka, gdzie wszyscy znają przodków wszystkich do kilku pokoleń wstecz, a o pomyślność modlą się przy cudownych grobach cadyków, których w okolicy jest aż za wiele. Dwa lata wcześniej, w dniu przybycia do miasta nowych imigrantów z Rosji, lekcje w szkołach zakończono już o jedenastej. Uczniowie czwórkami pomaszerowali na główną ulicę, trzymając w rękach kartoniki, na których widniały powitalne hasła. Wielu bezrobotnych zrobiło sobie przerwę w dniu bezrobocia i dołączyło do historycznego powitania; prędko zjawili się handlarze z gorącą kukurydzą i zimnymi napojami. Pięć minut przed oficjalnym terminem z ogromnych głośników, ustawionych wcześniej na kilku balkonach, buchnęły tony piosenki „Hawa nagila”, a grupa miejscowych emerytów w mundurach Armii Czerwonej, które urząd miasta specjalnie dla nich wypożyczył z magazynu kostiumów teatralnych, zmierzała powolnym i szacownym krokiem do pierwszego rzędu. Burmistrz oczyma wyobraźni widział ją: Marinę, Olgę, Irinę- nie zdecydował jeszcze, jakie imię będzie nosić- kiedy wysiada z autobusu ostatnia, jej obfity biust stanowi zapowiedź reszty ciała. A może jedna z nich zostanie jego asystentką lub sekretarką? – marzył przez ten cały czas oczekiwania burmistrz. Jakie było zdziwienie burmistrza, kiedy okazało się, że pierwsze autobusy z imigrantami nie dotarły do jego miasta, ponieważ „uciekinierzy” z Rosji woleli zamieszkać w Tel Awiwie, natomiast wszyscy, którzy przyjechali późniejszym transportem to starsi ludzie po sześćdziesiątce, niemający rodzin w Izraelu, albo rodziny nie chciały ich do siebie przyjąć. Tacy ludzie muszą być, z natury rzeczy; obdarzeni wieloma zdolnościami, pomysłami. Problem natomiast był z tym, że ci ludzie nie mówili po hebrajsku do tego wszystkiego opowiadano o pewnym fatalnym wypadku, w następstwie, którego Miasto Cadyków stało się jeszcze bardziej znane w całym Izraelu. Podczas jazdy autokarem kilku podróżnych poczuło silną potrzebę załatwienia potrzeb fizjologicznych i po powszechnej naradzie stłoczyli się obok kierowcy. „Stop! Stop! Stop!” – zawołał jeden z tych, którzy się powstrzymywali, i najwyraźniej to słowo akurat kierowca zrozumiał. I od razu nadepnął mocniej pedał hamulca. Autobus stanął. Blisko połowa pasażerów wysiadła pospiesznie, by ulżyć pęcherzom. Mężczyźni udali się w najbliższe krzaki, kobiety nieco dalej. Po kilku minutach, gdy wrócili po wszystkim, okazało się, że brakuje Anny Nowikowej. Wszyscy pasażerowie rozeszli się po okolicy, by szukać zaginionej. Anna Nowikowa znalazła się ostatecznie wewnątrz częściowo zasypanej, nieokiełznanej dziury w ziemi, na którą przypadkiem nastąpiła i wpadła do środka. Rok później do tej samej pieczary wpadł do środka zabłąkany uczeń jesziwy i z wielkim przejęciem doniesie o niej Radzie Opieki nad Starożytnymi Grobami, która po serii badań ogłosi, że jest to miejsce pochówku cadyka imieniem Szlomo Ha-Tana, i w krótkim czasie grób stanie się celem pielgrzymek wszystkich pragnących uzyskać błogosławieństwo w interesach.
                    
                    Pierwszej zimy po tym, jak nowi przybysze wprowadzili się na osiedle Źródło Dumy, w Mieście Cadyków spadł śnieg. Zwykle śnieg padał tam niemal, co roku. Ale tamtej zimy zaszło niespotykane zjawisko: białe płatki spadły tylko i wyłącznie na nowe osiedle i nie docierały dalej. Z tego powodu uproszczono nazwę osiedla ze „Źródła Dumy” na „Syberia”. Kiedy zapada decyzja, że na tym osiedlu zostanie pobudowana nowa mykwa, losy wszystkich bohaterów splatają się w tragikomiczny sposób. Książka może przypominać „czeski film w Izraelu”, ale kiedy poznamy losy Moszego i Ajelet, Antona i Kati okazuje się, że nad kartami książki musimy się pochylić w większej zadumie i w głębszym zastanowieniu.

                   W Mieście Cadyków przewidywalności i spokoju potrzebował Mosze Ben Cuk, wychowywany w kibucu były oficer Tajnej Jednostki, o której Wszyscy Wiedzą, po burzliwym rozstaniu z miłością życia Ajelet, ustatkował się i spłodził synów i gdyby tylko jeszcze mu się nie wydawało, że wszędzie dostrzega ślady dawnej ukochanej, byłby zupełnie szczęśliwy. Natomiast Ajelet po burzliwym i nieudanym związku z Mosze uciekła do Indii odnaleźć spokój duszy. Włóczyła się, żebrała aż pewnego dnia postanowiła wstąpić do buddyjskiego klasztoru. Tam jednak nie odnalazła psychicznego spokoju i po dwóch latach opuściła jego mury. Nauczyła się panować nad swoja świadomością. Nauczyła się oddychać przeponą i w ten sposób dotleniać mózg. Nauczyła się powtarzać mantry. Nauczyła się przewidywać sny. Tylko jedno się jej nie udało: przestać myśleć o Mosziku. Ajelet postanowiła porozmawiać z rabinem pracującym w New Delhi. Karmiła swój „psychiczny wrzód” słowami „Pieśni nad Pieśniami” i prowadziła dysputy w ośrodku religijnym Chabadu. Na początku wydawało jej się, że inni wiedzą od niej więcej. Jednak pewnego dnia podczas spotkania, na którym rozważa się wspólnie słowa Tory Ajelet nieświadomie „dotknęła” swojego problemu, który powodował jej psychiczny ból.  Zauważyła, że Sara nie jest wspomniana ani razu w rozdziale o ofierze Izaaka. Jej zdaniem to nie jest przypadek. Wszystko, co się tam dzieje, nie mogłoby wydarzyć się w jej obecności. Jaka matka zgodziła się złożyć w ofierze swego syna? Autor tekstu nie chciał wpaść we własne sidła, oznajmiła Ajelet, dlatego zwyczajnie… pozbył się Sary z tego rozdziału. Wszystko wskazuje jeszcze wyraźniej, jak bardzo cała ta historia jest historią męską: tylko mężczyzna może być na tyle fanatyczny, by wziąć do ręki nóż rzeźnicki. I tylko Bóg mężczyzna jest wstanie poprosić o ofiarę z małego chłopca na dowód wiary w niego. Ajelet nie przeżyła żadnego objawienia. Nie musnęło jej skrzydło Szechiny. Ale wspólna nauka napełniła ją spokojem. Postanowiła wrócić do wiary swych ojców. Wyjechała do Ameryki, zamieszkała na Brooklynie z ortodoksyjnymi Żydami, poznała tajemnicę wiary, zmieniała imię na Bat El i została balanit asystentką w mykwie. Co ciekawe w ramach wolontariatu zostaje wysłana prze ortodoksyjną społeczność z Ameryce do pracy w Mieście Cadyków.
                      Anton z kolei szczęśliwy nie jest. Na stare lata wyemigrował z żoną z Rosji do Izraela, ale trafili na bez mała pustynie, gdzie zamiast koncertów słuchają wycia szakali. Żadnego kina, teatru, żeby, chociaż klub szachowy założyć… Ale burmistrz na „Syberii”, jak dowcipnie ochrzczono ich osiedle, klubu nie założy, bo się na mieszkańców obraził: wyobrażał sobie, że jak sprowadzi imigrantów, to znajdzie się wśród nich jakaś hoża Masza czy inna Luba - a dostał wyłącznie niemówiących po hebrajsku emerytów.
                   Eshkol Neco na swoich bohaterów patrzy z ironią, ale też z ogromnym ciepłem. Wszyscy są jakoś niedopasowani, uwierają innych dookoła, zarówno ci żyjący we wspólnocie, która zapewnia im bezpieczeństwo kosztem wolności, jak i ci, którzy wybierają wolność bez poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy też zgodnie z tytułem pragną miłości, choć niektórzy pozostają samotni. Autor swoich bohaterów porównuje do rzadkiego zjawiska zwanego lost solos: pojedyncze ptaki, pojawiają się nieoczekiwanie z dala od zwykłych tras swych przelotów, w rejonie, w którym w ogóle nie powinno ich być. Jakby coś popsuło się w ich wewnętrznym systemie nawigacji, ale może doszło do mutacji genetycznej, różni naukowcy różnie wyjaśniają to wyjątkowe zjawisko, ale żadna teoria nie doczekała się ostatecznej weryfikacji. Książka Eshakol Nevo „Samotne miłości” to lektura smutna, pokazująca jak współczesny Izrael jest tłoczny, że nie jest łatwo znaleźć w nim swoje miejsce. To kraj imigrantów, co tydzień przyjeżdżają setki nowych. I nie jest łatwo stwierdzić, gdzie, kto przynależy. Weźmy arabskiego ornitologa z książki. Nie jest u siebie we własnej wiosce, bo jej mieszkańcom nie podoba się, że kocha ptaki. Żydzi podejrzewają go o szpiegostwo tylko, dlatego, że obserwuje je przez lornetkę. Albo Mosze Ben Cuk, który chce być religijnym Żydem, ale we wspólnocie ortodoksyjnej też go nie chcą, bo nie jest do końca ani aszkenazyjczykiem, ani sefardyjczykiem. Jego jedyną szansą na ożenek jest ślub z dziewczyną, w której rodzinie występują choroby genetyczne. Bohaterowie poruszają się między poczuciem więzi z drugim człowiekiem a świadomością jej braku, przynależnością a szukaniem dla siebie miejsca. A jeśli uda im się zbliżyć do drugiego człowieka, zdarza się mały cud. Przestają być - choćby przez kilka godzin samotni.