08 kwietnia 2018

Rybacy


„Rybacy

Chigozie Obioma




Autor/ urodził się w 1986 roku w Akure w Nigerii. Mieszkał na Cyprze, w Turcji, a obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykłada na wydziale literatury i pisania kreatywnego na Uniwersytecie Stanu Nebraska w Lincoln. „Rybacy” to jego pierwsza powieść.

Tłumaczenie/ Sebastian Musielak

Tematyka/ W losach bohaterów książki „Rybacy” czytelnik dostrzeże Afrykę we wszystkich jej sprzecznościach – ekonomicznych, społecznych, religijnych. Opowiedziana z punktu widzenia najmłodszego z braci, budząca trwogę historia nie opuszcza miasta Akure, a jednocześnie niesie uniwersalne przesłanie. Każe zadawać pytania o to, do kiedy myślenie magiczne – właściwe nam wszystkim – wzbogaca życie, a od kiedy odbiera nam poczucie odpowiedzialności i sprawia, że stajemy się ślepi. W debiutanckiej książce Obiomy pobrzmiewają echa dawnych mistrzów opowieści, ale wzbogaca je nowy, nieustraszony ton. To przypowieść o dorastaniu i braterstwie, w którym bezinteresowna miłość goi rany.

Główny motyw/ Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin porzucają szkołę i zostają rybakami. Ich ojciec wyjechał do miasta za pracą, a troska o rodzinę spadła na ramiona matki, okryte kwiecistą wrappą. Bracia wyzwalają się spod rodzicielskiej opieki i coraz częściej widuje się ich nad okrytą złą sławą rzeką. Pewnego popołudnia spotykają tam miejscowego szaleńca. Ten zdradza im, że jedno z rodzeństwa wkrótce zanurzy się w krwawym strumieniu i nigdy z niego nie wyjdzie. Od tego dnia Ikenna, najstarszy z braci, zaczyna oddalać się od rodziny, staje się coraz bardziej krnąbrny, tajemniczy, a w końcu okrutny. Spotkanie z szaleńcem przemieni – w tragiczny, ale też zbawczy sposób – życie członków nigeryjskiej rodziny.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Kiedy bogowie chcą kogoś zniszczyć, rzucają na niego szaleństwo”.
„Gromkie >>amen<< zamierało powoli, rozpływając się po ogromnym cmentarzu, którego językiem urzędowym jest cisza”.
„(…) po fakcie wszystko nam się zawsze wydaje oczywiste (…)”.
„Bo jak coś tonie, to nie wypływa od razu na powierzchnię”.
„(…) prośby zdesperowanej kobiety trzeba spełniać, nawet gdy wydają się absurdalne”.
„Rodzice nie powinni grzebać własnych dzieci! Powinno być odwrotnie!”.
„Z czasem się dowiedziałem, że rzeczy, w które człowiek uwierzy, utrwalają się w jego umyśle- a rzeczy trwałe bywają niezniszczalne”.
„(…) wszystko, co się dzieje w świecie rzeczywistym, w świecie duchowym wydarzyło się już dawno”.
„Ktoś powiedział kiedyś, że koniec większości rzeczy jest często podobny do początku, i choć niekiedy podobieństwo okazuje się nikłe, to jednak bezsporne”.
„(…) kto próbuje zobaczyć przyszłość, ten nie zobaczy nic: równie dobrze mógłby zaglądać komuś do ucha”.
„Ktoś powiedział, że matka, której umiera dziecko, sama częściowo umiera”.

  

                    Do wielu sytuacji życiowych podchodzimy już z pewnym nastawieniem umysłowym, – czyli z naszymi oczekiwaniami, ukrytymi teoriami osobowości, efektami spostrzegania społecznego, stereotypami, – co powoduje, że ze strony innych ludzi spodziewamy się określonych zachowań. Istnieje bardzo wiele zjawisk opisujących spostrzeganie społeczne, czy relacje międzyludzkie. Jednym z nich jest samospełniające się proroctwo, które ma szereg konsekwencji – czasami dysfunkcjonalnych i powodujących stygmatyzację… Samospełniające się proroctwo działa tak, że przekonania na temat innej osoby sprawiają, że podejmuje ona działania, które spełniają początkowe oczekiwania. Według Philipa Zimbardo, klasyka psychologii, samospełniające się proroctwo to oczekiwania, które mogą zmieniać nasze zachowanie w taki sposób, że uzyskujemy to, czego oczekiwaliśmy.

                      Powieść młodziutkiego debiutanta, emigranta, który porzucił Afrykę dla USA, to potencjalny bestseller. „Rybaków” nominowano do Bookera w 2015 r. i sprzedano już do kilkunastu krajów. To opowieść o czterech braciach, konflikcie między nimi, tragicznej śmierci. Szalony Abulu przepowiada, że najstarszy z chłopców zginie z ręki któregoś z młodszych braci. Pogrążony w lęku o własne życie Ikenna zaczyna się odsuwać od rodziny, podejrzewając braci o spiskowanie. Jednocześnie jednak to on swoim chłodem i złośliwymi atakami prowokuje ich odwet. Chigozie Obioma snuje powolną opowieść o życiu rodzinnym, o braterstwie, o dorastaniu do zemsty, ale także o opowiadaniu i konstruowaniu świata poprzez historię. W postkolonialnej opowieści zderza się europejski kult indywidualności i nigeryjskie wyobrażenie o życiu we wspólnocie. Relacja między braćmi starszymi i młodszymi, stosunek do rodziców, miejsce młodych w społeczeństwie, obowiązki wobec zmarłych krewnych nie przypominają w żaden sposób zachowań rodzin europejskich. Zarazem jednak Obioma przepisuje na nowo i splata w jedno historię o Kainie i Ablu oraz historię Makbeta. Miłość i braterskie oddanie prowadzą w paradoksalny sposób do tragedii całej rodziny, autor pozostawia otwarte pytanie o determinację naszego losu – czy sami ściągamy na siebie fatum, czy też los musi się spełnić mimo walki, którą z nim podejmujemy? A także o to, kto pada ofiarą owego fatum: ci, którzy giną czy ci, którzy muszą żyć dalej?

                      Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin zostali rybakami w styczniu 1996 roku, kiedy ich ojciec wyjechał z Akure w zachodniej Nigerii, gdzie chłopcy spędzili całe swoje dotychczasowe życie. Ikenna, który miał wówczas prawie piętnaście lat i był dla swoich młodszych braci wyrocznią niemal we wszystkim, wysunął przypuszczenie, że ich ojca gdzieś przenoszą. Odpowiedź przyszła następnego dnia rano, gdy ich ojciec oznajmił, że musi wyjechać do pracy w mieście Yola. Tamten ranek, kiedy ojciec opuszczał dom był ostatnim dniem spędzonym wspólnie przez całą rodzinę, którą do tamtej pory tworzyli. Do tego momentu wszystko miało swój czas i miejsce: codziennie rano ojciec wychodził do pracy, matka miała na targowisku sklepik z warzywami i zajmowała się ich szóstką, która- prawie jak wszystkie dzieci w Akure- chodziła do szkoły. Życie biegło naturalnym rytmem.

                  Omi-Ala była rzeka przeklętą. Mieszkańcy miasta Akure porzucili ją już dawno, tak jak dzieci porzucają matkę. A przecież była to niegdyś czysta rzeka, która dawała pierwszym osadnikom rybę i wodę pitną. Otaczała Akure, meandrując przez miasto niczym wąż, i jak wiele rzek w Afryce, Omi-Ala była niegdyś bogiem- ludzie ja czcili. Wznosili jej świątynie i zabiegali o wstawiennictwo i pomoc. Wszystko to się zmieniło, gdy z Europy przybyli koloniści ze swoją Biblią, która wbiła klin między wyznawców Omi-Ala i swojego boga; od tamtej pory ludzie z Akure, teraz głównie chrześcijanie, zaczęli ją postrzegać, jako miejsce przeklęte. Rzeka stała się źródłem mrocznych opowieści. Pokalane gniazdo.

                Bracia po wyjeździe ojca z domu zignorowali ostrzeżenia matki i zabobony mieszkańców miasta i zaczęli chodzić nad rzekę łowić ryby. Tylko raz złowili rybę nadającą się na sprzedaż. Salomon wyciągnął tę wielgachną rybę, największą, jaką widzieli w Omi-Ali, i potem Ikenna udał się z nią na pobliski targ; po pół godzinie wrócił z piętnastoma naira. To był dla chłopców radosny dzień. Mieli wreszcie własne pieniądze. Od tamtej pory chłopcy łowili jeszcze z większym zapałem. Nie przeszkadzał im smród zarośniętej rzeki, nic nie robili sobie z owadów, które wieczorami unosiły się chmarami nad brzegiem, i z obrzydliwego widoku alg i liści tworzących mapę zarazków i zgnilizny. Jednak pewnego razu ich życie i ich świat zmieniły się podczas jednej z takich wypraw nad rzekę. Bo wtedy właśnie czas zaczął mieć znaczenie- nad rzeką, gdzie stali się rybakami.

               Od samego początku chłopcy wiedzieli, że na mapie marzeń ich ojca w ogóle nie ma łowienia ryb. Zaczęli się martwić dopiero wtedy, kiedy matka zagroziła, że powie wszystko ojcu, czym roznieciła w ich sercach palący lęk przed jego sprawiedliwym gniewem. Była przekonana, że nakłoniły braci do tego złe duchy, które trzeba wypędzić porządną chłostą, choć dobrze wiedziała, że woleliby raczej, żeby słońce spadło na ziemię i spaliło ją razem z synami, jeśli to mogłoby ich uchronić od kary. Kiedy w sobotnie popołudnie ojciec przyjechał do domu i zatrąbił przy bramie wjazdowej, jak to miał w zwyczaju, i wjechał na podwórze, nie powitał go radosny chór głosów jego synów. Ikenna stwierdził, że lepiej będzie, jak zostaną w swoich pokojach, udając, że śpią, bo jeśli wybiegną ojciec od razu wymierzy im kary za naruszenie zakazu chodzenia nad rzekę. Jednak matka wszystko opowiedziała ojcu ze szczegółami. Kara była nieuchronna…
                 
Po karze chłosty wymierzonej przez ojca, bracia postanowi się zemścić na kobiecie, która opowiedziała ich matce o tym, że chodzą nad rzekę na ryby. Chłopcy ukradli kobiecie koguta, Boja z nożem w ręce zaniósł koguta we wcześniej upatrzone miejsce. Ikena przytrzymywał ptaka, nic nie robiąc sobie z jego głośnych protestów. Nie mogli się nadziwić, z jak niezwykłą łatwością ich brat operuje nożem: rzezał pomarszczoną szyję koguta, jak gdyby robił to już nie raz i nie dwa, jak gdyby było mu pisane jeszcze go kiedyś użyć. Kogut podrygiwał i szarpał się, ale trzymali go wszyscy mocno. Z odciętej głowy koguta zaczęły tryskać strugi krwi. Boja przerzucił martwego koguta przez ogrodzenie kobiety, ptak wywinął w powietrzu kilka salt, sikając krwią, kiedy zniknął po drugiej stronie, chłopcy poczuli, że dopełniła się zemsta. Tylko Benjamin czuł, że obecność jakiejś „siły” nim dominuje. Przemknęło mu przez myśl, że to może przybył jakiś anioł stróż, który chciał ich ostrzec, lecz oni go nie „słyszeli”.  Ta ulotna wizja i przeczucie była jednak zbyt daleko, aby mogła być zauważona.

              Pewnego razu zaraz po zakończeniu łowienia ryb, chłopcy zobaczyli nad brzegiem rzeki szaleńca Abulu. Na ziemi u stóp mangowca ujrzeli mężczyznę leżącego na macie z suchych liści; głowę miał wspartą na zerwanej z drzewa, zielonej jeszcze gałęzi. Dookoła niego walały się odpady rozmaitych rozmiarów i barw w różnym stadium rozkładu. Na początku myśleli, że to jakiś trup, jednak to był wariat Abulu, ten zwariowany lokalny „prorok”. Abulu często wałęsał się po ulicach Akure i dobrze znany był całej okolicy. Gdy chłopcy tak na niego patrzyli, wariat uniósł w górę ramiona i trzymał je bez ruchu w majestatycznym geście, który napełnił braci nabożnym lękiem.  Abulu usiadł i znieruchomiał jak przyklejony do ziemi, patrząc wprost przed siebie. Chłopcy nie mogli oderwać oczu od tej niesamowitej postaci. Był cały upaćkany, od stóp do głów. Kiedy skoczył z ziemi jak sprężyna, miazga z rozkładających się owoców i liści przylgnęła mu do pleców i nóg w grubych plackach. Pod podbródkiem miał świeżą bliznę, wargi maił suche i popękane, a rozczochrane włosy sterczały mu jak dredy. Zęby-prawie wszystkie czarne jak węgle- przywodziły na myśl połykaczy ognia z cyrku, którzy- jak wówczas sądzili- palą sobie usta w środku. Wariat leżał przed chłopcami zupełnie nagi, jeśli nie liczyć przewieszonego przez ramię łacha, który sięgał zaledwie do pasa; z gęstej kępy włosów łonowych zwisał bezwładnie jak kawałek sznurka żylasty penis. Nogi aż pękały od nabrzmiałych żylaków. Abulu krzyknął za uciekającymi chłopcami: „Ikenna, będziesz spętany jak ptak w dniu swojej śmierci!”. Ikenna, będziesz niemy. Ikenna, będziesz sparaliżowany (…). Twój język będzie wisiał jak u głodnej bestii i już nie wróci do ust. (…) Ikenna, umrzesz śmiercią koguta!”. Chłopcy uciekli zasłaniając sobie rękoma uszy, aby nie słyszeć „proroctw” tego zwariowanego i chorego człowieka. Abule krzyczał dalej, lecz warkot zbliżającego się samolotu zamienił jego głos w rozpaczliwy jęk, a gdy samolot przelatywał tuż nad nimi- Abulu „połknął” resztę słów wariata jak wąż boa. Ostatnie zdanie, jakie chłopcy usłyszeli brzmiało: „Ikenna, będziesz pływał w rzece czerwonej, lecz nigdy już z niej nie wyjdziesz”.

                 Kilka tygodni od tego spotkania Ikenna przeszedł metamorfozę. Jego życie zmieniało się z dnia na dzień coraz bardziej- odciął się od braci. I choć nie był już dla nich nieosiągalny, to okropne ślady, jakie zaczął pozostawiać po sobie w całym domu, odcisnęły trwałe piętno na ich rodzinnym życiu. Ikenna potargał kalendarz z M.K.O partii politycznej, który był ich największym skarbem. Ten kalendarz ze zdjęciem przyszłego prezydenta Nigerii z chłopcami podczas kampanii wyborczej stanowił nieoceniony symbol: ich tarczą, był świadectwem ich powiązań z historią Nigerii. Matka siedziała i nie mogła się nadziwić, co też się stało z Ikenną. Bardzo się martwiła, bo jeszcze niedawno był to ukochany pionier, który torował braciom drogę przez świat i otwierał przed nimi wszystkie drzwi. Prowadził ich, osłaniał i był dla nich jak światło pochodni w ciemności.

W pierwszych dniach metamorfozy Ikenny wszyscy mieli nadzieję, że ręka, która zacisnęła się na jego sercu, szybko rozluźni uchwyt. Ale dni mijały i Ikenna oddalał się od rodziny coraz bardziej. Mniej więcej tydzień później uderzył Boję po zażartej kłótni. Nieuprzejmie zwracał się do matki, a przecież tak bardzo ją kochał. Z nich wszystkich to właśnie on najbardziej ją przypominał, odziedziczył po niej karnację o barwie tropikalnego mrowiska. W tej części Afryki kobiety przybierają często imię swojego pierwszego dziecka. Dlatego też ich matkę wołano często nie Adaku, ale Mama Ike. Ikenna miał największy udział w czułościach, jakimi ich matka zasypywała swoje dzieci. To w jego łóżeczku wszyscy bracia po kolei spali. Odziedziczyli też po nim koszyczki z lekarstwami i przyborami do pielęgnacji niemowląt.

                 Dłużej takiej atmosfery matka nie mogła tolerować, zebrała chłopców w pokoju i wymusiła na nich, aby opowiedzieli, co się stało z ich bratem Ikenną. Chłopcy zdali relację ze spotkania z „prorokiem” Abulu i o przepowiedni, którą im wykrzyczał nad rzeką.  W tym wymiarze swojego obłąkania- mimo całego zamieszania, jakie wywoływał – Abulu był niegroźny: nie robił nikomu krzywdy- pomyślała matka. W drugim jednak jego szaleństwo było wprost niesamowite i spadało na niego nagle; gdy Abulu grzebał w śmietniku, tańczył do niesłyszanej muzyki albo był zajęty jednym ze swoich powszechnych dziwactw – jakby wysysał go jakiś świat ze snu. Nigdy jednak nie opuszczał mieszkańców miasteczku na dobre, przebywał, więc w obu rzeczywistościach na raz, jedna nogą w tej, a drugą w tamtej, niczym nieproszony mediator między dwoma królestwami. Wieści, które przynosił stamtąd, były adresowane do ludzi z naszego świata. Burzył spokój duchów i dolewał oliwy do ognia, rujnując życie wielu ludziom. Ludzie go nienawidzili, uważali, bowiem, że nosi na końcu języka pełny spis człowieczych nieszczęść. Jego język był jak skorpion. Przepowiednie Abulu wzbudzały lęk przed mrocznym fatum. Z początku nikt nie zwracał uwagi na te „proroctwa”, lecz kilka zapowiedzianych przez wariata wydarzeń ostatecznie pogrzebało przypuszczenie, że w grę wchodzi zwykły zbieg okoliczności. Z czasem jego wizje zaczęto postrzegać, jako nieunikniony wyrok, a jego samego jak- nie przymierzając – „operatora telegrafu Przeznaczenia”.

                   Wszelkie wysiłki matki zmierzające do uzdrowienia jej syna Ikenny spełzły na niczym. Proroctwo Abulu było, bowiem jak rozwścieczona bestia: wpadła w amok i zaczęła demolować jego umysł z szaleńczą furią, zrywając ze ścian obrazy, burząc ściany, opróżniając kredensy i przewracając stały- aż wszystko, co Ikenna zdążył w życiu poznać i sobie przyswoić, rozpadło się w drobny mak. Lęk przed śmiercią przepowiedzianą mu przez Abulu uwięził go w surowej, zamkniętej klatce- to ona stała się na zawsze jego światem i poza nią nie istniało już nic.

                 Czy ten lokalny Homo sacer przepowiadając nastolatkom, że najstarszy z nich padnie ofiarą bratobójstwa uruchomił samospełniającą się przepowiednię? Na skutek serii nieszczęśliwych zdarzeń w każdym z chłopców zachodzi dziwna metamorfoza. Kiełkuje w nich gniew, budzą się demony. Gesty i słowa przestają być zrozumiałe. Wywołują zdziwienie, a czasem i lęk. Irracjonalny strach odczuwany przez młodzieńców staje się zaraźliwy, rozluźnia więzi rodzinne, niszczy zaufanie społeczne – fundament kolektywistycznie nastawionych Afrykanów. Spirala nienawiści i śmierci nakręca się szybko, prowadząc do tragicznego zakończenia.

                  W trumnie ciało Ikenny miało kształt wydłużonej elipsy. Przypominało ptasie jajo, gdyż Ikenna w istocie był bezbronnym wróblem: delikatnym ptaszkiem, który nie potrafił napisać własnego losu- i ktoś go napisał za niego. Jego chi- osobiste bóstwo, które w wierzeniach ludu Igbo każdy człowiek nosi w sobie- było słabe. Należał do kategorii efulefu, nieodpowiedzialnych strażników, którzy dla własnych spraw porzucili opiekę nad chłopcem. To, dlatego Ikenna w swoim krótkim życiu doświadczył tylu niebezpieczeństw i przeżył tak wiele tragedii. Benjamin, podczas pogrzebu brata patrząc na ciało Ikenna przypomniał sobie „Atlas zwierząt”, w którym wyczytał, że większość orłów składa tylko dwa jaja, i młode orlęta, ledwie się wyklują, są często zabijane przez starsze osobniki- zwłaszcza, gdy brakuje pożywienia, ujawnia się, jak to napisano w książce, „syndrom Kaina i Abla”.

                „Rybaków” Chigozie Obioma da się, zatem odczytać, jako Bildungsroman, opowieść o dorastaniu w warunkach kryzysu, tudzież przeniesioną w realia afrykańskie wersję przypowieści o Kainie i Ablu – sagę rodzinną ze zbrodnią, szaleństwem i zemstą w tle. Jednym z historycznych punktów odniesienia do narracji książki są czasy przed uzyskaniem niepodległości. Przybycie Europejczyków stało się początkiem nieszczęść Ibo: „wszystko się zmieniło, gdy z Europy przybyli koloniści ze swoją Biblią, która wbiła klin między wyznawców Omi-Ali [bóstwo rzeki przepływającej przez Akure] i swojego boga; od tamtej pory ludzie z Akure, teraz głównie chrześcijanie, zaczęli ją postrzegać, jako miejsce przeklęte. Pokalane gniazdo”.

Owo „pokalane gniazdo” rodzi zachowania dewiacyjne, czego przykładem jest postać wioskowego wariata Abulu. Przebywa w dwóch rzeczywistościach naraz – „jedną nogą w tej, a drugą w tamtej, niczym nieproszony mediator między dwoma królestwami. Wieści, które przynosił stamtąd, były adresowane do ludzi z naszego świata”. Postać „stracha na wróble”, według autora stanowi personifikację władz kolonialnych, jego ofiary zaś uosabiać mają ludność Nigerii. Zgodnie z tą interpretacją, samospełniająca się przepowiednia oznacza wytyczenie sztucznych granic państwa. Uwierzenie przez dzieciaki w słowa domorosłego profety nie stanowi jednak aktu świadomej konwersji kolonialnej, w większym stopniu dowodzi łatwowierności i naiwności autochtonów. Decyzję o zamordowaniu wariata rozumieć należy, jako dramatyczną próbę wyzwolenia („gdybyśmy tego nie zrobili, nasi bracia nigdy by nam nie wybaczyli i nigdy nie bylibyśmy wolni”), przełamania dyskursu kolonialnego. Poniesienie kary za śmierć szaleńca symbolizuje akceptację konsekwencji, jakie wiążą się z niepodległością, zmierzenie się z własnym losem.

                      Książka Chigozie Obioma „Rybacy”, choć napisana jest łatwym i przyswajalnym językiem jest trudna, bo to jest książka także o tym, że niewiele wiemy o afrykańskiej tradycji, o mitach, polityce, duchach oraz o tym, że przed losem i fatum nie da się uciec, a przepowiednia ma wielką moc.




01 kwietnia 2018

Szukajcie mego oblicza


„Szukajcie mego oblicza”

John Updike




Autor/ (ur. 18 marca 1932 w Reading, zm. 27 stycznia 2009 w Beverly Farms, Massachusetts) – amerykański pisarz i poeta. Odznaczony Narodowym Medalem Sztuki. Tematem jego książek było zazwyczaj życie przedstawicieli amerykańskiej protestanckiej klasy średniej z małego miasteczka. W swoich tekstach często zajmował się seksem, wiarą, śmiercią i ich wzajemnymi powiązaniami.

Tłumaczenie/ Jerzy Kozłowski

Tematyka/ Cała niemal historia podana jest w formie wspomnień osoby, która wywodzi się z artystycznego środowiska, więc zagłębiając się w retrospekcje, mamy wrażenie, że opowiadane zdarzenia są bardzo prawdziwe. Mało tego, opowiadająca o swym barwnym życiu starsza kobieta potrafi być bardzo krytyczna zarówno wobec swojego ówczesnego otoczenia, jak również wobec siebie.

Główny motyw/ Wiosną 2001 roku na odludziu w środkowym Vermoncie spotykają się dwie kobiety. 78-letnia malarka Hope udziela wywiadu młodej dziennikarce z Nowego Jorku Kathryn. Snując opowieść o swoim burzliwym życiu, niespodziewanych zakrętach własnej kariery, podsumowuje triumfalne, wzruszające, a czasem zabawne dzieje powojennej amerykańskiej sztuki. W czasie wywiadu między kobietami zawiązuje się przedziwna więź, która każe im nakładać kolejne maski: matki i córki, pacjentki i terapeutki, ofiary i drapieżcy, idola i wyznawczyni.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Dziwne, pomyślała Hope, jak przedmioty ciągną za nami z miejsca na miejsce, bardziej lojalnie niż ograniczeni przyjaciele, którzy poprzez swoją śmierć opuszczają nas”.
„Od dłuższego czasu wiodę życie samotnicy, ponieważ boję się licznych dowodów nieobecności Boga, w które obfituje świat”.
„(…) w umyśle dziecka wszystko się dzieje w większej skali”.
„(…) to dzieci zawsze wstydzą się za dorosłych”.
„Teraz, gdy ludzie odcięli się od przodków i Biblii, nadają dzieciom najdziwniejsze imiona (…)”.
„Nigdy nie rozwinęła umiejętności rozpoznawania Żydów, którą posiadają antysemici i sami Żydzi”.
„W kręgach artystycznych przyjmuje się, że jeśli ktoś jest obdarzony odrobiną przebojowości lub charyzmy, to musi być Żydem, podobnie jak każdy, kto jest wygadany i specyficznie wymawia spółgłoski, ale nawet to nie zawsze się sprawdza”.
„(…) świat był linią montażową zrzucającą wszystko na stertę rzeczy straconych i zapomnianych”.
„(…) zakładali, że świat powstał dla ludzkiej przyjemności. Bardzo snobistyczny i barbarzyński pogląd, rzecz jasna, ale stanowił o ich atrakcyjności”.
„Każdy naród ma swoich komercyjnych artystów”.
„Pięknej osoby nie można opisywać szczegół po szczególe, trzeba patrzeć całościowo (…)”.
„(…) życie zakłóca nieświadomy, mineralny spokój materii, dlatego czasem pragniemy śmierci”.
„Stary przesąd mówił, że każdy nieznajomy może okazać się aniołem”.
„Seks powszednieje, majątek topnieje, sława trwa pięć minut”.
„Jeśli chodzi o alkoholików, nie ma nic wspaniałego, niż sposób, w jaki zmuszają świat do przyjęcia na swoje barki ciężaru ich niewłaściwego zachowania”.
„Kobiety mają mniejsze serce niż mężczyźni”.
„Romantyzm nie jest właściwością umysłu, lecz krwi; jest to gorączka, która umożliwia naturze dokonanie swego dzieła”.
„Dziwne, że w tych bezwstydnych czasach naruszenie prywatności daje temu, kto się tego dopuszcza, coraz więcej praw, jak gdyby włamywaczowi wolno było przestawiać meble i głośno szydzić z wystroju okradanego domu”.
„Cóż takiego usiłujemy wydobyć z naszej przeszłości, jakiż to zagubiony skarb zadeptany w pośpiesznym przeżywaniu kolejnych dni- dni, które, gdy już przeminą, nabierają majestatu wiecznego świadectwa (…)”.
„(…) cała sztuka, począwszy od jaskiniowej, jest pewnego rodzaju przedstawieniem. Z drugiej strony to, co powszednie rozumie się przez to określenie, kłóci się z moją definicją sztuki. Życie to przedstawienie; sztuka jest tym, co przeżywa życie”.
„(…) dawniej uważano, że poza boiskiem w pewnym wieku biegać już nie wypada”.
„Świat sztuki żyje pod stołem kapitalizmu, ciesząc się z rzucanych ochłapów. Niewolnicy nie zdają sobie sprawy, że przewrócenie stołu to jedyny sposób, żeby się najeść”.
„Okazuje się, że całe to kochanie, któremu się oddajemy i o którym marzymy, to feromony: jesteśmy bezmyślni jak owady”.
„(…) niektórych mężczyzn pociąga niezgrabność (…)”.
„Pożądanie po prostu ginie we wszystkich innych emocjach, takich jak poczucie winy (…)”.
„Dlaczego tak jest, że kiedy kobiety odchodzą od schematów, zarzuca im się niedbalstwo, tymczasem u mężczyzn uważa się to za przejaw siły?”.
„Niedoskonałości to nasze >>ja<<, które próbuje się wydostać”.
„Pieniądze były czymś, co go zupełnie nie interesowało, poza ich wyglądem- zawsze powtarzał, że amerykańskie pieniądze mają najlepsze wzornictwo”.
„Dla narodu wybranego związek z Bogiem wyklucza ewentualność zerwania i zamienił się w poufność, która rodzi lekceważenie”.
„(…) wystarczy tak skromne złagodzenie napięcia, by zaspokoić coś, co Freud nazywał zasadą przyjemności”.
„Ale czy to nie Freud w swojej teorii psychologii twierdził, że choćby rozmawiało się na dowolne tematy, i tak to, co najważniejsze, zawsze wypłynie?”.
„(…) religia bazuje na solidnej podstawie: naszym strachu i lęku (…)”.
„Sądzi pani, że autorzy rysunków w jaskiniach myśleli o czymś więcej niż kolejnym polowaniu?”.
„Realizowanie twórczych potrzeb, poszukiwanie piękna, to luksus, na jaki większość ludzi nie może sobie pozwolić”.
„Wzrok jest zmysłem najlepiej rozwiniętym u drapieżników, prawda? Słuchamy i wąchamy, żeby się bronić, ale patrzymy, żeby schwytać i zabijać”. 
„Jak się okazuje, tak niewiele rzeczy ma jakiekolwiek znaczenie”.
„Nasi afrykańscy przodkowie wierzyli, że poruszamy się wśród chmar duchów, i okazuje się, że rzeczywiście jesteśmy spowici niewidzialnymi mikroorganizmami”.


                     Książka „Szukajcie mego oblicza” Johna Updike to skrzyżowanie powieści o legendarnych amerykańskich malarzach XX wieku z wykładem o sztuce. Narratorką jest leciwa Hope, córka kwakrów, uczestniczka życia bohemy, malarka, kiedyś żona wielkich artystów - Zacka McCoya, a potem Guya Hollowaya. Udziela wywiadu młodej dziennikarce Kathryn, snując opowieść o życiu i sztuce. Pod fikcyjnymi nazwiskami jej partnerów ukrywają się autentyczne postacie - mistrza action painting Jacksona Pollocka i guru pop-artu Andy'ego Warhola. John Updike z nostalgią powraca do niemal mitycznych już czasów, gdy wielcy artyści wstrząsali Ameryką, a ich płótna były nie mniej ważne niż nuklearne kryzysy, zabójstwa prezydentów etc... Wpisuje w to zarazem psychologiczny portret swojej cichej bohaterki Hope, która po zderzeniu z wielkimi osobowościami stara się podsumować własne życie i twórczość.

                Bohaterka książki Hope Chafetz znała ich niemal wszystkich. Dwaj byli jej mężami, kochankami, a jeszcze inni przyjaciółmi. Ona sama również jest malarką, tyle, że z cienia mężczyzn, z którymi była związana, wyszła dopiero na starość. 80-letnia Hope udziela wywiadu, który jest próbą podsumowania życia, a najważniejszymi punktami odniesienia są dla niej dwa nieudane małżeństwa. Pierwszym mężem Hope był Zack McCoy, gwiazda abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Updike nie usiłuje nawet udawać, że ukrywa pod tym nazwiskiem kogoś innego niż Jackson Pollock. To on wynalazł dripping - co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Pollock być może, jako pierwszy malarz w historii nie używał pędzla. Dripping polega na rozpryskiwaniu farby i nanoszeniu jej na płótno z wykorzystaniem przypadkowych narzędzi w sposób pozornie przypadkowy. To technika znamionująca gwałtowność. McCoy, czyli Pollock, był gwałtowny, agresywny i wiecznie pijany. Zdawać by się mogło, że zajmuje go wyłącznie autodestrukcja, poza sztuką, oczywiście. W sztuce zaś zawsze pragnął przeskoczyć siebie i innych. Pragnął wielkości, jak mówi jego powieściowa żona, co kończy się przedwczesną i tragiczną śmiercią.

                    Dziadek Hope był członkiem starszyzny kwakrów, ale ojciec, zwłaszcza po przeprowadzce do Ardmore, bywał na zgromadzeniach modlitewnych tylko raz lub dwa razy do roku. Rodzina Ouderkirków miała holenderskie korzenie. Jej matka była dość liberalna, niezbyt żarliwa w swej wierze, choć nigdy nie powiedziałaby o sobie, że jest niereligijna. W jej pierwszym mężu w Zacku nie było ani krzty kwakra. Nie miał w sobie zupełnie wewnętrznego spokoju. Jego matka, kiedy odszedł ojciec Zacka, próbowała wciągnąć rodzinę do jednej z tych groteskowych zachodnich sekt, które wdrapują się na wzgórza i czekają, aż Pan zstąpi na Ziemię i ze wszystkim skończy. Była to jedna z tych rzeczy, o których Zack nie lubił mówić. Jedna z wielu rzeczy. Wciąż tlił się w nim gniew. Wtedy też nastał okres buntu przeciwko konserwatywnemu sposobowi życia. Ówcześni nie mieli jeszcze AIDS, ale mieli ciążę i trypra, tak go wtedy nazywano. Do tego dochodził syfilis, jeśli ktoś naprawdę miał pecha. Niektórym dopisywało szczęście innym niestety nie. Hope przeżywała swe życie w naiwny, szczery, płodny sposób, jaki nie był dany innym kobietom, modelkom malarzy; Hope kochała siebie, wychowana w ułudzie miłościwego Boga; sprawy związane z cielesnością wprawiały ją w zdumienie, wyłaniając się z spod kołder i kwarskiego milczenia na ten temat. Z każdym nowym dniem zastanawiała się, jaki cud może ją spotkać. Szczęśliwa, że mogła przebywać wśród tych wszystkich zwariowanych artystów i ich rozmów na temat sztuki jej technik i filozofii. Dowiedziała się na przykład, że kiedy narysuje się na kartce pojedynczą linię, nie wiadomo, jaki jest jej kierunek. Ale jeśli pod nią dorysuje się krótszą linię, ta dłuższa zostaje wprawiona w ruch, a ta druga zmierza w przeciwnym kierunku. Mówi się wtedy, że kartka staje się wtedy wszechświatem w ruchu, że krawędzie kartki też stają się liniami. Sztukę porównywano do filozofii Hegla i Kanta, tezy i antytezy. Jak w muzyce, gdzie dwie nuty łączą się, by tworzyć trzeci dźwięk, ten trzeci element jest duchowy, niematerialny, surrealistyczny. Kiedy tego wszystko słuchała, czuła, że tkwi w tym jakaś magia. To od Zacka nauczyła się malować tak, aby przestrzeń i figura na płótnach stopiły się w totalną psychiczną istotę i uwolniły ją od ograniczeń każdej z nich, stworzyły przy tym narzędzie ograniczone jedynie jej energią i intuicją. Jej poczucie wolności było pełne i na wskroś porywające. Jedyny ruch pędzlem, jedyny ruch wspary umysłem, który pojmuje swoją moc i możliwości, potrafi przywrócić człowiekowi wolność utraconą przez dwadzieścia wieków upokorzeń. Przekonała się, że w procesie malowania szuka się jednego z dwóch doświadczeń. Jedno nazywano „stanem odkrywania i wynajdowania”, drugie -„stanem radości i różnorodności”. Pierwszy wyraża najgłębsze problemy malarza, największe trudności: by odrzucić wszystko, czego się nie czuje i w co się nie wierzy. Drugi występuje wtedy, kiedy artysta chce malować dla czystej przyjemności. Napięcie wywołane obcowaniem z nieznanym, z absolutem, mija. Kiedy malarz potrzebuje radości, znajduje ją w tworzeniu różnych wersji tego, co już odkrył, co wie, że jest jego.
              
                     Czasem Hope widziała, że Zack nabiera powietrze albo porusza ustami, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobywał z gardła żadnego dźwięku, a jego twarz i czoło ściągał poruszający wyraz jakiegoś napięcia. Twarz miał bardziej umięśnioną niż większość ludzi. Czoło łatwo się marszczyło, a mięśnie tworzyły dołeczki przy zmarszczkach obok kącików zadumanych ust i na środku podbródka. Nie był stary, choć starszy od niej o jakieś dziesięć lat. Zack miał ciało jak z dawnych malowideł ściennych, robotnika obsługującego kapitalistyczną maszynerię. Zawsze stronił od ćwiczeń fizycznych, nie było w tym nic narcystycznego. Zadowolenie z własnego ciała naruszyłoby jego poczucie męskości. Sztukę Zacka, dopóki nie stała się czymś wielkim, dławiła samokontrola, ale tak się składa, że jego ciało zawsze miało ten wdzięk, poza jedną rzeczą: nie umiał tańczyć. Po prostu nie potrafił dostosować się do czyichś kroków ani nie pozwalał się dostosować partnerce. To Hope nalegała, żeby się w ogóle pobrali. Co innego było żyć w „grzechu” w mieście, a co innego na prowincji, na Long Island w 1945 roku, jednak Zack tracił we wszystko wiarę, wpadał w coraz gorsze ciągi alkoholowe, czasem znikał na dwie, trzy noce. 

                    W swoich pracach odszedł od sztuki figuratywnej i rozwijał swój własny, unikatowy styl. Niecodzienne podejście do sztuki zaowocowało licznymi dziełami malowanymi m.in. mchem, palcami, patykami czy podziurawioną puszką farby. „Moje malarstwo nie pochodzi ze sztalug. Rzadko bywa, abym przed malowaniem rozciągał płótno. Chętnie przytwierdzam je do muru albo rozpościeram na podłodze” – twierdził Zack (Jackson Pollock). Na pytania, dlaczego jego styl to „chlapanie” farbą pędzlem po płótnach odpowiadał historią ze swojego dzieciństwa; kiedy jako mały chłopiec pojechał z ojcem nad kanion, jego ojciec w pewnej chwili wyciągnął ze spodni penisa i zaczął beztrosko sikać żółtym moczem raz w prawą a raz w lewą stronę. Od tamtego czasu dla Zacka ta krótka chwila spędzona z ojcem, który jak mały chłopczyk sikał w dół w przepaść stała się oznaką męskości- „rytuałem” przejścia z dzieciństwa do dorosłości. Jednak dla wielu psychoanalityków ta chwila wręcz przeciwnie zahamowała jego rozwój psychoseksualny. 

                Swoje dzieła pozbawiał linii prostych i jakichkolwiek wzorów geometrycznych.  Zack (Pollock) dążył do tego, by wedle jego słów „Obrazy żyły swoim własnym życiem” bez ingerencji techniki czy sztuki. „Ja tylko pomagam im się ujawnić”- tłumaczył, opisując swoje dzieła. Na płótnach rozsiane są widoczne znaki i litery, można rzec, fragmenty doświadczeń, wykraczających poza granice postrzegania, doświadczenia niedające się przedstawić, w sposób prosty i równoznaczny. Na wielu obrazach artysty, wyróżnić można charakterystyczne cechy, takie jak: tonacja monochromatyczna lub wielobarwność.

                 Wbrew pozorom, Zack (Pollock) nieustannie analizował swoje własne ruchy i na każdym etapie zamierzonej wcześniej kompozycji, musiał zmagać się z ryzykiem braku równowagi i „nutką” zwątpienia. Często zmieniał style i techniki, inspirując się kolejno dziełami Picassa z końca lat dwudziestych, Miro, twórczością Massona, z której przyswoił malarstwo gestu i Picabia, (od którego zaczerpnął przejrzystość barw). Mitologia i sztuka Indian to również źródło artystycznych inspiracji Pollocka. Świat symboliki życia czy płci, opisywany przez Junga i Freuda to główne motywy, pobudzające artystę do działania. Zack (Jackson Pollock) całe życie zmagał się z alkoholizmem, poddając się nawet terapii psychiatrycznej, mającej wyleczyć go z nałogu. Niestety, w 1956 nie wygrał z „utrapieniem”, ginąc w wypadku samochodowym.

                    Młoda, trzydziestokilkuletnia wdowa wiąże się z Guyem Hollowayem. Ta postać ma wiele z Andy'ego Warhola, choć w tym wypadku nie jest to podobieństwo stuprocentowe. Niektórzy krytycy twierdzili, że Holloway ma również coś z Roya Lichtensteina. Nie jest to jednak aż tak bardzo istotne. Najważniejsze, że jest to guru pop-artu malujący puszki, dolary i "cały ten śmietnik" - jak pisze Updike. Holloway, podobnie jak 15 lat wcześniej McCoy-Pollock, wywiera decydujący wpływ na swoją generację i kolejne artystyczne pokolenia. Potem wypala się i porzuca Hope.

                   Guy wynajmował wielkie mieszkanie na poddaszu zawalone najróżniejszymi śmieciami, które zebrał z ulicy, chociaż dało się zauważyć, że w miejscu, gdzie malował, panował dużo większy porządek niż w szopie Zacka. Jego dzieła na pierwszy rzut oka niełatwo było odróżnić od miejskich odpadów zebranych z chodników i podwórek południowego Manhattanu. Były tam wypchane zwierzęta (lis, orzeł, kogut nadymający pierś przed zapianiem), których pozbył się wypychacz zwierząt lub wdowa po nim, sterta puszek (po piwie, zupach, oleju) zgniecionych w rozpłaszczone kształty przez toczący się bez końca uliczny ruch, połamane parasole porzucone w trakcie ulewy, pasiaste fragmenty roztrzaskanych policyjnych barierek, zabrudzone uliczne znaki, które spadły lub zostały zerwane ze słupków, tekturowe pudła z przestemplowanymi znakami firmowymi i napisami, bezużyteczne sprzęty, stare pisma, wyrzucone zdjęcia, podarte plakaty. Niektóre z tych rzeczy zostały przytwierdzone do zagruntowanych tablic, a następnie schlapane i pomazane w sposób, który wydawał się przypadkowy i niechlujny, a jednak wywołały wrażenie czystości i świeżości: oto ludzki obserwator pokrył chlapnięciem farby odpady używane zazwyczaj za niegodne uwagi, łuski zrzucane przez smoka przemysłowego nadmiaru. Guy Holloway ożywił na nowo koncepcję średniowiecznego warsztatu, sprawił, że sztuka przestała byś spowiedzią, czymś całkowicie indywidualnym, stała się zaś przedmiotem kultury materialnej, czymś, co należy do wszystkich i do każdego. W pewnym sensie sięgnął poza kategorie wartościujące: jeśli jego asystent użył złego koloru albo rozmazał farbę w trakcie wykonywania kopii serigraficznych, Guy rzucał na nie okiem i stwierdzał, że tak może być, artysta nie jest sędzią, nie siedzi w todze i peruce i nie feruje wyroków.

                   Ona sama jest szczęśliwa dopiero w trzecim małżeństwie z biznesmenem Jerrym Chafetzem. I wreszcie realizuje się też, jako artystka. Ale nawet, jako staruszka nie jest pewna wartości swoich prac, tak jak nie jest pewna wartości swojego życia. Nie wie, czy przeżyła je dobrze, czy warto było je poświęcić poszukiwaniu artystycznej doskonałości, i to nawet nie własnej, lecz dwóch mężów. 

                Ta ludzka strona opowieści bohaterki książki Updike'a jest zdecydowanie najciekawsza, bo długie erudycyjne rozważania na temat technik malarskich i różnych trendów w sztuce zwyczajnego czytelnika mogą nużyć. Czy aby Updike, wielki pisarz, autor panoramy Ameryki drugiej połowy XX wieku, czyli cyklu książek o Harrym Angstromie - Króliku, nie powinien był napisać eseju, zamiast udawać, że pisze powieść? Hope mówi o swoich mężach malarzach, że wierzyli, iż "porządek i piękno muszą być stworzone przez człowieka, osiągnięte tytanicznym, świadomym wysiłkiem". To ten wysiłek, na który nie potrafi zdobyć się powieściowy Królik, a także zdaniem Updike'a współcześni artyści postmodernizmu.

                      Hope podczas rozmowy wywiadu z Kaathryn nie potrafi sobie wyobrazić, jak ta młoda kobieta postrzega własną, jedyną egzystencję- jako niepodlegający żadnym rozrachunkom czas teraźniejszy, pozbawione teraz, które narzuca jej obowiązki takie jak ten wywiad, nie przewidując drastycznej, wiecznej porażki. Hope zna wystarczająco grono młodszych ludzi, choćby swoje dzieci i ich dzieci, którzy nigdy nie wpadliby na to, żeby poczuć wdzięczność za swoją egzystencję; z tego, co wie, wszechświat jest dla nich pewnego rodzaju błahym żartem, kosmicznym „kichnięciem” szybko rozpływającym się w pierwotną nicość.

                  Ta powieść powstała, żeby pokazać prawdziwych tytanów ducha, którzy niegdyś uprawiali sztukę. I za wszelką cenę próbowali "dogonić rzeczywistość", wierząc, że ta pogoń ma sens. Dogonić rzeczywistość to określenie czeskiego entuzjasty dokonań Pollocka, malarza Vladimira Boudnika, który stał się bohaterem „Czułego barbarzyńcy" Bohumila Hrabala. Ranga Boudnika i Pollocka jest nieporównywalna, a mimo to do historii literatury wszedł nieznany czeski malarz, a nie amerykański geniusz. Książka Johna Updike'a jest bardzo trudną w tym sensie, że trzeba, choć trochę znać się na sztuce i jej twórcach. Należy zaznaczyć, że nie jest to biografia malarzy, ale fikcja literacka oparta na ich niezwykłym życiu.

25 marca 2018

Życie i czasy Michaela K.


„Życie i czasy Michaela K.”

John Maxwell Coetzee





Tłumaczenie/ Magdalena Konikowska

Tematyka/ Nie można przejść obojętnie wobec losów Michaela K., tej smutnej opowieści o istnieniu człowieka, który wypadł gdzieś poza ramy życia. To opowieść o ranie, którą jest ludzka egzystencja w obliczu bezduszności innych. Zazwyczaj ludzkie ciało walczy o przetrwanie na wszystkie sposoby, jednak doczesna powłoka Michaela K. pragnie jedynie być wolna. Cokolwiek by to oznaczało, marzy o wolności. Nie tylko jego życie, ale i czasy są niespokojne. W kraju, o którym mowa szaleje apartheid a pewna grupa ludzi nie jest traktowana tak, jak na to zasłużyła.

Główny motyw/ W RPA trwa wojna domowa. Płoną miasta, kraj patrolują uzbrojone konwoje, wojskowe posterunki pilnują dróg. Michael K., prosty, wycofany ogrodnik, usiłuje przetrwać w rozpadającej się rzeczywistości. Wraz ze schorowaną matką opuszcza miasto i rusza na farmę zapamiętaną z dzieciństwa. Wkrótce jego podróż staje się poszukiwaniem punktów odniesienia w ogarniętym chaosem kraju. Życie i czasy Michaela K. to historia o poszukiwaniu wolności i niewinności w świecie upadku. Na bezdusznym lądzie, w czasach trwogi i pogardy, Michael, dojrzewając do własnej świadomości, zadaje światu proste pytania oparte na kilku podstawowych zasadach.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Lepiej, jeśli nie trzeba liczyć na innych”.
„Historia, jego życia nigdy nie była ciekawa”.
„Całe życie przespałeś. Czas się zbudzić. Jak myślisz, dlaczego korzystasz z ich dobroczynności, tylko ty i dzieci? Bo ich zdaniem jesteś nieszkodliwy, bo oczy masz zamknięte, bo nie widzisz prawdy dookoła siebie”.
„Szkoda, że aby przeżyć w takich czasach, człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę”.
„Do tego doszło, żyć tak, by jego życie nie zostawiło śladów. Do tego doszło”.
„(…) dostatecznie wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić, ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego”.
„Jest jak kamień, jak kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym życiu wewnętrznym”.
„Niegdyś mnie uczono, że w ciele nie ma miejsca na ambiwalencję. Ciało, uczono mnie, chce tylko żyć.  Samobójstwo, tak uważałem, nie jest działaniem ciała przeciwko sobie samemu, lecz działaniem woli przeciw ciału”.
    

                   Niewiele jest takich książek, które głęboko poruszają opinię publiczną, zmuszając do rozrachunku z własną przeszłością, nie zawsze popularną i chętnie przyjmowaną. Wielokroć w efekcie oddziaływania takich dzieł rodzi się niewytłumaczalny sprzeciw pozbawiony nierzadko racjonalnej analizy i krytycznie uprawnionego spojrzenia. Szybko takie dzieła szufladkowane są, jako „kontrowersyjne”. Negatywne opinie stwarzane są niejako a priori, a twórcy poruszający niewygodne tematy traktowani są czasem jak wrogowie publiczni. Przykładem może być Günter Grass, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W obu krajach oskarża się go o moralny relatywizm. Podobna historia dotyczy również książek Jana Tomasza Grossa, poruszających niewygodne kwestie związane z polskim antysemityzmem. Można nie zgadzać się z wszystkimi argumentami historyka, jednakże niewątpliwym jest, że porusza on temat drażliwy i ważny w kontekście rozliczania przeszłości. W stosunku do Thomasa Bernharda Austriacy ukuli nawet termin „Nestbeschmutzer”, co można tłumaczyć, jako „kalający własne gniazdo”. Najczęstszym i najbardziej prozaicznym efektem tego odrzucenia, będącego skądinąd skutkiem tradycyjnej narodowej dumy i z niej wynikającej niechęci do przyznania się do własnych błędów, jest popularność autorów poza krajem, z którego pochodzą, podczas gdy u siebie są niedoceniani. Podobnie rzecz się ma z Johnem Maxwellem Coetzeem. Apartheid, społeczne tło jego powieści, mimo całkowitego zniesienia i częściowego rozliczenia, wciąż jest tematem tabuizowanym w jego ojczyźnie.

  Powieść „Życie i czasy Michaela K” wykorzystuje mocno zakorzeniony topos sielankowości Afryki Południowej by rzucić wyzwanie mitom, które podtrzymuje reżim apartheidu. Michael K, czarny chłopak z zajęczą wargą, który wychowywał się w domu dla biednych dzieci w RPA ery apartheidu, zostaje ogrodnikiem w dzielnicy Sea Point w Kapsztadzie, gdzie jego matka pracuje, jako pomoc domowa. Gdy matka zapada na ciężką chorobę, Michael stara się przewieźć ją na farmę w Karru, gdzie się urodziła, lecz kobieta umiera w drodze. Bohater postanawia kontynuować podróż, chcąc rozrzucić prochy swej matki na opuszczonej farmie. Decyduje się jednak pozostać na niej. Zajmuje się uprawą dyni i prowadzi prostą egzystencję, żyjąc z ziemi. Wojna domowa szaleje. Michael zostaje oskarżony o wspieranie rebelii, a następnie aresztowany i internowany w obozie pracy, gdzie odmawia przyjmowania pożywienia. Udaje mu się jednak zbiec i powrócić do Sea Point, gdzie będzie prowadził włóczęgowskie życie.

Michael K. nie ma łatwego życia. Rodzi się z zajęczą wargą, co dla niego samego jest bez znaczenia, gdyż refleksje otoczenia na temat jego osoby są ostatnią rzeczą, którą się przejmuje. Ten fizyczny defekt jednak ma oczywiste społeczne konsekwencje. Pierwsze, co zauważyła akuszerka, kiedy pomogła Michaelowi K. wydostać się z brzucha matki na świat, to zajęczą wargę chłopca. Warga podwijała się jak noga ślimaka, natomiast lewe nozdrze unosiło się do góry. Matce powiedziała: „Powinnaś się cieszyć, tacy przynoszą szczęście domowi”. Od samego jednak początku Annie K. nie spodobały się stale rozchylone usta i żywe różowe ciało, które obnażały. Drżała na myśl o tym, co też w niej rosło przez tyle miesięcy. Dziecko nie mogło ssać piersi i płakało z głodu. Spróbowała butelki; kiedy i to zawiodło, karmiła je łyżeczką, zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy kaszlało, pluło i zawodziło. Anna K. zabierała dziecko ze sobą do pracy, nawet wtedy, kiedy już wyrosło z niemowlęctwa. Trzymała je z dala od innych dzieci, ponieważ sprawiały jej ból ich śmiechy i szepty.  Rok po roku Michael K. siedział na kocu przypatrując się, jak matka pastuje cudze podłogi, i uczył się być cicho.  Matka, nie mając środków utrzymania, oddała go do ośrodka opiekuńczego dla lekko opóźnionych dzieci, gdzie w atmosferze strachu Michael K. dorasta. Zostaje potem ogrodnikiem, a gdy kończy trzydzieści lat, zaczyna opiekować się matką, która nie jest w stanie pracować na swoje utrzymanie. Zastraszeni, przytłoczeni nieludzką polityką i zamieszkami w Kapsztadzie, ulegając wizjom matki przypominającej sobie dzieciństwo, wyruszają w podróż do miejsca, skąd kiedyś musiała odejść. Udają się w surrealistyczną wędrówkę po państwie ogarniętym wojną, gdzie, aby przemieścić się pomiędzy krajami związkowymi, należy mieć pisemną zgodę władz – niemożliwą do uzyskania. Michael K. zbudował wózek ze skrzynią w środku; wyścielił skrzynię kocami i poduszkami, przywiązał walizkę do drążków. Wózek miał daszek z płachty czarnego plastiku, przez co wyglądał jak wysoki wózek dziecinny. Kiedy matka to zobaczyła, przystanęła i pokręciła głową. Musiał ją namawiać, żeby wsiadła; długo to trwało. Zdał sobie sprawę, że wózek nie jest dostatecznie duży: wprawdzie wytrzymywał ciężar matki, ale musiała siedzieć pod daszkiem skulona, nie mogąc się poruszać. Na nogach rozpostarł jej koc, na którym ułożył torbę z jedzeniem, pudełko z piecykiem naftowym i butelką paliwa, to i owo z ubrania.
                             
Gdy matka umiera w drodze, a Michael K. zostaje sam, jego życie nabiera zupełnie innej barwy. Spakowano do walizki wszystkie jej ubrania i rzeczy osobiste oraz paczkę z jej prochami. Michael K. dotknął paczki paznokciem. Oba pakunki starannie zalepiono brązową papierową taśmą. A zatem mają tu miejsce do palenia- pomyślał K. Wyobraził sobie, jak stare kobiety z sali szpitalnej, z oczami ściągniętymi od żaru, ze ściągniętymi wargami, z rękoma wzdłuż boków wędrują jedna za drugą do gorejącego pieca. Najpierw włosy w ognistej aureoli, a po chwili reszta, do ostatka, wszystko płonie i się rozpada. Tak też było z jego matką.

   Książkę południoafrykańskiego pisarza można odbierać na dwóch planach. Zwykle mówi się o Coetzeem w kontekście głębokiego wpływu, jaki wywarły na niego egzystencjalizm i powieść psychologiczna. Z tego względu, czytając, skupiamy się mocniej na postaci Michaela K. i dręczących go rozterkach wewnętrznych, na tytułowym „życiu”. Jego refleksje to nie głębokie filozoficzne monologi, typowe chociażby dla bohaterów Camusa i Sartre’a. K. dręczą znacznie bardziej przyziemne kwestie – jak się ukryć przed osaczającą go władzą, jak doprowadzić wodę do marnego skrawka ziemi, który zajął i jak pozbyć się otaczających go ludzi. Można powiedzieć, że Michael K. rezygnuje z tego, co czyni nas najbardziej rozwiniętymi ze ssaków. Ten sposób odbioru świetnie koresponduje z formą – Coetzee używa krótkich informacyjnych zdań, minimalnej ilości ozdobników, odziera swoją prozę ze wszystkiego, co niepasujące do zminimalizowanej postaci życia bohaterów.

     Michael K. dotarł do domu skąd pochodziła jego matka. Mógłby tu żyć wiecznie- pomyślał- albo też do śmierci. Nic by się nie działo, każdy dzień przypominałby poprzedni, nie byłoby nic do powiedzenia. Zaczęło go opuszczać zdenerwowanie związane z życiem w drodze. Czasem, kiedy tak wędrował, nie wiedział, czy czuwa, czy śpi. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy schronili się tutaj przed nim i ogrodzili się całymi milami ciszy; potrafił zrozumieć, że pragnął scedować przywilej tak wielkiej ciszy na swoje potomstwo, o którym marzył. W starym opuszczonym domu pod ścianą stały rzędem drewniane skrzynki, wszystkie puste oprócz jednej zawierającej, na pierwszy rzut oka, piasek i mysie bobki. Na półce przybory kuchenne, zdekompletowana zastawa, plastikowe kubki, szklane słoiki, wszystko pokryte kurzem i pajęczynami. Na drugiej półce na pół opróżnione butelki z oliwą i octem, słoiki cukru i mleka w proszku, trzy słoje konfitur.

       Przyszedł czas, aby złożyć matkę do ziemi. Próbował wygrzebać dziurę na szczycie wzgórza po zachodniej stronie zbiornika na wodę, ale tuż pod powierzchnią łopata uderzyła w litą skałę. Zszedł, więc na skraj niegdyś uprawnego pola poniżej zbiornika i wykopał jamę na głębokość łokcia. Włożył do jamy torebkę z prochami i zasypał ziemią. Wtem opadły go złe przeczucia. Zamknął oczy, skupiony, żywiąc nadzieję, że jakiś głos rozproszy jego wątpliwości, co do tego, czy postępuje właściwie- głos matki, jeżeli nadal go miała albo głos nienależący do nikogo nieokreślonego, albo też jego własny, który czasem się odzywał, mówiąc mu, co należy zrobić.  Nie zabrzmiał żaden. Wyjął, więc torebkę z jamy, biorąc odpowiedzialność na siebie, i wziął się do oczyszczania kilkumetrowego spłachetka pośrodku pola. Tam też, pochyliwszy się nisko, aby popiołu nie porwał wiatr, rozsypał delikatnie szare płatki na ziemi, po czym zaczął ją odwracać łopatą. Tak się zaczęło jego życie rolnika. Na półce w szopie znalazł torebkę z pestkami dyni; kilka już bezmyślnie upiekł i zjadł. Zostały mu jeszcze kolby kukurydzy, a na podłodze w spiżarni trafił nawet na pojedynczą fasolkę. W ciągu tygodnia oplewił ziemię nie opodal zbiornika, tam gdzie rozsypał prochy swojej matki, i odnowił system bruzd irygacyjnych. Następnie obsadził małą grządkę dyniami i małą grządkę kukurydzą. Fasolkę posadził nieco dalej, na brzegu rzeki. Wprawdzie musiał donosić tam wodę, ale takie umiejscowienie pozwoliło rosnącej fasolce piąć się na akację. 

               Jednak Michael K. ma niezwykłą cechę, która silnie splata jego psychologię z drugim sposobem odczytywania powieści. Otóż z każdego, nawet najbardziej nieprzemyślanego zachowania bije irracjonalna w stosunku do jego umysłowości, nieuświadomiona dedukcyjnie, ogromna żądza wolności. Nie ma dla niego znaczenia, kto jest oprawcą – mógłby równie dobrze być ciemiężony w Związku Sowieckim bądź w feudalnej Francji – ważne jest jedynie to, że K. chce być outsiderem, a więc kimś nieskrępowanym i wolnym. Ten stan ducha bohatera każe odczytywać dzieło społecznie – i odsyła nas w inne epoki i „czasy”. Dawno już nie miałem okazji czytać książki, która wywołała we mnie tak głębokie uczucie gniewu. Jest to efekt podobny do tego, jaki daje zapoznawanie się z literaturą obozową i łagrową – człowiek XXI wieku, wolny i niezawisły, nie może czasem przyjąć tak bezgranicznego poziomu dehumanizacji. Jednakże, co może zabrzmieć kontrowersyjnie, temat Holocaustu, wręcz europocentryczny, wykorzystywany w literaturze naszego kontynentu niezwykle często, niejako powszednieje, przez co traci na gwałtowności reakcja na książki o nim opowiadające. Apartheid, przynajmniej z polskiej perspektywy, podobnie jak ludobójstwo w Rwandzie, wciąż jest nie do końca znany, i być może stąd wewnętrzne wzburzenie.

    Druga część powieści stanowi pamiętnik spisany przez oficera medycznego w obozie dla internowanych, w którym relacjonuje swe wysiłki zmierzające do nakłonienia Michaela K., by ten przemówił do niego. Jednak niewiele przechodzi przez zdeformowane usta bohatera: prawie nie je, rzadko słychać jego mowę. Sprzeciw Michaela K. by stać się częścią jakiegokolwiek systemu, niszczy wiarę oficera w aksjomaty jego świata. Kim jest Michael K.- zastanawia się oficer-, jeśli nie jednym spośród mrowia należącego do tej właśnie kategorii? Myszą, która ucieka z przepełnionego, tonącego okrętu. Tylko, że jako mysz miejska nie potrafił żyć na ziemi i bardzo mocno zmizerniał. A potem na tyle mu się poszczęściło, że go zauważono i z powrotem wciągnięto na pokład. Dlaczego nie chce jeść, skąd, więc u niego tak wiele urazy? Nie je, tak jak nie mógł jeść, kiedy był niemowlęciem z powodu zajęczej wargi. Oficer nie próbuje wyciągnąć z Michaela K. żadnej historii, bo naprawdę nie ma żadnej. W najgłębszym sensie bohater nie wie, co robi. Jest to człowiek w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi, w której pochowana jest jego matka- istotą, która całe swoje życie na jawie spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na niego czas, wykopuje własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemia jak kocem, uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy gdzieś daleko, jak zwykle niezauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak Michael; „pożera owoce ich trudu i sra na nich w zamian”. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaela K. numerem i go pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michael K. przeleciał przez kiszki państwa niestrawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak wyszedł z jego szkół i sierocińców.

J.M. Coetzee kreśli niezwykłą krytykę rasistowskiego systemu, rozpatrując go z najmniej spodziewanej strony – samotności człowieka. Pewna bezwolność w wolności, paradoksalna, ukazana w postaci głównego bohatera, tworzy uniwersalny obraz człowieka zmuszonego do życia w określonych okolicznościach. Brnąc przez karty powieści zdajemy sobie ostatecznie sprawę, że ograniczenie K. to pozór. Także prawdziwa niewola to nie ta narzucana systemowo, ale ta przyjmowana bezdyskusyjnie i rozwijana w głowie człowieka. Jest to niezwykła opowieść o prostym człowieku. Bogactwo tej książki leży w zagadkowości Michaela K. i oporze, jaki prezentuje on wobec władz i czytelnika.