03 czerwca 2018

Światło między oceanami


„Światło między oceanami”

Margot L. Stedman



Autorka/ australijska pisarka, która osiągnęła światową sławę już za sprawą pierwszej swojej publikacji, debiutanckiej powieści pod tytułem „Światło między oceanami”. Pierwsza książka w dorobku Stedman poruszyła wielu krytyków i czytelników, „jak świat długi i szeroki”. Margot L. Stedman urodziła się i dorastała w Perth, w zachodniej Australii. Ukończyła studia prawnicze i wkrótce wyjechała pracować do Wielkiej Brytanii, do Londynu. W 1997 roku podczas pracy wpadł jej do głowy pewien pomysł – był to moment, w którym Stedman postanowiła spróbować swoich sił w kreatywnym pisaniu.

Tłumaczenie/ Anna Dobrzańska

Tematyka/ Zapadająca w pamięć, poruszająca opowieść o miłości i niszczycielskiej sile życiowych wyborów, o podejmowanych przez dobrych ludzi złych decyzjach, które czasami wydają się jedynymi możliwymi. Książka, która pochłania swoją hipnotyzującą atmosferą, niezwykłym darem narracji i fantastycznie skrojonymi sylwetkami bohaterów.

Główny motyw/ Tom Sherbourne, inżynier z Sydney, odznaczony za odwagę na froncie I wojny światowej, decyduje się przyjąć posadę latarnika na Janus Rock, niezamieszkanej wysepce położonej w odległości ponad 100 mil od wybrzeży Australii. Kilkanaście miesięcy później dołącza do niego Isabel, dopiero, co poślubiona piękna młoda żona - kochająca, radosna, gotowa dzielić z nim surowe życie na otoczonym oceanem skrawku ziemi o powierzchni kilkuset hektarów. Oboje wierzą, że odnajdą tu upragnione szczęście. Niestety, los wystawia parę na ciężką próbę. Po dwóch poronieniach i wydaniu na świat martwego chłopca Isabel dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci; popada w depresję. I wówczas zdarza się cud: do brzegu wyspy przybija zepchnięta przez fale łódź z ciałem martwego mężczyzny i zawiniętym w sweter płaczącym niemowlęciem. Ulegając namowom żony, kierując się głosem serca, a niewyznawanymi zasadami moralnymi, Tom podejmuje decyzję, której konsekwencje położą się cieniem na życiu wielu ludzi...


 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Walka na froncie zmienia ludzi. Niektórzy przestają dostrzegać różnicę między dobrem a złem”.
„Naturalnie utrata dzieci była czymś, z czym należało się pogodzić. Nikt nie mógł zagwarantować, że poczęcie zakończy się udanym porodem ani że udany poród będzie gwarancją długiego i szczęśliwego życia. Natura dbała o to, by tylko silne, szczęśliwe jednostki dostąpiły życia w raju. By się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do Biblii”.
„Zwycięstwo okupione śmiercią to żadne zwycięstwo”.
„Nigdy nie przepraszaj za to, że się uśmiechasz!”.
„Kawał mosiądzu nie czyni człowieka bohaterem”.
„Wiadomości spóźnione o kilka miesięcy to żadne wiadomości”.
„Każda istota potrzebuje schronienia”.
„Nie tylko wojna doprowadza ludzi do ostateczności”.
„Człowiek nigdy nie wie, za co będzie wdzięczny losowi”.
„Życie narodziło się i zgasło, a wszechświat ani na chwilę nie zwolnił. Maszyna czasu i przestrzeni nadal mełła ziarna czasu, którymi karmiła się ludzkość”.
„Wybaczyć jest łatwo, ale trudniej zapomnieć okrucieństwa, których dopuścił się jego naród…”.
„W czasie sztormu każdy port jest dobry (…)”.
„Nie ma na świecie piękniejszego widoku niż widok śpiącego dziecka”.
„Niełatwo być bohaterem z pętlą na szyi”.
„Myślenie o czymś a robienie czegoś to nie to samo”.


                        Książka „Światło między oceanami”, rozgrywa się w rytmie szumu oceanicznych fal. Ta książka to opowieść o pewnym, doświadczonym przez życie (za sprawą udziału w I wojnie światowej) byłym australijskim żołnierzu, Tomie Sherbourne. Samotnik, którego frontowe piekło zniechęciło do życia, pragnie jednego: zaszyć się gdzieś na odludziu i spróbować poukładać sobie od nowa to, co wojna całkowicie w nim wywróciła. Zgłasza się do zarządzającego wszystkimi australijskimi, (bo tam rozgrywa się akcja "Światła między oceanami”) latarniami morskimi urzędu. Udaje mu się zdobyć posadę latarnika, to idealne w jego stanie zajęcie. Trafia na odległą, pustą, smaganą nieustannie przez wiatr i fale dwóch oceanów wyspę Janus. Posiadał już pewne doświadczenie, ponieważ przed przyjęciem posady latarnika na wyspie Janus, sześć miesięcy spędził w zatoce Byron u wybrzeży Nowej Południowej Walii, w towarzystwie dwóch latarników i ich rodzin, to uświadomiło Tomowi, jak wygląda codzienne życie latarnika. Po zatoce Byron przyszedł czas na Maatsuyker, dzika wyspę na południu od Tasmanii, gdzie przez większą część roku padał deszcz, a wiejące w czasie sztormów porywiste wiatry ciskały kurczęta wprost w oszalałe fale. Jako latarnik Tom Sherbourne ma mnóstwo czasu na rozmyślanie o wojnie, o twarzach i głosach swoich towarzyszy, którzy w taki czy inny sposób uratowali mu życie, o ostatnich słowach konających żołnierzy i bezładnej paplaninie, której nie mógł zrozumieć, a mimo to, słuchając jej, uparcie kiwał głową. Nie był jednym z tych, którzy wlekli za sobą pourywane kończyny i których wnętrzności wylewały się z brzucha niczym oślizgłe węgorze. Trujący gaz nie zmienił jego płuc i mózgu w kleistą breję. A mimo to cierpiał, zmuszony do życia w ciele człowieka, który na wojnie dopuścił się potwornych rzeczy. Wspomnienia tych wydarzeń wlekły się za nim niczym drugi cień.

                    Próbował o tym nie myśleć. Wielokrotnie wiedział, co wspomnienia potrafią zrobić z człowiekiem. Dlatego wciąż żył na krawędzi czegoś, czego sam nie potrafił nazwać. Kiedy śnił o tamtych latach, Tom, którego widzi w snach, ten, który ma na rękach ludzką krew, był zaledwie ośmioletnim chłopcem. W snach to właśnie on stał naprzeciwko mężczyzn uzbrojonych w strzelby i bagnety i bezradny patrzył na własne skarpety, widząc, że aby je podciągnąć, będzie musiał odłożyć broń, która i tak ciążyła mu w rękach. Jakby to było mało, nigdzie nie mógł znaleźć matki. Po przebudzeniu trafia do świata pełnego wiatru, fal, światła i mechanizmów, które podtrzymują płomień i obracają światło, utrzymuje je w ciągłym ruchu. Gdyby tylko mógł uciec wystarczająco daleko- z dala od ludzi i wspomnień- czas uleczyłby rany.

                    Niewielka wyspa Janus Rock, oddalona tysiące mil od zachodniego wybrzeża, była najdalszym miejscem, do którego trafił wychowany w Sydney Tom. Tamtejsza latarnia morska była ostatnim zakątkiem Australii, który wiedział, gdy w 1915 roku wypływał do Egiptu na pokładzie transportowca. Powietrze pachniało eukaliptusami jeszcze długo po tym, jak stracił z oczu wybrzeże Albany, a gdy przestał czuć tę woń, ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota. Kilka godzin później, w najodleglejszym zakątku swej ojczyzny zobaczył światło- pięciosekundowe błyski, których widok towarzyszył mu w czasie wojennej zawieruchy niczym wspomnienie pożegnalnego pocałunku. Kiedy w czerwcu 1920 roku dowiedział się o wolnej posadzie na wyspie Janus, miał wrażenie, że światło latarni go przyzywa.

                    Przycupnięta na krawędzi szlifu kontynentalnego Janus Rock cieszyła się złą sławą. I choć praca w tak trudnych warunkach oznaczała nieco wyższe zarobki, stare wygi mówiły, że nie jest warta tych pieniędzy, które i tak są niewielkie. Latarnik zastąpiony przez Toma, Trimble Docherty, wywołał prawdziwą burzę, kiedy zgłosił, że jego żona dawała znaki przepływającym statkom, wywieszając kolorowe flagi międzynarodowego kodu sygnałowego. To oburzyło ówczesne władze z dwóch powodów: po pierwsze, zastępca kierownika związku latarników zakazał używania flag na wyspie Janus, ponieważ przepływające statki, aby je zobaczyć, podpływałby niebezpiecznie blisko brzegu, po drugie, żona Dochert’ego, która jakoby wywieszała flagi, od jakiegoś czasu nie żyła.

                       Kiedy Tom przybył na wyspę Janus zobaczył latarnię zbudowaną z białego kamienia, mierząca sto trzydzieści stóp wieża wyglądała na tle ciemnoszarego nieba jak stojący nad krawędzią klifu ogromny kawał białej kredy. Tom był zaskoczony nie tylko jej rozmiarami, ale i smukłą elegancją. To, co zobaczył za zielonymi drzwiami, wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewał. Wystarczyło kilka kroków, by przejść z jednego końca pomieszczenia na drugi. Na górę prowadziły wąskie spiralne schody, które znikały za metalowym podestem wysoko w górze. Tom wszedł za latarnikiem na kolejny, jeszcze wyższy poziom, i dalej w górę wąską spiralą schodów, aż dotarł na piąte piętro, tuż poniżej laterny- administracyjnego serca latarni. W niewielkim pomieszczeniu stało biurko z rejestrami, aparat telegraficzny i lornetka. Naturalnie nie było w nim łóżka ani wygodnych foteli, zamiast tego w pokoju stało drewniane krzesło z wysokim oparciem. Tom od razu zauważył, że należy wyczyścić barometr, jednak coś innego zwróciło jego uwagę. Kiedy spojrzał na mapy, dostrzegł kłębek wełny z wetkniętymi w środek drutami i kawałkiem czegoś, co wyglądało jak początek szalika. To pewnie starego Docherty”ego.  W milczeniu wszedł na szczyt klifu. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk koziego dzwonka i gdakanie kur. Nagle, nie wiadomo, dlaczego, te odgłosy nabrały nowego znaczenia. Oznaczały, że gdzieś, tuż obok, toczy się życie.
                     
                    Po raz pierwszy spojrzał na roztaczający się przed nim widok. Stojąc setki stóp nad poziomem morza, jak urzeczony wpatrywał się w wody oceanu, które z hukiem rozbijały się o widoczne w dole klify. Tej nocy, gdy zapalił lampę, jego powolne, ostrożne ruchy przywodziły na myśl kapłanów, którzy tysiące lat temu na wyspie Faros rozpalili ogień w pierwszej latarni morskiej. Zszedł na niższy poziom i uruchomił silnik. Światło zaczęło się obracać, emitując równie, pięciosekundowe błyski. Sięgnął po pióro i zanotował w szerokim, oprawionym w skórę dzienniku: „Zapalono o 17.09. Wiatr północny/południowo-wschodni 15 węzłów. Zachmurzenie duże, wietrznie. Morze 6”. Pod notatką zapisał swoje inicjały: „T.S.”. Ten zapisek był kontynuacją opowieści, którą kilka godzin temu zakończył wcześniejszy latarnik. Tom był częścią nieprzerwanego łańcucha, kolejnym latarnikiem, opiekunem płomienia.

                       Po tym, jak rozpoczyna życie latarnika, rzadko bywa w "bliźniaczym" miasteczku na stałym lądzie. Jednak od czasu do czasu musi się tam pojawić służbowo. Podczas jednej z takich wizyt poznaje piękną i sporo młodszą od niego Isabel, której udaje się „otworzyć" introwertycznego, małomównego Toma. Po kilku tygodniach Tom otrzymuje list. Adres na kopercie napisano ręcznie. Tom nie miał pojęcia, kto mógłby do niego napisać, i obawiał się, że to ktoś „życzliwy”, kto postanowił przesłać mu wiadomość dotyczącą brata lub ojca. Mimo to otworzył list: „Drogi Tomie, pomyślałam, że napiszę do Ciebie i upewnię się, że nic Ci nie jest. Mam nadzieję, że porywisty wiatr nie zdmuchnął Cię do morza i że brak dróg nie przysparza Ci zbyt wielu problemów…”.  Tom zerknął na kończący list podpis: „Twoja Isabel Graysmark”.  Para bardzo szybko decyduje się na ślub. Dziewczyna wypływa z latarnikiem na bezludną wysepkę. Asymiluje się z nowym otoczeniem, rozkochuje w sobie Toma. Oboje zabiegają, aby niezamieszkały dotąd na stałe, ich malutki kawałek lądu zyskał nowych osadników. Posiadanie dziecka staje się niemal obsesyjną potrzebą, tym bardziej, że Isabel dwukrotnie poroni. Tytułowym światłem nadziei dla obojga ma być łódka, która pewnego pogodnego dnia pojawia się u wybrzeży wyspy.

                W dniu, kiedy zdarzył się „cud”, Isabel klęczała na skraju klifu, modląc się nad małym krzyżem sklejonym z drewna, które fale wyrzuciły na brzeg. Wysoko nad jej głową, na niebie tak błękitnym, jak widoczne w dole wody oceanu, dryfowała samotna tłusta chmura. Kobieta spryskała mogiłę swojego przedwcześnie narodzonego dziecka wodą i uklepała ziemię wokół właśnie zasadzonego krzewu rozmarynu. Przez moment miała wrażenie, że słyszy płacz dziecka. Natychmiast odegnała od siebie tę niedorzeczną myśl i skupiła się na stadzie wielorybów, które płynęły w stronę wybrzeża, by w cieplejszych wodach wydać na świat małe. Ich masywne ogony pojawiały się i znikały pod wodą niczym igły w błękitnym gobelinie. Znowu usłyszała płacz dziecka, tym razem nieco głośniejszy. To niemożliwe pomyślała. Przed nią, aż po horyzont i dalej, do Afryki, ciągnął się ocean. Tu wody Oceanu Indyjskiego wpływały do Oceanu Południowego, tworząc widoczny w dole bezkresny dywan. W dni takie jak ten miała wrażenie, że mogłaby przejść po nim, nie mocząc stóp, aż do Madagaskaru. Z drugiej strony wyspy niespokojne wody ciągnęły się aż do wybrzeży Australii, odległych o prawie sto mil. Niedaleko brzegu, pod powierzchnią, czaił się wysoki łańcuch zdradzieckich podwodnych gór, które wyrastały z dna niczym ogromne połamane zęby, czyhające na każdy niewinny statek płynący do upragnionego portu.

               Płacz dziecka nie ustawał. Isabel usłyszała szczęk otwieranych drzwi i na balkonie pojawiła się smukła sylwetka Toma, który obserwował wyspę przez lornetkę. „-Izzy!”-zawołał. „-Łódź!” –wskazał zatoczkę. „-Na plaży jest łódź!”. Isabel najszybciej jak mogła pobiegła do męża i razem pokonali stromą, wydeptana ścieżkę prowadzącą w dół, do niewielkiej plaży. To rzeczywiście była łódź. W środku był jakiś mężczyzna, ale… mężczyzna nie drgnął. Na wpół leżał, na wpół siedział oparty o ławkę, jednak płacz dziecka nie ustawał. Tom podszedł do łódki i spróbował zbudzić nieznajomego, raz za razem zerkając na dziób łódki, skąd dobiegało kwilenie. Kiedy się wyprostował, trzymał w ramionach zawiniątko: maleńkie płaczące niemowlę, zawinięte w miękki damski sweter w kolorze lawendy. Tom stał nieruchomo, patrząc na ciało mężczyzny. Zamykał oczy i otwierał je, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Dziecko przestało płakać i chciwie łapało powietrze. Isabel zabrała dziecko do kuchni trzymając je w ramionach usiadła przy starym drewnianym stole. Tom wyciągnął z sosnowej szafki butelkę brandy, wlał do szklanki niewielką ilość i wychylił duszkiem. Usiadł obok żony, obserwując tańczące na jej twarzy słoneczne refleksy, kiedy pochylała się nad dzieckiem. Niemowlę wodziło za nią wzrokiem, jakby bało się, że jeśli choć na chwilę straci ją z oczu, Isabel zniknie. Tom pocałował Isabel i musnął ustami czoło dziecka. Siedzieli tak przez chwilę, aż niemowlę zaczęło się wiercić, wyciągając ku nim małą piąstkę.

                Według przepisów Tom miał obowiązek wysłać sygnał i powiadomić władze o łodzi i jej rozbitkach. Powinien zapisać wszystko w dzienniku. Lecz Isabel przekonała go, żeby zachować dziecko i wychować je, jako swoje. Nikt przecież się nie dowie, ponieważ łódź mogła przecież zatonąć.  A jak wytłumaczyć posiadanie dziecka? To łatwe, przecież Isabel była w ciąży i nikt nie wie o tym, że niedawno poroniła drugie dziecko, można tylko wysłać sygnał, że dziecko urodziło się wcześniej. Coś w jej głosie sprawiło, że zamiast przeciwstawić się żonie, Tom rozważył jej prośbę. Może jest jej to winien, niedawno znowu poroniła i tak bardzo chciała mieć dziecko tak samo jak i on. Tom postanowił pochować ciało rozbitka. Łopata stękała przy każdym zetknięciu z piaszczystą ziemią. Kiedy skończył uklepywać mogiłę, pochylił głowę, by zmówić modlitwę za biednego nieszczęśnika, ale zamiast tego szepnął tylko: „Wybacz mi, Boże, ten i inne grzechy, jakich się dopuściłem. Przebacz tez Isabel. Wiesz przecież, jaka jest dobra. Wiesz, jak dużo wycierpiała. Wybacz nam obojgu. Miej litość”. Lecz okaże się z czasem, że Bóg nie ma dla nich żadnej litości.

              Mijały miesiące, w czasie, których życie na wyspie biegło zgodnie z określonymi rytuałami: zapalanie świateł latarni, podnoszeniem flag, osuszaniem zbiornika z rtęcią, by odfiltrować olej, wypełnianiem formularzy i stosowaniem się do wskazówek rzemieślników, według których uszkodzenie lamp rtęciowych jest spowodowane wyłącznie niedbalstwem latarników, nigdy, jakością wykonania. Tom od czasu do czasu wciąż otwierał dziennik na stronie opatrzonej datą 27 kwietnia 1926 w dniu, kiedy przypłynęła do wyspy łódź z dzieckiem, aż w końcu musiał patrzeć, by wiedzieć, że rejestr otworzy się we właściwym miejscu. Nie było wątpliwości, że niemowlę rozwija się prawidłowo. Skóra dziewczynki promieniowała. Zachęcone jej łapczywymi ustami piersi Isabel znowu wypełniły się mlekiem jakby między nią a Lucy istniało jakieś sekretne porozumienie. Niestety wkrótce okaże się, że w okolicy zrozpaczona matka poszukuje zaginionego maleńkiego dziecka.

                Janus Rock to zielona wyspa o powierzchni sześciuset pięćdziesięciu akrów. Rosnąca tam trawa wystarczyła, by wykarmić niewielkie stado owiec i kóz oraz kilka kurczaków, a górna warstwa gleby okazała się na tyle urodzajna, że można było założyć ogródek warzywny. Do stojącej pośrodku wyspy latarni morskiej tuliła się chatka latarnika i budynki gospodarcze. Istny „raj” tylko żyć i nie umierać. Podwodne prądy wyrzucały na brzeg rozmaite rzeczy: szczątki rozbitych statków, skrzynie z herbatą, kości wielorybów. Rupiecie pojawiały się nagle, kiedy chciały i jak chciały. Ale kto by się spodziewał, że prądy morskie wyrzucą na brzeg małe dziecko a z nim nadzieje na spełnienie upragnionego macierzyństwa i ojcostwa. „Świat między oceanami” zamienia się momentami wręcz w grecką tragedię. Autorka mając w ręku temat z nasuwającym się słodkim happy endem, co chwile sugeruje nam, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Ktoś musi zostać ukarany za winy i grzechy, nawet, jeżeli wynikają one z jego szlachetnych pobudek.

               Rytm, harmonia, pewna nostalgia i poczucie nieuchronności tworzą klimat "Światła między oceanami". Ale ten sam złowrogi ryk wzburzonego oceanu może nie tylko przestraszyć, ale i zagłuszyć. Ból i strach: ten pierwszy po stracie dziecka, drugi z powodu wyrzutów sumienia, które dopadają parę bohaterów. Powodowana desperacją decyduje się przywłaszczyć znalezione na plaży niemowlę. To książka także o miłości wystawionej na ciężką próbę, o poświęceniu i o cenie, jaką trzeba zapłacić za spełnienie marzeń. Niewątpliwie historia Toma i Isabel zmusza do refleksji i jest wzruszająca. Przeczytałem tę książkę i uważam, że jest jedną z lepszych pozycji literatury, jaka mi się trafiła. Książka napisana została pięknym językiem, nie zawiera na siłę wstawianych obecnie do literatury ozdobników, jest równa i zaskakująca. Wzbudza emocje i pozostaje w pamięci na wiele miesięcy. Bohaterowie nie „żyją długo i szczęśliwie" na końcu książki. Według mnie to doskonała pozycja zmuszająca do refleksji.

27 maja 2018

Opowieść o miłości i mroku


„Opowieść o miłości i mroku”

Amos Oz



Autor/ (ur. 4 maja 1939 w Jerozolimie jako Amos Klausner) – izraelski pisarz, eseista i publicysta tworzący w języku hebrajskim. Współzałożyciel organizacji Szalom Achszaw (Pokój Teraz). Jest również wykładowcą literatury na Uniwersytecie im. Ben-Guriona w Beer Szewie.
Amos Oz jest uważany za najwybitniejszego żyjącego pisarza izraelskiego. Od kilku lat wymieniany jest, jako jeden z głównych faworytów do otrzymania literackiej Nagrody Nobla.

Tłumaczenie/ Leszek Kwiatkowski


Tematyka/ Książka jest autobiografią pisarza, opowiadającą o jego dzieciństwie i późniejszym życiu w izraelskim kibucu, mniej więcej do czasu poślubienia swojej żony.  Zasadniczo jednak skupia się na czasach dzieciństwa, swojej relacji ze światem i rodzicami, a przede wszystkim z matką. W powieści snuje zarówno wielkie historie życia członków swojej rodziny, ale też maleńkie opowieści o sąsiadach, przyjaciołach, ludziach, którzy na niego wpłynęli. 

Główny motyw/ „Opowieść o miłości i mroku” Amosa Oza to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny. Tłem sagi jest dramatyczny okres w historii narodu żydowskiego; druga wojna światowa, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny Państwa Izrael. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o latach dzieciństwa autora na przedmieściach Jerozolimy. Ojciec, pedantyczny racjonalista i tajemnicza, sentymentalna matka stanowili nie najlepiej dobraną parę. Miłość rodziców ginęła w mroku wzajemnych rozczarowań i frustracji, nostalgii za Europą. To opowieść - wyznanie. Amos Oz po raz pierwszy odsłania niezabliźnioną ranę, jaką było dla niego samobójstwo matki. To także opowieść o życiu w kibucu; tam ukształtował się światopogląd pisarza, tam podejmował pierwsze próby literackie i poznał swoją przyszłą żonę. Jest to jedna z najważniejszych książek Amosa Oza, klucz do zrozumienia całej jego twórczości.
 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Tam w świecie, wszystkie ściany pokryte były nienawistnymi napisami: >Żydki precz do Palestyny<, i oto gdy przenieśliśmy się do Palestyny, cały świat podniósł larum: >>Żydki precz z Palestyny<<”.
„Miało się wrażenie, że ludzie przychodzą i odchodzą, rodzą się i umierają, a książki są nieśmiertelne. Gdy byłem chłopcem, miałem nadzieję, że kiedy dorosnę, zostanę książką. Nie pisarzem, tylko właśnie książką. Ludzi można wybić jak mrówki, nawet pisarzy nietrudno zabić. W wypadku książki wszakże, nawet gdyby ją zniszczyć metodycznie, pozostaje szansa, że jakiś egzemplarz ocaleje i przez wieki całe dalej będzie wiódł swój cichy żywot na regale, na półce w zapominanej bibliotece gdzieś na uboczu, w Rejkiawiku, Valladolid czy w Vancouver”.
„A książki w owych czasach naprawdę były o wiele bardziej seksowne niż dzisiaj: było co powąchać, popieścić i pogłaskać”.
„I w gruncie rzeczy, ów niezwykły impuls, który powodował mną w dzieciństwie- pragnienie, by dać ponowną szansę czemuś, co już jej nie ma i mieć nie będzie- jest jedynym z motorów mojego działania także teraz, za każdym razem, gdy zasiadam do pisania nowej opowieści”.
„Jerozolima jest podstarzałą nimfomanką, która wyciska ostatnie soki ze swych kolejnych kochanków, zanim zrzuci ich z siebie, ziewając szeroko; samicą pająka, co pożera spółkujące z nią samce, gdy te jeszcze tkwią w jej odwłoku”.
„Kiepski czytelnik to taki kochanek-psychopata: rzuca się na kobietę, która mu wpadła w ręce, zrywa z niej ubranie, a gdy jest zupełnie nago, obdziera ją ze skóry (…)”.
„Kto sedna sprawy doszukuje się w przestrzeni pomiędzy utworem a tym, kto go napisał- ten błądzi. Szukać należy nie miedzy dziełem a autorem, lecz raczej pomiędzy tekstem a jego odbiorcą”.
„Może nie należy odnosić się do plotki z lekceważeniem: jest ona pospolitą kuzynką literatury pięknej”.
„Tylko ktoś, kto nigdy nie zasmakował uroków plotki, wstanie i pierwszy rzuci w nią kamieniem”.
„Nikt nie jest samotną wyspą, każdy jest przynajmniej półwyspem (…)”.
„Jako piętnastolatek, postanowiłem opuścić dom i żyć w kibucu. Miałem nadzieję zostać śniadym, silnym kierowcą ciągnika, pionierem-socjalistą pozbawionym kompleksów i raz na zawsze uwolnić się od bibliotek, erudycji i marginaliów”.
„Ogólnie zaś rzecz ujmując, można powiedzieć, że każdy wielki twórca musi nosić w sobie iskrę bożą, proroczego ducha: czyż Turgieniew w swej sztandarowej, wspaniałej powieści >>Ojcowie i synowie<< nie odmalował postaci nihilisty Bazarowa, zanim jeszcze nihilismus pojawił się w Rosji? A Dostojewski? Czyż jego >>Biesy<< nie zapowiadają z niezwykłą, iście proroczą przenikliwością nadejścia bolszewismusu?”.
„Przecież żadne zwierzę nie jest złe. Zwierzę nie jest do tego zdolne. Zwierzęta jeszcze w ogóle zła nie odkryły. My, ludzie stojący na szczycie drabiny stworzenia, mamy na nie wyłącznie monopol. Może jedna w raju zjedliśmy jabłko z niewłaściwego drzewa? Może między drzewami życia i poznania rosło sobie jeszcze jedno, jadowite, o którym Tora nie wspomina (…)”.
„Lecz czymże jest piekło? Czym niebo? Wszak wszystko to mieści się w środku. W domu. I piekło, i niebo można znaleźć w każdym pokoju. Za każdymi drzwiami. Pod każdą małżeńską pierzyną. To jest tak: odrobina podłości- i człowiek dla człowieka jest piekłem. Odrobina miłosierdzia, wielkoduszności – i człowiek jest dla człowieka niebem”.
„Nikt o nikim nic nie wie-mówiła mama.-Nawet o najbliższym sąsiedzie. Nawet o mężu albo żonie, o własnych rodzicach czy dzieciach. Nic a nic. Nawet o samym sobie. Nic nie wiadomo. A jeśli czasami człowiekowi wydaje się, że mimo wszystko coś wie, to jeszcze gorzej- bo lepiej jest żyć, nic nie wiedząc, niż żyć w błędzie. Chociaż w gruncie rzeczy, kto to wie? Jeśli się nad tym zastanowić, to może akurat dużo lepiej jest żyć w błędzie niż w ciemności?”.
„W ogóle myślę, że istnieje o wiele więcej kolorów i zapachów niż słów”.
„Papa mówił, że bogactwo to grzech, a bieda to kara, ale Bóg chyba nie chce, żeby między winą a karą nie było żadnego związku. Jeden grzeszy, a drugi jest karany. Tak jest urządzony ten świat”.
„Przede wszystkim, takie było jego zdanie, trzeba wreszcie przekonywać świat, że krzywda i ucisk są chorobą ludzkości, a na to jedynym lekarstwem jest sprawiedliwość (…)”.
„Uczucia to taki ogień na ściernisku: płonie chwilę, a potem zostaje tylko sadza i popiół”.
„(…) dzisiaj przyzwoitość, moim zdaniem, jest jeszcze ważniejsza niż dobroć: przyzwoitość to kromka chleba. Dobroć to już masło. Albo miód”.
„Każda tragedia jest po trosze komedią, a w każdym nieszczęściu zawsze tkwi małe ziarenko radości dla tego, kto stoi z boku”.
„Goje tak o nas mówili: dyplom-oto religia Żydów. Nie bogactwo ani złoto. Dyplom”.
„Tak wiele spraw jest >albo, albo<”.
„Prawdziwy morał z baśni Andersena o nowych szatach króla jest taki, że prosty lud jest równie głupi jak król i książęta (…).
„Każdy człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, nawet jeśli stale o tym zapomina”.
„(…) jedyna wyprawa, z której człowiek nie zawsze wraca z pustymi rękami, to podróż do wnętrza. W duszy przecież nie ma granic ani cła i można dotrzeć choćby do najdalszych gwiazd. Albo przechadzać się po miejscach, których już nie ma, spotkać ludzi, którzy już nie żyją. Nawet odwiedzać okolice, które nigdy nie istniały, może nawet nie mogły istnieć, ale dobrze się w nich czuję. Albo przynajmniej-nie jest mi w nich źle”.
„Każdy wszechświat jest ziarenkiem, a każde ziarenko wszechświatem”.
„Kiedy świat pogrąża się człowiekowi w mroku, wtedy ten czyta książkę i widzi inny świat”.
„A może też nieświadomie zazdroszczę kobietom ich seksualność, która jest znacznie bogatsza, subtelniejsza i bardziej złożona od męskiej- ma się do niej jak skrzypce do bębna”.
„Obojętność jest tym, co najlepiej charakteryzuje całą rzeczywistość”.

    

                            „Opowieść o miłości i mroku” to pierwsza autobiograficzna powieść Amosa Oza, która przyniosła mu liczne nagrody, m.in. Goethe Cultural Award i nominację do literackiej Nagrody Nobla. Książka zaczyna się w chwili narodzin Oza, a kończy samobójczą śmiercią jego matki trzy miesiące przed bar micwą chłopca. Autor opowiada historię swego dzieciństwa i młodości, życia swoich rodziców oraz korzeni rodziny. Ta osobista fabuła, obejmująca pięć lat pokoleń rodziny pisarza, jest w mistrzowski sposób wpleciona w obszerniejszą historię, która przedstawia losy wschodnioeuropejskich Żydów od XVIII do XX wieku, ruch syjonistyczny, sprawowanie władzy na palestyńskim terytorium mandatowym przez Brytyjczyków, oblężenie Jerozolimy, wojnę o niepodległość Izraela oraz utworzenie państwa izraelskiego.

                      Główny wątek, który spina dziesiątki pomniejszych, to historia matki Amosa, Fanii. Sprawa jej samobójstwa jest systematycznie poruszana w książce. Autor podejmuje bolesny wysiłek, by przełamać zakaz poruszania emocji obecny w rodzinie od pokoleń: „Od dnia, kiedy zmarła moja matka, do dnia śmierci mojego ojca dwadzieścia lat później, nie rozmawialiśmy o niej ani razu. Nie padło nawet jedno słowo. Jak gdyby nigdy nie żyła”. Dopiero w ostatnich partiach tego „pamiętnika” uda się Ozowi unicestwić „tysiące ciemnych lat, które rozdzielały wszystkich” i zrelacjonować ostatnie dni życia matki. W tej wzruszającej chwili ujawnia się w pełni literacka pomysłowość Amosa Oza. Opierając się na własnych wspomnieniach, relacjach wujka i ciotki, rejestruje obraz śmierci swej matki „jak gdyby stary księżyc odbijał się w szybie, od której odbijał się w jeziorze, z którego pochodzą wspomnienia, a nie samo odbicie, które już nie istnieje, lecz widać tylko jego zbielałe kości”.

                   Książka Amosa Oza „Opowieść o miłości i mroku” przepełniona jest różnymi anegdotami dotyczącymi jego najbliższych, znajomych i sąsiadów. Mały Amos wraz z rodzicami chodził do apteki na rozmowę telefoniczną z rodziną jego matki w Tel Awiwie.  Przygotowywali się do tego jak do święta. Już w niedziele ojciec mówił do matki: „Fania, pamiętasz, że to w tym tygodniu dzwonimy do Tel Awiwu?”. W poniedziałek matka mówiła do ojca: „Arie, nie wracaj zbyt późno pojutrze, bo będzie niewypał”. We wtorek zaś oboje zwracali się do syna: „Amos żebyś nam tylko czegoś nie wywinął, słyszysz żebyś nam tylko nie zachorował, nie przeziębił się ani nie przewrócił aż do jutra do po południu”. Ostatniego wieczoru udzielali mu wskazówek: „Połóż się wcześnie spać, żebyś miał jutro siłę przy telefonie, nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że nic nie jadłeś”. W ten sposób budowali napięcie. Mieszkali w Jerozolimie przy ulicy Amosa, a apteka znajdowała się w odległości pięciu minut marszu, przy ulicy Sofoniasza, ale już o godzinie trzeciej ojciec mówił do matki: „Nie zaczynaj już nic nowego, żebyś nie musiała się potem śpieszyć”. Oto Amos będąc pięcio-czy sześciolatkiem, dźwigał już na swoich barkach odpowiedzialność dziejową. Zegarka na rękę nie miał ani nie mógł mieć, toteż, co chwila biegał do kuchni, żeby zobaczyć, co wskazuje tykający tam zegar ścienny, i ogłaszał, jakby miał wysłać rakietę w kosmos: jeszcze dwadzieścia pięć minut, jeszcze dwadzieścia, piętnaście, dziesięć, pięć i pół minuty- a gdy wypowiadał słowa „dziesięć i pół minuty”, wszyscy troje wstawali, zamykali dom na cztery spusty i wyruszali w drogę do apteki pana Heinemanna, gdzie był jedyny aparat telefoniczny w okolicy.
                      
               Amos bez trudu sobie wyobrażał ten samotny przewód łączący Jerozolimę z Tel Awiwem, a przez niego z całym światem. Ta właśnie linia była zajęta, i dopóki się nie zwolniła, dopóty byli odcięci od świata.  Drut wił się przez pustkowia, pośród kamieni, plątał się wśród gór i dolin, a mały Amos uważał to za istny cud. I truchlał, zastanawiając się nad tym, co się stanie, jeśli w nocy przyjdą dzikie zwierzęta, i ten drut przegryzą? Kiedy już nastąpiła chwila rozmowy przez telefon przebiegała ona mniej więcej tak: „Halo, Cwi? -Przy telefonie. -Tu Arie. Z Jerozolimy-Tak, Arie witaj, tutaj Cwi jak się macie?- U nas wszystko w porządku. Mówimy do was z apteki- My też. Co nowego? –Wszystko po staremu. A jak u was, Cwi? Co powiesz?”. I to była cała rozmowa. To jednak nie było zabawne: życie wisiało na włosku. Po latach Amos zrozumiał, że oni wcale nie byli pewni, czy rzeczywiście kiedyś jeszcze się spotkają czy porozmawiają. Co chwile wybuchały zamieszki, Arabowie i Brytyjczycy wspólnie spiskowali przeciwko Żydom, w każdej chwili mogła wybuchnąć woja. I wybuchła… Ta pusta rozmowa przez telefon bynajmniej nie była pusta- była tylko uboga.

                 Te rozmowy telefoniczne pomagają Amosowi teraz zrozumieć coś ważnego, mianowicie, z jakim trudem przychodziło im- wszystkim, nie tylko jego rodzicom- wyrażenie osobistych uczuć. Z wyrażaniem uczuć zbiorowych nie mieli żadnego kłopotu- byli ludźmi wrażliwymi i umieli mówić. Oho, jeszcze jak umieli. Przez bite trzy, cztery godziny potrafili gorączkowo dyskutować o Nietzschem, Stalinie, Freudzie i o Żabotyńskim, angażując się w to bez, popadania w rzewny patos, śpiewając pieśni, mówili o kolonializmie, o antysemityzmie, o sprawiedliwości, o „kwestii gruntów”, o „kwestii kobiecej”, o „kwestii sztuki wobec życia”. Ale kiedy próbowali wyrazić własne uczucia, zawsze wypadało to nieco sztywno, sucho, może nawet bojaźliwie, bo od wielu wieków musieli je tłumić w sobie i przestrzegać „zakazów”. „Zakazów dwojakich, dwóch układów hamulcowych: dobre maniery europejskiej burżuazji potęgowały siłę zahamowani właściwych małemu miasteczku ortodoksyjnych Żydów. Słowo >nie wolno<, >nie jest przyjęte<  albo >nie wypada< dotyczyły niemal wszystkiego”.

                     Za „Górami Mroku” leżał ówczesny Tel Awiw, kipiące życiem miasto, z którego przybywały do Jerozolimy gazety, wieści o teatrze, operze i balecie, o kabarecie i sztuce nowoczesnej, o stronnictwach politycznych, echa burzliwych sporów, a także strzępy plotek. Tam w Tel Awiwie, byli wielcy sportowcy, i było tam morze, plaże pełne opalonych Żydów, którzy umieją pływać. Kto umiał pływać w Jerozolimie? Kto w ogóle słyszał kiedykolwiek o pływających Żydach? To były całkiem „inne” geny. Mutacja.

                 Większość sąsiadów rodziny Klausnerów stanowili drobni urzędnicy, handlowcy detaliczni, kasjerzy banków czy kin, nauczyciele pracujący w szkołach bądź udzielający prywatnych lekcji albo dentyści. Nie byli to ludzie religijni, do synagogi chodzili tylko w Jom Kipur, sporadycznie pojawiali się na obchodach Simchat Tora, mimo wszystko jednak zapalali w piątkowe wieczory świece szabatowe, ażeby zachować jakiś klimat judaizmu, a może też z przezorności, na wszelki wypadek, bo nigdy nie było wiadomo, co się mogło zdarzyć. Wszyscy byli mniej lub bardziej wykształceni, ale odczuwali w związku z tym nijaki dyskomfort. Mieli wyrobione zdanie na temat mandatu brytyjskiego, przyszłości syjonizmu, klasy pracującej, życia kulturalnego w Izraelu oraz sporu między Marksem a Duhringiem.  Prawie wszyscy sąsiedzi gromadzący się w sobotnie popołudnie na podwórzu przy herbacie po rosyjsku, byli ludźmi życiowo nieporadnymi. Gdy trzeba było wymienić przepalony bezpiecznik albo uszczelkę w kranie bądź wywiercić niewielki otwór w ścianie, zawsze śpieszyli szukać Barucha, jedynego człowieka w dzielnicy, który umiał dokonać takich cudów. Wszystko było jak w opowiadaniach u Czechowa również poczucie zaściankowości; są takie miejsca na świecie, w których toczy się prawdziwe życie, lecz Jerozolima w roku 1947 wiodła własną egzystencję.

                    W odległości pół godziny drogi dziecięcego marszu znajdowały się dwie szkoły podstawowe- jedna była zbyt socjalistyczna, a druga zanadto religijna. Na dachu jednej powiewała flaga klasy robotniczej. Do dyrektora zarówno nauczyciele, jak i uczniowie wracali się „towarzyszu”. Latem wychowawcy zawsze nosili krótkie spodenki khaki oraz sandały jak w czasach biblijnych. Druga szkoła charakteryzowała się tym, że uczęszczali do niej wyłącznie tylko chłopcy. Pochodzili w większości z ubogich rodzin, z wyjątkiem nielicznych potomków sefaradyjskiej arystokracji, mieszkający w Jerozolimie od pokoleń, a zepchniętej na margines przez napływowych, bardziej asertywnych Aszkenazyjczyków. Każdego ranka odmawiano tam najpierw modlitwę, a potem następowały lekcje Pięcioksięgu. Rodzice Amosa, aby ochronić go od mroków średniowiecza i stalinowskim potrzaskiem postanowili, zatem wysłać syna do szkoły pani Izabeli Nachalieli: wielką zaletą tej domowej szkoły pełnej kotów było to, że od domu państwa Klausnerów znajdowała się na odległość krzyku. Dwadzieścia dwa stopnie schodów, stojący na warcie biało-czarny kot, który miałczał z okna na przybysza, by zasygnalizować jego przyjście. Najmniejsza szkoła w Jerozolimie: dwie klasy, dwie nauczycielki, ze dwunastu uczniów, a do tego dziewięć kotów.

                      A teraz wypadałoby napisać parę słów o rodzicach Amosa. Matka była „skażona” jakimś fatalnym, romantyczno-trującym pierwiastkiem, łączącym muzy ze śmiercią. Coś było w nazbyt wyrafinowanej diecie w gimnazjum w Równym, z którego pochodziła Fania. A może jakieś mieszczańsko-słowiańskie piętno melancholii, z którym kilka lat po śmierci matki znów spotkał się Amos na stronicach Czechowa, Turgieniewa, których Fania uwielbiała czytać. Ojciec miał skłonność do rzeczy wzniosłych, matkę natomiast urzekały tęsknota, apatia i nostalgia. Ojciec był gorącym wielbicielem Abrahama Lincolna, Louisa Pasteura i przemówień Churchilla. Matka z kolei lubiła spędzać wieczory, siedząc w rogu łóżka przebranego za kanapę, boso, z podwiniętymi nogami, przygarbiona, głowę pochylała nad trzymaną na kolanach książką i całymi godzinami snuła się po ścieżkach rozmaitych jesiennych ogrodów z opowiadań rosyjskich pisarzy.

                 W ciągu pierwszych tygodni i miesięcy po śmierci matki ani przez chwilę dwunastoletni Amos nie pomyślał o jej psychicznym cierpieniu. Zamknął się na bezgłośne wołanie, które po niej zostało i być może przez wszystkie te dni rozlegało się w pokojach. Nie miał do tej całej sytuacji w sobie odrobiny litości. Ani tęsknoty. Nawet żalu po zmarłej matce. Była w nim tak wielka uraza i złość, że nie starczyło już miejsca na jakikolwiek inne uczucie. Kiedy, na przykład, jego wzrok padał na kraciasty fartuszek matki, który jeszcze przez kilka tygodni po jej śmierci wisiał na haczyku za drzwiami w kuchni, ogarniała go złość, jak gdyby ten fartuszek celowo jątrzył rany. Kosmetyczka matki, puderniczka i szczotka do włosów na zielonej półce w łazience go raniły, jak gdyby zostały tam tylko po to, by z niego szydzić. Jej kącik z książkami. Puste buty. Jej zapach, przez pewien czas nadal owiewający mu twarz za każdym razem, kiedy otwierał drzwi szafy po stronie półek matki- wszystko to przeprawiało go o bezsilną wściekłość.  Był na nią zły, że odeszła bez pożegnania, uścisku czy bodaj słowa wyjaśnienia: przecież nawet obcych, listonosza czy domokrążcy sprzedającego pasmanterię, który trafił do ich drzwi, matka nie potrafiła odprawić bez uśmiechu, przeprosin albo paru miłych słów, czy choćby nie proponując szklanki wody. Przez wszystkie lata jego dzieciństwa nigdy nie zostawiła go w sklepie, na cudzym podwórzu ani w parku. Jak mogła? Był też na nią zły za ojca, tak poniżonego przez żonę. Wystawiła go do wiatru, jak w komediach filmowych- po prostu ni stąd, ni zowąd zniknęła, zupełnie jakby uciekła z innym mężczyzną. Gdyby on kiedykolwiek przez wszystkie lata dzieciństwa zniknął bez słowa choćby na dwie, trzy godziny, zaraz by mnie zrugali i ukarali. Obowiązywała w domu żelazna zasada:, kto wychodzi, ten zawsze mówi, dokąd się wybiera, na jak długo i kiedy wróci albo przynajmniej zostawia kartkę w stałym miejscu, pod wazonem.

                    Po upływie kilku tygodni złość opadła. Wraz z nią Amos stracił nijako warstwę ochronną, ołowianą osłonę, która w pierwszych dniach nie dopuszczała go do rozpaczy i bólu. Odtąd był jak „bezdomny”. W miarę jak przestawał odczuwać nienawiść do matki, zaczął gardzić sobą. Niemniej jednak nie złościł się na nią, przeciwnie, obwiniał samego siebie: gdyby tylko był lepszym, bardziej oddanym synem i nie rozrzucał rzeczy po podłodze, nie męczył i nie nudził, odrabiał lekcje o właściwej porze, co wieczór chętnie wynosił śmieci. Gdyby miał, choć trochę więcej zrozumienia dla jej migreny albo przynajmniej starał się zgodnie z jej wolą wyglądać mniej anemicznie i blado, jeść wszystko, co ugotowała, nie sprawiać jej tyle kłopotów, być przez wzgląd na nią chłopcem bardziej towarzyskim, a nie takim samotnikiem, nie takim wątłym i chucherkowatym, ale opalonym i sprawnym, tak jak ona by chciała!

                Po upływie roku czy dwóch po śmierci matki Amos opuszcza dom i w charakterze „dziecka z zewnątrz” zamieszkał w kibucu Chulda. Tam zaczął powoli dostrzegać także ją samą. Jego matka zmarła w kwiecie wieku. Umierając, miała trzydzieści osiem lat. Życie jej było krótkie i nieszczęśliwe. Całe dnie spędzała w domu, nigdzie z niego nie wychodząc. Nie odwiedzały jej koleżanki ani sąsiadki, ojciec też nie zapraszał własnych znajomych. Dom trwał nieruchomo w przygnębieniu, a jego drzwi nie otwierały się dla obcych. Matka leżała, prawie nic nie mówiąc. Amos bardzo kochał jej głos. Wielokrotnie otwierał drzwi, aby pytała, kto idzie. Taka była dziecinna. Kim jednak była owa kobieta, jego kochana matka, o której marzył przez większą część swojego dzieciństwa, którą wciąż ratował w swoich snach z rozpalonego pieca, zyskując w zamian jej miłość? A może to pytanie należy postawić inaczej: jakież to przerażające, niewiarygodne przeczucie zrodziło się w dumnym sercu małego, bujającego w obłokach głuptaska? Kazało się czegoś domyślać, lecz nie wyjaśniło wszystkiego do końca, posłało znak, nie dając szansy na rozszyfrowanie zawczasu niejasnej zapowiedzi tego, co pewnej zimowej nocy miało się przydarzyć jego matce? Bo przecież już, jako pięciolatek wciąż wyobrażał obie, że jest niebywale dzielnym, nieustraszonym strażakiem, który we wspaniałym galowym mundurze i hełmie, narażając życie, ratuje ją omdlałą z pożaru, (podczas gdy jego wątły, gadatliwy ojciec stoi bezczynnie, oszołomiony i bezradny, i z przerażeniem wpatruje się w ogień). Od wielu lat Amos Oz „tropi tego sędziwego mordercę [matki], przebiegłego starca-uwodziciela, nikczemnego dziada, co –choć powykręcany wiekiem- wciąż jeszcze udaje tryskającego świeżością księcia z krainy marzeń. To sprytny łowca złamanych serc, zalotnik-wampir, którego słodko-gorzki głos w samotne noce przypomina stłumiony dźwięk wiolonczelowej struny. Aksamitny, wytworny oszust, wirtuoz podstępu, zaklinacz, graniem na czarodziejskim flecie wabiąc pod swój jedwabny płaszcz zrozpaczonych i samotnych. Odwieczny, seryjny morderca dusz pozbawionych nadziei”.

                    Książka jest zbudowana z wielu warstw. Jedną z nich jest dziejąca się historia. Nic dziwnego. Jest tuż po Holokauście. Na uchylenie zakazu i pozwolenie wjazdu do Palestyny czekają na statkach i w obozach przejściowych na Cyprze setki tysięcy żydowskich imigrantów. Za chwilę w ONZ zdecyduje się sprawa istnienia państwa Izrael. Izraelczycy czekają w najwyższym napięciu. Dowiadujemy się sporo o kulisach targów przed głosowaniem w ONZ. Polityki jest mniej, niż można by się spodziewać. Z diabelskim humorem Oz kreśli kapitalne sylwetki Ben Guriona i Begina. Stosunki z Arabami punktowane są ważnymi w życiu autora zdarzeniami. Tylko czasem, gdy polityka staje się ludzkim losem, autor używa najmocniejszych środków, by to wyrazić. Tak jest z opisem dnia, gdy w ONZ decydowała się sprawa powstania Izraela. Ze względu na różnicę czasu w Jerozolimie była noc, gdy na ulicy Amosa przez jedyny odbiornik radiowy w okolicy transmitowano głosowanie. "Ludzie stali nieruchomo, w żółtawym świetle latarni, stłoczeni i milczący, istny las cieni, na naszym podwórku i u sąsiadów, na chodnikach, jezdniach i balkonach. Wyglądali jak zgromadzenie duchów. Stali w absolutnej ciszy". W powietrzu wibrował głos amerykańskiego spikera. Spiker wyliczał, jak głosowały kolejne państwa. Wreszcie ogłosił wynik: 33 za, 13 przeciw. Propozycja przyjęta. "A wtedy jego głos zatonął w dochodzącym z radia ryku radości, a po chwili, w której wszyscy stali w osłupieniu, również nasza ulica rozbrzmiała przenikliwym wrzaskiem. [...] Nie był to okrzyk triumfalny, brzmiał raczej jak okrzyk zgrozy, dramatyczny, kruszący skały i mrożący krew w żyłach krzyk, jak gdyby wszyscy zmarli i ci, co dopiero zostaną zabici zawołali przez niewidzialne okno, które otworzyło się dla nich na mgnienie oka". Ale radość u Oza podszyta jest tragicznością. "W siedem godzin później - napisze - Arabowie rozpętają wojnę, w której zginie, co setny z radujących się tej nocy na ulicach". Znany, jako działacz na rzecz pokoju i pojednania nie cofa się jednak przed prawdą. Opisuje okrucieństwa armii arabskich i zamachów oraz kilkumiesięczne oblężenie Jerozolimy, które przeżył, jako dziecko. Wojna zakończyła się militarnym zwycięstwem Izraela. Zawarte porozumienia o zawieszeniu broni wyznaczyły przebieg nowej wojskowej granicy Izraela.

                        „Opowieść o miłości i mroku” to książka-biografia człowieka, rodziny i narodu. Występują w niej rodzice autora, dziadkowie, przyjaciele rodziny, życzliwi sąsiedzi, rozmaite umalowane ciotki, przywódcy polityczni i cały szereg postaci z życia Amosa. Książkę napisaną w 2001 roku możemy bez obaw nazwać chyba ostatnią wielką powieścią XX wieku. Korzystając w kompozycji ze swobody formalnej nowej literatury, Amos Oz próbuje jednak ująć całość pewnego ludzkiego doświadczenia. Biograficzny podkład jest tu zaletą. Podstawą wiarygodności. Książkę naprawdę polecam oraz nagrany przez Natalie Portman film. Jeżeli czegoś Natalie Portman nie można odmówić, to z pewnością ambicji i odwagi. "Opowieść o miłości i mroku“,  reżyserski debiut w pełnym metrażu, powstał według jej scenariusza i to właśnie ona wcieliła się w główną rolę-Fanię, matkę Amosa. Co więcej, postanowiła się zmierzyć z tekstem bardzo osobistym, jakim bez wątpienia są pamiętniki cenionego izraelskiego pisarza i eseisty Amosa Oza.


                 


20 maja 2018

Droga do szczęścia


„Droga do szczęścia”

Richard Yates




Autor/ (ur. 3 lutego 1926, zm. 7 listopada 1992) – amerykański pisarz, autor powieści i opowiadań.

Tłumaczenie/ Alina Siewior-Kuś

Tematyka/ Richard Yates doskonale przedstawił mechanizmy działania ludzkiej psychiki. Bardzo wyraźnie pokazał, jak zgubny wpływ mogą mieć na człowieka rutyna i brak satysfakcji z wykonywanej pracy. Jak krzywdy doznane w dzieciństwie nie dają o sobie zapomnieć. Podkreśla, jak dużą rolę w życiu człowieka grają szczegóły, które zależnie od okoliczności potrafią wprawić w dobry nastrój lub wytrącić z równowagi.

Główny motyw/ Główni bohaterowie powieści Richarda Yatesa pt. „Droga do szczęścia” - Frank i April Wheelerowie - tworzą szczęśliwe i kochające się małżeństwo. Budzą zazdrość przyjaciół, ponieważ mają dwójkę wspaniałych dzieci, śliczny dom na przedmieściach. Frank ma dobrze płatną pracę w świetnie prosperującej firmie, urocza i inteligentna April spełnia się w wykonywaniu prac domowych. Sprawiają wrażenie dojrzałych, wyrozumiałych rodziców, którzy potrafią stworzyć ciepły i bezpieczny dom dla swoich dzieci, jednocześnie pielęgnują w sobie marzenia z młodości - potrafią całymi nocami dyskutować przy lampce wina, z całych sił starają się udowodnić, że nie są tacy sami jak otaczający ich nudni, zblazowani ludzie. Czują, że są wyjątkowi, ponieważ dostrzegają beznadziejną pustkę, w której tkwią - rutynę każdego dnia, jałowość pracy Franka, w której wszystkie czynności wykonywane są automatycznie, bez zastanowienia, niemalże z zamkniętymi oczami. W rzeczywistości jednak są aktorami grającymi role w niezmiernie długiej sztuce, mającej trwać całe życie - każdy gest jest dokładnie przemyślany, każdy ruch dokładnie taki, jaki powinien być. Ich kłótnie są tym bardziej bolesne, że oboje wiedzą, co powiedzieć, aby jak najbardziej zranić drugą osobę. Zdając sobie sprawę z tego, że ich życie z dnia na dzień zamienia się w piekło, podejmują ostatnią, desperacką próbę wyrwania się ze swej szarej rzeczywistości - wyjeżdżają do Paryża, gdzie będą mogli zacząć wszystko od nowa. Należałoby się jednak zastanowić, czy ludzie, którzy nie radzą sobie ze swoimi emocjami w Ameryce, poradzą sobie z nimi w Europie? Czy z chwilą wyjazdu beznadziejna pustka, która przecież tkwi w nich samych, zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Inteligentni, myślący ludzie potrafią do tego rodzaju spraw podejść spokojnie, podobnie jak podchodzą do większych absurdów śmiertelnie nudnej pracy w miastach i śmiertelnie nudnych domów na przedmieściach. Warunki ekonomiczne mogą cię zmusić do życia w takim środowisku, ale ważne jest, żeby nie dać się zarazić. Zawsze najważniejsze to pamiętać, kim się jest”.
„Czy biografie wszystkich wielkich ludzi nie są pełne tego rodzaju zmagań i rozterek młodości, takiego samego buntu przeciwko ojcom i ich sposobowi życia?”.
„Oboje daliśmy się wplątać w to potworne złudzenie, ponieważ potwornym złudzeniem, obscenicznym złudzeniem jest pomysł, że ludzie muszą zrezygnować z prawdziwego życia i >ustatkować się<, kiedy zakładają rodziny”.
„Ludzie się zmieniają, a zmiana równie dobrze może być rozkwitem, jak i więdnięciem, prawda?”.
„Pieniądze są zawsze dobrym powodem”.
„Cały sens płaczu polega na tym, by przestać, nim popadnie się w ckliwość. Cały sens żałoby polega na tym, by ją zakończyć, kiedy wciąż jest szczera, kiedy wciąż coś znaczy”.


                    Amerykańska rodzina należąca do klasy średniej ma kilka samochodów, dom wyposażony w wiele sprzętów ułatwiających życie: suszarki do prania, zmywarki, klimatyzację, ale to, co widać, nie oddaje oczywiście pełni obrazu. Bo to w dużej mierze życie w dobrobycie na kredyt. Finansowe życie Amerykanów jest dużo bardziej skomplikowane niż reszty świata. Do upadku komunizmu Ameryka była szczytem marzeń Polaków. Dorośli spodziewali się w Polsce kapitalistycznego sukcesu na miarę "Dynastii". Dzieci dorastające w PRL-u zbierały puszki po coca-coli, jeździły na wycieczki do McDonald's, kochały MTV, słuchały hip-hopu i marzyły o pracy w amerykańskiej korporacji. Czy amerykańskie imaginarium hipnotyzuje kolejne pokolenie czy też dzisiejsze nasto- i dwudziestolatki mają więcej krytycznego podejścia? Tym, co pociąga wielu entuzjastów amerykańskiego stylu życia, jest utożsamienie go z absolutną wolnością i nieograniczonymi możliwościami. Mimo niedawnego kryzysu ekonomicznego, który zaczął się właśnie w Stanach, ciągle silnymi „markami” są takie hasła, jak "amerykański sen", czy "od pucybuta do milionera". Ulegając libertariańskim pokusom, zapominamy o ich drugiej stronie.

                      Tymczasem Richard Yates w książce „Droga do szczęścia” już pięćdziesiąt siedem lat temu (książka wydana została w 1961 r) obalił mit „american dream”. Akcję „Drogi do szczęścia” można streścić w kilku słowach. Wiosną i latem 1955 roku w usytuowanym w zachodnim Connecticut osiedlu Revolutionary Hill Estates życie rodziny Wheelerów, April, Franka i dwojga małych dzieci, ulega gruntownej i gwałtownej rozsypce i zmienia się już na zawsze. Przypadkowemu obserwatorowi- a taką rolę ma w tym przypadku czytelnik- codzienność Wheelerów może wydawać się podobna do życia sąsiadów – z dostępnymi, nieodbiegającymi od normy przyjemnościami i troskami: udział April w grupie teatralnej założonej przez mieszkańców, zakrapiane alkoholem kolacje z myślącymi podobnie właścicielami innych domów, krótkie przejażdżki do i ze stacji, komfort wtopienia się w kulturę, a równocześnie całkowita kontrola przy dokonywaniu fundamentalnych wyborów życiowych oraz (co mniej zabawne) niezdolność do opanowania frustracji związanych z przemijaniem młodości, radzenia sobie z monotonią pracy, zabiegania, by życie wciąż było interesujące przy jednoczesnym zachowaniu jądra swej osobowości. 

                  W życiu Wheelerów pojawia się jednak wiele rzeczy złych, nawet, jeśli z osobna żadna nie wydaje się na tyle wyjątkowa, by uczynić całość nieznośną. Franka i April niestety nie łączy wielkie uczucie. Oboje nie cierpią przedmieść i zbyt często na nie narzekają. Dzieci jak to dzieci są źródłem mniejszych lub większych kłopotów. Praca Franka w mieście, jak sam przyznaje, „jest najnudniejszą robotą, jaką można sobie wyobrazić”, a April, nie mając za wiele obowiązków, publicznie ponosi sromotną klęskę, jako aktorka amatorskiego teatru. Jak widać oboje –jak to u takich ludzi bywa- nie znoszą być przeciętni, dlatego próbują „wyrwać” się z tej przeciętności na różne nieudane sposoby. W dodatku Wheelerowie za dużo piją, są śmiertelnie znudzeni sąsiadami i dręczy ich mglista obawa, iż stali się banalni. W konsekwencji swoją przyszłość widzą, jako nieokreśloną, acz mało obiecującą.

                    W młodości Franka dręczyły niezliczone drobne depresje, które wykazywały tendencję wzrostową w tygodniach po ukończeniu college,’u, kiedy pozostali dwaj współlokatorzy coraz rzadziej korzystali z klucza od mieszkania, a Frank spędzał czas samotnie przy Bethune Street, podejmował dorywcze prace i zastanawiał się nad przyszłością. Szczególnie dręczyło go, że żadna z poznanych dotąd dziewcząt nie dała mu powodu do niezmąconego triumfu. Jedna była śliczna, ale miała niewybaczalnie grube kostki, innej nie brakowało inteligencji, za to wykazywała irytującą skłonność do matkowania mu, tak więc żadnej nie można było opatrzyć kategorią pierwsza klasa. Armia powołała Franka w swoje szeregi, gdy miał osiemnaście lat, rzuciła go na ostateczną wiosenną ofensywę wojny z Niemcami i zafundowała mu zawiłą, acz „wspaniałą” podróż po Europie, która trwała niemal rok. Gdy odzyskał „wolność”, życie niosło go od sukcesu do sukcesu. Niezwiązane aspekty jego osobowości- te same cechy, które sprawiały, że był samotnym marzycielem wśród szkolnych kolegów, a później wśród towarzyszy broni- nagle połączyły się w wyrazistą i atrakcyjną całość. Po raz pierwszy otaczały go podziw, a fakt, że dziewczęta chcą iść z nim do łóżka, tylko nieznacznie swą niezwykłością przewyższał niedawne odkrycie: że mężczyźni, i to inteligentni, chcą go słuchać. Dwudziestoparoletni, noszący dumne opończe „weterana” i „intelektualisty” z równą odwagą, podbijał kobiece serca jak i umysły mężczyzn. Jednak w życiu rodzinnym Frank przeżywał rozczarowanie. Ojciec Franka na starość stał się nudnym, kłótliwym „starym głupcem”, który zasypiał nad „Reader’s Digest”, Frank nie przestawał wierzyć, że w dłoniach ojca żyje coś wyjątkowego i wspaniałego. Nawet, gdy Earl Wheeler leżał na łożu śmierci, skurczony, ślepy i bełkotliwy, suchy uścisk jego dłoni przekazywał pozytywne ojcowskie wibracje, a kiedy wreszcie spoczęły na szpitalnej pościeli nieruchome i bezwładne, nadal wyglądały na silniejsze i zręczniejsze niż dłonie syna.
                   
               A jednak w takich chwilach niespokojnej samotności związanej z „odejściem” rodziców cieszył się, że potrafi wskrzesać w sobie odrobinę szczerego uczucia do rodziców. Czuł wdzięczność, że niezależnie od tego, jak trudna okazała się reszta jego życia, kiedyś zawierało ono dość spokoju, by mógł snuć przyjemne marzenia: często podejrzewał, z więcej niż szczyptą słuszności, że dzięki temu zachował większą równowagę wewnętrzną niż jego żona. „Bo jeśli psychiatrzy z nim mieliby bal, Bóg jeden wie, jaki rodzaj rozrywki dostarczałaby im April”.

             Choć starał się okazać pełne współczucia zrozumienie, ze wszystkich skąpych historyjek opowiadanych przez April o jej rodzicach wyłaniał się obraz równie mu obcy jak te, które na stronicach swych powieści kreślił angielski pisarz Evelyn Waugh, który opisywał brytyjską arystokrację i wyższe sfery w humorystyczny, kpiący sposób, ostro ich ośmieszając. Czy tacy ludzie naprawdę istnieli? Mógł wyobrazić ich sobie jedynie, jako migotliwe karykatury z lat dwudziestych: Playboy i Nowoczesna Kobieta, tajemniczo bogaci, beztroscy i okrutni, połączeni węzłem małżeńskim przez kapitana statku gdzieś na środku Atlantyku i rozwiedzeni w rok po narodzinach jedynej córki. Matka April prosto ze szpitala zawiozła córkę do ciotki Mary. Do piątego roku życia mieszkała tylko u niej. Potem były domy innych ciotek albo przyjaciółek matki, a w końcu wylądowała u ciotki Claire w Rye. Ojciec w 1938 roku zastrzelił się w pokoju hotelowym w Bostonie, a matka umarła kilka lat później po długim pobycie w szpitalu w zamkniętym ośrodku dla alkoholików na zachodnim wybrzeżu.

                    Wydawałoby się, że żadna chwila w życiu Franka i April nie może świadczyć lepiej o ich życiu niż ich spotkanie i małżeństwo. On miał posłuszną, potulną dziewczynę a wokół niego świergotały piskliwie dzieci, jak się okaże, tortura równie podstępna jak komary. Przyjął beznadziejnie nudną pracę, aby dowieść, że tak samo jak każda inna głowa rodziny potrafi być odpowiedzialny, przeprowadzka do przepłaconego, snobistycznego mieszkania, by dowieść własnej dojrzałej wiary w fundamentalne prawdy porządku i zdrowia, sprowadzenie na świat drugiego dziecka, by dowieść, że pierwsze nie było pomyłką, kupno domu na wsi, ponieważ taki był następny logiczny krok i Frank musiał dowieść, że jest w stanie go uczynić. Udowadniał, udowadniał; a jedynym powodem było to, że ożenił się z kobietą, która jakimś cudem zdołała na trwale zepchnąć go do defensywy. April na początku ich związku go kochała, szczególnie, „gdy był miły”, kierowała się wyłącznie własnymi kaprysami i w każdej chwili dnia i nocy mogła nagle od niego odejść. To było takie groteskowe i proste.

                   April na ozdrowienie relacji małżeńskich obmyśliła romantyczne remedium na „chorobę”, która dopadła ją i męża. Sprzedadzą dom i przeprowadzą się do Paryża. Tam Frank się „odnajdzie”, April podejmie pracę, jako sekretarka w NATO, dzieci nauczą się francuskiego. Później przyszłość jakoś sama się potoczy, a małżonkowie zyskają pewność, że ich życie nie toczy się po utartych, sentymentalnych torach. Tylko, że Frank Wheeler już zaczął uzupełniać swoje nieszczęśliwe pożycie małżeńskie, wdając się w prozaiczny romans biurowy z dziewczyną o mało pociągającym nazwisku: Maureen Grube. Pod każdym innym względem poza wymienionymi Frank obawia się zmiany, jaką przyniesie paryski plan April. Z tego powodu i wbrew własnym gorzkim obiekcjom wobec swojej nijakiej pracy Frank godzi się na „lepsze” życie, polegające na pisaniu absurdalnych motywacyjnych tekstów reklamowych dla Knox Business Machines, firmy przekształcającej staroświeckie linie produkcyjne na potrzeby nowej ery komputerów.

                  Plany jednak się krystalizują i nadchodzi moment sprzedaży domu. Biurowy romans Franka zaczyna się, urywa, znowu „wybucha”. Rośnie jego niechęć do wyjazdu. Dzieci, co zrozumiałe, mają zamęt w głowie. Frank i April coraz częściej się kłócą, wdają w głośne, niechciane sprzeczki, przerzucają się oskarżeniami i wycofują, znoszą policzki, ucieczki, powroty, wybuchy gniewu, aż wreszcie rezygnują z planów wyprowadzki. Z tą decyzją zakotwiczenie Wheelerów w dobrym życiu, które stopniowo budowali, gwałtownie, nagle, tragicznie przestaje istnieć. Wszystko to dzieje się w jedno pogodne lato, które mogłoby się skończyć dobrze dla innej niż Wheelerowie rodziny.

                 Kiedy Richard Yates opublikował w 1961 roku książkę „Droga do szczęścia” musiała wydawać się dla odbiorców szczególnie zjadliwym oskarżeniem powojennej idei przedmieść oraz tych pełnych nadziei duszyczek, które opuściły miasto w poszukiwaniu jakiejś możliwej do przyjęcia równowagi pomiędzy surowym życiem na wsi a możliwościami i gwarem miasta. Frank Wheeler, główny bohater powieści, ma dwadzieścia dziewięć lat, jest weteranem wojennym, absolwentem Columbii i człowiekiem pozornie pnącym się w górę. April Wheeler jest także młodzieńczą dwudziestodziewięciolatką, na nieszczęście jednak niedoceniana przez męża, który widzi w niej „pozbawioną wdzięku, cierpiące stworzenie, którego istnieniu usiłował codziennie zaprzeczać”. Yates z większą łaskawością przedstawia April: to cokolwiek oszołomiona, cokolwiek rozpieszczona kobieta z aktorskimi aspiracjami, która nie żywi do męża szczególnie przyjaznych uczuć, ale pomimo to usilnie próbuje skierować ich zmierzające donikąd życie na nowe tory, mające doprowadzić jej rodzinę (czy raczej ją samą) do Paryża i wielkiej szansy na wolność. April z wolna jednak staje się „wspólniczką” męża, pozwala mu się okłamywać, później oszukiwać, jeszcze później demoralizować i doprowadzać do szaleństwa, a wreszcie ginie przez okoliczności, nad którymi nie może zapanować, bo brak jej do tego moralnej siły.

               Nikt w książce „Droga do szczęścia” (może z wyjątkiem dzieci) nie poszukuje dobra. Także postaci drugoplanowe, sąsiedzi, przekupni biznesmeni, porywczy szefowie, wścibscy agenci handlu nieruchomościami i rezydenci domów dla wariatów, wszyscy oni sprawiają wrażenie żyjących w kłamstwie i skompromitowanych –każdy na własny sposób niezdolny jest czynić dobro czy nawiązać więzi międzyludzkie, które mogłyby utkać materię solidarności społecznej na tyle silną, by podtrzymywała słabych, gdy się zachwieją, lub pocieszyła rozpaczających, kiedy o to proszą.   

                Przez niemal ponad pół wieku od wydania „Drogi do szczęścia” krytycy niemal zawsze charakteryzowali powieść Richarda Yatesa, jako „ponurą”, a jego wizję Amerykanów i amerykańskiego życia na przedmieściach, jako ludzi dryfujących w smutnym, szarym, wypełnionym śmiercią świecie. Sam autor, który nigdy nie owijał w bawełnę, przyznał w wywiadzie w roku 1974, że „chodziło mu o tytuł sugerujący (ang. Revolutionary Road), że rewolucyjna droga roku 1776… nasz najwspanialszy i najbardziej odważny duch rewolucyjny [być może przelotnie uosobiony przez April Wheeler] w latach pięćdziesiątych dotarł do czegoś w rodzaju ślepego zaułka”.

                  Istotnie, obywatelskie pragnienie, by uwolnić się i stworzyć społeczność opartą na jasnych ideach, kim są obywatele, czego im potrzeba i z jakimi przeciwnościami muszą się zmierzyć, to zdaniem Yatesa model właściwej postawy. Chociaż w „Drodze do szczęścia” właśnie taki jest ideał, przedmieściom, owej monotonnej, znieczulonej strefie buforowej pomiędzy dwoma bardziej witalnymi stylami życia na wsi i w mieście, udaje się go strywializować i zatruć. Mieszkańcy przedmieść wydają się głodnymi, pozbawionymi celu stworzeniami, które poszukują nie lepszego, ale łatwiejszego, mniej odpowiedzialnego życia. Żadna z postaci przedstawionych w powieści nie ma w gruncie rzeczy pojęcia, kim właściwie jest. A bez wątpienia w tej powieści nie da się uciec przed surową prawdą: „Ten kraj przypuszczalnie jest psychiatryczną i psychologiczną stolicą świata. Stary Freud nie byłby w stanie wymarzyć sobie bardziej oddanych akolitów niż mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, mam rację? Cała nasza przeklęta kultura jest na to nastawiona, to nowa religia, którą wysysamy z mlekiem matki. A pomimo to patrzcie, co się dzieje, kiedy człowiekowi faktycznie odbija szajba. Wzywają policję, szybko usuwają go z widoku i zamykają, zanim pobudzi sąsiadów”.

                Jeśli w ostatecznym rozrachunku postrzegamy Wheelerów i ich społeczny krąg, jako dziwne, odległe od nas „typy z lat pięćdziesiątych” to się bardzo mylimy. Bohaterowie wyłaniają się także z dzisiejszej prawdy. „Droga do szczęścia” spogląda na nas rozumiejącym, karcącym okiem i zachęca, byśmy zwracali uwagę, troszczyli się, dbali i przeżywali życie tak, jakby to, co czynimy, miało znaczenie dla nas a nie dla utartych dróg, które przygotowują nam środowisko i snobistyczne czasy. Poza wątpliwą etyką biznesu powieść demaskuje dość ponury i współczesny dylemat, a mianowicie czy April Wheeler potrafi dostatecznie rozwinąć świadomość, by sprzeciwić się mężowi, wyrwać z rutyny i przerwać ciążę, która- wedle jej obaw – zrujnuje jej życie. Chociaż współcześni czytelnicy będą kręcić głowami na fatalny kurs wybrany przez April dla zapewnienia sobie przyszłości, nikt nie może odebrać powieści przenikliwości oraz doskonałego słuchu w przedstawieniu zmian we współczesnej moralności, a także w skrupulatnym oszacowaniu przerażających skutków wielkich transformacji społecznych, dotykających zwykłych ludzi. Polacy znają dobrze to z własnego doświadczenia, kiedy po 1989 roku społeczeństwo zaczęło się „amerykanizować” w złym tego słowa znaczeniu.