18 lutego 2018

Wrogowie


„Wrogowie”


Isaac Bashevis Singer




Autor/ (ur. prawdopodobnie 21 listopada 1902 w Leoncinie, zm. 24 lipca 1991 w Miami) – polski i amerykański pisarz żydowski tworzący głównie w języku jidysz, dziennikarz. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1978.

Tłumaczenie/ Zbigniew Batko

Tematyka/ Całkowicie rozbity, przeniknięty immanentnym strachem, stosunkowo młody filozof i talmudysta próbuje sklecić sobie życie. Wydaje mu się, że przez chwilę mu się to udaje. Tyle, że ta nowa konstrukcja opiera się na fundamencie przeżartym nie tylko jego własnymi przeżyciami z okresu Zagłady, ale również opowieściami innych, jest wyjątkowo niestabilna, a bohater miota się pomiędzy uczuciami, które - może to banalne - koncentrują się na trzech kobietach; jedna w jego przekonaniu nie żyje, wobec drugiej ma dług wdzięczności, a trzecią kocha do szaleństwa.

Główny motyw/ Bohaterem "Wrogów" jest Herman Broder, który ocalał w czasie II wojny światowej ukrywany przez polską chłopkę. Po wojnie żeni się z nią i emigruje do Nowego Jorku, gdzie nadal ścigają go wspomnienia Holocaustu. Jego życie osobiste komplikuje się coraz bardziej, kiedy odnajduje się cudownie ocalała pierwsza żona, a o swe prawa dopomina się także przyjaciółka.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„W świecie, w którym dziecko mogło być odebrane matce siłą i zastrzelone, człowiek nie miał prawa posiadać potomstwa”.
„Jak jeden Hitler umrze, to jest milion chętnych na jego miejsce”.
„Geny zdawały się zachowywać w pamięci inne epoki”.
„Współczesny judaizm miał jeden cel: małpowanie gojów”.
„Nikt, kto przeszedł to co ja, nie należy już do tego świata”.
„(…) dopóki żyjesz, jesz, chodzisz i, za przeproszeniem, wypróżniasz się, to jesteś człowiekiem z krwi i kości jak wszyscy”.
„Można być tylko na tym albo na tamtym świecie. Nie można stać jedną nogą na ziemi, a drugą w niebie”.
„Sam Bóg je mięso- i to ludzkie”.
„Nie należy robić wszystkiego, czego chce Bóg”.
„Tak naprawdę to wariaci nie istnieją, oni tylko udają swój obłęd”.
„Te ich talmudyczne dysputy są zachwycające, ale oni zawsze w końcu zaczną dowodzić, że można jeść chleb w Pesach”.
„Jak to powiadają, człowiek ma wszystko wypisane na twarzy, trzeba tylko umieć czytać”.
„Możliwe, że cierpienie jest atrybutem boskości”.
„Dwoje ostatnich ludzi na Ziemi się pozabija”.
„Są żołnierze, którzy mogą zrzucić bombę na miasto i zabić tysiące ludzi, ale nie potrafiłby za nic zarżnąć kury”.
„(…) inteligencja jest jedynie sługą ślepej woli”.
„Żaden z dawnych filozofów ani myślicieli nie mógł przewidzieć nadejścia takiej epoki jak obecnie; epoki życia na chybcika. Pracowało się w pośpiechu, jadło się w pośpiechu, nawet umierało się w pośpiechu. Być może taka gorączka jednym z atrybutów Boga”.
„Jeśli w dzisiejszych czasach kogoś szukają, nie może to być błaha sprawa”.
„Niech mi Bóg wybaczy, ale goje zawsze upiększali swoje trupy, a dzisiejsi Żydzi są gojami”.
„No cóż, człowiek może być pewien tylko jednego- śmierci”.
„Można zamordować bez noża”.
„Przypomniał sobie słowa Davida Hume’a, że nie ma żadnego racjonalnego dowodu na to, że słońce wstanie następnego dnia. A zatem nie było też żadnej gwarancji, że zajdzie dzisiaj”.
„Ale kto potrzebuje pomocy złodzieja, ratuje go od szubienicy”.
„Kiedy ktoś ukrywa się przez całe lata w sianie, przestaje odczuwać więź ze społeczeństwem”.
„No cóż, dwoje martwych ludzi nie musi mieć przed sobą tajemnic”.
„Na wszystko mają jedną odpowiedź: taka jest wola boża”.
„Jeśli kobieta kocha mężczyznę to chce z nim mieć dziecko”.
„Goje robią bogów z kamienia, a my z teorii”.
„A cóż innego jest treścią cywilizacji, jeśli nie morderstwa i cudzołóstwo?”.
„Kiedy król angielski chciał poślubić kobietę, którą kochał, zrzekł się tronu, a ty nie możesz się wyrzec głupiej wieśniaczki? Nie ma takiego prawa, które mogłoby cię zmusić, żebyś z nią żył”.
„Tacy, którzy we wszystko wątpią, gotowi są też we wszystko uwierzyć”.
„Ale nawet obłęd musi mieć swoją przyczynę”.
„Najbardziej oddane wdowy wychodzą powtórnie za mąż”.
„Ale tak to jest z faktami. Przekuwają każdy nadęty balon rozmaitych koncepcji, burzą teorie, obracają w niwecz najgłębsze przekonania”.
„Nawet student pierwszego roku psychologii wie, że można kochać i nienawidzić jednocześnie”.
„Ludziom się wydaje, że złodziei można spotkać tylko na Krochmalnej w Warszawie i na Bowery w Nowym Jorku. A złodzieje są wśród profesorów, artystów, i to wśród największych sław z różnych dziedzin”.
„Żydzi robili interesy wszędzie, nawet w Oświęcimiu. Jeśli istnieje piekło, tam też będą robić interesy. Mówię to bez złośliwości. Cóż innego mogli robić?”.
„Mam taką swoją teorię, że rodzaj ludzki zmienia się wciąż na gorsze, nie na lepsze. Wierzę w że tak powiem ewolucje wsteczną. Ostatni człowiek ni świecie będzie jednocześnie zbrodniarzem i szaleńcem”.
„Całuny nie mają kieszeni”.
„Można było pozostawać wyznawcą Spinozy i nazistą, znać na wylot fenomenologię Hegla i być stalinowcem, wierzyć w monady, w Zeitgeist, w ślepą wolę, w kulturę europejską i jednocześnie popełniać najgorsze zbrodnie”.
„Nawet jeśli człowiek wątpi w istnienie tlenu, i tak musi oddychać”.
„(…) dziesięciu wrogów nie może zaszkodzić człowiekowi tak bardzo, jak może sobie zaszkodzić on sam”.
„Dopóki żyjesz, nie wolno ci śmierdzieć”.
„Mężczyźni lubią dziewice. Gdyby umieli dokonać takiej sztuki, każda kobieta kładłaby się jako prostytutka, a wstawałaby jako dziewica”.
„Wydaje ci się, że można przejść przez piekło i się nie oparzyć. Otóż można!”.
„W Rosji było jedno lekarstwo na wszystkie choroby-wódka”.
„W życiu wszystko może się zdarzyć. Zwłaszcza dziś, kiedy wszystko stanęło na głowie”.

   

                      Książka „Wrogowie” Isaaca Bashevisa Singera dotyka kilka problemów, z którymi muszą konfrontować się bohaterowie. Jednym z nich jest trauma po Holocauście. Doświadczenie, wynikające z badań oraz psychoterapii osób ocalałych, pokazuje, że osoby, które doznały traumy Holokaustu, wykazują w wieku późniejszym przewlekłe objawy psychopatologiczne, wykraczające poza kryteria PTSD (Zespół stresu pourazowego) i w związku z tym większość autorów uważa takie rozpoznanie PTSD za niewystarczające do określenia stanu psychicznego ocalałych. Kolejnym problemem, które stawia autor jest pytanie czy mężczyzna jest stworzony do monogamii?  Na podstawie danych Światowej Organizacji Zdrowia naukowcy z Wielkiej Brytanii przeanalizowali długość życia mężczyzn po sześćdziesiątce z kultur, w których oficjalnie obowiązuje monogamia, i tych, w których panuje poligamia. Wyszło im, że mężczyźni żyjący z wieloma żonami żyją o ponad jedną dziesiątą dłużej od tych, którzy tkwią w jednym związku. W całej historii ludzkości intensywne życie seksualne było jednym z przywilejów władzy. Tysiące konkubin w haremach władców Babilonu, starożytnych Chin, Egiptu czy imperium Azteków służyło tyranom do masowego rozprzestrzeniania ich samolubnych genów. Wśród zbadanych przez antropologów 1200 współczesnych i historycznych kultur tylko ok. 150 zna wymóg monogamii. Wszystkie pozostałe za właściwą formę instytucji małżeństwa uznają (lub uznawały) wielożeństwo. Czy jesteśmy, zatem stworzeni do monogamii? Na to także pytanie próbuje odpowiedzieć w książce „Wrogowie” Isaac Bashevis Singer, który niemal jak psycholog ewolucyjny - nadaje wiedzy, którą posiadały już nasze babcie, wszelkie pozory naukowości.

                  Akcja tej powieści toczy się już po II wojnie światowej w środowisku emigrantów żydowskich w Nowym Jorku. Główny bohater - Herman Broder jest polskim Żydem, który przeżył holocaust. Przetrwać pomogła mu Polka o imieniu Jadwiga. Po wojnie Herman żeni się z nią i razem emigrują do Nowego Jorku. Ich życie tylko z pozoru jest szczęśliwe i harmonijne...  Herman Broder obrócił się na wznak i otworzył jedno oko. Jak co rano nie całkiem jeszcze rozbudzony, zastanawiał się, czy jest w Ameryce, w Polsce w Cykowie, czy może w obozie w Niemczech. Przyszło mu nawet do głowy, że być może ukrywa się jeszcze w Lipsku, w sąsieku. Chwilami wszystkie te miejsca zlewały się w jego świadomości w jedno. Wiedział, że jest na Brooklynie, ale jednocześnie słyszał wrzask Niemców. Dźgano siano bagnetami, próbując go wypłoszyć, a on wciskał się coraz głębiej w stertę. Ostrze bagnetu musnęło jego głowę. Budził się zawsze nieświeży i wymięty i wyglądał tak, jakby przez całą noc mocował się z jakimś przeciwnikiem. Co rano wołał Jadwigę. Kobieta miała typowo polską urodę: „różowe policzki, perkaty nos, jasne oczy, płowe jak len włosy upięte w kok jedną spinką, wydatne kości policzkowe i pełną dolną wargę”. Oboje spędzili po wojnie rok w obozie niemieckim, a od trzech lat mieszkali w Ameryce, ale Jadwiga zachowywała całą świeżość i nieśmiałość wiejskiej dziewczyny. Nie malowała się. Nauczyła się zaledwie paru słów po angielsku. Herman miał nawet wrażenie, że przywiozła tu z sobą zapachy Lipska; w łóżku pachniała rumiankiem, a w kuchni podczas gotowania pachniało latem i także przywoływało wspomnienie Lipska. Wciąż zachowywała chłopski akcent. Herman mówił do niej po polski, a czasami w jidysz, języku, którego nie rozumiała. Choć była jego żoną i sąsiedzi nazywali ją panią Broder, zachowywała się wobec niego tak, jakby wciąż byli w Cykowie i jakby nadal służyła w domu jego ojca, reb Szmula Lejba Brodera. Całą rodzinę Hermana unicestwił holocaust. On sam przeżył, bo Jadwiga ukrywała go w sąsieku w Lipsku, swojej rodzinnej wiosce. Nawet jej matka nie wiedziała o kryjówce. W 1945 roku, po wyzwoleniu, Herman dowiedział się od naocznego świadka, że Niemcy zastrzelili jego żonę, Tamarę, zabierając jej najpierw dzieci, które też uśmiercili. Herman z Jadwigą wyjechał do Niemiec, do obozu dla dipisów, a potem-kiedy uzyskał amerykańską wizę- wziął z nią ślub cywilny. Jadwiga gotowa była przejść na judaizm, ale on nie widział sensu narzucania jej religii, której sam nie praktykował.
                  
                      Od czasu do czasu Herman zabierał ją do kawiarni na Brighton Beach, ale nie mogła się przyzwyczaić do ogłuszającego łoskotu pociągów przejeżdżających przez wiadukt, do pisku opon pędzących we wszystkich kierunkach aut, do tłumów na ulicach. Herman kupił jej medalionik, w którym nosiła karteczkę ze swoim nazwiskiem i adresem na wypadek, gdyby się zgubiła, ale dla Jadwigi nie było to wcale pociechą; instynktownie nie ufała żadnemu pisanemu słowu. Jadwiga nie umiała czytać ani pisać, więc Herman pisał za nią listy do jej matki i siostry. Kiedy przychodziła odpowiedź, czytał jej na głos. Czasem jej siostra Marianna wkładała do koperty trochę ziarna, liść jabłoni albo kwiatek- drobiazgi, które w dalekiej Ameryce przypominały Jadwidze rodzinne strony.

                  Herman pracował dla rabina Miltona Lamperta od kilku lat. Jego pryncypał był jednym zlepkiem sprzeczności, jako człowiek jednocześnie gruboskórny i dobry, sentymentalny i przebiegły, wybuchowy i naiwny. Potrafił na zawołanie przytoczyć coś z zawiłych komentarzy Szulchan Aruch, ale miewał problemy z poprawnym cytowaniem wersetów z Pięcioksięgu. Grał na giełdzie, uprawiał hazard- i organizował zbiórki pieniędzy na różne cele dobroczynne. Wciąż jeszcze szukał prawdziwej miłości i często narażał się na śmieszność w tych swoich najwyraźniej daremnych poszukiwaniach. Przy swoich sześćdziesięciu czterech latach zachowywał niesłabnącą energię i był powszechnie znany, jako „rabin dynamit”.  Rabin Milton Lampert nie był związany z żadną kongregacją. „Publikował” artykuły w hebrajskich gazetach w Izraelu i „pisywał” do żydowskich pism ukazujących się w Ameryce i w Anglii. Podpisywał umowy na książki z kilkoma wydawnictwami naraz. Rabin nie miał ani czasu, ani cierpliwości, żeby cokolwiek napisać. To, co dla niego robił Herman, rabin określał, jako „zbieranie materiałów”. W rzeczywistości Herman był ghostwriterem, pisał za niego książki, artykuły, teksty wystąpień. Pisał je po hebrajsku lub w jidysz, ktoś tłumaczył je to na angielski, a jeszcze ktoś inny redagował.

                     Herman oprócz żony Jadwigi miał także kochankę Maszę. Czy można było wytłumaczyć w sposób racjonalny jego postępowanie? Grzeszył przeciw judaizmowi, amerykańskiemu prawu, moralności. Oszukiwał nie tylko rabina, lecz także Jadwigę. Ale nie mógł postępować inaczej. Prostoduszna poczciwość Jadwigi była czasami nużąca; kiedy z nią rozmawiał, czuł się właściwie tak, jakby był sam. Natomiast Masza miała tak skomplikowaną osobowość, była tak uparta i znerwicowana, że i jej nie mógł wyjawić prawdy. Udało mu się ją przekonać, że Jadwiga jest oziębła i że ożenił się z nią z wdzięczności za uratowanie mu życia podczas okupacji.

Ilekroć Herman udawał, że jedzie sprzedawać książki, w rzeczywistości spędzał noc w Bronksie, z Maszą. Miał w jej mieszkaniu swój pokój. Masza przeżyła całe lata w getcie i w obozach. Teraz pracowała, jako kasjerka w barze przy Tremont Avenue. Herman poznał Maszę i jej matkę Szyfrę Puę w Niemczech. Masza była wtedy żoną niejakiego Leona Torczynera. Masza z matkę wyjechali do Ameryki przed nim. Herman wpadł na Maszę przypadkowo i tak zaczął się ich romans.

               Pewnego dnia Herman będąc na noc u Maszy, przebudziwszy się rano pijąc kawę zobaczył, że na stole leży żydowska gazeta. Herman zaczął ją przerzucać. Nagle zobaczył swoje nazwisko. Widniało w rubryce „Personalia”: „Pan Herman Broder z Cykowa proszony jest o kontakt z reb Abrahamem Nissenem Jarosławerem”. Dalej widniał adres i numer telefonu. Herman siedział przez chwilę sztywno. Wypatrzył ten komunikat przez czysty przypadek. Zwykle poprzestawał na pobieżnym przejrzeniu nagłówków na pierwszej stronie. Wiedział, kim jest reb Abraham Nisser Jarosławer – był to wuj jego zmarłej żony, Tamary, człowiek wykształcony, chasyd z Aleksandrowa. Herman szybko pobiegł zadzwonić i dowiedział się, że jego żona Tamara żyje i jest teraz w Ameryce, w mieszkaniu wujostwa.  Herman przez dłuższą chwilę milczał. Najwyraźniej podświadomie dopuszczał taką możliwość, bo nie był aż tak bardzo zaszokowany, jakby się można było spodziewać. Co teraz będzie pomyślał? Co z Jadwigą, co z Maszą i co z Tamarą? Przez chwilę nie potrafił obliczyć, ile ona może mieć lat?

                  Herman nie miał dość czasu, by żałować swojego postepowania wobec tych trzech kobiet. Zasadniczo jednak nic się w jego postawie nie zmieniło; nadal brakowało mu wiary w siebie i cały rodzaj ludzki. Był wyznającym fatalizm hedonistą, pogrążonym w przed samobójczym mroku. Religia kłamała. Filozofia była od początku dziedziną skazaną na bankructwo. Jałowe obietnice postępu nie były niczym więcej, jak obelgą dla męczenników wszystkich pokoleń. Jeśli czas był tylko formą percepcji lub kategorią rozumu, przeszłość pozostawała tak samo obca jak teraźniejszość. Herman chciałby zatrzymać wszystkie trzy kobiety dla siebie, taka była jego haniebna prawda, przyznawał się w duchu sam przed sobą. Tamara wyładniała, wyciszyła się, stała się bardziej interesująca. Przeszła przez jeszcze większe piekło niż Masza. Rozwód z nią byłby równoznaczny z pchnięciem jej w ramiona innego mężczyzny.  Co zaś do miłości, to sądowi profesjonaliści używali tego słowa tak, jakby można je było precyzyjnie zdefiniować- a przecież nikt nie odkrył jeszcze jego prawdziwego znaczenia.

                 Samemu Singerowi przypisywano wiele romansów, namiętności niemal tak wielkich, jakie przeżywali bohaterowie jego opowieści. Nic dziwnego, kiedy je snuł, często odsłaniał w nich siebie, przywoływał znane sobie realia, fakty z życia, nawet własną fizjonomię. Do dziś badacze literatury głowią się, jak wiele w jego opowieściach jest wątków autobiograficznych. Ale równocześnie Singer stale budował fikcje. Czy więc świadomie podsycał własną donżuańską legendę? Gdy zbliżał się do sześćdziesiątki, ostatecznie postanowił przejść na wegetarianizm. Wrażliwość na krzywdę zwierząt, niezgoda na bezwzględność natury – to tkwiło w nim od zawsze. Kiedy pytano go, czy nie je mięsa dla zdrowia, odpowiadał, że „owszem – dla zdrowia kur”. W książce „Wrogowie” pisarz porównuje ZOO do obozu koncentracyjnego. W takich miejscach jak ZOO w powietrzu wyczuwa się tęsknotę- za pustynią, wzgórzami, dolinami, naturalnymi legowiskami i rodzinami. Podobnie jak Żydzi zwierzęta te zostały tu ściągnięte ze wszystkich stron świata i skazane na wieczna izolację i nudę. Niektóre dawały wyraz swojej niedoli krzykiem, inne pozostawały nieme.  Ślepy przypadek? Darwiznizm? Wszystko milczy: Bóg, gwiazdy, zmarli. Stworzenia, które posiadają umiejętność m ó w i e n i a, nie odkryły niczego prócz nowych narzędzi unicestwiania. Singer pokazuje, że wszelka religia i inne filozofie na przestrzeni wieków się skompromitowały, przestały mieć dla człowieka większe znaczenie. Znowu nastaje epoka pradawnych wierzeń. Bohater książki Herman interesuje się okultyzmem, chodzi do bibliotek i wyszukuje tam książek o czytaniu w cudzych myślach, o jasnowidzeniu, dybukach i innych duchach- jednym słowem o wszystkim, co dotyczyło zjawisk parapsychologicznych. W czasach, gdy oficjalna religia przezywała głęboki kryzys, a filozofia straciła jakiekolwiek znaczenie, okultyzm stał się dla tych, którzy nadal poszukiwali prawdy, dziedziną niezmiernie ważną.

                   Autor podkreśla na kartach swojej powieści, że przeszłość nigdy w nas nie umiera. Przeszłość istnieje. Jeśli nawet uznać za Spinozą, że czas nie jest niczym więcej, jak tylko sposobem myślenia, lub za Kantem, że to jedynie forma percepcji, to nie można było zanegować faktu, że mieszkając w Polsce w Cykowie Herman zimą palił w piecu drzewem, jego błogosławionej pamięci ojciec studiował Gemarę i komentarze, a matka gotowała krupnik z kaszy perłowej, z fasolą, ziemniakami i suszonymi grzybami. Herman tu w Ameryce czuł smak tej kaszy, słyszał, jak ojciec mamrocze przy lekturze, a matka rozmawia w kuchni z sąsiadkami, jak dźwięczą dzwonki u sań, którymi chłop zwozi drzewo z lasu.  

                    Wracając do kwestii PTSD, możemy zauważyć jak singerowscy bohaterowie walczą z traumą po Holocauście. Herman nawet w Ameryce „planuje” drogę ucieczki z domu na wypadek gdyby Niemcy zaatakowali Amerykę. Tamara podkreśla, że pocisk, który tkwi w jej biodrze jest jej najlepszą pamiątką. Przypomina jej, że miała kiedyś dom, rodziców, dzieci. Jeśli by ją wyjęła, nie zostałaby jej żadna pamiątka po życiu w Polsce. Ta była niemiecka kula tkwiąca tyle lat w jej ciele, ciele Żydówki, stała się żydowska. Być może ten sam rewolwer zabił jej dzieci…?

                    Jaki jest morał z tej historii? „W życiu wszystko może się zdarzyć. Zwłaszcza dziś, kiedy wszystko stanęło na głowie”. Herman, Żyd nowoczesny, rozszerzył tę zasadę, poszedł o krok dalej: nie miał już nawet wiary w Torę, w której mógłby znaleźć oparcie. Oszukiwał wszystkich wokół siebie a także siebie. Herman nie przypieczętował paktu z Bogiem i nie miał z Niego żadnego pożytku. Nie chciał, żeby jego nasienie mnożyło się niczym nadmorski piasek. Całe jego życie było grą polegającą na skradaniu się- te kazania, które pisał dla rabina Lamperta, książki, które sprzedawał rabinom i chłopcom jesziwy, akceptacja przejścia Jadwigi na judaizm i zdanie się na łaskę Tamary. W Niemczech, a nawet w Ameryce powstawały neonazistowskie partie. Z imieniem Lenina i Stalina na ustach komuniści torturowali starych nauczycieli i likwidowali całe wsie w Chinach podczas „rewolucji kulturalnej”. Mordercy, którzy bawili się czaszkami dzieci, sączyli w monachijskich piwiarniach piwo z wysokich kufli i śpiewali nabożne pieśni w kościołach. W Moskwie zlikwidowano wszystkich żydowskich pisarzy. A jednak żydowscy komuniści w Nowym Jorku, Paryżu i Buenos Aires sławili morderców i urągali wczorajszym przywódcom. Prawda? Herman poczuł, że nie może żyć w takim miejscu, w takim świecie: „Nie w tej dżungli, na tym ziemskim spodku stojącym na rozpalonej lawie”.

                     Dla ciekawości czytelników należy zaznaczyć, że w książce występują także dwie papużki, ptaszki, które Singer uwielbiał i sam w swoim życiu posiadał.  

                                                

                    

                    


11 lutego 2018

Okruchy codzienności


„Okruchy codzienności”

  *(Olive Kitteridge)

Elizabeth Strout



Autorka/ (6 stycznia 1956, Portland, Maine, Stany Zjednoczone). Jest autorką bestsellera „New York Times” *„Olive Kitteridge”, powieści, za którą dostała nagrodę Pulitzera (2009). Była finalistką nagrody PEN/Faulkner i londyńskiej Orange Prize, do której jest ponownie nominowana za swoją najnowszą powieść „Mam na imię Lucy”. Mieszka w Nowym Jorku.

Tłumaczenie/ Ewa Horodyska

Tematyka/ "Okruchy codzienności" to właściwie zbiór powiązanych ze sobą opowiadań rozgrywających się w małym amerykańskim miasteczku. Centralną, – bo obecną w każdej z tych historii – postacią jest Olive Kitteridge. Jej charakterystyka nie należy do łatwych – kobieta zostaje przedstawiona na różnych etapach życia, w rozmaitych rolach i odcieniach swej skomplikowanej osobowości. Stanowi główną bohaterkę niektórych opowiadań, w innych „przemyka” jedynie w tle, a w kilku jest tylko wspomniana.

Główny motyw/ Olive Kitteridge jest wyniosła, dosadna, oschła i zimna jak kamień. Jej znajomi i sąsiedzi dziwią się, jakim cudem miłemu i pogodnemu Henry’emu Kitteridge udaje się wytrzymać z taką zołzą choćby kilka godzin, za to sam Henry wydaje się całkiem zadowolony - to, co widzimy z zewnątrz, od środka może wyglądać zupełnie inaczej. Podobnie jest z całą książką Elizabeth Strout - postać jej nieprzyjemnej bohaterki - wbrew oryginalnemu tytułowi powieści, brzmiącemu w innych wydaniach *„Olive Kitteridge" - nie jest najważniejsza, stanowi jedynie pretekst do pokazania większej całości: codziennych zmagań dorosłych ludzi ze zbliżającą się starością, radzenia sobie z tragediami, spadającymi nie wiadomo skąd i prób godzenia się z okrucieństwem świata.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Często tak myślał, choć zdawał sobie sprawę, że to niemądre stwierdzenie, gdy mowa o jakimkolwiek roku z czegoś życia”.
„(…) to kwestia wolnego wyboru: dbać o osobę, której nie łączą z tobą więzy krwi”.
„Przyzwyczajasz się do pewnych rzeczy choć właściwie nie potrafisz się do nich przyzwyczaić”.
„Cechy charakteru się nie zmieniają, stan umysłu owszem”.
„Musimy kochać, bo inaczej popadamy w chorobę”.
„(…) ludzkie żywoty zrastają się niczym kości i złamanie może się nie zagoić”.
„(…) kiedy masz więcej lat za sobą niż przed sobą, coś się zmienia”.
„Ludzie zawsze wiedzą, kto ich kocha i jak bardzo”.
„Tęsknota za kimś nigdy nie przemija”.
„(…) ludzie są zbyt zajęci pozowaniem na artystów albo zarabianiem pieniędzy, by wierzyć w Boga”.
„Młodzi ludzie nie potrafią pojąć, że dochodzi się w życiu do takiego etapu, kiedy nie można już hulać po świecie rano, w południe i wieczorem”.
„Zawsze jesteśmy samotni. Rodzimy się samotni. Umieramy w samotności”.

                     Powieść Elizabeth Strout (nagrodzona Pulitzerem w 2009 r.), na kanwie, której powstał serial na HBO, po raz pierwszy wydana w Polsce w 2010 r., nosi tytuł „Okruchy codzienności”. Paradoksalnie tytuł ten lepiej odpowiada jej treści niż  zmieniony przy drugim wydaniu przez polskiego wydawcę (pod wpływem popularności serialu) – *„Olive Kitteridge”. Powieść Strout gromadzi opowiastki z życia mieszkańców miasteczka Crosby, w stanie Maine, które często splatają się z życiem tytułowej bohaterki, powszechnie znanej w małej społeczności nauczycieli. Elizabeth Strout opowiada o dojrzałych mieszkańcach Crosby, przyglądających się przemijającemu życiu, natomiast serial ze wspaniałą rolą Frances McDormand w centrum swojego uniwersum umieszcza właśnie Olive – z jej niezaspokojoną kobiecością, autodestrukcyjną i manipulancką siłą, ale równocześnie ze zbiorem surowych reguł nakazujących słuszne – choć często kłócące się z indywidualnymi pragnieniami – postępowanie. Pewnie, dlatego opowieść o kobiecej odpowiedzialności, rodzinie, jako samonapędzającym się, dobrze naoliwionym piekielnym mechanizmie, który „przetrawia” i „wypluwa” każdego, kto weń wpada, a także o powinnościach i przemianach pokoleniowych tak bardzo zachwyciła czytelników na całym świecie, że powstał serial telewizyjny. Ta historia, bowiem jest dotkliwie prawdziwa i nie daje żadnych skutecznych recept. Właściwie stanowi źródło rozczarowań, pokazując, że wraz z upływem czasu i coraz bardziej zakurzoną metryką boimy się tego samego, co kilka dekad wcześniej – samotności i nieprzydatności.

                     Książka opowiada o codzienności widzianej z perspektywy Olive Kitteridge: rozgoryczonej matki dorosłego syna, nieco zrzędliwej żony mężczyzny, dla którego szklanka jest zawsze do połowy pełna i wreszcie rozczarowanej babki wnuków żyjących w hałaśliwym świecie Nowego Jorku. Cóż takiego jest w Olive? Właściwie nie powinna przypaść do gustu czytelnikom – w końcu doskonale wpisuje się w stereotyp narzekającej, przekonanej o słuszności własnych sądów, uciążliwej emerytki. Zanim jednak osiągnie wiek emerytalny, dzięki retrospekcjom mamy okazję poznać ją, jako 45-letnią nauczycielkę matematyki, zaangażowaną nie tylko w pracę zawodową i obowiązki wzorowej pani domu, lecz także widzimy jej iluzoryczną pogoń za miłością.

                       Książka opisuje 25 lat jej małżeństwa. Intrygujące, na czym polega ten związek kochających się, ale zarazem tak bardzo niepasujących do siebie ludzi. Zawód aptekarza idealnie pasuje do męża „kolczastej” Olive – Henry jest człowiekiem gotowym do pomocy, pełnym empatii, pogodnym, powszechnie lubianym. Ma nawet swoją platoniczną miłość Denise. Nawet, kiedy oboje- Olive i Henry- padną ofiarą napadu rabunkowego, skrępowani przez młodocianych terrorystów-amatorów w karnawałowych maskach i posadzeni na podłodze pod wycelowanym w nich pistoletem, nadal będą się ze sobą kłócić i przekomarzać. Równocześnie pozostają nierozłączni. Oboje mają cechy, których potrzebuje druga strona. Ona jest męska, on - w jakiś sposób kobiecy.  
           Od wielu lat Henry Kitteridge mąż Olive pracował, jako farmaceuta i każdego ranka dojeżdżał do pracy zaśnieżonymi lub mokrymi drogami. Teraz na emeryturze, wciąż budzi się wcześniej i wspomina, jak dobrze niegdyś czuł się rano, jakby cały świat był jego tajemnicą. Apteka znajdowała się w niewielkim piętrowym budynku przyczepionym do innego, gdzie mieściły się oddzielnie sklep a z artykułami żelaznymi i mały sklepik spożywczy. Przez wiele lat pracowała u niego pani Granger, niezbyt skłonna zadowolić nieufnego klienta. Henry doceniał to, że nie była gadatliwa, utrzymywała idealny porządek w księgowości i bardzo rzadko zdarzała się jej nieobecność z powodu choroby. Pewnego razu pani Granger wyszła po kawę do pobliskiego sklepu i już nigdy nie wróciła do apteki: upadła na chodniku i umarła na udar mózgu. Miejsce po pani Granger zajęła młoda i rezolutna Denise Thibodeau. Denise wydawała się cicha z natury, lecz miewała nieoczekiwane napady gadulstwa. Denise była równie kompetentna jak pani Granger, lecz bardziej swobodna w sposobie bycia. Henry był zauroczony wręcz zakochany w młodej pomocnicy w aptece. Obserwując, jak Denise przy odczytywaniu spisu towarów poprawia palcem okulary na nosie, Henry myślał, że stanowi ona esencję tego, o czym Henry marzy. Uwielbiaj jej prostolinijność, czystość jej marzeń. Naturalna powściągliwość Denise sprawiała natomiast, że na nowo zaczął pożądać Olive. W takich chwilach Henry Kitterdge odczuwał przypływ nieprawdopodobnego uniesienia, jakby w akcie miłosnym z żoną łączył się z Denise.

                 Nie jest to podszyte złem miasteczko Twin Peaks, tylko jedno z tych dobrych miejsc Ameryki, które nieczęsto trafiają na kartki ambitnych książek - kwintesencją Nowej Anglii, z jej duchem wspólnoty, gdzie nie zamyka się przed obcymi drzwi ani furtek, gdzie nieznajomi mówią sobie dzień dobry, jak u nas na wsi. A jednak powieść przenika motyw depresji, melancholii, samobójstwa. W dialogu pojawia się cytat ze słynnych "Przyśnionych piosenek" poety Johna Berrymana: "uchroń nas od dubeltówek i ojcowskich samobójstw". To wyznanie, które mogłaby powtórzyć Olive. Ona też była córką samobójcy, ją również prześladowała depresja. I ona mogłaby potwierdzić, że "życie jest samotne i niesprawiedliwe, a szczęściem jest długie małżeństwo i szybka śmierć”. Choć powieść nie jest pochwałą tradycyjnych cnót ani reklamą amerykańskiej prowincji, jest w niej coś, co w kulturze amerykańskiej zawsze imponowało: odwaga, życiowa determinacja, walka bohatera o siebie samego i zdolność do przemiany. Kiedy obserwujemy małżeńską epopeję Henrego i Olive, przypominają się dawne amerykańskie domowe dramaty kobiet: szaleństwo Joan Woodward w "Bezbronnych nagietkach" Paula Newmana czy Geny Rowlands w "Kobiecie pod presją" Johna Cassavetesa!
                      Dla Olive Kitteridge małżeństwo jest zarazem ratunkiem i związaniem. Starcia z mężem, a później z synem, były dla niej czymś w rodzaju terapii - mąż przyjmując jej ciosy, stawał się jakby „odgromnikiem” jej napięć, niestawiającym jej oporu. Ale przez cały ten czas Olive nie miała dostępu do siebie samej - mąż ją przed tym chronił. W ostatniej, pasjonującej, najbardziej dramatycznej części powieści Olive dzięki przypadkowemu spotkaniu zostaje niejako zmuszona do zrobienia wielkiego skoku, zajrzenia w głąb siebie. Ona, która zawsze stawiała opór życiu, nie odsłaniała się, nie uznawała psychologów, "grup wsparcia" ani wolnych związków, będzie teraz musiała obnażyć się, zmienić kurs, dokonać rachunku sumienia.

                 „Okropna” rzecz przydarzyła się Kitteridge’om pewnej chłodnej czerwcowej nocy. Henry miał wtedy sześćdziesiąt osiem lat, Olive sześćdziesiąt dziewięć i choć nie byli parą młodzieniaszków, nie sprawiali też wrażenia schorowanych staruszków. Mimo to po upływie roku mieszkańcy Crosby, małego nadmorskiego miasteczka w Nowej Anglii, uznali zgodnie, że owo wydarzenie zmieniło obydwoje Kitteridg’ów. Henry, gdy się go teraz spotykało na poczcie, unosił tylko rękę z listami w geście pozdrowienia. Spoglądając mu w oczy, widziało się go jak za gęstą siatką. To było smutne, ponieważ przedtem sprawiał wrażenie pogodnego i szczerego człowieka, nawet, kiedy jego jedyny syn ni z tego, ni z owego przeprowadził się do Kalifornii ze swoją świeżo poślubioną małżonką, co, jak rozumieli mieszkańcy miasteczka, musiało być dla Kitteridge’ów wielkim rozczarowaniem. Olive Kitteridge zaś, która nigdy, za niczyjejś pamięci, nie wykazywała skłonności do życzliwego czy choćby uprzejmego zachowania, z nadejściem kolejnego czerwca stała się jeszcze bardziej opryskliwa. Dla Kitteridge’ów był to wprawdzie straszy cios, że ich syn Christopher tak nieoczekiwanie został „wyrwany z korzeniami” przez swoją przedsiębiorczą młodą małżonkę, gdy oni już zaplanowali, że osiądzie w pobliżu i będą się tu wychowywały jego dzieci (Olive wyobrażała sobie, jak uczy je sadzić cebulki kwiatów).

                   Następną przygrywką do tej przemiany, będzie dla niej wyjazd do Nowego Jorku, do syna, który po przejściach ożenił się z koleżanką "z terapii", która będąc w ciąży trzymała w jednej ręce papierosa, w drugiej butelkę piwa i żyje na luzie, w sposób urągający zasadom wyznawanym przez Olive. Matka wkracza do ich nieporządnego domu z grymasem dezaprobaty, jaką okazywała całemu światu, swoim bliskim, a w gruncie rzeczy także sobie samej. Zostaje jednak wytrącona z tej roli, potraktowana jak partnerka. Ciosy, jakie na dzień dobry zadaje młodym - to wieczne "zwracanie uwagi"! - okazują się nieskuteczne, nie bolą tak, jakby chciała.

                     To był maj, a Olive Kitteridge wybrała się do Nowego Jorku. Nigdy przez siedemdziesiąt dwa lata życia nie postawiła stopy w tym mieście, choć przed laty dwukrotnie przejeżdżała w jego pobliżu. To miasto wyglądało dla niej jak z filmu science fiction, jak zabudowane na księżycu. Nie było w nim nic pociągającego, ani wtedy, ani teraz. Na lotnisku Christopher sprawiał wrażenie rozwścieczonego. Po kilku dniach pobytu u syna i nowej synowej doszło do konfrontacji Christophera z matką. Christopher „wyrzucił” z siebie „gorycz”, która zbierała się przez te wszystkie lata a którą tłumił, bo nie chciał zranić matki. Zaprosił ją w odwiedziny, chciał żeby poznała jego żonę Ann, miał nadzieję, że razem po prostu miło spędzą czas. Jednak Olive była uszczypliwa, dokuczliwa, miała wahania nastrojów. Christopher za sprawą terapii uświadomił sobie, kim jest jego matka. Olive zachowywała się jak paranoiczka i jakoś nigdy nikt z rodziny i bliskich nie widział, żeby kiedykolwiek czuła się za to odpowiedzialna. W jednej chwili potrafiła wpaść w furię. Christopher przypomniał jej sytuacje, kiedy potrafiła krzyczeć na Henrego, jakby był winny śmierci Jima O’Caseya mężczyzny, w którym Olive się podkochiwała.  Przez te wszystkie lata atakowała Henrego i Christophera. Po tych słowach Olive postanowiła jak najszybciej opuścić Nowy Jork. Na lotnisku nie chciała zdjąć butów do kontroli. Funkcjonariusze ochrony lotniska musieli interweniować.

               Jest coś przejmującego w tej nieumiejętności otwarcia się na bliskich i w perwersyjnym szukaniu współczucia dla siebie przez ranienie innych. Olive orientuje się naraz, że te wypróbowane od lat sposoby nie działają. Jest sama. Nie ma przy sobie męża, który ją znosił. Ucieka, więc z Nowego Jorku. A uciekając, trafia na lotnisku na bramkę kontrolną. Po raz pierwszy w życiu ma lecieć samolotem. I kiedy każą jej zdjąć buty, ona po swojemu mówi: nie! Dlaczego? Nie - bo nie! Za nic nie zdejmie butów. Zostaje jednak do tego zmuszona. Potem coś podobnego stanie się w życiu, które jeszcze ją czeka, i w którym dostąpi błysku samowiedzy.

                    "Okruchy codzienności" to właściwie zbiór powiązanych ze sobą opowiadań rozgrywających się w małym amerykańskim miasteczku. Jednak przedstawienie postaci Olive Kitteridge bywa często jedynie pretekstem dla ukazania innych ludzi z ich fascynującymi historiami. Jej mąż Henry aptekarz przeżywa zauroczenie swoją urzekającą pracownicą. Przyszły psychiatra nie potrafi poradzić sobie z własnymi problemami. Pianistka nieco przebrzmiałej urody upija się, aby okiełznać nie tylko cowieczorną tremę, ale i życie. Młoda dziewczyna zmaga się z anoreksją. Pozornie idealnemu małżeństwu zagraża nagły kryzys.

                 Muszę przyznać, że książka Elizabeth Strout „Okruchy codzienności” bardzo mnie zaciekawiła, tymi wszystkimi historiami, których bohaterki i bohaterowie są tak wyraziści, pełnokrwiści, iż wyzwalają różne, skrajne nawet, emocje, – co sprawiało, że ich zachowania złoszczą czytelnika lub wywołują współczucie, a czasem bawią, gdyż nie brak tu również subtelnego humoru. Powieść czyta się z dużą przyjemnością, pozwala się wciągnąć w poszczególne jej wątki, te niby zwykłe opowieści o życiu, mimo iż wiele w nich smutku i pesymizmu, gdyż opowiadają o uczuciach, które wygasają, o rozstaniach i przemijaniu czasu, o nieuchronnej starości połączonej z oczekiwaniem na śmierć, a także o braku więzi między pokoleniami i cierpieniem z tym związanym. Ta mądra i bardzo życiowa książka porusza zawartą w fabule psychologiczną prawdą o raniącym innych egocentryzmie i egoizmie, a co za tym idzie, pobudza do pogłębionej refleksji nad sobą. Ale chociaż przesycona jest smutkiem wynikającym z samotności będącej udziałem jej bohaterów, to jednak przebija z niej również nuta optymizmu, co sprawiło, że lektura nie przygnębia czytelnika, mimo iż kładzie cień smutku na naszych odczuciach. A przy tym zachwyca swą bogatą i ładną narracją, w której dużą rolę odgrywają opisy sytuacji oraz dialogi między bohaterami, a także ich monologi wewnętrzne.

04 lutego 2018

Między murami


„Między murami”


Giorgio Bassani


Autor/ Giorgio Bassani (1916-2000) urodził się w Bolonii w zamożnej rodzinie żydowskiej. Dorastał w Ferrarze i to miasto „naznaczyło” go najbardziej. Choć później studiował w Bolonii, przez moment mieszkał we Florencji, a od końca wojny w Rzymie, najważniejsze swoje dzieło – cykl powieściowy „Il romanzo di Ferrara” – poświęcił miastu dzieciństwa.

Tłumaczenie/ Halina Kralowa

Tematyka/ W swoich powieściach Bassani opisywał losy żydowskiego mieszczaństwa w faszystowskich Włoszech. W jego pisarstwie nie ma jednak śladu nostalgii wobec tego, co uległo zagładzie. Był kronikarzem nie tyle rytuałów minionej epoki (jak na przykład Lampedusa), ile jej gestów moralnych. Język jego prozy jest jasny i precyzyjny. Unika wymyślnych metafor i gier językowych. Każde zdanie buduje napięcie, jakby za chwilę miało wydarzyć się coś nieodwracalnego, i poniekąd się wydarzało, Bassani opowiada przecież o epoce, która dla wielu miała wymiar apokaliptyczny.

Główny motyw/ Ferrara lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku. W czasach naznaczonych rozkwitem i upadkiem faszyzmu, bohaterowie opowieści Bassaniego przeżywają swoje zwykłe-niezwykłe historie, które mają w sobie coś niedopowiedzianego i kończą się nieodmiennie znakiem zapytania. Niedopowiedziane są również postaci bohaterów niepoddających się jednoznacznej ocenie, którzy, tragicznie samotni na barwnej scenie zamkniętego murami miasta, powoli tracą swoje nadzieje i złudzenia.

  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„ Ząb wyrwany nie boli”.
„(…) brudy- jak uczy miłość ojczyzny!- można zawsze wyprać bez skandalu”.
„Wydawać podstępne sądy jest zawsze łatwo”.
„Ze strachem i z nienawiścią nie można dyskutować”.
   

                        Twórczość Giorgia Bassaniego jednego z największych pisarzy włoskich XX wieku, nie jest w Polsce zupełnie nieznana- w latach 60, niemal natychmiast przełożono na polski znakomitą powieść „Ogród rodziny Finzi-Continich” (1962). Ale tym samym mogliśmy poznać zaledwie niewielki odcinek wielkiego pisarskiego projektu, któremu –tak jak Proust- oddał całe dojrzałe życie.

                 Otóż wszystkie książki Bassaniego- opowiadania, krótsze i dłuższe powieści, tworzą jeden wielki fresk, panoramę przedstawiającą życie jednego miasta, Ferrary, od przełomu XIX i XX wieku do czasów tuż powojennych. Choć Giorgio Bassani w centrum swojej twórczości umieścił włoskie mieszczaństwo o żydowskich korzeniach (środowisko, z którego sam pochodził), dał przekrój przez wszystkie warstwy społeczne. Jego bohaterami są katolicy i Żydzi, zamożni i ubodzy, wykształceni i ledwo piśmienni. Ostateczna wersja powstałej w ten sposób całości ukazała się w 1980 roku pod tytułem „Powieść ferraryjska”.

                 W przełożonej niedawno na polski krótkiej powieści „Złote okulary” Bassani opowiedział o dwóch „wykluczonych” żydowskim studencie i lekarzu homoseksualiście, których poczucia obcości przeglądają się w sobie. Złożone relacje między żydowskim mieszczaństwem i resztą katolickiego społeczeństwa- obustronna podejrzliwość, antysemickie przesądy, religijne zakazy, ale też przenikanie się odmiennych społecznych żywiołów i rządzące nimi reguły- są tematem książki „Między murami”.

                   Giorgio Bassani odkrywa w swoich opowiadaniach karty powoli. Jego bohaterów poznajemy często, gdy wspominają odległą przeszłość lub zgoła nie żyją, a narrator dokonuje „archeologicznej” rekonstrukcji minionych czasów. W opowiadaniu „Lidia Montovani” stara prosta kobieta wspomina romans sprzed lat z żydowskim studentem, w trakcie, którego zaszła w ciążę, czego konsekwencją było wychowywanie nieślubnego dziecka. Stopniowo zdaje sobie sprawę, że niewiele brakowało, a całe jej życie mogłoby się potoczyć inaczej. W „Spacerze przed kolacją” pocztówka z XIX i XX wieku staje się pretekstem do opowiedzenia historii małżeństwa cenionego lekarza żydowskiego pochodzenia z pielęgniarką, prostą dziewczyną. Autor pokazuje nie tylko, jak działają (zmienne w czasie) uprzedzenia, ale też jak wchodzą w skomplikowaną grę z ludzkimi namiętnościami. W „Ostatnich latach Clelii Trotti” tytułowa bohaterka to stara Żydówka komunistka, której najbliższa rodzina, w obawie przed tajną faszystowską policją polityczną O.V.R.A., „zafundowała” areszt domowy. „Pewna noc ’43 roku” mówi natomiast o słynnej, dokonanej na antyfaszystach masakrze z 15 grudnia 1943 r. – znanej, jako „Castello Estense”: od nazwy ferraryjskiego zamku, – którą z okna swojego pokoju widział pewien żydowski aptekarz.

                    W opowiadaniu „Tablica na via Mazzini” cudem ocalały z Holocaustu Żyd powraca nieoczekiwanie do Ferrary, w momencie, gdy jego śmierć została już upamiętniona na tablicy przybitej do muru synagogi. Jego pojawienie się budzi raczej konsternację niż radość. Bohater „żywy trup” powoli odzyskuje ludzką postać zamożnego mieszczanina, jest to kłopotem dla wszystkich. Dla dawnych faszystów- wiadomym znakiem ich hańby, dla Żydów, którzy próbowali paktować z reżimem- wyrzutem sumienia, dla komunistów, którzy zajęli jego dom- kłopotliwym współlokatorem, a dla wszystkich- przypomnieniem o czasach, o których chcieliby zapomnieć.

                    Kiedy w sierpniu 1945 roku Geo Josz pojawił się w Ferraerze, jako jedyny ocalały ze stu osiemdziesięciu trzech członków Gminy Żydowskiej, których Niemcy deportowali jesienią 1943 roku i których większość ludzi uważała za zgładzonych już dawno w komorach gazowych, nikt w mieście z początku go nie poznał. Ale pomijając już tamto: kto w mężczyźnie w nieokreślonym wieku, grubym do tego stopnia, że wydawał się spuchnięty, w karakułowym kołpaku na ogolonej głowie, ubrany w jakiś zlepek wszystkich współczesnych mundurów wojskowych, mógłby rozpoznać delikatnego chłopca sprzed kilku lat, czy nerwowego, niespokojnego wyrostka z 1943 roku, i czy jakiś Geo Josz urodził się i żył naprawdę; jeśli i on, jak twierdził, należał do tej gromady ponad stu pochłoniętych przez Buchenwald, Auschwitz, Mauthausen, Dachau i tak dalej: czy możliwe, że on, tylko on, powrócił dziś stamtąd i pojawił się, dziwnie ubrany, to prawda, ale jak najbardziej żywy, by opowiadać o sobie i innych, którzy nie wrócili i z pewnością nigdy już nie wrócą? Po tak długim czasie, po tylu cierpieniach, jakie wszystkich po trosze dotknięty, i to bez względu na poglądy polityczne, cenzus społeczny, religię, rasę, czegóż on chce właśnie teraz? Nawet inżynier Cohen, przewodniczący Gminy Żydowskiej, który zaraz po powrocie ze Szwajcarii zdecydował poświęcić umarłym wielką marmurową tablicę, która wkrótce potem zawisła, sztywna, ogromna, lśniąca nowością, na czerwonej ceglanej fasadzie synagogi (i tak trzeba ją było potem, naturalnie, zmienić, nie bez satysfakcji tych, którzy zarzucali inżynierowi zbytni pośpiech w tym upamiętnianiu: jako że „brudy-jak uczy miłość ojczyzny!- można zawsze wyprać bez skandalu…), nawet on początkowo wysuwał mnóstwo zastrzeżeń, słowem, nie chciał o nim słyszeć.

                     Ale po kolei; zanim „pójdziemy” dalej, „zatrzymajmy” się na chwilę przy epizodzie z tablicą umieszczoną na fasadzie synagogi z niebotycznej inicjatywy inżyniera Cohena: epizodzie, od którego zaczyna się właśnie historia powrotu Geo Josza do Ferrary. Opowiadana scena dzisiaj wydawać się może mało prawdopodobna.

Zatopiona w blasku i ciszy sierpniowego popołudnia, w ciszy przerywanej w długich odstępach czasu echem odległych wystrzałów, ulica via Mazzini widniała pusta, bezludna, nietknięta. Taka też wydawała się młodemu robotnikowi, który od wpół do drugiej, wszedłszy na małe rusztowanie w czapeczce z gazety na głowie, zaczął majstrować przy wielkiej marmurowej płycie, którą polecono mu zawiesić dwa metry nad ziemią, na zakurzonych cegłach fasady synagogi. Murarz czuł ogarniające go z wolna poczucie osamotnienia i niejasnego lęku: bo chodziło wprawdzie o tablicę pamiątkową, ale on nie chciał za nic przeczytać tego, co było tam, napisane. Płyta rozmazała się od początku w świetle, nie wystarczała, by pokonać pustkę tego miejsca i pory. Do pokonania tej pustki nie wystarczała nawet grupka przechodniów różniących się miedzy sobą kolorami i zachowaniem, którzy, na pozór przez niego niezauważeni, zaczęli się gromadzić i z wolna pokryli znaczną część chodnika za jego plecami. Pierwsi zatrzymali się dwaj młodzieńcy: dwaj partyzanci, brodaci okularnicy, w krótkich do kolan spodenkach, z czerwonymi chustkami na szyi i przewieszonymi przez ramię karabinami. Po chwili dołączył do nich ksiądz, tkwiący niezłomnie mimo gorąca w swojej czarnej sutannie, lecz z rękawami podwiniętymi na białych, owłosionych przedramionach, a potem jeszcze jakiś mieszczuch, sześćdziesięciolatek z siwiejącą bródką. Zebrani mężczyźni zaczęli rozmawiać o Żydach, byłych mieszkańcach miasteczka. Jednak biedny murarz, tak zdecydowanie nie chciał wiedzieć o niczym-, bo jemu wystarczyło pracować, nie interesowało go nic poza tym- i nieufny w stosunku do wszystkiego, kiedy tak, zamknięty w swoim chropawym dialekcie z delty, stał zwrócony uparcie plecami do słońca, że gdy w pewnej chwili ktoś dotknął jego kostki u nogi: („Geo Josz!” mówił równocześnie kpiący głos), murarz odwrócił się nagle ze złością.

                   Przed murarzem stał mężczyzna niski, krępy, z głową nakrytą po uszy dziwną, futrzaną czapką. Podniesioną ręką wskazywał tablicę za jego plecami. Jakiż był otyły. Wydawał się napompowany wodą jak topielec. Ale nie budził lęku, nie: bo, zapewne, by zaskarbić sobie sympatie murarza, śmiał się. „Geo Josz?”- powtórzył do robotnika, wskazując nadal na tablicę, ale już poważnie. Zaczął przepraszać, że swoją obecnością „psuje” wszystko. Dlaczego? Bo tablicę trzeba będzie przerobić, jako że ów Geo Josz, któremu po części jest poświęcona, to nie, kto inny jak on, obecny tutaj we własnej osobie. Tak, zatem, blady i obrzmiały, jakby wynurzył się z podwodnych głębin Geo Josz pojawił się znów w Ferrarze.

                    Przybycie Geo Josza skomplikowało życie wielu osobom miasteczka: niektórym Żydom, którzy zaoferowali się przewodniczyć publicznym licytacjom majątku Gminy Żydowskiej, wyłącznie z wyposażeniem –srebrnymi świecznikami i wszystkim innym- dwóch położonych jedna nad drugą synagog. Bali się i ci obywatele, którzy wcisnęli na siwe włosy złowieszcze nakrycie głowy Czarnych Brygad, pełnili funkcje sędziów w trybunale nadzwyczajnym odpowiedzialnym za liczne wyroki śmierci: obywatele zresztą prawie zawsze godni szacunku, którzy przedtem być może zdawali się nie interesować szczególnie polityką, przeciwnie, w większości przypadków prowadzili na ogół życie odosobnione, poświęcone rodzinie, pracy zawodowej, nauce… No cóż, teraz są w strachu o siebie, boją się ogromnie, że nagle ktoś każe im zapłacić, może wręcz życiem, za ich czyny; że gdyby nawet Geo Josz nie prosił o nic więcej, jak o to, by żyć, by rozpocząć życie na nowo (a to minimum tego, czego po nim można się spodziewać), nawet w prośbie tak prostej, tak elementarnej, znaleźliby powód do tego, by poczuć się osobiście zagrożonymi. Gdyby, chociaż ten „wrak” człowieka – wzdychali- zdecydował się wynieść, opuścić Ferrarę.  

                      Dom rodziny Geo Josza został w czasie wojny przejęty przez Czarne Brygady a po wojnie przez partyzantów, którzy przeistoczyli go w koszary i więzienie. W oczekiwaniu na to, by dom przy via Campofranco wrócił naprawdę i w całości w jego posiadanie, Geo Josz zdawał się zadawalać zajmowanym w nim jedynym pokojem. Słowem, był w nim gościem, niczym ponadto. W rzeczywistości chodziło nie tyle o pokój, ile o rodzaj poddasza mieszczącego się na szczycie górującej nad domem blankowej wieży, i by się tam dostać, należało pokonać najpierw ze sto, co najmniej stopni, a potem, po spróchniałej drabince, wdrapać się tam z komórki służącej kiedyś za okazjonalny składzik. To tam Geo, tonem osoby, która ma już dość wszystkiego i godzi się na najgorsze, wspominał o starych dobrych czasach… Obszarpana i przygnębiająca postać Goe Josza tkwiła bez ustanku przed oczami mieszkańców miasta. Na ulicach, na placach, w kinach, w teatrach, w pobliżu stadionów, na ceremoniach publicznych odwracali głowę i zaraz go widzieli tkwiącego wytrwale z tym wiecznym cieniem smutnego zdumienia w oczach. Zaczął z kimś rozmowę; to było bez wątpienia jego celem. Ale teraz prawie wszyscy obchodzili go z daleka, unikali jak zarazy. Geo Josz zaczyna tracić swoją nadzieję i złudzenia.

                     Giorgio Bassani z chirurgiczną precyzją pokazuje, jak ludzkie emocje i interesy bezbłędnie odnajdują retorykę, dzięki której wina może zostać przerzucona na ofiarę. Uważna obserwacja niezmiennej ludzkiej natury, która sprawia, że jeszcze kilkanaście lat temu Bassani mógł się wydawać pisarzem anachronicznym, dziś na nowo nadaje jego książkom melancholijną ostrość. „Pusta” i „dziwna” Ferrara stanowi dla opowieści Bassaniego najwła­ściwszą scenografię do opowieści o historii europejskich Żydów. Choć do tego surrealnego miasta z pogranicza jawy i sennego koszmaru trudno jest wejść, to jednak warto – aby nie powtarzać błędów przeszłości.