14 września 2019

Odkrycie nieba


„Odkrycie nieba”


Harry Mulisch




Autor/ (ur. 29 lipca 1927 w Haarlemie, zm. 30 października 2010 r. w Amsterdamie) – holenderski pisarz. Wraz z W.F. HYPERLINK "https://pl.wikipedia.org/wiki/Willem_Frederik_Hermans"Hermansem oraz G. HYPERLINK "https://pl.wikipedia.org/wiki/Gerard_Reve"Reve zaliczany do „wielkiej trójki” najważniejszych pisarzy współczesnej literatury niderlandzkiej. Jego książki były tłumaczone na 26 języków. Światową sławę przyniosły mu „Zamach i „Odkrycie nieba.

Tłumaczenie/ Ryszard Turczyn

Tematyka/ Książka „Odkrycie nieba” Mulischa stanowi mozaikę dramatów XX wieku. Autor niczym genialny kompozytor tworzy wariacje na temat przyjaźni, wierności, rodziny, sztuki, historii, postępu technologicznego, religii, przeznaczenia oraz dobra i zła. Jego książka - barwna i wciągająca, napisana z epickim rozmachem to tak naprawdę powieść filozoficzna - jest jednym z najgłośniejszych osiągnięć powojennej literatury europejskiej.

Główny motyw/ Pierwszy motyw - Holandia, rok 1967. Pewnej mroźnej nocy Maks - genialny astronom, a przy tym ekstrawagancki kobieciarz - zabiera autostopowicza. Jest nim Onno - roztargniony filolog, piekielnie inteligentny mizantrop. Mimo różnic charakteru zostają przyjaciółmi. Szybko okazuje się, że łączy ich ta sama data poczęcia, a wkrótce także miłość do jednej kobiety - pięknej wiolonczelistki Ady. Drugi motyw - Bóg niezadowolony z tego, co się dzieje na Ziemi chce ukarać ludzi odbierając im tablice z dziesięciorgiem przykazań. Misję powierza aniołom. Jeden z nich musi odnaleźć na Ziemi odpowiednich rodziców dla wysłannika, który pomoże wypełnić wolę boską. Ponaglany anioł musi się pośpieszyć. Dostaje 17 ludzkich lat i 9 miesięcy na wykonanie zadania, ale ma problem: pożądane geny mogą dać dwaj mężczyźni i jedna kobieta. Wybrańcy poznają się 13 sierpnia 1967 roku, a po 9 miesiącach trafiają na wytypowaną kobietę...

  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Wiadomo, że na Ziemi każdy bierze ślub nie z tym, co trzeba (…)”.

„Wydaje się, że to takie łatwe wpływać na naturalny bieg rzeczy, ale rzeczywistość jest zupełnie jak woda: wprawdzie płynna i ruchoma, ale tylko z najwyższym trudem daje się ją ścisnąć. Kiedy człowiekowi bardzo na niej zależy, staje się twarda jak skała, w którą uderzył Mojżesz, by trysnęło źródło”.

„Są rzeczy, których człowiek nie jest się w stanie nauczyć”.

„(…) każdy człowiek jest wprawdzie wyjątkowy i odkrywa to dopiero  wówczas, kiedy ktoś się w nim zakocha albo kiedy nikt nie chce się
w nim zakochać- lecz nawet nadzwyczajne okoliczności mogą wydać się oczywiste, po prostu dlatego, że są, jakie są”.

„Świadomość wyjątkowości też pojawia się dopiero wówczas, kiedy inni zaczynają nas uważać za wyjątkowych. Nawet królewicz dopiero
z czasem uświadamia sobie, że nie dla każdego, kto obchodzi urodziny
w całym kraju wciąga się flagi na maszt”.

„Rozmowa o śmierci jest zwykłą stratą czasu. Dopóki żyjesz, nie jesteś martwy, a jak już nie będziesz żył, to jesteś martwy tylko dla innych”.

„(…) katolicy nigdy nie czytają Biblii, często nawet nie mają jej w domu, są pod tym względem analfabetami. Obrazki i ryciny, to wszystko, co potrafią zrozumieć”.

„Ludzka natura jest do tego stopnia konserwatywna, że przyszedłszy do kogoś, zawsze siądziemy na tym samym miejscu, na którym siedzieliśmy za pierwszym razem”.

„Pytanie jest zbyt dobre, żeby je psuć jakąś odpowiedzią”.

„Profesorowie byli jego zdaniem kimś w rodzaju instruktorów pływania - a czy ktoś widział kiedyś instruktora pływania w wodzie? Czegoś takiego nikt nigdy nie widział, bo instruktorzy pływania w ogóle nie umieją pływać, oni umieją tylko gadać o pływaniu”.

„Może jest tak, że w życiu człowiek dokonuje tylko jednego odkrycia?”.

„Hmmm, wiesz, co powiedział Napoleon? Że wszystkie wojny, jakie prowadzi, to drobiazg w porównaniu z wojną , jaka wybuchnie kiedyś między mężczyznami a kobietami”.

„Wariactwo jest uciążliwe”.

„(…) cała materia, z jakiej stworzone jest jej ciało, narodziła się
w gwiazdach (…)”.

„Człowiek został stworzony na ogrodnika!”.

„Mężczyzna rozdziewiczający kobietę zajmuje w jej życiu miejsce porównywalne z miejscem lekarza, który pomagał jej przyjść na świat, albo tego, który będzie jej asystował w godzinie śmierci”.

„Wieczny odpoczynek i tak kiedyś nadejdzie- nie muszę go więc teraz szukać”.

„Polityki można się nauczyć tylko tocząc walki o przetrwanie z braćmi
i siostrami. Jeśli nie przeszedłeś szkoły intrygi, oszustwa oraz zastraszania nic z tego nie będzie. Ja mam zatem świetne kwalifikacje, ty zaś jesteś jedynakiem, nigdy nie musiałeś walczyć o względy rodziców”.

„Skoro była to ziemska filia piekła [Auschwitz-Birkenau], to gdzie
w takim razie jest filia nieba? Nie było takiego miejsca, bo istniało tylko piekło, a nieba nie ma”.

„W polityce trzeba używać takiej broni, jaka jest akurat pod ręką, podobnie jak w miłości”.

„Każdy umiera swoją własną śmiercią”.

„Jak dla mnie, to ten świat w ogóle nie działa na żadnych zasadach, tak jak trudno dopatrzyć się jakiejś zasady w zawartości kosza na śmieci. Moim zdaniem świat- przynajmniej ziemski- jest jednym wielkim improwizowanym chaosem, który  z kompletnie niezrozumiałych powodów nadal jakoś tam działa. Właściwie człowiek zupełnie nie pasuje do wszechświata, ale skoro jednak pomimo to istnieje, to znaczy, że pod pewnymi względami wszystko jest możliwe”.

„Być może w ogóle szczęścia można zaznać tylko przez lustro wspomnień”.

„Piękno na tym świecie nie znało granic, tak samo zresztą jak okrucieństwo”.

„Skoro śmierć stanowi część życia, to czyż życie nie jest częścią śmierci?”.

„Do sytuacji nadzwyczajnych rzeczywiście zawsze najlepiej podchodzić praktycznie”.

„(…) bo wszystko zawsze zmienia się tylko na gorsze”.

„Nigdy nie wiadomo, jakie kto naprawdę prowadzi życie”.

„(…) życie jest jak pogoda i w każdej chwili może się zmienić”.

„Lepiej być człowiekiem szczęśliwym niż wielkim geniuszem”.

„Z każdą nową zdobyczą techniki ludzkie życie automatycznie traci sens”.

„(…) ktoś, kto mówi o czasie, zawsze niejako mówi o śmierci”.

„Sny podtrzymują ten świat”.

„(…) ukryte strony mężczyzny ujawniają się w osobie jego żony, a ukryte strony kobiety w osobie jej męża”.

„(…) wszystko, co nie dzieje się w danym momencie, ma charakter snu”.

„Czasami sobie człowiek zadaje pytanie, czy ludzie w ogóle wiedzą, na jakim świecie żyją?”.

„Właściwe mechanizmy ucisku znajdują się nie poza człowiekiem, lecz
w nim samym (…)”.

„W polityce wszystko obraca się wokół słów, to budzący odrazę świat słów”.

„Między kobietą a mężczyzną ma panować wyłącznie wzajemne niezrozumienie, tak żeby można je było potem niwelować w drodze cielesnego zespolenia”.

„(…) człowiek jest mniej więcej o tyle mniejszy od wszechświata, o ile najmniejsza cząsteczka jest mniejsza od człowieka”.

„Może to właśnie talent do śmiechu jest prawdziwym przejawem rozumu, bardziej niż zdolność do intelektualnego wysiłku”.

„Może tak naprawdę wszystko jest tylko kwestią słów? Niemcy nazywali ludobójstwo popełniane na Żydach >ostatecznym rozwiązaniem<”.

„Kto wie, może jeszcze nie wszystkie cuda na świecie miały już miejsce”.

„Jak zrozumieć człowieka z perspektywy zapłodnionego jajeczka?”.

„Ktoś, kto nie rozumie znaczenia słowa >sens<, powinien jak najdłużej pozostać w tej nieświadomości”.

„Czyżby było tak, że pierwotnie istnieją nie same rzeczy, tylko relacje między nimi? Czyżby miłość stwarzała zakochanych, a nie odwrotnie?”.

„Są takie rzeczy na świecie, od których lepiej trzymać się z daleka”.

„Skoro więc rzeczywistość może być snem, to i sen może okazać się rzeczywistością?”.

„Bóg i przemoc, tak tu już jest od czterech tysięcy lat”.

„(…) nie ma wielkiej różnicy między snem a czynem. Sny poety są jego czynami”.



              Czym był tekst wręczony Mojżeszowi przez Boga, Dekalog wyryty na kamiennych tablicach Prawa? Jest to traktat moralny, najprostszy i najbardziej naturalny ze wszystkich, które istnieją. Biblia przechowała go nam na dwóch ustępach: w dwudziestym rozdziale księgi „Wyjścia” i w piątym rozdziale księgi „Powtórzonego Prawa”; między jednym, a drugim istnieją pewne drobne różnice w wyrażeniach, ale nie ma żadnej rozbieżności: „Dziesięć jest przykazań nadanych ręką Bożą, jak człowiek ma dziesięć palców u obu rąk. Cztery przykazania określają obowiązki wobec Boga. A sześć przepisów określa wzajemne stosunki ludzi między sobą. Przedziwna prostota. Mały ten traktat zawiera w dziesięciu wierszach całą moralność naturalną; najwyższe formy cywilizacji ludzkiej w niczym jej nie udoskonaliły, a ramy jej rozszerzyć zdoła aż po wzniosłość jedynie Ten, który położył nacisk - o wiele silniejszy niż na te ścisłe przepisy- na prawo miłości, na prawo obejmujące wszystko w jednym słowie”, które zarecytował żyjący w czasach Jezusa rabin, wpływowy żydowski autorytet prawny Hillel: „Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. Oto cała Tora; reszta to tylko komentarz. Idź i ucz się”. A więc kto zachowuje czyste sumienie, pozostaje w łączności z Bogiem. Jest zrozumiałe, że Dekalog tak prosty, tak ludzki może być zbliżony do traktatów poruszających podobne zagadnienia. Wiemy, że Mezopotamia, i Egipt odegrały wielką rolę w ukształtowaniu się ludu Izraela. A Mojżesz, „wykształcony we wszystkich naukach egipskich” znał niewątpliwie dzieła zawierające mądrość starożytną.

            Tak mijały wieki, a człowiek mimo otrzymanego Prawa boskiego nadal był na Dekalog „ślepy i głuchy”. Czy to nie jest tak, że ostatecznie nic nie ma znaczenia? Że po umieszczeniu nad bramą obozu zagłady w Oświęcimiu słów: „Arbeit macht frei” wszystko jest możliwe i wszystko można robić, zważywszy na fakt, iż pewnego dnia nieodwołalnie zostanie to odsunięte na dalszy plan? Nawet w niebie wieczna błogość jest możliwa tylko dzięki łasce zbrodniczego zaniku pamięci. Wszystko zmarnowane na wieki wieków - nie tylko po Auschwitz, ale w tysiącach wcześniejszych i późniejszych zbrodniach, o których nikt już nie myśli. Po takich doświadczeniach jak Holocaust Czarnych w Ameryce, Holocaust Żydów w Europie czy Ormian, każdego, kto wierzy w Boga, patrzącego na ogromną pełną dziecięcych zabawek gablotę w muzeum w Oświęcimiu, należałoby postawić przed sądem - pod wysmołowaną na czarno ścianą straceń, którą można zobaczyć pod blokiem numer 11.

            Po wieki wieków powtarzać się będzie rozmowa na temat konieczności istnienia zła na świecie - centralnego problemu teodycei - na którym ludzkość od zawsze łamie sobie zęby. Ale cóż, ziarno trzeba najpierw obić cepami, zanim zmieni się w święty chleb. Dzisiaj służą już do tego raczej kombajny. To takie pojazdy szerokości czasem i sześciu metrów napędzane sześciocylindrowymi silnikami diesla, które suną po polach z wielką szybkością i młócą napotkane ziarna, często też oddzielając je od plew. Ale właśnie ta maszyna uosabia o wiele większe bardziej radykalne zło. Technologiczno-diabelskie zło, które nie jest w optymistycznej służbie Boga na tym najlepszym z możliwych światów, lecz na usługach Lucyfera.

            W książce „Odkrycie nieba” Harry Mulisch sugeruje, że ten łajdak Lucyfer doskonale to sobie wymyślił. Z każdym nowym wynalazkiem ludzie zaczęli odbierać aniołom kawałek ich wszechmocy i w ten sposób krok po kroku demonizowali własną rzeczywistość. Na mocy cyrografu zmienił ich w „wampiry” wysysające zło, a przy tym zaczęli buntować się przeciwko Prawu. Dzięki rakietom przemieszczali się szybciej niż wiatr, potem szybciej nawet od dźwięku, a któregoś dnia zbliżą się pewnie do prędkości światła, dzięki swej telewizji są już praktycznie niemal wszechobecni, potrafią widzieć w ciemnościach, potrafią zajrzeć do wnętrza człowieka bez rozcinania go. Dzięki komputerom posiadają totalitarny system sterowania i kontroli i za jego pomocą próbują wydrzeć Bogu palmę pierwszeństwa. Postrzegają już cząstki elementarne i wiedzą nawet, co się stało dziesięć do minus dwudziestej trzeciej sekundy po boskim stworzeniu i eksplozji światła. Jeśli zechcą, mogą nawet zniszczyć Ziemię. Bez urazy, ale ta zdolność jak dotąd była naprawdę tylko boskim przywilejem. Na razie zajmują się niszczeniem Ziemi w sposób niezamierzony i na wszelki wypadek spacerują już po Księżycu, jako trampolinie do reszty wszechświata. W całkiem niedługim czasie ludzie zabiorą się do czegoś zarezerwowanego wyłącznie dla aniołów: do tworzenia życia, jako przewagi dla jego masowego niszczenia. Najpierw wirus, potem bakteria, następnie robak, a pewnego pięknego dnia zaczną fabrykować ludzi na podobieństwo własnych twarzy - a te są często tak puste, jak twarze lalek: zamiast wyrazu twarzy mają rzeczy, jak choćby samochody. Tak więc z biegiem czasu ludzie sami staną się jak rzeczy. Co dwadzieścia lat podwaja się ludzka wiedza, zatem ludzie w roku 1985 wiedzieli i potrafili dwa razy więcej niż w roku 1973 i wraz z tym zbliżaniem się do wszechmocy możliwe, że będzie możliwe już wszystko. Wiedza i technologia to potęga - tak jest - nie tylko potęga dająca władzę nad naturą, ale także nad ludźmi i nad aniołami. Pamiętamy jeszcze tę serię pytań, którymi Bóg zasypał Hioba: Czy umie podnieść głos do chmur i czy umie bramą zamknąć morze? Nie, nie umiał tego wszystkiego. Umiał tylko Bóg, a teraz proszę, czegóż ten nasz „Hiob” już nie umie? Są tam rzeczy, które i dla Boga bywają całkiem nowe. Lucyfer zwyciężył - nie ma sensu się dłużej tego wypierać. Dzięki diabelskiemu posunięciu dzięki naukowcom okazał się silniejszy, bez dwóch zdań. W ciągu pięciu lat po śmierci Bacona Galileusz i Kartezjusz piszą swoje fundamentalne dzieła, „Dialog” i „Rozprawę o metodzie”; to wkroczenie w nowoczesność, co nieuchronnie zapoczątkowało drogę do Auschwitz i Hiroszimy oraz do odczytania kodu DNA. Stary Goethe przewidział taki bieg rzeczy, chociaż jeszcze grzecznie ze znakiem dodatnim: swojemu stuletniemu Faustowi każe skończyć, jako technokracie, który budując tamy i kanały, zwycięża morze, czyli ni mniej, ni więcej zmienia przyrodę w twór człowieka. Bo oto właśnie chodziło Lucyferowi od pierwszego dnia. Zadbał o to, żeby ludzie znajdowali szczęśliwość w rzeczach. Ludzie zaczęli budować maszyny i roboty. To współczesne centaury. Gryfony te właśnie urzeczywistnione bajeczne stwory będą jedynym, co ostatecznie zostanie. Ponieważ powstały kosztem przyrody, człowieka, aniołów i samego Boga. Z każdą nową zdobyczą techniki ludzkie życie automatycznie coraz bardziej traci sens. A nasz świat będzie na koniec zawierał już tylko samo triumfujące negativum skąpane w lodowatych płomieniach jego własnego piekła, z wieczną agonią. Już po wszystkim okaże się, że wszystko było na nic.

Jest to zapierająca dech w piersiach powieść. Odważna i wykraczająca poza zasięg i granice ludzkiego życia. Istnieje anioł, który jest namawiany przez innych aniołów, aby wpłynąć na życie wielu ludzi, aby odzyskać Kamienne Tablice Dziesięciu Przykazań, które Bóg dał Mojżeszowi na górze Synaj. Musi się urodzić specjalny posłaniec z niezbędnymi kwalifikacjami, aby móc wykonać tak trudne zadanie. Ten posłaniec narodzi się na ziemi zainicjowany serią wydarzeń, aby bohaterowie Onno i Max mogli się spotkać i zaprzyjaźnić na całe życie, aż pokochają tą samą kobietę Adę. Każdy z nich ma zupełnie inne pochodzenie: Onno urodził się w Holandii w wysoce konserwatywnej rodzinie politycznej, Max jest dzieckiem zarówno niemieckiego oficera, jak i Żydówki. Obaj mężczyźni urodzili się w 1933 roku, więc możemy zobaczyć, dlaczego ta kombinacja rodziców Maxa była bardzo niebezpieczna w latach przedwojennych i podczas II wojny światowej w Niemczech.

            Kobieta, w której oboje się zakochują to Ada, urodzona w 1946 r. Po śmierci ojca ona i jej matka prowadzą mały antykwariat, ale prawdziwą pasją Ady jest gra na wiolonczeli i jest w tym całkiem dobra. Pewnego dnia Onno i Max wchodzą do antykwariatu. Max słyszy jak za ścianą Ada gra na wiolonczeli i zakochuje się w niej. Max jest pierwszą miłością Ady, on z kolei nigdy nie miał trwałego związku w swoim życiu, nic więc dziwnego, że ich związek nie przetrwa. Kiedy Max odchodzi od Ady i rozpoczyna podróż po Europie Wschodniej w celu poznania historii swojej rodziny zwiedzając między innymi Kraków, Bielsko i Oświęcim, poważny Onno, także głęboko zakochany w Adzie zajmuje, że tak powiem - miejsce Maxa. Po powrocie Max akceptuje Onno i Adę, jako parę. Cała trójka pozostaje bliskimi przyjaciółmi i razem wyruszają na komunistyczny zjazd na Kubę. Tam spisek, który aniołowie utkali osiągnął punkt kulminacyjny: ustalili, że zarówno błyskotliwy Onno, jak i astronom Max zostaną ojcami dziecka Ady. Wyjazd na Kubę doprowadzi, zatem nie tylko do ciąży Ady, ale ma także pewne konsekwencje dla kariery politycznej Onno.

            Wydarzenia zaczynają się rozpędzać od strasznego wypadku, po którym Ada zapada na wieloletnią śpiączkę, po narodziny Quintena, oficjalnie syna Onno, ale z krystalicznie czystymi niebieskimi oczami, które zawsze sprawiają, że Onno się zastanawia czy jego syn i Ady jest tak naprawdę synem Maxa... Onno, Maxa i Quintena łączy silna więź, przyjaźń i miłość. Aniołowie knują plany, aby wydarzenia, które zaplanowali spełniły ich ostateczny cel, jakim jest odzyskanie Tablic Mojżesza, dlatego nieświadomi niczego bohaterowie podążają wyznaczoną im ścieżką. To prowadzi ich w czasie i przestrzeni, w następnych latach bohaterowie podążają przez wiele krajów i miast od Amsterdamu po Rzym, Tel Awiw, aż w końcu wszystko kończy się w Jerozolimie. Po drodze każdy odkrywa swoje życie, wpływ przeszłości na ich egzystencję, którą muszą zaakceptować. Powieść można odczytać, jako wyraz pesymistycznej wizji: ludzkość jest skazana na wyginięcie. W końcu realizuje się boskie zadanie a niegdyś zawarte między Bogiem, a ludzkością porozumienie - symbolizowane w świadectwie Kamiennych Tablic Mojżesza zawierających Słowo Boże, Dziesięć Przykazań - zostaje anulowane i odesłane tam, skąd ono pochodzi: do Nieba. Powieść ma również racjonalną optymistyczną wizję: ludzkość przejęła świat, w którym nie ma już miejsca dla Boga. Fundamentalny metafizyczny wzorzec leżący u podstaw wszystkich rzeczy, czyli ludzkość może teraz robić wszystko, z czego Bóg słynął. Anioł - narrator nie jest jednak zadowolony z tej perspektywy; odmawia przejścia na emeryturę i domaga się nowego zadania, aby ocalić ludzkość przed technologicznym bocznym torem i doprowadzić go z powrotem do pierwotnego źródła wszystkiego: Słowa. Powrót świadectwa do Nieba nie jest jednak ostatnim słowem w tej sprawie: świadectwo powraca w świecie opowieści, świecie słów, świecie ducha... Jak często w swojej pracy Mulisch odsyła nas w tej książce do mitycznej, magicznej, boskiej siły, którą uważa za nieodłączną część tworzenia, a więc „pisania”.

            Filozoficzna warstwa znaczeniowa może intrygować czytelników, szczególnie ze względu na lekkość, z jaką autor traktuje poważne tematy. Dzięki naciskowi na świat człowieka, w którym przygody odbywają się w pierwszej kolejności, powieść staje się pomnikiem przyjaźni: przyjaźni astronoma Maxa Deliusa i lingwisty Onno Quista. Ich spotkanie, zorganizowane przez anioły, jako „przypadkowe” wydarzenie stanowi początek serii wydarzeń, które mają na celu powołanie do życia Quintena, a tym samym wypełnienie boskiego zadania. Opis dorastania Quintena w niemal bajkowej atmosferze zamku przypomina Hogwart z „Harry’ego Pottera”. Quinten uczył się tam tych rzeczy, które będzie potrzebował później, zarówno psychicznie jak i fizycznie, aby wykonać przydzielone mu zadanie. Dla pisarza-filozofa Harry Mulischa sceny te dają okazję do zaprezentowania wiedzy autora w szerokim zakresie dziedzin, ale zawsze w zabawnym tonie, ponieważ są widziane oczami rosnącego chłopca. Mulisch gra wyjątkowo wyrafinowaną grę z fikcją i rzeczywistością na tych poziomach narracji. W swoich esejach, pismach autobiograficznych i wywiadach Mulisch nigdy nie ukrywał swojego życia. W swoich światach narracyjnych przedstawia wydarzenia z własnego życia w wiecznie zmieniających się perspektywach. Odnosi się to również do tej powieści, w której Mulisch tworzy swoje alter ego w postaci Maxa Deliusa za pomocą biografii lustrzanej, umieszczając go naprzeciw Onno Quista, wiernej reprezentacji przyjaciela Mulischa, holenderskiego wielkiego mistrza szachowego Jana Heina Donnera.

            W 1995 r. Harry Mulisch otrzymał najwyższe wyróżnienie literackie, które mogą otrzymać pisarze z Holandii i Flandrii: „Holenderską Nagrodę Literacką”. Jury było jednomyślne: „Do apoteozy dotychczasowej kariery pisarskiej Mulischa należy spektakularne >Odkrycie nieba<”. Ta książka łączy mistrzostwo w opowiadaniu historii z wielowarstwową strukturą. Pozwala na różnorodne interpretowania, które nie są ze sobą sprzeczne. I to jest właśnie paradoks, o którym Mulisch tak lubił rozmawiać, a raczej, o którym pisze w tej powieści. Wszystko wydaje się być sprzecznością, ale w rzeczywistości wszystko jest ze sobą powiązane. Ustanowienie tych kontrastujących wiązań, na tak wielu różnych poziomach znaczenia, musi być wyzwaniem dla czytelnika. W „Manifestach” z 1958 r. Mulisch ujmuje to następująco: „To nie pisarz, ale czytelnik musi przejawiać fantazję. Czytelnik nie jest widzem w teatrze, ale aktorem, który gra wszystkie role. To, co czyta, jest w dużej mierze jego dziełem. Pisarz dostarcza tekst - ale staje się dziełem sztuki z talentem czytelnika ”.

Ta historia wprawiła mnie w podziw: byłem wzruszony i poruszony, moje myśli były cały czas z bohaterami. Niesamowita i cudowna książka. To dzieło sztuki. Prawdziwe arcydzieło pokazujące, że na życie, które prowadzimy, ma wpływ nie tylko przeszłość, ale także aniołowie w niebie. Jeśli nie wierzysz w anioły, w formę Boga lub w Dziesięć Przykazań - nie martw się: historia jest przygodą i filozofią, sama w sobie warta przeczytania, każdy może dowolnie ją interpretować i myśleć wszystko, co tylko chce na temat religii i filozofii. Tak długo, jak czytamy książkę „Odkrycie nieba” zastanawiamy się nad sensem życia i zła na świecie. Co w świecie pełnym wojen, głodu, ucisku, zagrożenia i nudy, co jest - poza wieczną niewinnością zwierząt - wyrazem nadziei? Matka z nowo narodzonym dzieckiem na ręku? Ale przecież dziecko może skończyć, jako morderca albo ofiara morderstwa. Tak, że pełen nadziei obraz będzie tylko rodzajem przeczucia piety: matki z dopiero zmarłym dzieckiem w objęciach. Może wyrazem nadziei jest ktoś, kto mija cię z instrumentem muzycznym w futerale? Chłopak na rowerze z gitarą w powycieranym pokrowcu z dermy na plecach? Dziewczyna czekająca na tramwaj z pękatym futerałem na wiolonczele jak Ada? Harry Mulisch jest moim ulubionym holenderskim pisarzem i uwielbiam jego elokwencję i styl pisania. Powieść jest napisana fantastycznie, autor posługuje się w niej teologią, filozofią i poglądami z różnych religii. Książkę „Odkrycie Nieba” uważam za najlepsze jego dzieło! Polecam!


11 sierpnia 2019

Wystarczy być

„Wystarczy być”

Jerzy Kosiński


Autor/(właściwe nazwisko rodzinne Lewinkopf; pisywał pod pseudonimem Joseph Novak) urodził się 14 czerwca 1933 roku w Łodzi, zmarł w 1991 w Nowym Jorku.
Tłumaczenie/Julita Wroniak
Tematyka/Oto niedorozwinięty mężczyzna, który genialnie naśladując polityków widzianych w telewizji, zostaje wzięty za jednego z nich. Opierając się konieczności podjęcia decyzji i nie mając pojęcia na żaden możliwy temat, człowiek ten stwarza wrażenie głębi, bo zdaje się mówić metaforami. Pusta forma staje się zwierciadłem. Pokazuje, czego pragniemy od naszych liderów i jak niebywale prostej choreografii potrzebuje władza, abyśmy poczuli do niej nostalgię.
Główny motyw/Prostaczek, który całe życie spędził w zamknięciu, zajmując się pielęgnowaniem ogrodu, a rzeczywistość zna tylko z telewizji, przez przypadek wkracza w wielki świat amerykańskiej finansjery. Otwiera się przed nim oszałamiająca kariera. Mężczyźni widzą w nim genialnego polityka, kobiety – doskonałego kochanka. W każdej jego wypowiedzi, które de facto dotyczą jedynie ogrodu, doszukują się ukrytych znaczeń i głębokich myśli.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Los krążył wolno po ogrodzie (…)”.

„Rośliny są jak ludzie; potrzebują miłości, aby żyć, pokonywać choroby i umierać w spokoju”.

„Zmieniając kanały, Los zmienił i siebie”.

„Dopóki nie patrzy się na ludzi, ludzie nie istnieją”.

„Wiedział, że między nazwiskiem człowieka a jego życiem istnieje ważny związek”.

„Nikt nie lubi przebywać w towarzystwie umierającego, Ross, ponieważ mało, kto wie, czym jest śmierć”.

„Mój drogi panie, czasem tylko dzięki temu, że wierzymy w bajki, że przyjmujemy je za prawdę, możemy kroczyć naprzód na drodze postępu i pokoju…”.

„Ilekroć w tym kraju śnimy o rzeczywistości, telewizja brutalnie otwiera nam oczy. Dla milionów ludzi wojna to kolejny program w telewizji. A tam na froncie giną prawdziwi żołnierze”.

„A przeszłość okalecza człowieka, to wielkie bagno, w którym każdy może się znaleźć!”.



            Los jest ogrodnikiem. Pracuje i mieszka w domu „Starego Człowieka”. Rozmawia tylko z nim i ze zmieniającymi się pokojówkami. Nie potrafi ani czytać ani pisać. Nigdy nie wyszedł po za granicę posesji „Starego Człowieka”. Wolne od pracy w ogrodzie chwile, spędzał oglądając telewizję. Wcześniej, zanim pojawiły się telewizory, słuchał radia. Nie wiadomo, skąd się wziął, kim są jego rodzice, dlaczego został skazany na taki żywot. Pewnego niedzielnego popołudnia „Stary Człowiek” umiera. Z chwilą jego śmierci los Losa staje pod znakiem zapytania. W domu pojawiają się prawnicy, których nazywał „Poważni Ludzie”. Przekonują Losa, który w ich świecie uzależnionym od ewidencji i szufladkowania nie istnieje, że nie może dłużej pozostać w jedynym miejscu, jakie zna. Mężczyzna wychodzi na ulicę i wpada pod samochód. Tak zaczyna się jego zawrotna kariera.

            „Stary Człowiek” zmarł w niedzielę, a we wtorek wczesnym rankiem, Los zszedł ze strychu z ciężką, skórzaną walizką w ręce, po raz ostatni zerkając na portrety zdobiące ściany domu. Przez jakiś czas stał bezruchu w ogrodzie, po czym wyłączył spryskiwacz, a następnie wrócił do swojego pokoju. Nastawił telewizor, usiadł na łóżku i zaczął bezmyślnie przerzucać kanały. Zgasił odbiornik. Obraz znikł, jedynie na środku ekranu majaczył mały, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez świat, do którego należał, ale po chwili także on się rozpłynął. Mężczyzna wstał i ponownie skierował się w stronę ogrodu, tym razem pamiętając, żeby wziąć stary klucz, który od lat wisiał nieużywany na haczyku w korytarzu nieopodal drzwi. Zbliżywszy się do bramy, wsunął klucz w zamek, po czym otworzył furtkę, przestąpił próg i nie wyjmując klucza, zatrzasnął ją za sobą. Powrót do ogrodu miał na zawsze odcięty.

            Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w domu „Starego Człowieka”, znalazł się po za jego obrębem. Światło raziło go w oczy. Po chodnikach sunęli przechodnie, a dachy zaparkowanych samochodów, lśniły w słońcu poranka. Rozglądał się ze zdumieniem: ulica, pojazdy, budynki, ludzie, przytłumione odgłosy-to były obrazy, które od dawna miał utrwalone w pamięci. Jak dotąd, życie za bramą nie różniło się od tego, które oglądał na ekranie telewizora; może jedynie wszystko było większe, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Słowem, miał wrażenie, że patrzy na coś, co dobrze zna.

            Ruszył przed siebie. Jednak zanim minął najbliższą przecznicę, walizka zaczęła mu ciążyć, a upał niezmiernie dokuczać. Zszedł z chodnika w wąską przestrzeń między dwoma zaparkowanymi przy krawężniku samochodami, gdy wtem spostrzegł, że jeden z nich gwałtownie rusza wstecz. Poderwał się, usiłując wrócić na chodnik, ale walizka spowolniła jego ruchy. Nim zdążył uskoczyć, poczuł uderzenie: został uwięziony między zderzakiem cofającego pojazdu, a reflektorami następnego. Z trudem wyszarpnął jedną nogę-druga nawet nie chciała drgnąć. Potworny ból sprawił, że zaczął krzyczeć i walić pięścią w klapę bagażnika. Limuzyna stanęła w miejscu. Z prawą nogą uniesioną nad zderzakiem i lewą wciąż unieruchomioną, Los poczuł się zupełnie bezradny. Pot lał się z niego strumieniami. Z pojazdu wyskoczył czarnoskóry, umundurowany szofer i z czapką w ręce zaczął coś mamrotać. Kiedy uświadomił sobie, że mężczyzna zaklinowany między wozami nie może drgnąć, przerażony, czym prędzej usiadł z powrotem za kierownicą i podjechał nieco do przodu. Los postawił na ziemi uwolnioną nogę, po czym upadł na krawężnik. Natychmiast otworzyły się tylne drzwi pojazdu, z których wyłoniła się szczupła kobieta.

              Kobieta od razu zaproponowała Losowi pomoc lekarską, zaprosiła go do swojej limuzyny i przedstawiła, jako Elizabeth Eve Rand; dla przyjaciół „EE”.  Była żoną Benjamina Randa. Los odpowiedział, że nazywa się Los i jest ogrodnikiem, jednak poddenerwowana kobieta zrozumiała jego imię inaczej, jako „Ross O’Grodnick”. Od tej chwili Los stał się kimś innym, mamy tu aluzję do praktyk zmian imion postaci biblijnych. Pierwsze zmiany imion zostały poświadczone już w Biblii, np. Jakub → Izrael (Rdz 32,29), Saraj → Sara (Rdz 17,15), Szymon Piotr (J 1,42), Józef Barnabas (Dz 4,36). Dochodziło do nich zwykle w przypadku wstąpienia postaci na nową drogę życiową. Miało to symbolizować zmianę osobowości lub postępowania. Nadaniu nowego miana towarzyszyło przekonanie, że w ten sposób można oszukać przeznaczenie nazwanego, poprawić mu los, nadać jego życiu nową wartość. Wiara w magiczny wymiar aktu nazywania, pozostawała w ścisłym związku ze sferą tabu i językowych działań magicznych.

            Los vel „Ross O’Grodnick” przyjął zaproszenie od „EE” i miał zamiar zamieszkać u państwa Randa, aż do czasu zakończenia rekonwalescencji. W towarzystwie bogatych gospodarzy miał jadać wykwintne kolacje. Nie wiedząc jak powinien się zachować, postanowił naśladować pewną postać z serialu telewizyjnego: młodego biznesmena, który często jadał w towarzystwie swojego szefa i jego córki. Świadom, że należy okazać zainteresowanie tym, co mówią inni, Los zaczął powtarzać za swoimi rozmówcami końcówki ich zdań, naśladując sztuczkę, którą zauważył w telewizji. W ten sposób zachęcał, aby ludzie kontynuowali, a nawet żeby rozwijali swoje opowieści. Podczas pierwszej kolacji z panem Randem, nastąpił moment rozmowy na temat kryzysu amerykańskiej gospodarki. Los nie znając się na ekonomii porównał gospodarkę do ogrodu, roślin, krzewów, podlewania, nawożenia, wycinania starych drzew i wsadzania na ich miejsce nowych roślin. Panu Benjaminowi, który był prezesem zarządu Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej bardzo spodobał się ten przykład, zaimponowała mu jego bezpośredniość, to, że Los był szczery, był sobą i niczego „nie owijał w bawełnę”. I jak to często w naszym życiu bywa, przeznaczeniu pomaga opatrzność, tak też Mojry uprzędły naszemu bohaterowi zaskakującą rację istnienia. Pan Benjamin poinformował Losa, że prezydent Stanów Zjednoczonych wygłosi przemówienie na dorocznym spotkaniu Instytutu Finansów. Jest już w drodze do Nowego Jorku, dzwonił do Randa z pokładu swojego samolotu. Wie, że pan Rand niedomaga i w związku z tym, postanowił go wspaniałomyślnie odwiedzić. Zaraz po tej rozmowie w domu zjawili się ludzie z jego ochrony, żeby przeszukać dom.

            Prezydent wszedł do biblioteki w domu pana Benjamina, uścisnął mu dłoń oraz przywitał się z Losem. Okazało się, że pan Rand i prezydent byli dobrymi przyjaciółmi, mówili sobie po imieniu. Po dokonaniu prezentacji Rand usiadł w fotelu, a prezydent uśmiechnął się szeroko i wyciągnął jeszcze raz rękę do Losa. Pamiętając, że podczas emitowanych przez telewizję konferencji prasowych prezydent zawsze patrzył ludziom w twarz, Los spojrzał mu prosto w oczy. Prezydent zwrócił się do Losa słowami: „Miło pana poznać. Wiele o panu słyszałem. (…) Proszę, nich pan usiądzie-mówił dalej prezydent- i pomoże mi skarcić naszego przyjaciela, Benjamina, za to, że ukrywa się w domu z dala od świata”. Mężczyźni dyskutowali przez dłuższy czas. Los prawie nic nie rozumiał, chociaż często spoglądali w jego stronę, jakby zachęcali go do uczestnictwa. Nagle prezydent zwrócił się do Losa z pytaniem: „A pan, panie O’Grodnick, co pan sądzi o złym okresie na Wall Street?”. Los zadrżał ze strachu. Poczuł się tak, jakby ktoś sięgał do jego myśli i wyrywał je z korzeniami z mokrej gleby, w której rosły, po czym cisnął splątane we wrogie, nieprzyjazne środowisko. Przez chwilę siedział wpatrzony w dywan uparcie milcząc. „W ogrodzie- przemówił wreszcie Los- złe i dobre okresy następują po sobie. Po wiośnie i lecie nadchodzi jesień i zima, a potem znowu wiosna i lato. Póki jednak korzenie są zdrowe, nie ma powodu do zmartwień, bo wszystko jest i będzie dobrze”. Spojrzał przed siebie. Rand przyglądał mu się kiwając głową. Prezydent również sprawiał wrażenie zadowolonego, odpowiedział: „Muszę przyznać, panie O’Grodnick, że jest to najbardziej pokrzepiająca i optymistyczna opinia. (…) Wielu z nas zapomina, że ludzie i przyroda stanowią jedność. (…) Nasz system ekonomiczny, jeśli spojrzeć nań długodystansowo, jest równie stabilny i racjonalny jak świat przyrody i dlatego nie powinniśmy się lękać”. Prezydent zaczął komplementować Losa, zazdrościł mu jego zdrowego rozsądku. Zdawał sobie sprawę, że właśnie tego brakuje członkom Kongresu. Na pożegnanie objął serdecznie gospodarza domu, uścisnął dłoń Losa i żwawym krokiem wyszedł z pokoju, wcześniej zapraszając obu mężczyzn na spotkanie do Białego Domu.

Otwarcie dorocznego zebrania w Instytucie Finansów, odbyło się w atmosferze oczekiwania i wysokiego napięcia spowodowanego porannym ujawnieniem wzrostu bezrobocia, które osiągnęło niespotykany dotąd poziom. Przedstawiciele administracji rządowej nie kwapili się z udostepnieniem informacji o tym, jakie kroki prezydent zamierza przedsięwzięć w celu opanowania kryzysu. W środowiskach masowego przekazu panował stan pogotowia. W swoim przemówieniu prezydent zapewnił zebranych, że pomimo kolejnego spadku produkcji, rząd nie planuje żadnych drastycznych kroków. „Mieliśmy wiosnę, mieliśmy lato, a teraz, niestety, tak jak to bywa w przyrodzie, nastała pora nieuchronnych jesiennych chłodów i zimowych zawiei”- oznajmił prezydent. Podkreślił, że dopóki korzenie przemysłu tkwią mocno i głęboko w życiu kraju, dopóty jest pewne, że gospodarka znowu się odrodzi. Podczas krótkiej, nieoficjalnej części przeznaczonej na pytania i odpowiedzi prezydent wyjaśnił, iż przeprowadził konsultacje na wielu szczeblach, w tym z wybitnymi przedstawicielami świata interesów. Złożył hołd Benjaminowi Randowi, prezesowi Instytutu, nieobecnemu na zebraniu z powodu choroby; dodał, że w domu pana Randa odbył z gospodarzem i jego gościem, panem Rossem O’Grodnickiem, niezwykle owocną dyskusję na temat zbawiennych skutków inflacji.

            Media zainteresowały się tajemniczym doradcą prezydenta; panem Rossem O’Grodnickiem. „New York Times” zamieścił na swoich łamach przemówienie głowy państwa oraz relację z przebiegu wizyty w Nowym Jorku, w którym padło „nazwisko” Losa. W domu Benjamina Randa rozdzwoniły się telefony z prasy i telewizji, wszyscy chcieli rozmawiać z panem O’Grodnickiem. Za namową pana Benjamina, Los zgodził się wystąpić w telewizyjnym programie ekonomicznym na żywo. Po przybyciu do studia Los zdał sobie sprawę, że ogląda go więcej osób, niż kiedykolwiek spotka w życiu, osób, które nigdy nie poznają go osobiście. Ci, którzy obserwowali mężczyznę na swoich ekranach, nie wiedzieli, na kogo naprawdę patrzą; skąd mieli wiedzieć skoro go nie znali? Telewizja przekazywała jedynie zewnętrzny wizerunek człowieka, odrywała kolejne obrazy od jego ciała i wysyłała je w dal, gdzie znikały bezpowrotnie, wchłonięte przez nienasycone oczy widzów. Kiedy tak siedział zwrócony twarzą do kamer, których nieczułe obiektywy sterczały do przodu, dla milionów prawdziwych ludzi, Los był tylko obrazem telewizyjnym. Ludzie ci nie zdawali sobie sprawy, że jest on równie realny jak oni, albowiem kamery nie potrafiły przekazywać myśli. Los, tak samo jak podczas spotkania z prezydentem, mówił o gospodarce w kontekście ogrodu. Mówił prostym, zrozumiałym językiem. Publiczność w studio była zachwycona jego wystąpieniem, nie dała mu dokończyć: część widzów zaczęła bić brawo. Po programie „Nocni goście” media okrzyknęły Losa mężem stanu, znakomitym finansistą, doradcą prezydenta.

            Program oglądał także prawnik Thomas Franklin, człowiek, który swego czasu zajmował się spadkiem po „Starym Człowieku”. To właśnie on zabronił Losowi pracy w ogrodzie i kazał mu wyprowadzić się z domu. Kiedy pokazano na ekranie zbliżenie twarzy Losa, Franklin czuł, że gdzieś już widział tego mężczyznę. Może w telewizji podczas jednego z tych obszernych, szczegółowych wywiadów, kiedy to „niespokojne” kamery filmują człowieka, jego twarz i ciało, dosłownie ze wszystkich stron? A może spotkał go osobiście? W każdym razie Ross O’Grodnick, a zwłaszcza jego strój wydał mu się dziwnie znajomy. Żona prawnika opowiedziała mu ze szczegółami, to, co usłyszała w telewizji i to, co mówił O’Grodnick.  Że gospodarka jest stabilna, że nie ma potrzeby rezygnować z domu w Vermont albo odkładać na później rejsu. Żeby nie wpadać w panikę, że to tylko lekki „przymrozek” w ogrodzie gospodarki Stanów Zjednoczonych. Franklin wpatrywał się bezmyślnie w ekran. Nie miał cienia wątpliwości, że już gdzieś widział owego człowieka, ale kiedy, do diabła, i gdzie? „Ten O’Grodnick- mówiła żona prawnika- to naprawdę wyjątkowy facet. Męski, dobrze ubrany, o pięknym głosie, jest jakby skrzyżowaniem Teda Kennedy’ego z Carym Grantem. Różni się od tych fałszywych idealistów, i od tych skomputeryzowanych technokratów”. Franklin układając się do snu, rozmyślał o swoim życiu zawodowym; może popełnił błąd zostając adwokatem? Świat biznesu… finansów… Wall Street, chyba tam czułby się lepiej. Ale w wieku czterdziestu lat był już za stary, żeby podejmować nowe ryzyko. Zazdrościł Rossowi O’Grodnickowi prezencji, sukcesu, pewności siebie. Gospodarka jak ogród? Głośne westchnienie wydobyło mu się z piersi. Czemu nie? Gdyby tylko mógł w to uwierzyć.

            Tymczasem prezydent zlecił swoim służbom sprawdzenie, kim w ogóle jest Ross O’Grodnick. Jedyną informacją, która znajdowała się w kopercie było to, że O’Grodnick wystąpił w programie telewizyjnym „Nocni goście”. Na początku prezydent pomyślał, że to jakiś żart. Przedstawiciele służb poinformowali go, że jedyny ślad O’Grodnicka, to ów występ na wizji. Jak to? Przecież podobnie jak my wszyscy przyszedł na świat, jako czyjś syn, gdzieś się wychował, gdzieś mieszkał, zawierał znajomości i tak jak wszyscy Amerykanie płacił podatki, wzbogacając budżet państwa. Ani jedna z tajnych agencji nie posiadała żadnych informacji o człowieku, z którym spędził pół godziny i którego cytował w swoim przemówieniu. Co ciekawe, nie było go też w książce telefonicznej Manhattanu! Rossem O’Grodnickiem zainteresowały się również służby wywiadowcze zza „Żelaznej Kurtyny”. Radziecki wywiad rozpoczął poszukiwania informacji o Losie, tuż po jego spotkaniu z ambasadorem Związku Radzieckiego – Skrapinowem, w siedzibie ONZ. O’Grodnick zrobił piorunujące wrażenie na ambasadorze, w swojej notatce do Moskwy dyplomata napisał: „Ross O’Grodnick to bystry i wszechstronnie wykształcony człowiek, posiadający znajomość języka rosyjskiego; jego poglądy odzwierciedlają nastroje tych przedstawicieli amerykańskiego biznesu, którzy w obliczu pogłębiającego się kryzysu oraz szerzących się niepokojów społecznych pragną zachować swoje zagrożone pozycje, nawet za cenę politycznych i ekonomicznych ustępstw na rzecz bloku wschodniego”. Szef specjalnej sekcji radzieckiego wywiadu poinformował ambasadora, że niejaki Ross O’Grodnick po prostu nie istnieje. Nigdzie nie ma żadnego śladu, danych o tym człowieku, zupełnie jakby nie był realną postacią. Nigdy nie był w kolizji z prawem, nie procesował się z żadną osobą, ani razu nie leczył się w szpitalu, nie posiadał karty ubezpieczeniowej. Nie ma prawa jazdy ani licencji pilota. Wiedzieli tylko jedno, bez przerwy ogląda telewizję, całymi dniami nie wyłącza odbiornika.

            Możemy zadać sobie pytanie: czy Jerzy Kosiński przerysował swojego bohatera? A może nie? Pamiętamy wszyscy udział Stanisława Tymińskiego w drugiej turze wyborów prezydenckich 9 grudnia 1990 roku, który dla wielu Polaków był wstrząsem. Zdaniem prof. Antoniego Dudka: „Pierwsze wolne wybory prezydenckie stanowiły bolesne doświadczenie dla wielu Polaków. Przypadek Tymińskiego pozwolił jednak spojrzeć krytycznie - kto wie czy nie po raz pierwszy od sierpnia 1980 r. - na stan świadomości polskiego społeczeństwa". Lech Wałęsa człowiek legenda o „mały włos” przegrałby wybory prezydenckie z człowiekiem „znikąd”. Powyższy przykład dla wielu Polek i Polaków, to już odległe czasy. Drugi dość ciekawy przykład: media w Polsce podały informacje dotyczące prawdopodobnego inwestora klubu sportowego Wisły Kraków. Po przeanalizowaniu wyłonił się dziwny obraz. VannaLy to kambodżański „biznesmen”, którego w ojczyźnie nikt nie znał, członek rodziny królewskiej, która się do niego nie przyznawała i do tego krezus- z siedzibą firmy w domu na wsi. Bez żadnego wcześniejszego sprawdzenia, spotkał się z nim prezydent milionowego miasta Krakowa. Przelew nigdy nie dotarł, inwestor wyjechał a pod Wawelem zagościł chaos.

Co chciał pokazać Jerzy Kosiński w książce „Wystarczy być”? Mistyfikacja, w której uczestniczy bohater nie jest przez niego ani prowokowana, ani wykalkulowana. To otaczający go ludzie, urzeczeni jego niby-oryginalnością i niby-mądrością, kreują go na męża opatrznościowego, człowieka godnego najwyższych urzędów, może z prezydenturą włącznie. W politycznej przypowieści, opisanej przez Kosińskiego, analfabeta - prostaczek, ukształtowany i wychowany przez telewizję, zdobywa zaufanie oraz podziw dzięki temu, że wszyscy widzą w nim dokładnie tego, kogo chcą zobaczyć.

20 lipca 2019

Prędkość światła


„Prędkość światła”


Javier Cercas




Autor/ (ur. 1962 w Ibahernando, Cáceres) – hiszpański pisarz, tłumacz literatury, wykładowca uniwersytecki i dziennikarz. Jest Katalończykiem.

Tłumaczenie/ Ewa Zaleska

Tematyka/ Najnowsza powieść Cercasa, stawia nierozstrzygalne pytania o granicę winy i możliwość jej odkupienia. Jest książką bolesną, pełną prawdziwych uczuć. Tak pisać potrafią tylko wyjątkowi prozaicy. Bohater rozpoczyna śledztwo, które doprowadza go do niewielkiej wietnamskiej wioski, leżącej w sielskim krajobrazie nad rzeką Kinh. Co tam się wydarzyło w czasie amerykańskiej interwencji? I dlaczego dla Rodneya wojna nigdy nie dobiegła końca? Demony, które na swych symbolicznych grafikach pokazał Goya, otoczyły weterana ciasnym kręgiem. Cercas przeplata historię żołnierza Falka z opowieścią o prozaiku, którego niszczy sukces. Mówi o cienkiej linii oddzielającej szaleństwo od rozumu, życie od śmierci, miłość od pogardy. Tę linię przekracza żołnierz marines, który w słoneczny dzień wchodzi do wioski zamieszkanej przez starców, kobiety i dzieci. I przekracza ją pisarz, który – zakochany w sobie – sprowadza na rodzinę śmierć.

 Główny motyw/ „Prędkość światła” można uznać za potwierdzenie powiedzenia, że przeciwieństwa się przyciągają. Pierwszy z nich – Rodney Falk – to trzymający się na uboczu życia towarzyskiego weteran wojny wietnamskiej, uznawany przez najbliższe otoczenie za mruka i dziwaka. Drugi to będący alter ego autora początkujący pisarz, który odznacza się sporą pewnością siebie, więc nie ma praktycznie żadnych trudności z odnajdywaniem się w nowym otoczeniu. Dzięki protekcji swego dawnego wykładowcy, Hiszpan otrzymuje posadę na niewielkim uniwersytecie w amerykańskiej Urbanie.  To właśnie tam zaczyna się dość niezwykła znajomość dwóch głównych bohaterów, którzy przez jeden semestr dzielą gabinet na uczelni. Początkowy dystans między nimi, z upływem czasu stopniowo się zmniejsza, nie tylko znajdują wspólne tematy do rozmowy, ale nawet zaczynają się przyjaźnić. Wkrótce jednak ich kontakty zamierają, gdyż niespodziewanie Rodney Falk nie powraca na uczelnię po przerwie semestralnej, a niedługo później drugi z przyjaciół wraca do Hiszpanii. Do ich kolejnego spotkania dojdzie zaś dopiero po wielu latach, kiedy narrator powieści będzie już dość znanym pisarzem, a i w życiu Rodneya także wiele się zmieni…

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Teraz prowadzę życie fałszywe, życie apokryficzne, podziemne i niewidoczne (…)”.

„Ale choćbyśmy bardzo się starali, kłamstwa nie zmienią rzeczywistości (…)”.

„Kto nie jest zajęty życiem, ten jest zajęty umieraniem”.

„Oscar Wilde powiedział, jak wiesz: >W życiu zdarzają się dwie tragedie. Kiedy nie dostajemy tego, czego pragniemy. I kiedy to dostajemy<”.

„Krótko mówiąc: to wariat, który patrzy na rzeczywistość i czasami ją widzi”.

„(…) szczęście doskonałe nie istnieje, tu jednak nauczyłem się, że nie ma też doskonałego nieszczęścia, bo to, że znowu oddychasz, może być źródłem nieskończonego szczęścia”.

„(…) kochać to znaczy być równocześnie dotkniętym szaleństwem i chorobą, na którą jedynym lekarstwem jest czas”.

„(…) w każdym związku nadchodzi taki moment, kiedy ludzie mówią sobie różne rzeczy tylko po to, żeby się zranić (…)”.

„Łatwo jest wskazywać winnych; trudno jest pogodzić się z tym, że winnych nie ma”.

„(…) prawda zawsze jest absurdalna”.

„Trzeba być pierdolniętym, żeby wierzyć, że można zmienić swoje życie, zupełnie jakbyśmy w wieku czterdziestu lat nie wiedzieli jeszcze, że to nie my zmieniamy życie, lecz życie zmienia nas”.



              Koniec lat osiemdziesiątych. Na amerykańskim uniwersytecie w Urbanie, spotyka się dwóch wykładowców – początkujący pisarz i dziesięć lat od niego starszy weteran wojny w Wietnamie, Rodney Falk. Rodney Falk jest tajemniczym mężczyzną. Małomówny i nietowarzyski, z wyglądu przypomina nieokrzesanego farmera – a jest jednym z najbardziej oczytanych ludzi na uniwersytecie w Urbanie. Przez jeden krótki semestr dzielą gabinet na uczelni, razem uczęszczają na zajęcia z języka katalońskiego, w końcu się zaprzyjaźniają. Gdy nadchodzi przerwa świąteczna, Rodney znika bez śladu.

            Kilka dni po tym zniknięciu bohater uświadamia sobie, że Rodney był dla niego zbyt ważny i nie może, ot tak, wymazać go ze swojego życia, w dodatku na uniwersytecie w Urbanie wszystko sprzysięgło się, żeby mu o nim ciągle przypominać. Tak, więc, mimo że Rodney ulotnił się całkowicie, w rzeczywistości był bardziej obecny w jego życiu niż przedtem, zupełnie jakby stał się upiorem. Tak czy inaczej, nie minęło dużo czasu, a bohater nabrał przekonania, że musi dowiedzieć się czegoś więcej o swoim przyjacielu. Pojechał do Rantoul, rodzinnej miejscowości Rodneya, jednak początkowo  jego ojciec nie chciał z nim rozmawiać. Dopiero kilka miesięcy później, ojciec Rodneya zadzwonił do niego i zaproponował spotkanie.

            Ojciec Rodneya ciągle mówił, w popielniczce obok piętrzyły się niedopałki, na stole stał dzbanek z kawą oraz sterta wymiętych listów ze stemplem pocztowym armii amerykańskiej, nadanych w Sajgonie, a także w różnych miejscach półwyspu Batagan. Korespondencja obejmowała okres mniej więcej dwóch lat i prowadzona była przez jego dwóch synów: Rodneya i Boba, ale przede wszystkim przez Rodneya. Było tych listów bardzo dużo, zostały ułożone chronologicznie i umieszczone w trzech czarnych, tekturowych teczkach zapiętych na gumkę. Ojciec Rodneya wręczając je swojemu gościowi powiedział: „Mnie nie są już do niczego potrzebne. (…) Niech pan je zatrzyma. Zrobi pan z nimi, co uzna za stosowne”.

            Od tamtego wiosennego popołudnia, które bohater spędził w Rantoul z ojcem Rodneya, minęło szesnaście lat. Od szesnastu lat starał się to zrozumieć, tłumaczył sobie, że ojciec Rodneya powierzył mu te listy od swoich synów, bo wiedział, że zostało mu już niewiele lat życia i nie chciałby, żeby trafiły w ręce kogoś przypadkowego. Kogoś, kto mógłby je po prostu wyrzucić na śmietnik.  W ciągu tych szesnastu lat, bohater czytał je wiele razy. Listów Boba było znacznie mniej, miały charakter zwięzły, uprzejmy i powierzchowny, jakby wojna w Wietnamie pochłaniała wszystkie jego myśli oraz całą energię, a reszta stanowiła coś na kształt iluzorycznego tła; listów Rodneya było natomiast bardzo dużo. Obfitowały w szczegóły, a sposób ich pisania zdradzał stopniową ewolucję, jaką przeszedł na przestrzeni spędzonych w Wietnamie lat.

            Teraz, zatem następuje historia Rodneya albo, co najmniej taka jego historia, jaką narratorowi - tamtego wieczoru - opowiedział ojciec przyjaciela, i jaka wyłaniała się z korespondencji Rodneya oraz jego brata Boba. Nie ma zasadniczych rozbieżności między tymi dwoma źródłami. Rodney urodził się czterdzieści jeden lat wcześniej. Od samego początku Rodney i Bob, byli swoim dokładnym przeciwieństwem; z biegiem czasu ta różnica tylko się pogłębiła. Obaj mieli po ojcu siłę fizyczną i mocny charakter, ale tylko Bob czuł się z tym dobrze i potrafił wykorzystywać. Rodney tymczasem zdawał się traktować te przymioty nieledwie jak dopust boży, dar, ale i karę, coś, czemu trzeba się przeciwstawiać, ale i akceptować, jak wrodzoną chorobę. Jako dziecko Rodney był ekstrawertykiem do granic naiwności, spontanicznym, czułym, wybuchowym, i ten prostoduszny charakter w połączeniu zarówno z pasją czytania, jak i ze znakomitymi wynikami w nauce sprawił, że stał się zdecydowanym ulubieńcem ojca. Bob – przeciwnie, aby ugrać coś na ojcowskich wyrzutach sumienia - z powodu faworyzowania Rodneya -przyjął w stosunkach z rodziną postawę obronną i zdystansowaną. W połowie 1967 roku, Bob zaciągnął się na ochotnika do marines i kilka miesięcy później wylądował w Sajgonie jako żołnierz Pierwszej Dywizji Piechoty. Wszystkich zaskoczył swoją decyzją; ojciec Rodneya nie wykluczał, że jej powodów należało upatrywać w dwóch różnych, lecz uzupełniających się sprawach: w niemożności sprostowania studiom medycznym, które rok wcześniej Bob rozpoczął- nie tyle z powołania, co z depresji- chciał udowodnić samemu sobie, że potrafi dorównać ojcu, oraz powodowany pragnieniem, by poprzez ten nagły akt odwagi zaskarbić sobie podziw rodziny. Rodney, znając Boba lepiej niż rodzice, nie był zaskoczony jego decyzją. Jednak napawała go ona przerażeniem i jako jedyny członek rodziny, który wiedział wcześniej, że brat nosi się z zamiarem wstąpienia do armii, robił wszystko, by go od tego odwieść, a gdy już zapadła decyzja, by namówić go do jej odwołania. Nie powiodło mu się. Rodney studiował wtedy w Chicago filozofię i literaturę, tak więc uległ pacyfistycznym nastrojom panującym w kampusie uniwersyteckim. W chwili, gdy Bob wstępował do wojska, Rodney z całą pewnością miał już wyrobione zdanie na temat tego, co działo się w Wietnamie.

Kiedy latem, po ukończeniu studiów Rodney przyjechał na kilka dni w odwiedziny do Rantoul, otrzymał powołanie do wojska. Mógł się tego spodziewać, co nie znaczy, że nie wpadł w panikę. Rodney wiedział, że nie ma żadnego prawdziwego usprawiedliwienia, które wybroniłoby go przed wojskiem. Tak, więc pierwsze miesiące Rodneya w Wietnamie nie były trudne. Pomógł mu szczęśliwy los. W odróżnieniu od swojego brata, wysłanego od razu na front, wyrokiem losu, którego nie rozumiał, został skierowany, jako podkomendny do instytucji zajmującej się organizowaniem rozrywki żołnierzom. Jednak śmierć Boba wszystko zmieniła. Rodney odrzucił na piśmie możliwość zakończenia służby wojskowej oraz powrotu do domu- po śmierci brata przysługiwało mu to na mocy prawa- i złożył prośbę o wcielenie do oddziału bojowego. W żadnym z listów nie wyjaśnił powodów tej decyzji. Jego batalion stacjonował w bazie niedaleko Danang, ale wracali tam tylko na odpoczynek, bo przez większość czasu prowadzili działania operacyjne w rejonie. Za dnia brodzili w wodzie po polach ryżowych i przeczesywali dżunglę w dusznym, wilgotnym, pełnym komarów upale. Podczas tropikalnych ulew, utytłani błotem po sam czubek głowy, gryzieni przez pijawki, odżywiając się konserwami, lepcy od potu, wyczerpani, obolali, cuchnący po całych tygodniach bez mycia, skupieni wyłącznie na tym aby przeżyć. Później ojciec Rodneya zdołał się jedynie dowiedzieć, że w tamtym czasie jego syn, który kiedyś studiował filozofię i literaturę na uniwersytecie, walczył z partyzantami w elitarnym oddziale Tiger Force, wchodzącym w skład pierwszego batalionu 101 Dywizji Spadochronowej. Podczas tych sześciu miesięcy, musiał dużo częściej niż przedtem brać udział w walkach, bo kiedy pod koniec lata 1969 roku wracał samolotem do kraju, miał pierś pokrytą licznymi medalami. Były wśród nich: Srebrna Gwiazda za odwagę oraz Purpurowe Serce, przyznawane wszystkim rannym w czasie służby żołnierzom.  To właśnie uszkodzone biodro stanowiło trwałą pamiątkę i symbol wydarzeń, które naznaczyły Rodneya na resztę jego dni.  Do końca życia utykał, garbił się i poruszał z wyraźnym trudem, przez co sprawiał wrażenie człowieka przegranego, oszukanego przez los.

            Rodney po Wietnamie miał niewątpliwie dużo więcej - niż w latach studenckich powodów, by uważać tę wojnę za rodzaj politycznego fortelu, skrzętnie przygotowanego przez będących u władzy fanatyków. To właśnie oni, odwołując się do tradycyjnych wartości, naginali i preparowali fakty, dopasowując je do własnych celów. Z drugiej strony kwestia opowiedzenia się za czy przeciwko wojnie, została zredukowana – w oczach ojca Radneya – do rangi czegoś nieistotnego, wręcz błahego, wobec największej zbrodni Stanów Zjednoczonych – zbrodni obojętności. Zimnej, beznamiętnej obojętności, z jaką wysyłano młodych ludzi, w zasadzie jeszcze chłopców, na pewną śmierć, jeśli nie z ręki wroga , to z okoliczności w jakich się znaleźli. Zostawiano ich własnemu losowi gdzieś na końcu świata, chorych, wycieńczonych, odchodzących od zmysłów, oszalałych, szamocących się ze sobą i walczących z cieniem na spalonej ziemi. Rodneya prześladowały także wyrzuty sumienia za zbrodnie, które popełnił w Wietnamie. Aby rozliczyć się z przeszłością, wiele lat po wojnie postanowił wystąpić w reportażu filmowym, dotyczącym zbrodni dokonanych przez oddział 101 Dywizji Spadochronowej amerykańskiej armii w wioskach Quang Ngai i Quang Nam. 

            Książka nie dotyczy tylko wojny w Wietnamie. Wojna wietnamska została wykorzystana do zilustrowania przesłania autora, o tym, jak zdrowy i ambitny młody człowiek, może przerodzić się w potwora, z powodu trudnych warunków. Podobnie jak sukces i sława mogą być również bardzo szkodliwe dla człowieka. To „rzeczywistość zła, niemożność odkupienia” i katastrofa sławy. Cercas sugeruje w swojej powieści, że można osiągnąć sukces bez popadania w narcyzm. Narrator analizuje siebie i swojego przyjaciela Rodneya w całej powieści i cieszy się z długich konwersacji na różne tematy, między innymi te, dotyczące literatury.  To nie jest jednak tylko opowieść o wojennej traumie i jej wpływie na życie Amerykanina, który nie jest w stanie funkcjonować w społeczeństwie po powrocie z Wietnamu. To przede wszystkim powieść o roli niedopowiedzeń, o akcie twórczej kreacji, o nazywaniu rzeczywistości, o stwarzaniu jej na nowo i o mówieniu o tym, czego nie można tak naprawdę wyrazić słowami. Piękna historia o męskiej przyjaźni, o istocie pisarstwa, o sukcesach i życiowych porażkach, ale przede wszystkim o niespotykanej więzi i empatii, dzięki którym powstaje tak czytelna fabuła, złożona z tylu pozornie nieczytelnych przesłanek.

            Co łączy obu mężczyzn poza tym? Obaj w pewien sposób uciekają od samych siebie i od własnych traum. Obaj cierpią z powodu samotności, chociaż jest to zupełnie inna samotność. Falk przeżył wojnę w Wietnamie. Dowiedział się tam o śmierci brata, doświadczył tak wielu okrucieństw i absurdów, że w końcu sam poddał się ich destrukcyjnym wpływom. Jego hiszpański przyjaciel, szukał w Stanach Zjednoczonych zapomnienia i także ucieka od samego siebie. Ucieka od przeżycia żałoby po stracie w wypadku samochodowym żony i syna. Wracając do Hiszpanii, rozpoczyna życie, którego nie planował i nie chciał realizować. Obaj na swej drodze życiowej spotkają bliskich im ludzi, mają żony i synów, ale najbardziej przejmująca bliskość powstaje między nimi. Mimo tego, iż jest w niej jednocześnie sporo szorstkości. Z czasem bohater zamienia się w narcystycznego kobieciarza, traci żonę i dziecko. Pod koniec „wojny z samym sobą” widzi, że jego życie jest tak samo zrujnowane jak życie Rodneya: jedyne, co może teraz zrobić, to opowiedzieć historię, której wcześniej nie potrafił nikomu przekazać, a tym samym dopuścić ją do swojej świadomości. Pisarz ma nadzieję odnaleźć siebie, stając się głosem swojego przyjaciela; ma nadzieję uratować się - od bycia narcyzem, „duchem”, moralną i emocjonalną porażką we własnych oczach - poprzez identyfikowanie oraz wzmacnianie podobieństw między swoim doświadczeniem życiowym, a przeżyciami Rodneya. Cercas próbuje te relacje opisać w taki sposób, że skupia się głównie na aspektach, których w nich brakuje. Tak też powstaje opowieść o Rodneyu – nazywając wszystko to, czego nie można odnaleźć, zrozumieć, nazwać i określić. Losy Rodneya Falka i narratora okazują się symetryczne, obaj muszą poradzić sobie ze swoimi tragediami i z mroczną stroną własnej osobowości.

            „Prędkość światła” jest tak dobrze opowiedziana, że ​​przeczytałem ją dwa razy. Znaleźć w niej można wiele mądrych słów o życiu i umieraniu.  Książka jest interesująca jeszcze z innego powodu, polega na „mówieniu”, a nie na „pokazywaniu”, o czym często zapominają pisarze. Postacie są prawdziwe, a ich doświadczenia- całkowicie wiarygodne. Trauma wojenna Rodneya, jest trafną metaforą wyniszczających i zgubnych skutków wojny. Javier Cercas zgadza się, że w powieści jest wiele momentów uniwersalnych, które dotyczą także wojen w Afganistanie czy Iraku. „Wszystkie wojny to ta sama wojna”, napisał w jednym z listów Rodney. Można wreszcie czytać „Prędkość światła”, jako powieść o literaturze - jest to zasadniczo książka o pisaniu książki, historia pisarza i jego tematu. Czytelnik śledzi bowiem, nie tyle samą historię, ile drogę, jaką przejść musiał do niej narrator. Cercasa wyraźnie fascynuje wizja literatury, jako schronu przed życiem i radzeniem sobie z traumą.

Amerykanie wciąż nie bardzo potrafią o tym wszystkim spokojnie rozmawiać. W ciągu minionych 30 lat, przeżywali falę wielkich debat na temat wojny wietnamskiej i okresy zapomnienia tego problemu. Ale syndrom klęski wietnamskiej, utrzymywał się w społeczeństwie amerykańskim przez wiele lat. W miarę, jak stopniowo wychodziły na światło dzienne szokujące szczegóły działań militarnych, i zachowań polityków, (którzy, zdaniem współczesnych historyków, już w połowie lat 60. powinni wiedzieć, że wojna w Wietnamie jest przegrana, i niepotrzebnie pchali nadal do Indochin setki tysięcy żołnierzy) Amerykanie tracili wiarę w mit wyższości swojego kraju nad resztą świata. Dowiadywali się, że codzienną chorobą ich armii w Wietnamie były: brak koleżeństwa, pogarda dla wrogów, okrucieństwo i cynizm. Na pierwszą linię walk rzucano - w nieproporcjonalnie wysokiej liczbie - żołnierzy pochodzenia murzyńskiego i latynoskiego, że spośród 43 tys. wyższych oficerów, którzy przewinęli się przez Wietnam w starciach zbrojnych, zginęło raptem 210 (!), podczas gdy masowo ginęli szeregowcy pchani do walki bez swoich dowódców. Rodziło to strach i szaleństwo. Nawet rzecznik armii amerykańskiej przyznał w końcu, że w Wietnamie, co najmniej 50% żołnierzy USA przyjmowało systematycznie heroinę. Mnożyły się akty buntu i niesubordynacji, z 250 w roku 1968 do np. 512 w 1970 r.

            Trudna psychologicznie i społecznie była rola weteranów wojny wietnamskiej. Problemy z przystosowaniem byłych żołnierzy do życia w normalnym społeczeństwie, pogłębiała młodość weteranów Wietnamu. Jeśli podczas II wojny światowej przeciętny wiek amerykańskiego żołnierza wynosił 26 lat, to w Wietnamie było to zaledwie 19 lat! Nieprzygotowani do życia młodzi chłopcy, byli dosłownie psychicznie i moralnie tłamszeni na polu walki. W efekcie cierpieli na psychozy, czy  wyobcowanie społeczne. Socjolodzy pisali o „pokoleniu wietnamskim”, które „odbija się od ostracyzmu i tonie w odmętach agresji i buntu”. Nastroje te wiernie przedstawił w swojej książce „Zraniona generacja” Robert Muller, założyciel Weteranów Wietnamu, pisząc m.in.: „Gdzie są przywódcy? Gdzie są politycy, którzy wysyłali nas na wojnę? Nie mogę dostrzec, odnaleźć tych żartownisiów. Oni nie chcą nawet myśleć o tym, co próbuję im powiedzieć o samopoczuciu wietnamskich weteranów”.