20 lipca 2019

Prędkość światła


„Prędkość światła”


Javier Cercas




Autor/ (ur. 1962 w Ibahernando, Cáceres) – hiszpański pisarz, tłumacz literatury, wykładowca uniwersytecki i dziennikarz. Jest Katalończykiem.

Tłumaczenie/ Ewa Zaleska

Tematyka/ Najnowsza powieść Cercasa, stawia nierozstrzygalne pytania o granicę winy i możliwość jej odkupienia. Jest książką bolesną, pełną prawdziwych uczuć. Tak pisać potrafią tylko wyjątkowi prozaicy. Bohater rozpoczyna śledztwo, które doprowadza go do niewielkiej wietnamskiej wioski, leżącej w sielskim krajobrazie nad rzeką Kinh. Co tam się wydarzyło w czasie amerykańskiej interwencji? I dlaczego dla Rodneya wojna nigdy nie dobiegła końca? Demony, które na swych symbolicznych grafikach pokazał Goya, otoczyły weterana ciasnym kręgiem. Cercas przeplata historię żołnierza Falka z opowieścią o prozaiku, którego niszczy sukces. Mówi o cienkiej linii oddzielającej szaleństwo od rozumu, życie od śmierci, miłość od pogardy. Tę linię przekracza żołnierz marines, który w słoneczny dzień wchodzi do wioski zamieszkanej przez starców, kobiety i dzieci. I przekracza ją pisarz, który – zakochany w sobie – sprowadza na rodzinę śmierć.

 Główny motyw/ „Prędkość światła” można uznać za potwierdzenie powiedzenia, że przeciwieństwa się przyciągają. Pierwszy z nich – Rodney Falk – to trzymający się na uboczu życia towarzyskiego weteran wojny wietnamskiej, uznawany przez najbliższe otoczenie za mruka i dziwaka. Drugi to będący alter ego autora początkujący pisarz, który odznacza się sporą pewnością siebie, więc nie ma praktycznie żadnych trudności z odnajdywaniem się w nowym otoczeniu. Dzięki protekcji swego dawnego wykładowcy, Hiszpan otrzymuje posadę na niewielkim uniwersytecie w amerykańskiej Urbanie.  To właśnie tam zaczyna się dość niezwykła znajomość dwóch głównych bohaterów, którzy przez jeden semestr dzielą gabinet na uczelni. Początkowy dystans między nimi, z upływem czasu stopniowo się zmniejsza, nie tylko znajdują wspólne tematy do rozmowy, ale nawet zaczynają się przyjaźnić. Wkrótce jednak ich kontakty zamierają, gdyż niespodziewanie Rodney Falk nie powraca na uczelnię po przerwie semestralnej, a niedługo później drugi z przyjaciół wraca do Hiszpanii. Do ich kolejnego spotkania dojdzie zaś dopiero po wielu latach, kiedy narrator powieści będzie już dość znanym pisarzem, a i w życiu Rodneya także wiele się zmieni…

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Teraz prowadzę życie fałszywe, życie apokryficzne, podziemne i niewidoczne (…)”.

„Ale choćbyśmy bardzo się starali, kłamstwa nie zmienią rzeczywistości (…)”.

„Kto nie jest zajęty życiem, ten jest zajęty umieraniem”.

„Oscar Wilde powiedział, jak wiesz: >W życiu zdarzają się dwie tragedie. Kiedy nie dostajemy tego, czego pragniemy. I kiedy to dostajemy<”.

„Krótko mówiąc: to wariat, który patrzy na rzeczywistość i czasami ją widzi”.

„(…) szczęście doskonałe nie istnieje, tu jednak nauczyłem się, że nie ma też doskonałego nieszczęścia, bo to, że znowu oddychasz, może być źródłem nieskończonego szczęścia”.

„(…) kochać to znaczy być równocześnie dotkniętym szaleństwem i chorobą, na którą jedynym lekarstwem jest czas”.

„(…) w każdym związku nadchodzi taki moment, kiedy ludzie mówią sobie różne rzeczy tylko po to, żeby się zranić (…)”.

„Łatwo jest wskazywać winnych; trudno jest pogodzić się z tym, że winnych nie ma”.

„(…) prawda zawsze jest absurdalna”.

„Trzeba być pierdolniętym, żeby wierzyć, że można zmienić swoje życie, zupełnie jakbyśmy w wieku czterdziestu lat nie wiedzieli jeszcze, że to nie my zmieniamy życie, lecz życie zmienia nas”.



              Koniec lat osiemdziesiątych. Na amerykańskim uniwersytecie w Urbanie, spotyka się dwóch wykładowców – początkujący pisarz i dziesięć lat od niego starszy weteran wojny w Wietnamie, Rodney Falk. Rodney Falk jest tajemniczym mężczyzną. Małomówny i nietowarzyski, z wyglądu przypomina nieokrzesanego farmera – a jest jednym z najbardziej oczytanych ludzi na uniwersytecie w Urbanie. Przez jeden krótki semestr dzielą gabinet na uczelni, razem uczęszczają na zajęcia z języka katalońskiego, w końcu się zaprzyjaźniają. Gdy nadchodzi przerwa świąteczna, Rodney znika bez śladu.

            Kilka dni po tym zniknięciu bohater uświadamia sobie, że Rodney był dla niego zbyt ważny i nie może, ot tak, wymazać go ze swojego życia, w dodatku na uniwersytecie w Urbanie wszystko sprzysięgło się, żeby mu o nim ciągle przypominać. Tak, więc, mimo że Rodney ulotnił się całkowicie, w rzeczywistości był bardziej obecny w jego życiu niż przedtem, zupełnie jakby stał się upiorem. Tak czy inaczej, nie minęło dużo czasu, a bohater nabrał przekonania, że musi dowiedzieć się czegoś więcej o swoim przyjacielu. Pojechał do Rantoul, rodzinnej miejscowości Rodneya, jednak początkowo  jego ojciec nie chciał z nim rozmawiać. Dopiero kilka miesięcy później, ojciec Rodneya zadzwonił do niego i zaproponował spotkanie.

            Ojciec Rodneya ciągle mówił, w popielniczce obok piętrzyły się niedopałki, na stole stał dzbanek z kawą oraz sterta wymiętych listów ze stemplem pocztowym armii amerykańskiej, nadanych w Sajgonie, a także w różnych miejscach półwyspu Batagan. Korespondencja obejmowała okres mniej więcej dwóch lat i prowadzona była przez jego dwóch synów: Rodneya i Boba, ale przede wszystkim przez Rodneya. Było tych listów bardzo dużo, zostały ułożone chronologicznie i umieszczone w trzech czarnych, tekturowych teczkach zapiętych na gumkę. Ojciec Rodneya wręczając je swojemu gościowi powiedział: „Mnie nie są już do niczego potrzebne. (…) Niech pan je zatrzyma. Zrobi pan z nimi, co uzna za stosowne”.

            Od tamtego wiosennego popołudnia, które bohater spędził w Rantoul z ojcem Rodneya, minęło szesnaście lat. Od szesnastu lat starał się to zrozumieć, tłumaczył sobie, że ojciec Rodneya powierzył mu te listy od swoich synów, bo wiedział, że zostało mu już niewiele lat życia i nie chciałby, żeby trafiły w ręce kogoś przypadkowego. Kogoś, kto mógłby je po prostu wyrzucić na śmietnik.  W ciągu tych szesnastu lat, bohater czytał je wiele razy. Listów Boba było znacznie mniej, miały charakter zwięzły, uprzejmy i powierzchowny, jakby wojna w Wietnamie pochłaniała wszystkie jego myśli oraz całą energię, a reszta stanowiła coś na kształt iluzorycznego tła; listów Rodneya było natomiast bardzo dużo. Obfitowały w szczegóły, a sposób ich pisania zdradzał stopniową ewolucję, jaką przeszedł na przestrzeni spędzonych w Wietnamie lat.

            Teraz, zatem następuje historia Rodneya albo, co najmniej taka jego historia, jaką narratorowi - tamtego wieczoru - opowiedział ojciec przyjaciela, i jaka wyłaniała się z korespondencji Rodneya oraz jego brata Boba. Nie ma zasadniczych rozbieżności między tymi dwoma źródłami. Rodney urodził się czterdzieści jeden lat wcześniej. Od samego początku Rodney i Bob, byli swoim dokładnym przeciwieństwem; z biegiem czasu ta różnica tylko się pogłębiła. Obaj mieli po ojcu siłę fizyczną i mocny charakter, ale tylko Bob czuł się z tym dobrze i potrafił wykorzystywać. Rodney tymczasem zdawał się traktować te przymioty nieledwie jak dopust boży, dar, ale i karę, coś, czemu trzeba się przeciwstawiać, ale i akceptować, jak wrodzoną chorobę. Jako dziecko Rodney był ekstrawertykiem do granic naiwności, spontanicznym, czułym, wybuchowym, i ten prostoduszny charakter w połączeniu zarówno z pasją czytania, jak i ze znakomitymi wynikami w nauce sprawił, że stał się zdecydowanym ulubieńcem ojca. Bob – przeciwnie, aby ugrać coś na ojcowskich wyrzutach sumienia - z powodu faworyzowania Rodneya -przyjął w stosunkach z rodziną postawę obronną i zdystansowaną. W połowie 1967 roku, Bob zaciągnął się na ochotnika do marines i kilka miesięcy później wylądował w Sajgonie jako żołnierz Pierwszej Dywizji Piechoty. Wszystkich zaskoczył swoją decyzją; ojciec Rodneya nie wykluczał, że jej powodów należało upatrywać w dwóch różnych, lecz uzupełniających się sprawach: w niemożności sprostowania studiom medycznym, które rok wcześniej Bob rozpoczął- nie tyle z powołania, co z depresji- chciał udowodnić samemu sobie, że potrafi dorównać ojcu, oraz powodowany pragnieniem, by poprzez ten nagły akt odwagi zaskarbić sobie podziw rodziny. Rodney, znając Boba lepiej niż rodzice, nie był zaskoczony jego decyzją. Jednak napawała go ona przerażeniem i jako jedyny członek rodziny, który wiedział wcześniej, że brat nosi się z zamiarem wstąpienia do armii, robił wszystko, by go od tego odwieść, a gdy już zapadła decyzja, by namówić go do jej odwołania. Nie powiodło mu się. Rodney studiował wtedy w Chicago filozofię i literaturę, tak więc uległ pacyfistycznym nastrojom panującym w kampusie uniwersyteckim. W chwili, gdy Bob wstępował do wojska, Rodney z całą pewnością miał już wyrobione zdanie na temat tego, co działo się w Wietnamie.

Kiedy latem, po ukończeniu studiów Rodney przyjechał na kilka dni w odwiedziny do Rantoul, otrzymał powołanie do wojska. Mógł się tego spodziewać, co nie znaczy, że nie wpadł w panikę. Rodney wiedział, że nie ma żadnego prawdziwego usprawiedliwienia, które wybroniłoby go przed wojskiem. Tak, więc pierwsze miesiące Rodneya w Wietnamie nie były trudne. Pomógł mu szczęśliwy los. W odróżnieniu od swojego brata, wysłanego od razu na front, wyrokiem losu, którego nie rozumiał, został skierowany, jako podkomendny do instytucji zajmującej się organizowaniem rozrywki żołnierzom. Jednak śmierć Boba wszystko zmieniła. Rodney odrzucił na piśmie możliwość zakończenia służby wojskowej oraz powrotu do domu- po śmierci brata przysługiwało mu to na mocy prawa- i złożył prośbę o wcielenie do oddziału bojowego. W żadnym z listów nie wyjaśnił powodów tej decyzji. Jego batalion stacjonował w bazie niedaleko Danang, ale wracali tam tylko na odpoczynek, bo przez większość czasu prowadzili działania operacyjne w rejonie. Za dnia brodzili w wodzie po polach ryżowych i przeczesywali dżunglę w dusznym, wilgotnym, pełnym komarów upale. Podczas tropikalnych ulew, utytłani błotem po sam czubek głowy, gryzieni przez pijawki, odżywiając się konserwami, lepcy od potu, wyczerpani, obolali, cuchnący po całych tygodniach bez mycia, skupieni wyłącznie na tym aby przeżyć. Później ojciec Rodneya zdołał się jedynie dowiedzieć, że w tamtym czasie jego syn, który kiedyś studiował filozofię i literaturę na uniwersytecie, walczył z partyzantami w elitarnym oddziale Tiger Force, wchodzącym w skład pierwszego batalionu 101 Dywizji Spadochronowej. Podczas tych sześciu miesięcy, musiał dużo częściej niż przedtem brać udział w walkach, bo kiedy pod koniec lata 1969 roku wracał samolotem do kraju, miał pierś pokrytą licznymi medalami. Były wśród nich: Srebrna Gwiazda za odwagę oraz Purpurowe Serce, przyznawane wszystkim rannym w czasie służby żołnierzom.  To właśnie uszkodzone biodro stanowiło trwałą pamiątkę i symbol wydarzeń, które naznaczyły Rodneya na resztę jego dni.  Do końca życia utykał, garbił się i poruszał z wyraźnym trudem, przez co sprawiał wrażenie człowieka przegranego, oszukanego przez los.

            Rodney po Wietnamie miał niewątpliwie dużo więcej - niż w latach studenckich powodów, by uważać tę wojnę za rodzaj politycznego fortelu, skrzętnie przygotowanego przez będących u władzy fanatyków. To właśnie oni, odwołując się do tradycyjnych wartości, naginali i preparowali fakty, dopasowując je do własnych celów. Z drugiej strony kwestia opowiedzenia się za czy przeciwko wojnie, została zredukowana – w oczach ojca Radneya – do rangi czegoś nieistotnego, wręcz błahego, wobec największej zbrodni Stanów Zjednoczonych – zbrodni obojętności. Zimnej, beznamiętnej obojętności, z jaką wysyłano młodych ludzi, w zasadzie jeszcze chłopców, na pewną śmierć, jeśli nie z ręki wroga , to z okoliczności w jakich się znaleźli. Zostawiano ich własnemu losowi gdzieś na końcu świata, chorych, wycieńczonych, odchodzących od zmysłów, oszalałych, szamocących się ze sobą i walczących z cieniem na spalonej ziemi. Rodneya prześladowały także wyrzuty sumienia za zbrodnie, które popełnił w Wietnamie. Aby rozliczyć się z przeszłością, wiele lat po wojnie postanowił wystąpić w reportażu filmowym, dotyczącym zbrodni dokonanych przez oddział 101 Dywizji Spadochronowej amerykańskiej armii w wioskach Quang Ngai i Quang Nam. 

            Książka nie dotyczy tylko wojny w Wietnamie. Wojna wietnamska została wykorzystana do zilustrowania przesłania autora, o tym, jak zdrowy i ambitny młody człowiek, może przerodzić się w potwora, z powodu trudnych warunków. Podobnie jak sukces i sława mogą być również bardzo szkodliwe dla człowieka. To „rzeczywistość zła, niemożność odkupienia” i katastrofa sławy. Cercas sugeruje w swojej powieści, że można osiągnąć sukces bez popadania w narcyzm. Narrator analizuje siebie i swojego przyjaciela Rodneya w całej powieści i cieszy się z długich konwersacji na różne tematy, między innymi te, dotyczące literatury.  To nie jest jednak tylko opowieść o wojennej traumie i jej wpływie na życie Amerykanina, który nie jest w stanie funkcjonować w społeczeństwie po powrocie z Wietnamu. To przede wszystkim powieść o roli niedopowiedzeń, o akcie twórczej kreacji, o nazywaniu rzeczywistości, o stwarzaniu jej na nowo i o mówieniu o tym, czego nie można tak naprawdę wyrazić słowami. Piękna historia o męskiej przyjaźni, o istocie pisarstwa, o sukcesach i życiowych porażkach, ale przede wszystkim o niespotykanej więzi i empatii, dzięki którym powstaje tak czytelna fabuła, złożona z tylu pozornie nieczytelnych przesłanek.

            Co łączy obu mężczyzn poza tym? Obaj w pewien sposób uciekają od samych siebie i od własnych traum. Obaj cierpią z powodu samotności, chociaż jest to zupełnie inna samotność. Falk przeżył wojnę w Wietnamie. Dowiedział się tam o śmierci brata, doświadczył tak wielu okrucieństw i absurdów, że w końcu sam poddał się ich destrukcyjnym wpływom. Jego hiszpański przyjaciel, szukał w Stanach Zjednoczonych zapomnienia i także ucieka od samego siebie. Ucieka od przeżycia żałoby po stracie w wypadku samochodowym żony i syna. Wracając do Hiszpanii, rozpoczyna życie, którego nie planował i nie chciał realizować. Obaj na swej drodze życiowej spotkają bliskich im ludzi, mają żony i synów, ale najbardziej przejmująca bliskość powstaje między nimi. Mimo tego, iż jest w niej jednocześnie sporo szorstkości. Z czasem bohater zamienia się w narcystycznego kobieciarza, traci żonę i dziecko. Pod koniec „wojny z samym sobą” widzi, że jego życie jest tak samo zrujnowane jak życie Rodneya: jedyne, co może teraz zrobić, to opowiedzieć historię, której wcześniej nie potrafił nikomu przekazać, a tym samym dopuścić ją do swojej świadomości. Pisarz ma nadzieję odnaleźć siebie, stając się głosem swojego przyjaciela; ma nadzieję uratować się - od bycia narcyzem, „duchem”, moralną i emocjonalną porażką we własnych oczach - poprzez identyfikowanie oraz wzmacnianie podobieństw między swoim doświadczeniem życiowym, a przeżyciami Rodneya. Cercas próbuje te relacje opisać w taki sposób, że skupia się głównie na aspektach, których w nich brakuje. Tak też powstaje opowieść o Rodneyu – nazywając wszystko to, czego nie można odnaleźć, zrozumieć, nazwać i określić. Losy Rodneya Falka i narratora okazują się symetryczne, obaj muszą poradzić sobie ze swoimi tragediami i z mroczną stroną własnej osobowości.

            „Prędkość światła” jest tak dobrze opowiedziana, że ​​przeczytałem ją dwa razy. Znaleźć w niej można wiele mądrych słów o życiu i umieraniu.  Książka jest interesująca jeszcze z innego powodu, polega na „mówieniu”, a nie na „pokazywaniu”, o czym często zapominają pisarze. Postacie są prawdziwe, a ich doświadczenia- całkowicie wiarygodne. Trauma wojenna Rodneya, jest trafną metaforą wyniszczających i zgubnych skutków wojny. Javier Cercas zgadza się, że w powieści jest wiele momentów uniwersalnych, które dotyczą także wojen w Afganistanie czy Iraku. „Wszystkie wojny to ta sama wojna”, napisał w jednym z listów Rodney. Można wreszcie czytać „Prędkość światła”, jako powieść o literaturze - jest to zasadniczo książka o pisaniu książki, historia pisarza i jego tematu. Czytelnik śledzi bowiem, nie tyle samą historię, ile drogę, jaką przejść musiał do niej narrator. Cercasa wyraźnie fascynuje wizja literatury, jako schronu przed życiem i radzeniem sobie z traumą.

Amerykanie wciąż nie bardzo potrafią o tym wszystkim spokojnie rozmawiać. W ciągu minionych 30 lat, przeżywali falę wielkich debat na temat wojny wietnamskiej i okresy zapomnienia tego problemu. Ale syndrom klęski wietnamskiej, utrzymywał się w społeczeństwie amerykańskim przez wiele lat. W miarę, jak stopniowo wychodziły na światło dzienne szokujące szczegóły działań militarnych, i zachowań polityków, (którzy, zdaniem współczesnych historyków, już w połowie lat 60. powinni wiedzieć, że wojna w Wietnamie jest przegrana, i niepotrzebnie pchali nadal do Indochin setki tysięcy żołnierzy) Amerykanie tracili wiarę w mit wyższości swojego kraju nad resztą świata. Dowiadywali się, że codzienną chorobą ich armii w Wietnamie były: brak koleżeństwa, pogarda dla wrogów, okrucieństwo i cynizm. Na pierwszą linię walk rzucano - w nieproporcjonalnie wysokiej liczbie - żołnierzy pochodzenia murzyńskiego i latynoskiego, że spośród 43 tys. wyższych oficerów, którzy przewinęli się przez Wietnam w starciach zbrojnych, zginęło raptem 210 (!), podczas gdy masowo ginęli szeregowcy pchani do walki bez swoich dowódców. Rodziło to strach i szaleństwo. Nawet rzecznik armii amerykańskiej przyznał w końcu, że w Wietnamie, co najmniej 50% żołnierzy USA przyjmowało systematycznie heroinę. Mnożyły się akty buntu i niesubordynacji, z 250 w roku 1968 do np. 512 w 1970 r.

            Trudna psychologicznie i społecznie była rola weteranów wojny wietnamskiej. Problemy z przystosowaniem byłych żołnierzy do życia w normalnym społeczeństwie, pogłębiała młodość weteranów Wietnamu. Jeśli podczas II wojny światowej przeciętny wiek amerykańskiego żołnierza wynosił 26 lat, to w Wietnamie było to zaledwie 19 lat! Nieprzygotowani do życia młodzi chłopcy, byli dosłownie psychicznie i moralnie tłamszeni na polu walki. W efekcie cierpieli na psychozy, czy  wyobcowanie społeczne. Socjolodzy pisali o „pokoleniu wietnamskim”, które „odbija się od ostracyzmu i tonie w odmętach agresji i buntu”. Nastroje te wiernie przedstawił w swojej książce „Zraniona generacja” Robert Muller, założyciel Weteranów Wietnamu, pisząc m.in.: „Gdzie są przywódcy? Gdzie są politycy, którzy wysyłali nas na wojnę? Nie mogę dostrzec, odnaleźć tych żartownisiów. Oni nie chcą nawet myśleć o tym, co próbuję im powiedzieć o samopoczuciu wietnamskich weteranów”.








30 czerwca 2019

Ucho igielne


„Ucho igielne”


Wiesław Myśliwski




Autor/ (ur. 25 marca HYPERLINK "https://pl.wikipedia.org/wiki/1932"1932 w Dwikozach) – polski pisarz, dwukrotny laureat Nagrody Literackiej „Nike” (1997, 2007); wychodząc ze źródeł chłopskiego doświadczenia i chłopskiej mowy żywej, wpisuje swoje kreacje w krąg uniwersalnych praw i prawd o świecie oraz ludzkiej egzystencji.

Tematyka/ Co by było, gdybyśmy spotkali siebie samych z młodości? Taki jest punkt wyjścia – w sandomierskim Uchu Igielnym, w wąskim przejściu na schodach, bohater stary spotyka siebie młodego i w całej książce te dwie perspektywy wzajemnie się przeplatają. Obaj czekają na dziewczynę, która kiedyś zniknęła. Wołano na nią „Żydówka”. Poszukiwanie dziewczyny (i cień sandomierskiego getta) staje się motywem łączącym całą tę powieść, która rozpada się na wiele osobnych historii. Błądzimy po zakamarkach przeszłości, która tak na prawdę nie jest przeszłością. W „Uchu Igielnym” nie ma bowiem czasu, wszystko dzieje się jednocześnie. Życie bohatera składa się z historii, które mogły wydarzyć się zawsze i przytrafić właściwie każdemu. A jednocześnie jest to opowieść bardzo polska, kładzie się na niej cień wojny i Zagłady. No dobrze, ale co może wyniknąć ze spotkania samego siebie na gruncie innej płaszczyzny czasu?  Otóż właśnie niewiele – nie da się nic przekazać, a co gorsza, okazuje się, że nie ma żadnej ciągłości, składamy się z wielu osób, a nie z jednej. Okazuje się, że budujemy obraz swojego życia ze złudzeń, przeinaczeń. Taką summę życia bohatera przynosi nowa powieść Myśliwskiego. Zamiast podsumowania dostajemy dekonstrukcję, na tym polega przewrotność. Co więc zostaje z życia? Opowieść. Jesteśmy, póki opowiadamy siebie. „Życie człowiek nosi w sobie. Nie opowie, to go nie ma”.

 Główny motyw/ Bohater powieści uczy się sztuki przetrwania, w niekoniecznie przyjaznym środowisku. Po latach, już jako znany profesor historii średniowiecza, dostrzega znamienne paralele wśród obyczajów ówczesnych ludzi i współczesnych. Uświadamia sobie prawdy odwieczne, jak choćby tę, wypowiedzianą przez prostą, steraną życiem kobietę: "skąd się biorą sanitariuszki na wojnie? Z rozpaczy po zawiedzionych miłościach". Tytuł „Ucho Igielne" autor zapożyczył od nazwy dobrze znanego zabytku, jakim określa się Furtę Dominikańską w Sandomierzu, czyli w mieście swojej gimnazjalno-licealnej młodości. Zdobiący okładkę obraz furty jest dziełem Stanisława Baja. 

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Starzy ludzie lubią jednak odwiedzać miejsca, których nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek były”.

„Niestety, starcze tęsknoty bywają groźne”.

„Dawno, niedawno, ale jak się kochało, to dalej się czeka”.

„Jest ktoś taki, kto nigdy nie kochał?”.

„Jeśli się kocha, zawsze jest się tym samym. Gdyby człowiek to wiedział w młodości, inaczej by żył. A tak niejedno zmarnuje. A najczęściej miłość”.

„Prawdę mówiąc, każde życie jest powtarzaniem życia po kimś. Przeszłość nas wyprzedza, musi pan to wiedzieć, ciągniemy się za nią. Bo któż by nadążył za życiem”.

„Wszystkie pytania, jakie w życiu sobie zadajemy, sprowadzają się do tego jednego, czy warto było”.

„Tylko proszę pamiętać, że młodość potrafi długo zwodzić”.

„Nikt zresztą nie zaczyna życia od siebie”.

„Życie to błądzenie za sobą bez nadziei, że się kiedykolwiek siebie odnajdzie”.

„Pustka to coś najgorszego, co nas może spotkać. A zaradzić jej tylko można, żyjąc w czyimś życiu”.

„Są takie chwile, które niczym słońce w soczewce skupiają w jeden punkt całe życie, wypalając w nas już na zawsze ślad. Kto wie, czy nie dla takich jedynie się żyje, nie dla iluś tam lat”.

„Nie powinno się jednak odwiedzać dawnych miejsc, bo to nie są już te same miejsca. Miejsca jak wszystko przemijają”.

„Poza tym niektórzy, doszedłszy do Ucha Igielnego, przystawali, jak gdyby po połowie życia, bo przeważnie wtedy nachodzą nas pierwsze lęki przed  przyszłością i zaczyna się człowiek oglądać za przeszłością”.

„Trywialność i wzniosłość to niemal siostry syjamskie”.

„Cóż, człowiek chciałby odkryć początek swojego losu nawet w niekiełkującym jeszcze ziarnku. Niestety, początek jest z natury swojej nie do uchwycenia, można rzec, niezauważalny, więc kto wie, czy to nie koniec ustanawia dopiero początek”.

„W dzieciństwie, gdy się coś wyryje w pamięci, nigdy już tej pamięci nie opuści. Człowiek odkrywając swoją obecność na świecie, jeszcze się wszystkiemu dziwi, a zdziwienie to korzeń pamięci. Niestety, wraz z latami korzeń wysycha, tak że w końcu nic nas już nie dziwi”.

„Z samych snów mógłbym ułożyć swoje życie i pewnie ciekawsze niż to na jawie, bo czym jest życie, gdy wszystko wydaje się już tylko snem?”.

„Wszyscy jesteśmy rodziną wobec śmierci”.

„(…) w młodość to wiara, że się zawsze młodym będzie”.

„Do dziś najgorsze myśli nieraz mnie trapią, że może tak się umiera. Po prostu nie przyjdzie się, nie odpisze na list, nie podniesie się słuchawki telefonu”.

„(…) historia to nie przeszłość. Jakkolwiek byłaby odległa, zawsze dzieje się teraz, za naszego życia”.

„Tylko że ten pani Bóg zbudował świat, który my teraz z gruzów podnosimy”.

„Za prawdę już niejeden poszedł za kratki. A za kłamstwo nie słyszałam, żeby ktoś siedział”.

„Współczesność to nie historia, to walka o historię, gdyż każdy chciałby się wznieść na jej szczyt”.

„Całe życie trzeba najpierw przeżyć, żeby móc się na nie powoływać”.

„Nawet dziewice są dzisiaj mianowane! I jak ma być dobrze?!”.

„Zresztą czy nie wszyscy występujemy w jakichś rolach, i to te role za nas żyją?”.

„Prawda portretów i prawda życia to różne prawdy, panie profesorze. Jak na tych wszystkich portretach pięknych dam i dostojnych mężów w pałacu”.

„Bez płaczów nie wiedziałbyś, co to życie. Płaczu nie musi być widać ani słychać. Płacz to jak krew, nie czujesz, że w tobie płynie. Śpisz, a on płynie. Możesz się śmiać, a płynie”.

„Po nikim tak człowiek nie widzi dokładnie starości, jak po starzejących się ojcu, matki”.

„Lubimy bajki nie tylko w dzieciństwie. Bajki to odtrutka na trudną nieraz do zniesienia codzienność”.

„Świat skurczył się niemal do podwórka i dalej się kurczy”.

„Przypisywanie sobie cnoty niewinności to brak zrozumienia dla naszych związków ze światem”.

„I pomyśleć, że potomkowie chłopów pańszczyźnianych restytuują dzisiaj feudalizm”.

„Niestety po reklamach najlepiej widać, jak nisko upadł rozum”.

„Przystosowanie jest, bowiem warunkiem istnienia. Jeśli człowieka nie stać na to, płaci najczęściej cenę, która jest ponad jego miarę”.

„Przeszłość zawsze się podporządkowuje obecnie przeżywanej chwili”.

„(…) siebie człowiek nigdy nie słyszy fałszywie”.

„Bo nieść na rękach nagość, to nie to samo, co ją widzieć”.

„Sny wiedzą dużo więcej o nas niż my sami o sobie wiemy”.

„(…) mam wątpliwości, czy pamięć może być gwarantem naszej tożsamości”.

„Czy Ziemia już za mała jest dla ludzi, czy po prostu nie wiedzą, jak na niej żyć?”.

„Z tej samej ziemi jesteśmy, z tego samego świata, z tych samych grzechów”.

„Pragnienia z dawnych lat przechowują się w nas do starości niczym w skrzyni. I od czasu do czasu dają znać o sobie”.

„Bo na co spojrzysz, kicz. Cały świat jeden wielki kicz. Wszyscy jesteśmy kiczem zarażeni. To i Boga nie potrafimy sobie inaczej wyobrazić, tylko jako kicz. A czy można wierzyć w kicz? Może jeszcze tylko wśród ślepców dałoby się znaleźć geniuszy”.

„Ja mam zasadę, starzejesz się, zmień żonę i lat ci ubędzie. Można w ten sposób dociągnąć, ho, ho”.

„Musiało to być coś bolesnego, zwykłych urazów nie przechowuje się przecież przez tyle lat, a tym bardziej do starości”.

„Jeśli świat nie potrzebowałby sztuki, Bóg nie stworzyłby kobiety”.

„Według mnie Bóg powinien być kobietą. Bo kto rodzi świat? Kto cierpi za świat? Kobieta. Ona jest naszym losem. My, mężczyźni, jesteśmy tylko od wojen, rewolucji i różnych zawieruch. Nasza siła to tylko złudzenie. Bóg przelał swoją moc na kobiety”.



„Furta Dominikańska” zwana również „Uchem Igielnym” jest ostatnią istniejącą furtą w murach obronnych Sandomierza. Obie nazwy są wymienne: „Ucho Igielne” ze względu na kształt furty przypominające ucho igły. Zwężone na dole i rozszerzające się ku górze, natomiast nazwa z członem „Dominikańska” odnosi się do faktu, iż dawniej było to miejsce ułatwiające komunikację pomiędzy braćmi z dwóch klasztorów dominikańskich. Tego wewnątrz murów obronnych i tego poza nimi. Umożliwiało też ucieczkę, czy też ukrycie się w murach miasta. Odmienne od czterech bram wjazdowych, wąskie, ze względów bezpieczeństwa. „Ucho Igielne” stanowi niezwykle urokliwe miejsce do fotografii. Pamiątkowe zdjęcia robią nowożeńcy, zakochani, znajomi. Jest opowieść, mówiąca o tym, że czasami „Ucho Igielne” lubi zamknąć się, szczególnie wtedy, gdy przechodzi przez nie osoba mająca wiele na sumieniu.

Każdy człowiek dochodzi do takiego etapu w swoim życiu, w którym musi przejść przez życiowe „Ucho igielne”. „Czas i przestrzeń są ramionami, które zamykają w sobie całą rzeczywistość. Nie możemy pojąć żadnej rzeczy realnej inaczej jak tylko w warunkach czasu i przestrzeni"– stwierdza niemiecki filozof Ernst Cassirer. Wciąż wierzymy, że każdy musi przejść przez tak zwany kryzys wieku średniego. Jednak dla wielu z tych, którzy osiągnęli to „ucho igielne” w wieku 40 lub 50 lat, to, co faktycznie przeżywają, jest tak naprawdę „przebudzeniem”. To szansa, aby odłożyć na bok stare wierzenia, stereotypy i sposoby robienia różnych rzeczy. To czas na ponowne wymyślenie siebie i zaplanowanie nowej, lepszej drogi na przyszłość. Jeśli istnieje słowo, do którego nadużywania ludzie przejawiają wyjątkową skłonność, to jest to słowo „kryzys”. Są kryzysy społeczne, kryzysy gospodarcze, kryzysy kulturowe, nie wspominając już o wszystkich naszych osobistych kryzysach. Zamiast być czymś, co dzieje się z konkretnego powodu, lub tylko sporadycznie przez całe nasze życie, jesteśmy przekonani, że ludzie żyją w stałym stanie zmian, kryzysów, wzlotów i upadków. Wkraczając w ten okres życia, nie możemy liczyć na żaden telos, żaden cel. Stoi przed nami zadanie przebudowania na nowo tak fundamentalnych pojęć, jak rodzina, Bóg, człowiek, dusza, miłość, przyjaźń. Wszystko to musimy zintegrować ponownie, lecz już w zupełnie innym wymiarze.

Dojrzałość, bo sam nie lubię słowa „starość” (ponieważ jest to stan ducha a nie ciała) jest w historii cywilizacji i kultury doświadczeniem progowym. Podobnie jak dzieciństwo, łączy się z powrotami do natury, lecz w tym szczególnym przypadku odbywają się one w odwróconym porządku, à rebours. W tym sensie można powiedzieć, że filozofia dojrzałości-starości-  wiązałaby się z pewnym rodzajem ironii egzystencjalnej. Dzieciństwo, ale odwrócone; młodość, ale narzucana jakby gwałtem, ponieważ nie prowadzi do niej żadna chwila inicjacji, ani przejścia. W dojrzałość-starość - po prostu się zanurzamy. Jest to jak obcowanie z tajemnicą, zmaganie z niebytem. Czy „wydrzemy” temu niebytowi transcendencję? To właściwa stawka tej próby, choć każdy przechodzi ją indywidualnie, z osobna. Wkraczając w starość (wciąż, znowu) nie wiemy, czy Bóg jest, czy istnieje. Czy nasze wybory życiowe były słuszne, czy kochaliśmy przez całe życie odpowiednią osobę, czy też nie? Ten obraz zależy wprost od starcia z najpóźniejszym okresem naszego życia. To świadczyłoby o tym, że mamy do czynienia z młodością na opak, ponieważ z początku nie posiadamy żadnej metafizycznej gwarancji. Jest jednak pustka, którą należy wypełnić. Wypełnianie zaś odbywa się nie w atmosferze inicjacji czy epifanii. Człowiek dojrzały-starzec przeżywa te chwile w realistycznej samotności, jest zdany wyłącznie na siebie.

„Poza miłością nie ma nic, tylko śmierć. Miłość jest najwyższym stanem mądrości, na jaki stać człowieka. Ona z istoty swojej jest mądrością” - mówi Wiesław Myśliwski. „Każdy odczuwa lęk przed śmiercią. Myślę, że nawet samobójcy. Ten lęk, jak i wszystkie inne, jest całkowicie poza naszą kontrolą, podobnie jak wyobraźnia, uczucia czy wrażliwość. Lęk jest wpisany w istnienie. Gdybyśmy mogli przy użyciu wolnej woli kierować emocjami, to nie wiem, czy w ogóle bylibyśmy ludźmi”. Perspektywa temporalna jest behawioralnym aspektem psychologicznego czasu, w którym funkcjonuje człowiek. To jednocześnie subiektywna świadomość jednostki, odnośnie jej umiejscowienia na kontinuum: przeszłość — teraźniejszość — przyszłość. Perspektywa czasowa wiąże się z refleksją nad własną egzystencją, nad realizacją celów życiowych, czy ponowną oceną dotychczasowej hierarchii wartości i zależna jest od wielu czynników. Jednostka może przyjmować taką perspektywę na przestrzeni swojego życia. Jednakże ostateczne podsumowanie przeprowadzane jest zazwyczaj dopiero po przejściu na emeryturę, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że na rozpoczynanie nowych, poważniejszych zamierzeń nie starczy mu już ani sił, ani czasu. Stąd u ludzi starszych najbardziej refleksyjne podejście do oceny stopnia urzeczywistnienia własnych celów życiowych, a pozytywny bądź negatywny bilans, przesądza o wartości całego istnienia. Na tym etapie większość zmian jest nieodwracalna lub postępująca.  Człowiekowi zazwyczaj najtrudniej przystosować się do tego, co już się nie zmieni albo będzie się dalej pogarszać. Badania dowiodły, że adaptację do starości utrudnia obniżenie stanu zdrowia i statusu materialnego, ułatwiają zaś dobre zdrowie i korzystne warunki materialne.

„Ucho Igielne” pod wieloma względami przypomina poprzednie powieści Wiesława Myśliwskiego: starszy człowiek, monolog, panorama historii od czasów przedwojennych, po dzień dzisiejszy. Monolog służy przy tym zarówno podsumowaniu życia, jak i znalezieniu życiowych prawd – doświadczalnych sensualnie, trwałych, fundamentujących świat i etykę. Różnica między powieścią najnowszą, a dwiema ostatnimi, jest jednak dotkliwa: tych prawd nie ma i nie będzie. „Ucho Igielne” mówi nie tyle o braku punktów oparcia, ile wytwarza rzeczywistość niepewną, niedookreśloną, rozmytą. W istocie nic nie jest takie samo, bo w ogóle nie bardzo jest. We wspomnianym monologu biogram bohatera ma kształt linii wznoszącej. Oto syn pracownika administracji fabrycznej oraz zwykłej gospodyni domowej, został uznanym autorytetem od średniowiecza. A mimo to, konkretny człowiek tu zanika. Myśliwski rozmnożył bohatera, obdarzając go starszym i młodszym wcieleniem. Podwojony bohater ustawicznie spotyka samego siebie w „Uchu Igielnym”, a więc miejscu, w którym faktycznie mijają się w Sandomierzu ludzie idący w dół i pod górę. Na topografię nakładają się sensy ostateczne, bo przecież „ucho igielne” to miejsce sądu, w którym każdy dowie się, czy zostanie zbawiony.

„Starzy ludzie lubią jednak odwiedzać miejsca, których nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek były”. To właśnie czyni bohater „Ucha igielnego”, przez które przecisnąć się trzeba, i to nie raz, lecz wiele razy. Z góry na dół i z powrotem, bo życie, jak pokazuje Wiesław Myśliwski - we wszystkich utworach - toczy się w różnych czasach jednocześnie i wcale nie przebiega linearnie. „Czas jest chytry jak lis”- pisze w swojej najnowszej powieści. Przeszłość nie jest tym, co się zdarzyło. Według autora, to nieustannie eksplodujące miejsca w naszej pamięci, zwłaszcza ludzi niechcących tego wcale, albo przeciwnie, pragnących nade wszystko zostać zapamiętanymi tak, a nie inaczej. W najnowszej powieści stary profesor, alter ego autora, wraca do fantazmatycznego miasta swojej młodości. W jednej z najbardziej poruszających scen, przymuszony przez gorliwych organizatorów, odwiedza kobietę utrzymującą, iż świetnie go zna, że łączy ich wspólna przeszłość. „Nie mogłem przecież odpowiedzieć, że nie pamiętam, byłoby to okrutne. Tym bardziej, że wysłuchując jej życia, przypisałem się, chcąc nie chcąc, do jej pamięci. Mógłbym powiedzieć, że dałem się wciągnąć w jej pamięć”. Myśliwski powtarza, że pamiętamy więcej, niż przeżyliśmy, bo nasza pamięć i biografia zespolona jest z innymi historiami i pamięciami. Książka „Ucho igielne”, to między innymi wspaniała literacka analiza istoty pamięci.

Czas nigdy nie płynie jednotorowo, łączy się i przeplata ze sobą w różnych wymiarach przestrzennych. Potrafi biec w każdą stronę jednocześnie, tworząc iluzoryczną sieć połączeń, w którą wpadamy wierząc, że to właśnie nasze życie wyznacza jego granicę. Nic bardziej błędnego. Ciągnie nas, gdzie tylko zechcę. I w tył, kiedy nas nie było, i w przód, kiedy nas nie będzie. Igra z nami, wiedząc, że i tak pozostajemy wobec niego absolutnie bezsilni. I wtedy bywa, że uznaje się za prawdę coś, co mimo dowodów czy świadków, okazuje się po latach pomyłką, i to pomyłką, która skazała kogoś na śmierć niepamięci. W historii takich prawd uznaniowych znajdzie się bez liku, a im bardziej nas, tym więcej ich. To dziwne uczucie odkryć, że jest się w wieku swojego ojca czy matki. Człowiek zapalczywie wypiera ze świadomości ów niewygodny fakt. Chciałby wciąż być od nich młodszy. Wydaje mu się, że złamana została naturalna reguła życia, że jest się zawsze młodszym od swoich rodziców i będzie takim aż do śmierci. Podobnie jak w czasach dzieciństwa ma wrażenie, że są jego tarczą, za którą w każdej chwili może się skryć, nawet jeśli już ich nie ma. Cóż, nikt nie żyje wyłącznie własnym życiem. Można by nawet powiedzieć, że powtarzamy to, co inni już przeżyli, począwszy od urodzenia, aż po samą śmierć. Może dzięki tej powtarzalności udaje nam się przetrwać. Bo trudno sobie wyobrazić, że to od nas zaczynałby się świat. Za nami nic, a po nim, co? Nawet zbuntować się za to, że żyjemy, nie byłoby, przeciw komu. Szlibyśmy w przyszłość po omacku, pełni lęków, trwogi, nie wiedząc, dokąd właściwie zmierzamy. A tak, przynajmniej idziemy już po jakiś śladach, nieważne, w jakim kierunku. Ślady są ważniejsze od wszelkich kierunków. Możemy przyrównać to do ewolucji głosu. Głos po przejściowym okresie dzieciństwa, dopiero po mutacji ujawnia się, jako dojrzały głos. Również życie każdego człowieka przechodzi taką mutację. Kiedy coś zrozumiemy, kiedy coś zaczniemy czuć, kiedy odkryjemy, że nasz los nie jest tylko w naszych rękach, życie zaczyna nabierać kształtu. Co prawda, mimo różnych zabiegów, starań, nawet walki, nie wiemy, jaki jest prawdziwy sens życia, chociaż nieustannie o niego pytamy.

Ale nie da się zapamiętać wszystkich i wszystkiego, a już na pewno nie tak, jak inni i my sami byśmy chcieli. Podobnie jak nie da się opowiedzieć do końca ani życia cudzego, ani tym bardziej swojego. Dlatego dopóki człowiek żyje, żadne rozdanie nie jest ostatnie. Czytelnik razem z autorem, wspina się raz po raz i schodzi po schodach „Ucha igielnego”, mijając swoją przeszłość lub przyszłość. Kiedy narrator daje głos innym, w tych mistrzowskich małych narracjach, w których tworzeniu Myśliwski nie ma sobie równych, cierpnie skóra. Autor „Ucha igielnego” pisze: „Topielec [ciasto] był rzeczywiście świetny. Ale gdybym miał wybrać tego topielca czy opowieść, jak się go piecze, wybrałbym opowieść o pieczeniu placków”. Ten kobiecy litanijny monolog, matczyny jazgot, śpiew, szept to najmocniejsza nić wszystkich powieści Wiesława Myśliwskiego. Jest silniejszy od śmierci. Dzięki opowieści „żadna śmierć nie jest jednorazowa”, a najnowsza książka Myśliwskiego, przesycona jest pragnieniem opowiadania, które mimo wpisanej weń klęski- bo zawsze można coś zrobić lepiej, inaczej, dokładniej, jeszcze dokładniej – daje poczucie sensu.

„Życia nie da się tak miga opowiedzieć. Nawet po śmierci chciałoby się opowiadać”, mówi zwielokrotniony w różne czasy i persony narrator „Ucha igielnego”. Żyjemy w innych, nawet tak przypadkowych światach, jak ten człowiek, który na dworcu dosiada się do bohatera książki, uciekającego nocą przed organizatorami honorowego pobytu, w mieście jego młodości: „Tak zawsze jest, kiedy człowiek wysłucha czyjegoś życia, nie może się już z niego potem wydostać. Będzie żył w nim jak w swoim”. Na starość wspomnienia – zwłaszcza z okresu dzieciństwa czy młodości – tracą swą wiarygodność, ulegają zatarciu i ciężko ocenić czy rzeczywiście istniały.  Co się kryje za tym, że jesteśmy tak nierozerwalnie przywiązani do czegoś, kogoś, co nie wiadomo, czy było czy był, lub czego nam życie poskąpiło, a z czego, mimo to, stworzyliśmy odniesienie do naszej tęsknoty. Do czego w takim razie tęsknimy?

Utwór Myśliwskiego zarówno otwiera, jak i wieńczy, wszechobecna śmierć. Wykorzystując swój stały motyw rozmowy, tym razem autor przenosi dialog w sferę niemal spirytualistyczną. Upadek starca na schodach, rozmowy, które narrator toczy sam ze sobą, dyskusja między żyjącymi, a w przyszłości zmarłymi ludźmi, pojawiającymi się znikąd, nasuwają na myśl wątki niemal mistyczne. Narrator, który przekroczył linię swojego życia (żył rok dłużej, niż mu przepowiedziała Cyganka), jako „pokutę” miał przez ten dodany mu czas przeżyć swoje istnienie. Jednak mimo wielu podniosłych tonów, w powieści można znaleźć także elementy ironiczne: jak w przypadku sceny spotkania autorskiego. Podczas niego padają słowa o wyczerpaniu formuły literatury, ale pojawia się jednak „arcydzieło” człowieka z ludu, dystans wobec dyskursów pamięci, wyczerpania słów, którymi można opisać świat. Myśliwski, zaczynając od postmodernistycznego westchnienia, że wszystko już było, a żyjemy, powtarzając życie innych, ukazuje, że właśnie ta powtarzalność może być dla człowieka współczesnego przystanią, w której odnajdzie swoje nie tyle marzenia, ile lęki i tęsknoty. Jest także zdjęciem z barków ludzi żyjących współcześnie, imperatywu indywidualizmu za wszelką cenę. „Ucho igielne” to utwór, który przywraca życiu ludzkiemu czas cykliczny, obrzędowy, a więc często swojski, najbliższy, głosząc protest przeciw ostrzu linearnego postrzegania przemian świata.

Przez krytyków Myśliwski określany jest często, jako twórca tzw. literatury chłopskiej - podejmującej problematykę tożsamości wsi i jej mieszkańców, w czasach historycznych przemian. Pisarz w jednym z wywiadów powiedział, że kultura wiejska zawiera w sobie wieczne wartości ludzkiej egzystencji i najbardziej uniwersalne siły, pozwalające na kształtowanie własnego losu - uprawianie ziemi, budowanie domu, przekazywanie tradycji rodzinnej. Jak mówił Myśliwski, obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy „potomkowie chłopów restytuują feudalizm w Polsce". Jego zdaniem to konsekwencja faktu, że jako społeczeństwo „nie rozliczyliśmy się z wielu wieków pańszczyzny. Mówię o zadośćuczynieniu moralnym. Tak jak komuniści po wojnie nadużywali, nie zawsze bez podstaw, historii społecznej do propagandy, to po transformacji mamy tylko historię polityczną. Historia społeczna zniknęła" - powiedział Myśliwski. Autor porusza także kwestię „etykietowania” ludzi, które zwykle pociąga za sobą inne zniekształcenie myślenia. W uproszczeniu można powiedzieć, że etykietowanie stanowi element procesu definiowania siebie i otaczającego nas świata. Ludzie posiadają różne cechy, które ich opisują, nie musimy używać takich słów jak: „Żyd”, „gej”, „z zespołem Downa”. Często słyszymy w rozmowach: „znakomity lekarz, ale Żyd”, „wspaniały aktor, ale gej”, „ładne dziecko, ale ma downa”. Bohater utworu przytacza historię pewnej dziewczyny, którą spotkał w czasach swojej młodości. Wołali na nią „Żydówka”. Choć Żydówką nie była. Jej dziadek piastował stanowisko lekarza w jednostce wojskowej i przejawiał w swym zawodzie nadzwyczajne zdolności.  Ponoć potrafił zdiagnozować chorobę ledwie patrząc na pacjenta. Żydówką została „ochrzczona” po napisaniu szkolnego wypracowania, w którym przybliżyła likwidację żydowskiego getta na sandomierskim wzgórzu. Co się później z nią działo? To najsilniej ukrywany wątek powieści i jego śledzenie może nas zaprowadzić w bardzo odległe regiony.

KsHYPERLINK "https://www.gazetaprawna.pl/tagi/ksiazki"iążka Wiesława Myśliwskiego „Ucho igielne" to poruszająca medytacja nad ludzkim losem, pamięcią oraz historią, zagadkowością intymnych relacji, a przede wszystkim nad tajemnicą spotkania młodości ze starością. Relatywność czasu czy przestrzeni, ma tutaj fundamentalne znaczenie, które spaja, łączy i implikuje złożoność międzyludzkich korelacji.




22 czerwca 2019

Serce to samotny myśliwy



„Serce to samotny myśliwy”


Carson McCullers



Autor/ (ur. 19 lutego 1917, Columbus, Georgia - zm. 29 września 1967 roku, Nyack, stan Nowy Jork) - amerykańska pisarka. W swojej twórczości zajmowała się duchową izolacją społecznych wyrzutków na południu USA.

Tłumaczenie/ Jadwiga Olędzka

Tematyka/ Tragizm ludzkiego losu Carson McCullers ukazuje poprzez przedstawienie kilku postaci - ludzi rozpaczliwie samotnych i nieszczęśliwych. Bohaterowie powieści nie godzą się ze swoją samotnością, walczą i szukają dróg do szczęścia. Uosobieniem ich marzeń staje się głuchoniemy Singer. Widzą w nim człowieka, który jeden ich rozumie. Owszem, Singer posiada dar zjednywania sobie ludzi, przede wszystkim, dlatego, że potrafi słuchać i ze zrozumiałych względów nie wypowiada swoich poglądów, jednak w rzeczywistości nie rozumie on ludzi, którzy przychodzą do niego, by wyrzucić z siebie to, co ich nurtuje. Singer - powiernik samotnych - sam jest najbardziej z nich samotny, niezrozumiany i tragiczny. Wszystkie swoje uczucia i marzenia oddaje „nienormalnemu” przyjacielowi, gdyż tylko do niego może mówić rękami i mieć nadzieję, że przyjaciel to rozumie. Niektóre problemy powieści, np. konflikty rasowe i społeczne, nawiązują wyraźnie do powieści amerykańskiego Południa, jednak odnosi się wrażenie, że są tylko tłem tego, co autorkę nurtuje najbardziej - problemu samotności człowieka w otaczającym go wrogim i niechętnym świecie.

Główny motyw/ Życzliwy dla wszystkich głuchoniemy John Singer, który potrafi czytać z ruchu warg, jest idealnym słuchaczem. Nikomu nie przerywa, nikogo nie ocenia. Dlatego też ludzie chętnie mu się zwierzają. Wiecznie pijany wizjoner, właściciel kafejki, a jednocześnie domorosły filozof, lekarz obsesyjnie próbujący osiągnąć swój bliżej niesprecyzowany życiowy cel… przychodzą do Johna ze swoimi problemami i żaden nie dostrzega jego tragedii… Dopóki nie jest za późno. Niezwykle dojrzała powieść autorki, która pisała, mając zaledwie dwadzieścia trzy lata.


 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Ale ty nie wiesz, co to znaczy stworzyć sobie prawdziwy obraz z mnóstwa szczegółów”.

„(…) logiczny związek wiąże się zwykle z rozumem”.

„Sprawiał wrażenie człowieka, który siedział dłuższy czas w więzieniu albo studiował na Uniwersytecie Harvarda, albo też żył długo wśród obcych w Ameryce Południowej. W każdym razie jakby przebywał gdzieś, gdzie inni dotrzeć nie mogą, albo zrobił coś, czego inni zrobić nie potrafią”.

„Są tacy, co wiedzą, i tacy, co nie wiedzą. Na dziesięć tysięcy tych niewiedzących trafia się jeden, który wie. To rzecz niepojęta, w każdej epoce- fakt, że miliony wiedzą tak wiele, a tego jedynego nie wiedzą. Na przykład w piętnastym wieku wszyscy myśleli, że Ziemia jest płaska, a tylko Kolumb i paru innych jeszcze znało prawdę. Inna rzecz, że trzeba pewnej wiedzy, by móc wyobrazić sobie, że Ziemia jest okrągła. A tymczasem ta prawda jest oczywista, aż niepojęte, że ludzie nie wiedzą. Ty wiesz!”.

„(…) prawie każdy ma jakąś część ciała, którą stara się zakryć. Głuchoniemy- ręce”.

„Bo niektórzy są już tacy, że czasem wyrzucają z siebie to, co w nich tkwi, zanim przefermentuje i stanie się trucizną, oddają to wszystko jakiemuś człowiekowi lub jakiejś idei”.

„Może gdy ludzie marzą o czymś tak bardzo, to marzenie każe im wierzyć we wszystko, co mogłoby je spełnić”.

„Nie trzeba słów, żeby się kłócić”.

„Miliony ludzi gotowi są robić wszystko-oszukiwać, kłamać, uciąć sobie prawą rękę- byle tylko mieć trzy razy dziennie suty posiłek i dach nad głową”.

„Bo w tym systemie świnie są cenne, a ludzie nie”.

  

„Serce to samotny myśliwy” to pierwsza powieść Carson McCullers, opublikowana w 1940 roku, kiedy autorka miała zaledwie dwadzieścia trzy lata. Po opublikowaniu książka została pozytywnie przyjęta przez recenzentów, między innymi ze względu na młody wiek autorki. W książce możemy odnaleźć tematy, które były obecne przez całe jej życie i które pojawiają się we wszystkich jej pracach, takich jak: „duchowa izolacja” oraz pojęcie „groteski”, które wykorzystywała do definiowania postaci, które zostały wykluczone ze społeczeństwa z powodu cech fizycznych lub psychicznych. Historia rozgrywa się przez okres jednego roku w małym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych pod koniec lat trzydziestych XX wieku. Życie pięciu głównych bohaterów nieustannie krzyżuje się ze sobą, ale z powodu braku równowagi psychicznej oraz z powodu „poplątanych” osobowości, nie są w stanie funkcjonować ze sobą i przez to skazani są na kontynuowanie samotności wskazanej już w tytule książki. Brak mechanizmów radzenia sobie z trudnościami życia powoduje, że jeden z bohaterów, któremu pozostali czterej powierzają swoje nadzieje, problemy, aspiracje jest głuchoniemy.  John Singer, bo o nim tu mowa nie jest w stanie ich w pełni zrozumieć ani przekazać im niczego werbalnie, kiwającą tylko głową akceptuje to, co do niego mówią. To do niego, niemal jak do spowiednika, przychodzą pozostali główni bohaterowie. Jego milczenie traktują, jako przejaw życiowej mądrości. Ich cykliczne spotkania z Singerem są dla czytelnika szansą poznania czworga mieszkańców małego miasteczka na południu Stanów Zjednoczonych. Jak w kalejdoskopie przewijają się ich historie. Człowiek ten był dla nich tak „niesamowity”, że ludzie przyglądali mu się, zanim jeszcze zauważyli, że jest w nim coś dziwnego. Wzrok jego nasuwał myśli, że „słyszy” rzeczy, których nikt nie słyszał, i wie to, czego nikt dotąd nie odgadł. Wydawało się, że jest w nim coś nadludzkiego.

            Czternastoletnia Mick żyje w dwóch światach – tym rzeczywistym, w którym chodzi do szkoły, opiekuje się młodszymi braćmi, i świecie marzeń, w którym zwiedza obce kraje i zajmuje się muzyką. Świat wewnętrzny to jej sanktuarium, dzięki któremu nawet w domu pełnym ludzi potrafi być sama. Jake Blount, alkoholik z wizjami zmiany świata, opętany chęcią burzenia dotychczasowego porządku, marzy o wielkiej rewolucji, a siebie widzi, jako jej przywódcę. Benedict Mady Copeland to lekarz, dla którego celem życia jest pomoc czarnoskórym braciom. Ogromne cierpienia czarnych mieszkańców USA wzbudzają w nim chęć zemsty i niszczenia, potęgują nienawiść do wszystkich ludzi białych. Biff Brannon, wdowiec i właściciel restauracji, przychodzi do Singera, aby trochę pofilozofować i podumać nad życiem. Mick, Jake, Benedict i Biff są wewnętrznie samotni, żyją w świecie marzeń i mrzonek, przy tym są tak zaabsorbowani swoimi sprawami, że nie widzą nikogo wokół siebie. Wyobrażają sobie Singera takiego, jakim chcą go widzieć. Nikt jednak nie chce niczego dowiedzieć się o człowieku, którego traktują jak powiernika. A kiedy dochodzi do tragedii, jest już za późno, aby cokolwiek naprawić. W swojej krótkiej karierze powieściopisarskiej Carson McCullers przedstawia postacie, które z różnych powodów zostały wykluczone ze społeczeństwa.

W mieście żyło dwóch głuchoniemych, którzy nigdy się ze sobą nie rozstawali. Co dzień wczesnym rankiem wychodzili z domu i trzymając się pod rękę szli do pracy. Dwaj przyjaciele różnili się wyglądem. Ten, który szedł pierwszy, gruby i ociężały był z pochodzenia Grekiem. Latem paradował w żółtej lub zielonej koszulce, wetkniętej niedbale z przodu w spodnie, a z tyłu puszczonej luźno.  Kiedy było chłodniej, wkładał rozciągnięty szary sweter. Twarz miał okrągłą i tłustą, powieki stale wpółprzymknięte, wargi wygięte w głupawym, łagodnym uśmiechu. Drugi głuchoniemy był wysokiego wzrostu i z pochodzenia był Żydem. Oczy miał żywe i inteligentne. Ubierał się w kolory spokojne i był zawsze niezwykle czysty. Co rano przyjaciele szli razem w milczeniu aż do głównej ulicy miasta. Przed sklepem owocowo-cukierniczym przystawali na chwilę na chodniku. Grek, Spiros Antonapoulos, pracował u swego kuzyna, który był właścicielem sklepu. Zajęcie jego polegało na układaniu cukierków i innych słodyczy, wyjmowaniu owoców ze skrzynek i utrzymywaniu porządku w sklepie. Wysoki niemowa John Singer prawie zawsze przed rozstaniem kładł rękę na ramieniu przyjaciela i wpatrywał się przez chwilę w jego twarz. Pożegnawszy go w ten sposób, przechodził na drugą stronę ulicy i szedł dalej, do sklepu, gdzie grawerował stołowe srebro. 
 
Dwaj głuchoniemi wracali wolno o zmierzchu do domu. Tam Singer rozmawiał zawsze z Antonapoulosem na migi, wykonując szybko rękami umówione znaki. Na twarzy jego malowało się podniecenie, szarozielone oczy jaśniały promiennie. Szczupłymi, silnymi rękami opowiadał przyjacielowi wszystko, co wydarzyło się w ciągu dnia. Obiad zawsze trwał długo, bo Antonapoulos lubił jeść i był bardzo powolny. Czasami wieczorami grywali w szachy. Singer bardzo lubił tę grę i próbował nauczyć jej Antonapoulosa. Lecz głuchoniemi nie czuli się wcale samotni. W domu z zadowoleniem jedli i pili, a Singer, z zapałem gestykulując, opowiadał przyjacielowi wszystko, co tylko przychodziło mu do głowy. Tak, więc lata płynęły spokojnie. Singer był już mężczyzną trzydziestoletnim i mijało jedenaście lat, od kiedy zamieszkał z Antonapoulosem w tym mieście. Dlaczego tak dokładnie staram się przedstawić relację przyjacielską tych dwóch głuchoniemych mężczyzn? Ponieważ książka jest subtelnym i przepięknym opisem miłości homoseksualnej. Jest to jedna z nielicznych pozycji książkowych, w której w tak delikatny i uczuciowy sposób autorka opisała więź i miłość pomiędzy dwoma mężczyznami. Jest to przykład, że o miłości (w ogóle o miłości) w tym wypadku o miłości homoseksualnej można napisać bez wulgaryzmów, pornografii i seksualnego ekshibicjonizmu.

            Pewnego dnia Grek zachorował. Siedział na łóżku trzymając się za brzuch, a po policzkach spływały mu duże, lśniące łzy. Grek był bardzo rozdrażniony, poruszał niezgrabnie rękami wypowiadając swoje „Święta Mario”. Singer był cierpliwy i robił, co mógł. Pielęgnował przyjaciela tak troskliwie, że po tygodniu Antonapoulos mógł wrócić do pracy. Jednak z upływem miesięcy obyczaje Antonapoulosa coraz bardziej się zmieniały. Pewnego dnia wyszedł w południe ze sklepu swojego kuzyna i publicznie oddał mocz pod ścianą Banku Narodowego po drugiej stronie ulicy. Gdy idąc chodnikiem, spotykał ludzi, których twarze mu się nie podobały, atakował ich poszturchując łokciami i brzuchem. Pewnego dnia wszedł do jakiegoś sklepu zabrał stamtąd lampę stojącą, nie płacąc za nią, a innym razem próbował wziąć kolejkę elektryczną, którą zobaczył w gablocie. Aż w końcu Singera spotkało ostateczne nieszczęście. Kiedy pewnego dnia przyszedł do sklepu po Antonapoulosa, jego krewny poinformował go, że postanowił umieścić go w państwowym zakładzie dla umysłowo chorych, odległym o dwieście mil. Pewnego popołudnia szli po raz ostatni ulicą, trzymając się pod rękę. Na dworcu autobusowym Singer patrzył na swojego przyjaciela przez okno autobusu, a jego ręce poruszały się rozpaczliwie w ostatniej rozmowie z przyjacielem. Lecz Antonapoulos był tak zajęty oglądaniem wiktuałów, które miał w pudełku, że nie zwracał na Singera uwagi. Dopiero tuż przed odjazdem autobusu odwrócił się do niego z uśmiechem tak bladym i dalekim, jakby dzieliło ich wiele mil. Tygodnie, które nastąpiły potem, wydawały się zupełnie nierealne.

Jednym z bohaterów książki jest doktor Copeland. Nie jest w stanie nawiązać bliższych więzi ze swoją społecznością w sposób zadowalający. Nie potrafi nawet mieć dobrych stosunków rodzinnych z własnymi dziećmi. Jest odizolowany emocjonalnie zarówno od swojej rodziny, jak i od szerszego społeczeństwa, jednak za wszelką cenę dąży do równości rasowej - do której ci, którymi się opiekuje, nie chcą się przyłączyć. Jako lekarz dba o zdrowie fizyczne swojej wspólnoty. Pomimo prób wykształcenia swoich dzieci, nadając im imiona pisarzy i myślicieli - Portią, Williamem, Hamiltonem i Karolem Marksem - nie są zainteresowani nauką. Zarówno doktor Copeland, jak i jego rodzina, zostali w przenośni i dosłownie okaleczeni przez rasizm; jego synowi amputowano stopy w więzieniu po tym jak strażnik więzienny znęcał się nad nim w celi, nawet sam doktor Copeland zostaje pobity i uwięziony za próbę poszukiwania sprawiedliwości. Nieumiejętność komunikowania się tego starego człowieka ma swoją cenę, jego słowa o sprawiedliwości zostają „uwięzione”, ból i cierpienie całej rasy „mieszczą się” w jego piersi, płonące gorące i wściekłe. Jego płuca dotknięte gruźlicą są fizyczną manifestacją jego stłumionego głosu o wolność Afroamerykanów. Doktor Copeland jest zbyt zajęty opiekowaniem się chorymi i nie ma czasu, aby poświęcić więcej uwagi swoim dzieciom.

W powieści sprawa losu czarnoskórych obywateli USA zajmuje wiele miejsca, ale pisarka nie staje się wcale ich orędowniczką. Nie dzieli świata na złych białych i dobrych czarnych. Dla McCullers kolor nie ma znaczenia, liczy się człowiek. I tak właśnie przedstawia swoich bohaterów. Pokazuje przede wszystkim ludzi nieszczęśliwych, okaleczonych, którzy wbrew trudnej sytuacji życiowej starają się odnaleźć swoje szczęście. Powieść jest studium ludzkiego umysłu. Pisarka koncentruje się na przedstawieniu pewnego typu osobowości – ludzi, którzy nie zgadzają się na swój los i starają się go zmienić. Ludzi, którzy nie boją się marzyć, nie chcą pogodzić się z tym, co niesie kolejny dzień, i starają się sami kierować swoim życiem. Chcą żyć świadomie.

Mick chce nauczyć się gry na fortepianie i być sławną dyrygentką lub kompozytorką, ale sytuacja finansowa jej rodziny zmusza ją do pracy w miejskim domu towarowym Woolworth. Tutaj Carson McCullers pokazuje również ograniczone perspektywy dla kobiet w tym okresie. Wszystkie wydarzenia rozgrywają się na tle szerszych zmian politycznych - w powstającym Ruchu Praw Obywatelskich w Stanach Zjednoczonych, w świecie na krawędzi II wojny światowej. Ta ciągła groźba przemocy narasta w drugiej części powieści, której kulminacją są walki na noże i brzytwy między Białymi i Czarnymi mieszkańcami miasteczka.

Ważnym aspektem powieści jest także tło obyczajowe. Akcja rozgrywa się w latach 30-tych XX wieku. W rozmowach pobrzmiewają echa europejskich wydarzeń, zwłaszcza triumfalnego pochodu nacjonalizmu w Europie i dojścia Hitlera do władzy. Amerykanie żyją przede wszystkim swoimi sprawami. Czarnoskóra społeczność Południa zauważa trudną sytuację we własnym kraju, nierówność społeczną, brak praw obywatelskich, dostępu do edukacji i opieki zdrowotnej, a nade wszystko ogromną biedę. W powieści sprawa ta zajmuje wiele miejsca, ale pisarka nie staje się wcale orędowniczką czarnoskórych obywateli.

Powieść wnikliwie analizuje ludzkie emocje. Została napisana w sposób liryczny, można w niej odnaleźć fragmenty, które bardzo zbliżają ją do poezji. To piękna historia o samotności, odmienności i marzeniach, która zapada w serce i pamięć. „Po raz pierwszy biały autor rysuje postaci czarnych z taką łatwością i tak trafnie, jakby pisał o kimś ze swojej rasy. McCullers wyrwała się spod presji własnego środowiska i przekroczyła barierę obcości, zestroiła białe i czarne postaci powieści w jeden strumień odczuwania i wrażliwości” - zauważał w piśmie „New Republic" ceniony czarny pisarz Richard Wright, kiedy 4 czerwca 1940 r. ukazała się debiutancka powieść Carson McCullers Serce to samotny myśliwy". Dlaczego? Jest na to pytanie odpowiedź. Okolone polami bawełny miasto Columbus przeglądało się leniwie w wodach rzeki Chattahoochee. W tej części stanu Georgia powietrze było zawsze gęste od gorąca, a twarze ludzi mieniły się wszelkimi odcieniami brązu i czerni. Tu 19 lutego 1917 r. w rodzinie południowców z krwi i kości przyszła na świat Lula Carson Smith. Jej ojciec Lamar trudnił się jubilerstwem. Matka Marguerite wydała na świat troje dzieci, a w prowadzeniu domu zawsze pomagały jej czarne służące. Ta wrażliwa dziewczyna nie mogła napisać innej książki, jak opisać historie, które widziała, wydarzenia, które utkwiły jej w świadomości. W owych czasach Południe ciągle miało kaca po przegranej wojnie domowej. Dziewczyna pamiętała wszechogarniające poczucie beznadziei, nienawiść do Jankesów i wstręt do Czarnych. Frustracja i alkoholizm były powszechne. Za wszelką cenę chciała wyrwać się na Północ. Jej dziadkowie zapili się na śmierć, ojciec umarł w sile wieku na zawał po ostrej pijatyce, matka wieczorami usypiała zamroczona przy stole kuchennym. Talent w kreśleniu osobliwych bohaterów — okaleczonych emocjonalnie wyrzutków cierpiących samotność w tłumie zaczerpnęła z osobistych doświadczeń rodzinnych.