08 września 2018

Woda dla słoni


„Woda dla słoni” 

Sara Gruen



Autorka/ (ur. 1969) Kanadyjska pisarka z podwójnym obywatelstwem[amerykańskim], zajmująca się pisaniem książek poświęconych w głównej mierze zwierzętom, w sprawie których się angażuje, będąc członkinią wielu organizacji charytatywnych zajmujących się ich ochroną i prawami.

Tłumaczenie/ Mariusz Ferek

Tematyka/ Jest to opowieść o niezwykłej miłości i wielkiej przygodzie, która na zawsze odmieniła życie wszystkich bohaterów. To historia o miłości i różnych jej odmianach, miłości między partnerami, rodziną, a także ludźmi i zwierzętami. O tym, jak traktujemy siebie nawzajem - czasem dobrze, a czasem źle. To dość dziwna opowieść o miłości, nadziei, odkupieniu, drugiej szansie i odnajdywaniu szczęścia.

Główny motyw/ Dzieło to opowiada historię studenta weterynarii o polskich korzeniach – Jackoba Jankowskiego. W dniu końcowych egzaminów dowiaduje się o śmierci swoich rodziców w wypadku samochodowym. Zawala mu się wówczas cały świat. Do egzaminu już nie podchodzi i pragnie się wynieść z miejsca, które przypomina mu o tym, co stracił. Postanawia wyruszyć w świat. Po jakimś czasie trafia do pociągu, który okazuje się być pociągiem pełnym cyrkowców. Tu natrafia na swojego rodaka noszącego przydomek „Wielbłąd”, który jest starszym panem nadużywającym alkoholu. Opiekuje się on chłopakiem i wprowadza w świat cyrku. Po pierwszym dniu Jankowski poznaje szefa wędrownego cyrku – Augusta Rosenblutha. Ten postanawia zatrudnić go do pracy przy zwierzętach. W ten sposób chłopak zaczyna swoje nowe życie, wśród artystów i zwierząt na arenie cyrkowej. Następnie zaś niedoszły weterynarz zaprzyjaźnia się z nowym nabytkiem szefa cyrku i najnowszą jego atrakcją – słonicą Rosie. Sytuacja komplikuje się w momencie, gdy zakochuje się on w żonie Rosenblutha, pięknej woltyżerce Marlenie. Po jakimś czasie dochodzi do tragedii.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Okazuje się, że jeśli nawet ciało cię zdradza, umysł temu zaprzecza”.
„Wiek to okropny złodziej. Kiedy zaczynasz rozumieć, na czym polega życie, ono ścina cię z nóg i przygarbia ci plecy. Sprawia ból, mąci ci w głowie i niepostrzeżenie rozprzestrzenia raka w ciele twojej żony”. 
„Jednym z największych upokorzeń starczego wieku jest fakt, że ludzie chcą ci pomóc przy takich czynnościach jak kąpanie czy chodzenie do toalety”.
„Jeśli jesteś artystą, uderzasz w zwykłych robotników. Jeśli jesteś robotnikiem, uderzasz w Polaków. Jeśli jesteś Polakiem, uderzasz w Żydów”.
„Życie toczy się niby normalnie, ale jest to bardzo krucha normalność”.


                         Zastanawiam się, dlaczego książka „Woda dla słoni” odniosła tak spektakularny i niespodziewany sukces? Jej autorka Sara Gruen to pisarka z przypadku, która literatury pięknej spróbowała po tym, jak straciła pracę redaktorki dokumentacji komputerowej. Napisała parę przyzwoicie skleconych „czytadeł”. Nie zapowiadało się, że „siedzi w niej coś takiego” jak „Woda dla słoni” – prosto skonstruowana, momentami drastyczna historia miłosna osadzona w świecie objazdowych cyrków, od jakich kiedyś roiło się w Ameryce w XX wieku.

                    Dlaczego Sara Gruen postanowiła napisać książkę o środowisku cyrkowców? Pewnego razu zobaczyła w gazecie pochodzącą z lat 30. XX wieku fotografię przedstawiającą cyrkowców. Było na niej wielu różnych, dziwnych i oryginalnych ludzi. Wtedy pomyślała, że warto byłoby uczynić ich bohaterami powieści, dlatego też w powieści jest wiele detali, które zaczerpnęła z historii cyrku lub cyrkowych opowieści. Na początku roku 2003 zabierała się do napisania zupełnie innej pracy, kiedy „Chicago Tribune” zamieściła artykuł na temat Edwarda J. Kelty’ego, fotografa, który podróżował z cyrkami po Ameryce w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Zdjęcie, które towarzyszyło artykułowi, zafascynowało ją do tego stopnia, że kupiła dwie książki z fotografiami cyrkowymi. Nim zdążyła przekartkować je do końca, już „połknęła haczyk”. Zarzuciła pracę nad książką, którą wcześniej zaplanowała napisać, i pogrążyła się w świecie „kolorowego” cyrku.

                  Zaczęła od zdobywania bibliografii, którą ułożył archiwista ze Świata Cyrku w Baraboo- stan Wisconsin- gdzie Cyrk Ringlingów pierwotnie przeczekiwał zimę. Wielu książek już nie wznawiano, ale udało jej się je zdobyć u antykwariuszy. Przed upływem kilku tygodni pojechała do Sarasoty w stanie Floryda, obejrzeć Muzeum Cyrku Ringlingów, gdzie jak się okazało, sprzedawano kopie rzadkich książek, które znajdowały się w jego zbiorach. Wróciła do domu uboższa o kilkaset dolarów i bogatsza o więcej książek, niż była w stanie unieść. Kolejne cztery i pół miesiąca poświęciła na zdobywanie wiedzy koniecznej do zmierzenia się z tą tematyką. Również w tym czasie odbyła trzy dodatkowe podróże (powrót do Sarasoty, wizyta w Świecie Cyrku w Barboo i weekendowa wycieczka do zoo w Kansas City, by od dawnego tresera słoni dowiedzieć się o języku ciała tych zwierząt oraz ich zachowaniu).

                    Historia amerykańskich cyrków jest tak bogata, że wiele najbardziej szokujących szczegółów autorka zaczerpnęła ze sfery faktu bądź anegdoty (w historii cyrku granica między jednym a drugim nie jest ostra). Na myśl przychodzi tu anegdota wystawienia na pokaz hipopotama zakonserwowanego w formalinie. Ważącą czterysta funtów martwą „mocną damę”, którą obwożono po mieście w klatce dla słonia. Słonia, który systematycznie wyciągał kołek z drzwiczek i kradł lemoniadę. Innego słonia, który uciekał i wyrywał warzywa z przydomowych grządek. Lwa i pomywaczkę tkwiących razem pod zlewem. Naczelnego dyrektora cyrku, którego zamordowano, a ciało zawinięto w szapito. I tak dalej. Sara Gruen zaadoptowała na potrzeby książki przerażającą i jak najbardziej prawdziwą tragedię związaną z paraliżem po spożyciu wyciągu z imbiru jamajskiego, który w latach 1930-1931 zniszczył życie mniej więcej stu tysiącom Amerykanów. W końcu chciała zwrócić uwagę na dwie słonice z cyrków prowadzonych w dawnym stylu. Nie w tym rzecz, że zainspirowały one ważniejsze punkty intrygi wysnute w jej książce, lecz także, dlatego, iż te stare słonice zasłużyły na upamiętnienie.  W 1903 roku słonica o imieniu Topsy zabiła swojego trenera, gdy ten nakarmił ją zapalonym papierosem. W większości cyrkowych słoni wybaczano jedno, dwa morderstwa, ale to było trzecie uderzenie Topsy. Właściciel Topsy z Lunaparku Wyspy Coney postanowił z jej egzekucji uczynić wielki spektakl. Tymczasem obwieszczenie, że słonica zostanie powieszona, wywołało gwałtowne protesty- czy powieszenie nie było mimo wszystko okrutną i niespotykaną karą? Do legendy przeszła też inna słonica o imieniu Stara Mama. Powiadano, że nigdy wcześniej nie widziano mądrzejszego słonia. Jednak nowy treser z przerażeniem stwierdził, że nie da się nakłonić zwierzęcia do niczego poza człapaniem w kółko. Jak się później okazała słonica rozumiała jedynie po niemiecku. Po tym przełomie słonica Stara Mama przeszła szybki kurs angielskiego i zrobiła wspaniałą karierę. Obie słonice są pierwowzorem słonicy Rosie, która jest jedną z bohaterek książki „Woda dla słoni”.

                    Narratorem opowieści jest dziewięćdziesięcioletni Jakob Jankowski, który spędza swoją starość w domu opieki. Za oknami domu spokojnej starości mieszkańcy usłyszeli jakiś hałas, pewnie doszło do jakiegoś wypadku- pomyśleli wiekowi pensjonariusze- lub odbywają się jakieś biegi uliczne? Stadko starszych dam przykleiło się do okna na końcu korytarza niczym grupka dzieciaków albo skazańców. Wszystkie panie były „pająkowate” i kruche, większość z nich była młodsza od Jakowa o dobre dziesięć lat. Stał na korytarzu obok, mając w gotowości swój balkonik. Pokonał długi okres rehabilitacji i przez jakiś czas wydawało się, że już w ogóle nie będzie chodził, od kiedy złamał biodro. Spoglądnął w dół, sprawdził czy hamulec balkonika jest wyłączony i także pomału podszedł do okna. Okazało się jednak, że w sąsiedztwie zatrzymał się cyrk, który po raz drugi zmienia koleje jego życia. Jakob spojrzał przez okno podnosząc twarz mrużąc powieki przed promieniami słońca. Tak go oślepiło, że minęła chwila, nim zobaczył, co się dzieje. Potem kształty przed jego oczami stały się wyraźniejsze. W przeciwległym krańcu parku stał olbrzymi namiot w grube biało-purpuroworóżowe pasy i z wyraźnym spiczastym szczytem. Serce zaczęło mu bić tak mocno, że zacisnął z bólu pięść przy piersi. Jakob z wrażenia upadł na ziemię.

                   To za sprawą upadku Jakoba poznajemy historię jego młodości. Jacob Jankowski ma dwadzieścia trzy lata i jest weterynarzem bez dyplomu. To wtedy po raz pierwszy cyrk zmienia jego życie. Staje się dla niego areną bolesnego wejścia w dorosłość (po tragicznej śmierci rodziców) i poszukiwania w życiu swojego miejsca. Droga, którą wybrał sobie Jacob, okazuje się być wyboista i pełna przeszkód. Jakob dobrze pamięta ten dzień, kiedy do auli wykładowej wszedł dziekan Wilkins i wspiął się po schodkach na katedrę. Powiedział coś na ucho profesorowi McGovern i wywołali z sali Jakoba. Chłopak na początku miał w głowie gonitwę myśli, analizował wszystkie swoje posunięcia z ostatnich dni. Przeszukali akademik? Może znaleźni gorzałkę kolegów? A może ich sprośne komiksy? Jakob pomyślał, że jeśli go teraz wyrzucą z uczelni, zginie z ręki ojca. O matce nawet nie chciał wspominać. W porządku, zatem może wypił trochę whisky, ale nie ma nic wspólnego z przemytem i handlem nielegalnego alkoholu. Dziekan Wilkins wziął głęboki oddech, podniósł na Jakoba wzrok, położył mu dłoń na ramieniu i oznajmił, że rodzice Jakoba zginęli w wypadku samochodowym.

                  Inspektor policji zawiózł Jakoba do szpitala własnym samochodem, dwuletnim phaetonem, który musiał kosztować majątek. Tak wiele rzeczy ludzie zrobiliby inaczej, gdyby wiedzieli, co się stanie tamtego pamiętnego października. Koroner zaprowadził chłopaka i policjanta do piwnicy i znikł za jakimiś drzwiami, zostawił ich na korytarzu. Po kilku minutach pojawiła się pielęgniarka, przytrzymała otwarte drzwi, bez słów zaprosiła do środka. Koroner odsłonił najpierw ojca, potem matkę. Jakob przełknął ślinę i pokiwał głową. Wcale nie wyglądali jak jego rodzice, z drugiej zaś strony przecież to nie mógł być nikt inny. Śmierć była w nich wszędzie, i w pocętkowanych sponiewieranych torsach, i purpurze „bakłażanów” na tle bezkrwistej bieli. Jakob odwrócił się, kiedy wymiociny eksplodowały mu z ust. Zabrali go i usadzili na krześle. Uprzejma pielęgniarka w wykrochmalonym białym fartuchu przyniosła mu kawę. Później przyszedł kapelan i przy nim usiadł. Zapytał, czy jest ktoś, do kogo może zadzwonić. Jakob wymamrotał, że wszyscy jego krewni są w Polsce. Kiedy wyszli z pomieszczenia Jakob wymknął się na zewnątrz. Jego rodzinny dom znajdował się ponad dwie mile od prosektorium. Dotarł na miejsce, zatrzymał się na podwórzu, trzymając walizkę wpatrywał się w długi, płaski budynek za domem. Nad wejściem wisiał nowy szyld z napisem: „E. JANKOWSKI I SYN lekarze weterynarii”. Rankiem jeszcze miał rodziców. Rankiem jedli tu śniadanie. Osunął się na kolana, dokładnie tu, na tylnej werandzie, wyjąc w rozcapierzone ręce.

                  Dwa dni po pogrzebie rodziców Jakob dostał wezwanie do biura wielmożnego Edmunda Hyde’a, aby otrzymać szczegółowe informacje o stanie ich rodzinnego majątku. Podczas rozmowy okazało się, że rodzina Jakoba żyła z kredytu, dom wpisany był w hipotekę, co wiązało się z tym, że dom i lecznica przechodzi na własność banku. Po kilu dniach rozmyślań nad swoim dalszym losem Jakob idąc w lunatycznym transie na skraj miasta wzdłuż torów kolejowych zauważył nadjeżdżającą potężną lokomotywę. Postanowił wskoczyć do jednego z wagonów. Nie miało najmniejszego znaczenia, dokąd jechał ten pociąg, bo jedno było dla niego pewne: daleko od tego miejsca, za to w stronę cywilizacji, jedzenia i pracy. Okazało się, że chłopak pozbawiony perspektyw i środków do życia nieświadomie wskoczył do cyrkowego pociągu. Przyłączył się do robotników pracujących dla cyrku braci Benzini. Krótko potem, po konfrontacji z kierownikiem cyrku, Augustem, zostaje zatrudniony, jako prywatny weterynarz cyrkowej menażerii. Jakob z wielkim zaangażowaniem wykonywał swoje obowiązki, czuł, że jego powołaniem jest leczenie zwierząt. Tak jak jego ojciec leczył je nawet wtedy, kiedy już nie dostawał za to zapłaty. Nie potrafił stać z boku i przyglądać się, jak koń cierpi na kolkę albo krowa męczy się przy porodzie, choćby oznaczało to osobistą ruinę. Jeśli jeden z szympansów potrzebował bliskości, pozwalał mu, więc siedzieć na swoich kolanach. I jak tu kwestionować analogię. Nie ulegało wątpliwości, że tylko on stoi miedzy tymi zwierzętami i interesami Augusta i jego cyrku. Autorka nie przemilcza tortur, jakim poddawane są zwierzęta, skupia się na okrucieństwie ludzi, tworząc wyraźną opozycję między głównymi antagonistami, bezdusznym Augustem, który swoje sprawy załatwia siłą i batem, a Jacobem, początkowo bezradnie przyglądającym się oprawcy. Pewnym przełomem stanie się przyjęcie do cyrku słonicy Rosie. Zwierzę, przez swoją niesubordynację, staje się ulubioną ofiarą Augusta i choć Jacob buntuje się przeciwko takiemu traktowaniu jego podopiecznych, nie wychyla się. Nie mści się nawet wtedy, gdy okazuje się, że karząca dłoń dyrektora dosięga nie tylko czworonożnych, ale i ludzi... I choć on sam pozostaje raczej bierny, ktoś inny bierze sprawy w swoje ręce. W tych  okolicznościach poznaje żonę Augusta, piękną woltyżerkę Marlenę.

                    „Woda dla słoni” jest kroniką rodzącego się romansu  pomiędzy Jacobem a Marleną oraz nad wyraz plastycznym obrazem życia w cyrkowej społeczności w dobie wielkiego kryzysu. Bohater przeżywa swoją pierwszą miłość, niestety Marlena jest żoną starszego, zazdrosnego i sadystycznego Augusta. Książka nawiązuje także do etapu przemijania i trudnych losów człowieka. Czasami, kiedy się starzejemy rzeczy, o których rozmyślamy i których pragniemy, zaczynają się wydawać realne. Potem sami w nie mocno wierzymy i bardzo szybko stają się one częścią naszej historii. Gdy ktoś w nie wątpi i mówi, że nie są prawdziwe, oj, wtedy się obrażamy. Bo już nie pamiętamy tego pierwszego etapu. Wiemy jedno: nazwą nas kłamcami. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że całą tę historię opowiada ponad dziewięćdziesięcioletni starzec, który często budząc się rano wie, że pewne historie, które opowiada tylko się mu śniły. Czytelnik nie wie na ile opowieści, które przypomina sobie Jakob są wspomnieniami a na ile tylko marzeniami sennymi. A może poprzez marzenia senne Jakob przypomina sobie wydarzenia, które wyparł głęboko do podświadomości?! Dlatego akcja książki rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, to również dwie, jakże różne, sytuacje życiowe bohatera książki. We wspomnieniach jawi się on, jako odważny, przedsiębiorczy, zaradny mężczyzna, natomiast z drugiej strony czytelnik widzi go, jako zniedołężniałego starca, zależnego od pielęgniarek, pozbawionego troski ze strony swoich pięciorga dzieci. I tylko w scenie ucieczki z domu starców na przedstawienie cyrku, który zawitał właśnie do jego miejscowości, możemy rozpoznać dawnego, zdecydowanego na wszystko Jakoba Jankowskiego.

                 Muszę zaznaczyć, że książka nie jest wielką powieścią. Raczej miłą dla „ciała i ducha”. Co nie podoba mi się jeszcze w tej książce: że jest prostym przepisem na idealnie skrojony, schematyczny hit wydawniczy i wielkiej głębi w niej dostrzec nie można, chociaż się bardzo, ale to bardzo starałem. Jednak z drugiej strony książka Sary Gruen jest bardzo starannie wydana, zawiera archiwalne zdjęcia pochodzące z muzeów sztuki cyrkowej, co pozwala czytelnikowi jeszcze pełniej przenieść się w tamten zapomniany już nieco świat. Zastanawiam się czy książkę „Woda dla słoni” można uznać za literaturę „kobiecą”? Ma dla czytelniczek i czytelników przede wszystkim walor emocjonalny. Jestem w stanie wybaczyć autorce wiele niedostatków warsztatowych- ani słowa o literackiej, jakości- jeżeli czuję, że mówi o naszym życiu, naszych problemach, naszych podnietach. Są książki, od których nie możemy się oderwać, przez które zarywamy noce i przegapiamy stację, na której mieliśmy wysiąść, bo emocje i perypetie postaci wymyślonych przez autorkę/autora stają się na jakiś czas ważniejsze niż własne, takie, przy których przydaje się nie tylko chusteczka, ale niekiedy kieliszek koniaku. Tylko takie książki wywołują najgorętsze dyskusje, takowe książki długo się pamięta, i długo się analizuje. Tego rodzaju książki jak „Woda dla słoni” przestają być etykietką z pola teorii literatury czy studiów nad płcią, a stają się „znakiem siostrzeństwa”, emocjonalnego powinowactwa, kobiecej wspólnoty, marzycieli o prawdziwej miłości. Muszę przyznać, że kobiety są odważniejsze niż mężczyźni, nie ukrywają się ze swoimi gustami. Faceci, chociaż po kryjomu także czytają literaturę kobiecą. Po kryjomu, bo etos mężczyzny w kulturze zabrania im wzruszania się, okazywania uczuć i szukania historii z uczuciami w roli głównej. Nie powinno tak być! Mężczyźni powinni znaleźć sobie odwagę, żeby po tą tradycyjną „kobiecą” literaturę sięgnąć! Może by się wtedy trochę naprawili, bo świat ich bardzo zepsuł. Kobiety często wyśmiewa się, bo są ekstrawertyczne, romantyczne i uczuciowe. A tym czasem ja nie boję się powiedzieć, że w życiu najważniejsza jest właśnie miłość. Książka „Woda dla słoni” jest właśnie opowieścią o miłości, czyli o najważniejszej rzeczy, jaka nas spotyka. Wszystkich, bez względu na płeć.

01 lipca 2018

Dzieci Apokalipsy


„Dzieci Apokalipsy”


Indra Sinha




Autor/ (ur. 1950) – piszący w języku angielskim pisarz pochodzenia indyjsko-brytyjskiego (ojciec indyjski oficer marynarki wojennej, matka angielska pisarka). Urodził w 1950 roku w Mumbaju, w stanie Maharasztra (Indie). Studiował hindi i sanskryt w Mayo College w Adźmerze (Radżastan), literaturę angielską w Oakham School (Rutland) i Pembroke College (Cambridge) w Anglii. Tłumacz z sanskrytu (przełożył m.in. na angielski „Kamasutrę). Autor książek o tantrze. Za „Animal's People” w 2007 roku nominowany do Nagrody Bookera i uhonorowany Nagrodą Commonwealth.

Tłumaczenie/ Ewa Horodyńska

Tematyka/ Narrator oprowadza nas i zapoznaje z obywatelami Khaufpuru - małego miasteczka w Indiach, którego mieszkańcy zostali dotknięci katastrofą, jaką był wybuch gazów trujących w wybudowanych w sąsiedztwie zakładach chemicznych. Poznamy szaloną zakonnicę, która - utraciwszy znajomość wszystkich języków poza językiem dzieciństwa - zdobywa umiejętność widzenia aniołów i zwiastuje zbliżającą się apokalipsę. Natkniemy się też na nadobną dziewicę o dzielnym sercu, która, jak wierna Sita, wspiera swego ukochanego Ramę-Zafara – bohatera gotowego oddać życie w obronie pokrzywdzonych – oraz jej ojca, artystę i mędrca wierzącego w triumf dobra i sprawiedliwości. Znajdziemy tu też paskudnego demona Rawanę, czyli „Kampani” – firmę odpowiedzialną za środowiskową katastrofę, i jego miłosierną żonę Mandodari - altruistyczną amerykańską lekarkę, która próbuje złagodzić cierpienia mieszkańców Khaufpuru. I samego „Zwierzaka” – wiernego Hanumana (boga-małpę) wspierającego swego pana, Ramę-Zafara w dążeniu do celu. No… może nie tak zupełnie, trudno wszak za wspieranie uznać podtruwanie Zafara tabletkami obniżającymi potencję. Cóż… nie jest to opowieść rozdzierająco ckliwa, bo i jej bohater nie roztkliwia się nad sobą ani nie pozwala na to innym. I mimo że chwilami czytelnikowi łza się w oku kręci, całość skrzy się humorem, choć zjadliwym i mrocznym. Tragikomedia w dwudziestu trzech aktach, bo na tyle rozdziałów odpowiadających nagranym taśmom podzielona jest książka.

Główny motyw/ Książka opowiada losy chłopca, który sam o sobie mówi, iż jest „Zwierzęciem” a nie człowiekiem. W nieszczęsną noc stracił rodziców a jego kręgosłup wygiął się tak mocno, że teraz porusza się na czterech łapach, z tyłkiem w górze i twarzą przy ziemi, jak zwierzę. Żyje w skrajnych warunkach razem z obłąkaną francuską zakonnicą, która traktuje go jak syna, Ma Franci, oraz psiakiem Jarą. Losy chłopaka odmieniają się, kiedy zakochuje się w Nishy, dostaje pracę u Zafara oraz poznaje doktor Elli Barber, „Amrikankę” jak to mówi.

  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Czy to uprzejmie przypominać ślepcowi, że kiedyś widział?”.
„Taki już jest ten świat, że jeśli jakieś stworzenie znajduje spokój, okazuje się on tylko chwilowym odpoczynkiem przed jeszcze gorszą udręką”.
„Ludzie widzą stronę zewnętrzną, ale prawdziwe rzeczy dzieją się wewnątrz, gdzie nikt nie zagląda”.
„Naprawdę myślę, że właśnie po to ludzie mają twarze- żeby ukryć swoje dusze”.
„(…) pewne sytuacje kierują się logiką, z którą trudno dyskutować”.
„A święci i aniołowie nie czują pożądania, dlatego wiem, że do nich nie należę”.
„W naszym życiu szczęśliwy traw jest rzadkością (…)”.
„Muzykę nie zawsze tworzy się za pomocą strun, smyczków i piszczałek, mogą ją także tworzyć krople deszczu albo szum wiatru rozcięty brzegiem liścia”.
„Wszechświat z wszystkimi swoimi gwiazdami i galaktykami jest jak główka szpilki w porównaniu z przestrzenią wewnątrz umysłu”.
„Co tam nogi, co tam seks, nieporównywalnie słodsza jest miłość”.
„Ludzie, którzy nie posiadają niczego, nie mają też nic do stracenia (…)”.
„(…) największa rozkosz życia jest dostępna za darmo i dla bogatych, i dla biednych”.
„Sprawić, że ktoś poczuje się źle z powodu czegoś, co nie jest jego winą i na co może gówno poradzić, to już okrucieństwo”.
„W sprawiedliwym społeczeństwie osoba pozostaje niewinna, dopóki nie udowodni się jej winy”.
„Czy truciznę uważa się za nieszkodliwą, dopóki nie zabije?”.
„Zrozumienie wymaga udziału dwóch stron. Jest zazwyczaj wynikiem czegoś, co nazywamy rozmową, a do tego potrzeba dwojga”.
„Sama myśl o życiu bez nadziei jest przerażająca”.
„>Świat składa się z obietnic<. Dobrze mówić takie rzeczy, ale szlachetne idee nie uśmierzają bólu”.
„Gdyby religie mówiły prawdę, nie byłoby ich aż tyle na świecie, wystarczałaby tylko jedna dla wszystkich”.
„Gdzie tu znaleźć miejsce dla Boga?”.
„Niewiele czerpie się z życia przyjemności”.
„Od radości wiedzie prosta droga do rozpaczy”.
„Co to za świat, na którym musisz pytać o radę obłąkanych?”.
„Karę śmierci można dostać tylko raz niezależnie od tego, ile zbrodni się popełni”.
„Nie można naprawić krzywd wyrządzonych przez innych”.
„W tym kraju przyzwoici ludzie nie angażują się w politykę”.
„Z nicnieposiadania płynie siła, ponieważ nie masz nic do stracenia”.
„Jest coś bardzo okrutnego w oczach, które nie widzą, lecz mogą wylewać łzy”.
„Tak szybko zmienia się świat”.
„(…) sprawiedliwość symboliczna nie jest tym samym co rzeczywista (…)”.



                     Książka „Dzieci Apokalipsy”, nominowana w 2007 roku do prestiżowej nagrody „Man Booker Prize”, jest drugą powieścią Indry Sinha. Fabuła rozgrywa się w Indiach, w wymyślonym, mieście Kaufpur, znanym też, jako „Miasto Strachu”, gdzie 20 lat wcześniej doszło do wycieku chemicznego z amerykańskiej fabryki. Rezultatem tej katastrofy było zatrucie wody, śmierć tysięcy ludzi i trwałe kalectwo wielu osób. Podobieństwo tych wydarzeń w Bhopalu z 1984 roku jest tu zamierzone-autor jest jedną z osób stojących na czele kampanii na rzecz ofiar tej tragedii. Już w pierwszym zdaniu powieści- „Byłem kiedyś człowiekiem” – główny bohater podkreśla, że nie posiada już cech ludzkich, ale jest tylko swego rodzaju „zwierzęciem”. Nazywany tak od czasu, gdy katastrofa chemiczna uszkodziła mu kręgosłup do tego stopnia, że musi chodzić na czworakach. „Człowiek-Zwierzę” przyjął i zaakceptował tę obraźliwą nazwę, jako esencję siebie, by wyrazić swą odmienność od otaczających go osób, a także by podkreślić rozgoryczenie i usprawiedliwić swe nienormalne zachowanie. „Zwierzę” nie chce zaakceptować swego człowieczeństwa, choć wciąż jest osobą inteligentną, elokwentną, zabawną i troskliwą, a także otaczaną opieką ze strony wszystkich wokół niego- od starej, szalonej francuskiej zakonnicy Ma Franci, do rywala w sprawach uczuciowych, Zafara. Udaje zwierzę, żeby uniknąć odpowiedzialności wiążącej się z faktem bycia istotą ludzką. Cała ta gorycz osadzała się w jego mózgu. Żeby ktoś go zaakceptował, jako człowieka, musi się zachowywać jak człowiek.  Raz Nisha dziewczyna, w której podkochiwał się „Zwierzę” pożyczyła z biblioteki wielką księgę zwierząt i mu pokazała. Były w niej zdjęcia wszystkich stworzeń występujących w Indiach, niedźwiedzi i małp, wilków, rozmaitych jeleni, nosorożców, tygrysów, lwów, bawołów. Była kobra, pyton, jaszczurka pijąca krew, dudek, rybołów, kania i wrona, gawal, ryba mahseer, hiena i szakal, na żadnej z setek stron i na żadnym z setek zdjęć nie było takiego zwierzaka jak on.

                   Mówili, że był kiedyś człowiekiem. Sam tego nie pamiętał, ale ludzie, którzy znali go od dzieciństwa, mówili, że chodził jak człowiek, na dwóch nogach. „Taki byłeś słodki, niesforny aniołek. Stawałeś na palcach, Zwierzaku, synku mój, i szarpałeś w kredensie za jedzeniem”- mniej więcej tak mówili. Tyle że przeważnie nie było nic do jedzenia, no i w rzeczywistości to nie ludzie tak mówili, tylko zakonnica Ma Franci, i nawet nie tymi słowami. Ale tak naprawdę nie był jej synem ani żadnym aniołem, choć istotnie, Ma znała go od urodzenia, czyli prawie od dwudziestu lat. Większość ludzi z tej okolicy nie zna swojego wieku, a on znał, bo urodził się kilka dni przed tamta nocą, której nikt w Khaufpurze nie chce pamiętać, lecz nikt też nie potrafi jej zapomnieć. Chodził kiedyś wyprostowany. Tak twierdziła Ma Franci, czemu miałaby kłamać? Ale nie było to dla niego żadną pociechą. „Czy to uprzejmie przypominać ślepcowi, że kiedyś widział?”. Ileż to razy powtarzał Ma Franci, że nie chce już być człowiekiem. Ale i tak nigdy nie docierało to do niej. A może po prostu mu nie wierzyła, co można było zrozumieć, biorąc pod uwagę, że jego widok- sam unikał luster- był powiedzmy przerażający.

                  Urodzony w 1950 roku Indry Sinha jest synem indyjskiego oficera marynarki i angielskiej pisarki, która tworzyła pod pseudonimem Rani Sinha. Powieść „Dzieci Apokalipsy” jest wynikiem wieloletniego zaangażowania Sinhy w kampanię na rzecz ofiar tragedii w Bhopalu. To położone w centralnych Indiach miasto często przyrównuje się do Czarnobyla, a nawet do Hiroszimy ze względu na rozmiar katastrofy, jaka się w nim rozegrała. W nocy z 2 na 3 grudnia 1984 roku w wyniku awarii w znajdującej się w mieście fabryce amerykańskiej firmy Union Carbide produkującej pestycydy doszło do uwolnienia do atmosfery 40 ton izocyjanku metanu. Według oficjalnych danych gaz zabił na miejscu około cztery tysiące osób, a kolejne dwadzieścia tysięcy poniosło śmierć niedługo po katastrofie. Wielu z tych, którzy przeżyli, cierpi dziś na liczne schorzenia i powikłania, z którymi najczęstszymi przypadłościami są poronienia, utrata wzroku i problemy psychiczne. Mieszkańcy miasta nadal oczekują rekompensaty i oczyszczenia skażonego terenu przy fabryce, w której pozostawiono chemikalia, narażając na zatrucie wodę i całe otoczenie.

                 Opowieść o „Zwierzaku” musi się zacząć od tamtej nocy. Zupełnie nic nie pamiętał z tamtych wydarzeń, choć już był na świecie. Ale, tak czy inaczej, jego opowieść musi rozpocząć się od tamtej katastrofy, zwanej przez mieszkańców- Apokalipsą. Kiedy zdarza się coś tak tragicznego jak tamta noc, czas dzieli się na przedtem i potem, a czas przedtem zostaje rozbity na sny rozpływające się w mroku. Cały świat słyszał o Khaufpurze, nikt jednak nie wie, jak tu było przed tamtą nocą.  Tamtej nocy znaleziono go w bramie, kilkudniowe niemowlę owinięte chustą. Czyim był dzieckiem? Nikt nie wiedział. Matka, ojciec, sąsiedzi, wszyscy na pewno nie żyli, bo ani jedna żywa dusza nie zgłosiła się po niego. Kaszlał, toczył pianę z ust i prawie oślepł. W miejscach, w których jego oczy odgradzały się od palących oparów, widniały białe szczeliny odbite na gałkach ocznych. Zaniesiono go do szpitala. Czy był hinduistą, czy muzułmaninem? Jakie to miało znaczenie, jeśli nie spodziewano się, że żyje? Przeżył, więc został obrzezany: dla muzułmanina było to niezbędne, hinduiście nie robiło żadnej różnicy. Później przekazano go zakonnicom. Wychował się w sierocińcu. Sam nie wiedział, jaką religię powinien wyznawać. Może dwie? Może żadnej? A może tak jak chrześcijanie nieprzyjaciołom nadstawiać drugi policzek? Jednak on nie przebaczał. Nie był muzułmaninem, nie był hinduistą ani katolikiem, był „zwierzęciem”. Skłamałby, gdyby twierdził, że religia cokolwiek dla niego znaczy. Gdzie był ten „cholerny” Bóg, kiedy go potrzebowali?

                 Miał sześć lat, kiedy zaczęły się bóle i pieczenie w karku i ramionach. Nic więcej z tamtego czasu nie pamiętał, jego pierwszym wspomnieniem był ogień. Ogień palił tak mocno, że nie mógł unieść głowy. Po prostu nie mógł jej dźwigać. Ból chwytał go za kark i przyciągał do ziemi. Musiał wpatrywać się we własne stopy, podczas gdy „diabeł” dosiadał jego grzbietu i szarpał go rozpalonymi do czerwoności „obcęgami”. Palący ból w mięśniach przemieniał się w gorączkę, a gdy robiło się bardzo źle, zabierano go do szpitala i tam dostawał zastrzyki. Jego plecy zaczęły się pomału wykrzywiać. Nic nie dało się zrobić. To była męczarnia. Wcześniej biegał i skakał z innymi dziećmi, teraz nie potrafił nawet stanąć prosto.  Ból przyginał go do dołu, coraz niżej i niżej, w kabłąk. Kiedy wreszcie „palenisko” w jego krzyżu zgasło, kości były już skręcone niczym serpentyny, a najwyższym punktem stał się jego tyłek. Poprzez rozkwitające pąki bólu widział starą kobietę klęczącą przy jego łóżku, ocierającą mu czoło i mamroczącą jakieś obce słowa przy jego uchu. Miała skórę pomarszczoną jak wyschnięta morela i tak bladą, że prawie przezroczystą. Wyglądała jak matka samego czasu. To była zakonnica Ma Franci. Znała go wcześniej, ale takie było jego pierwsze wspomnienie o niej. Zakonnica Ma gładziła go po twarzy i pocieszała słowami, których nie rozumiał. Łzy spływały po jej policzkach. Po jego również. Ten gorączkowy sen zatarł się w końcu i przemienił w jego nowe życie. „Zwierzak” został wychowany przez Ma Franci- „Francuską Mateczkę”. Kobieta, która zajęła się kalekim chłopcem i zawsze traktowała go jak własnego syna, również była ofiarą katastrofy. Władająca wcześniej biegle zarówno w hindi, jak i angielskim Ma Franci utraciła zdolność komunikowania się w innym języku niż ojczysty. Jedyną osobą, która potrafiła porozumieć się z misjonarką, jest mówiący po francusku „Zwierzak”, a staruszka żywi głębokie przekonanie, że w wyniku tragedii mowa pozostałych mieszkańców miasta nagle przerodziła się w zwierzęcy bełkot. O ile, więc poruszający się na czterech kończynach bohater pozostaje bardziej zwierzęcym niż człowiekiem dla większości mieszkańców miasta, dla Ma Franci to on jest jej jedynym ludzkim łącznikiem z resztą khaufpurczyków, których kobieta często przyrównuje do zwierząt.

                 Nauczył się chodzić na rękach, jego nogi osłabły. Miał silne ramiona i dłonie, mocną klatkę piersiową. Górna połowa jego ciała wyglądała jak u kulturysty. Chodził, a także biegał, przerzucając ciężar ciała z jednej ręki na drugą i podciągając nogi ruchami przypominającymi podskoki. Długo trwało, zanim opanował taki sposób poruszania się, kilka miesięcy, może rok. Kiedy już potrafił biegać, uciekał, ponieważ zaczęło się dokuczanie. Zaczęto nazywać go „zwierzakiem”, ponieważ, kiedy się wściekał wszystkich gryzł. Gdy żył na ulicy, nienawidził patrzeć na parzące się psy. Jego koledzy wołali wtedy: „Hej, Zwierzaku, czy tak to robisz?!”. Wpadał w złość i walczył. Szybko nauczył się dbać o siebie, stawiać się na pierwszym miejscu, przed wszystkimi i wszystkim.

                            
         Autor poświęca wiele miejsca zwierzęcości bohatera, a sam oryginalny tytuł utworu, „Animal’s People”, pozwala czytelnikowi domyślić się, że to właśnie problem zezwierzęcenia jest w powieści zagadnieniem nadrzędnym. Zwierzętami, nie tylko w opinii zakonnicy Ma Franci, są mieszkańcy dotkniętej katastrofą Khaufpuru, zaszczuci przez przedsiębiorstwo, które wybudowało w mieście śmiercionośną fabrykę. Ludzie ci, mimo walki podejmowanej przez grupę Zafara, nie potrafią uwierzyć w niespodziewaną odmianę losu i w to, że sprawiedliwość kiedyś zatriumfuje. Khaufpurczycy nie wierzą też w dobre intencje przybyłej do nich lekarki, ponieważ- podobnie jak właściciel fabryki- jest ona Amerykanką. Wolą umierać w męczarniach niż zwrócić się do niej o pomoc po tym, jak obcy przybysze raz zawiedli ich zaufanie. Ogarnięta bezlitością Elli również nazywa khaufpurczyków zwierzętami, gdy podczas wędrówki przez miejskie zaułki i kolejnej z uporczywie podejmowanych prób namawiania chorych do wizyty w swojej klinice spotyka się jedynie z wrogością i oporem. Mieszkańcy miasta są jednak nie tylko bezrozumni i zaszczuci, potrafią też być okrutni i poza grupą aktywistów pozostających pod przewodnictwem Zafara wydają się niezdolni do zjednoczenia się przeciwko złu i wspólnego działania.

                   Po katastrofie do Khaufpuru przybyły różne osoby, które poruszone tragedią mieszkańców pragną pomóc khaufpurczykom, choć każda z nich działa na zupełnie innej płaszczyźnie i kieruje się nieco odmiennymi pobudkami. Najbardziej krytykowani z nich – dziennikarze, są głodni sensacji i pragną przede wszystkim stworzyć kolejny, chwytający za serce reportaż o biedzie i trudnych warunkach panujących w indyjskich slumsach. Reprezentująca drugą grupę pomocnych wolontariuszy amerykańska lekarka Elli Barber bierze przykład z lekarzy pracujących w Afryce i przybywa do Khaufpuru z misją niesienia pomocy chorym, których nie stać na leki, a stara francuska zakonnica jest przedstawicielką misjonarzy, których pomoc opiera się na jeszcze innych zasadach i inne przyświecają jej przesłanki.

                      W Khaufpurze działa też grupa walczących o sprawiedliwość mieszkańców, której przewodzi Zafar. Batalie grupy łatwo można przyrównać do walki, jaką mieszkańcy Indii podjęli już wcześniej, z inną potężną instytucją- Kompanią Wschodnioindyjską. Postać Zafara stanowi syntezę wielkich indyjskich reformatorów i bojowników o wolność, ale jego niechęć do przemocy i głodówka podjęta w kulminującym momencie powieści są wyraźnym nawiązaniem do walki, jaką z rządem brytyjskim toczył Mahatma Gandhi. Zafara staje się symbolem walczących Indii, które niejednokrotnie stosowały ten środek w zmaganiach z wrogiem.

                   Bohater książki „Dzieci Apokalipsy” o imieniu „Zwierzak” otrzymuje zbiór kaset i dyktafon od zagranicznego dziennikarza, ale zwleka z nagraniem dwa lata i dopiero kolejna tragedia związana przede wszystkim ze śmiercią Aliyi, zaprzyjaźnionej dziewczynki z sąsiedztwa, i następującym bezpośrednio po tym wydarzeniu pożarze w fabryce zmusza go do gruntowego przemyślenia własnej historii i przekazania jej dalej. Główny bohater i zarazem narrator kieruje swoją opowieść do zachodniego czytelnika, uosobionego przez nieznanego dziennikarza. Traktuje go zresztą bardziej jak widza niż słuchacza, mimo że nagrywa swoją opowieść, i nawet nazywa go „Oczami”. Jest to uzasadnione, bo ostateczny odbiorca będzie czytał, ale być może jest to także krytyka powszechnego, dość powierzchownego sposobu, w jaki zachodni przybysze poznają Indie. „Zwierzak” jest idealną z ofiar tragedii. Jak wcześniej już wspomniałem urodził się, jako normalne dziecko, ale już w dzieciństwie pojawiła się u niego poważna deformacja kręgosłupa, w wyniku, której nie potrafi poruszać się w pozycji wyprostowanej. Kalectwu zawdzięcza okrutne przezwisko, nadane mu w dzieciństwie przez towarzyszy zabaw, i traktuje je jak imię.

                   Bohater powieści, mimo że bardziej czuje się zwierzęciem niż człowiekiem, doskonale zdaje sobie sprawę z własnego wyobcowania i z tego, że tak naprawdę nie pasuje do żadnego z obydwu światów. Kiedy „Zwierzak” ogląda z Nishą album ze zwierzętami, uświadamia sobie, że jest jedynym przedstawicielem „własnego gatunku”. Później podczas święta Holi, święta wiosny, kolorów i równości, odwiedza dom publiczny i skarży się jednej z prostytutek, że nigdy nie znajdzie partnerki tego samego gatunku. Zwierzak ma szansę spełnić swoje największe marzenie i wyzdrowieć po skomplikowanej operacji, jaką obiecuje mu umożliwić lekarka Elli. Wyprostowaną sylwetkę będzie musiał odkupić poruszaniem się o kulach albo na wózku. Bohater rezygnuje z tej szansy i postanawia pozostać kaleką, który być może nie jest w stanie stanąć prosto, ale za to może wcisnąć się w zaułek, choćby najciaśniejszej uliczki w slumsach i wspinać się na najwyższe drzewa, czego kule, a tym bardziej wózek by go pozbawiły.

                   Poza samą bhopalską katastrofą inspiracją dla Sinhy stały się losy Sunila Kumara, młodego bhopalczyka poznanego podczas jednej z kampanii na rzecz ofiar tragedii. Trujący gaz zabił chłopcu całą rodzinę, a on sam w niedługim czasie, podobnie jak wielu mieszkańców skażonych terenów, zaczął cierpieć z powodu schizofrenii. Indra Sinha przeprowadził z Sunilem kilka wywiadów, które rejestrował na kasetach. Kiedy po jakimś czasie odtwarzał jeden z nich, składający się w znacznej części z głośnego, histerycznego śmiechu, uznał, że historia bhopalskiej katastrofy powinna zostać opowiedziana.

                   Książka wykorzystuje dziwaczną mieszankę wyrazów w hindi, francuskim i „shinduszczonym” angielskim, którymi posługuje się „Zwierzak” np.: „kampanii” (tj. firma), „jarnalis” (tj. dziennikarz) czy „jamisponding” (tj. „szpiegowanie w stylu Bonda”), by stworzyć bajecznie wielowymiarową wizję mrocznego świata zasiedlonego przez nieszczęsnych ludzi- „ludzi-zwierząt”. Jest to opowieść o tym, jak niemający nic walczą z tymi, którzy mają wszystko. Pisarz wplata w tę mistrzowską opowieść prowokujące pytania, których tematyka rozciąga się na podstawowe pytania o człowieczeństwo i naturę Boga.

                  

24 czerwca 2018

Droga do Indii


„Droga do Indii”


Edward M. Forster




Autor/ (ur. 1 stycznia 1879 w Londynie, zm. 7 czerwca 1970 w Coventry) – angielski prozaik, eseista i krytyk literacki.


Tematyka/ Forster przedstawia społeczne, kulturowe i psychologiczne aspekty zetknięcia się dwu odmiennych światów i postaw życiowych, konfliktów na tle rasowym między ludnością hinduską i brytyjskimi kolonizatorami. Po mistrzowsku kreśli portrety zarówno Anglików, jak i Hindusów. Stworzył też niezwykłej urody opisy tego egzotycznego kraju.

Główny motyw/ Indie, wczesne lata 20. Brytyjczycy i Hindusi żyją obok siebie, ale nie jest to harmonijne współistnienie. Anglicy traktują tradycję gospodarzy jak turystyczną rozrywkę, a historię tego niezwykłego narodu pomniejszają i marginalizują. Zainteresowana hinduską sztuką i krajobrazem starsza pani Moore podczas wizyty w meczecie zwraca uwagę na przystojnego lekarza, Aziza Achmeda. Aziz urodził się i dorastał w Indiach, ale mówi czystą angielszczyzną, nosi się jak Europejczyk, jest świetnie wykształcony. Na pani Moore robi to duże wrażenie. Aziz zgadza się zostać przewodnikiem dla niej i jej przyszłej synowej, Adeli Quested. Adela jest narzeczoną brytyjskiego sędziego, a tym samym ważną figurą w mieście. Aziz zabiera obie kobiety na zwiedzanie zapierających dech w piersiach jaskiń. To, co rzekomo wydarzy się w jednej z nich, złamie jednak całe jego życie. Wkrótce obiecujący lekarz, symbol nowoczesnych Indii, zostanie oskarżony o gwałt i trafi do aresztu, gdzie przekona się, że brytyjskie prawo zawsze będzie przeciwko Hindusom.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„(…) czy jest rzeczą możliwą przyjaźnić się z Anglikiem”.
„(…) lepsza nawet poligamia, niż żeby kobieta miała umrzeć nie zaznawszy radości, które Bóg jej przeznaczył”.
„W rzeczy samej, moneta, za którą kupuje się samą prawdę, nie została jeszcze wymyślona”.
„(…) życie nigdy nie daje nam tego, czego chcemy, w chwili, którą uważamy za odpowiednią. Owszem, przygody się zdarzają, ale nie we właściwym czasie”.
„Nikt nie może powiedzieć, że choć trochę zna ten kraj, dopóki nie przeżył w nim dwudziestu lat”.
„Trzeba pamiętać jednak o pewnej ważnej rzeczy, a mianowicie, że żadna z obecnych tu osób się nie liczy. Ci, co się liczą, nie przychodzą”.
„Owe leciutkie tchnienie krytyki stało się kamieniem obrazy (…)”.
„(…) nie znała ani jednego uprzejmiejszego zwrotu, a z czasowników tylko tryb rozkazujący”.
„Cóż znaczy nieszczęście, kiedy wszyscy razem jesteśmy nieszczęśliwi?”.
„Okazuje się, że można stworzyć Indie w Anglii, podobnie jak można stworzyć Anglię w Indiach”.
„Ale w Indiach nie sposób niczego zidentyfikować, samo pytanie powoduje, że dana rzecz znika albo roztapia się w niej”.
„(…) jeżeli człowiek nie jest absolutnie uczciwy, jaki sens ma istnienie?”.
„Anglia włada Indiami dla ich dobra”.
„(…) każda wzmianka, że powinien się ożenić, zawsze wywołuje u kawalera radykalne sądy i zdenerwowanie”.
„Każdy może podróżować bez bagażu, póki nie ma żony i dzieci”.
„Życie jest przeważnie tak nudne, że nic o nim nie można powiedzieć, a książki i opowieści, które chciałyby je przedstawić jako interesujące, są zmuszone do przesady, żeby usprawiedliwić własne istnienie”.
„(…) całe stulecia zbliżeń cielesnych, a przecież człowiek nie jest bliższy zrozumienia człowieka”.
„(…) w ciągu tych dwudziestu pięciu lat przekonywałem się codziennie, że wszelkie próby zażyłości towarzyskiej między Anglikami i Hindusami prowadzą do katastrofy. Stosunki towarzyskie, tak. Uprzejmości, jak najbardziej. Zażyłość- nigdy!”.
„(…) wszystkie złe wiadomości opierają się na plotkach”.
„Jaki jest pożytek ze związków między ludźmi, jeśli każdy coraz mniej do nich wnosi? Uważam, że wszyscy powinniśmy wrócić na pustynię na całe stulecia i starać się odnaleźć w sobie dobro”.
„Wychowano mnie na uczciwego człowieka. Cały kłopot, że ta uczciwość nie prowadzi do niczego”.
„Niezliczone są możliwości cywilizacji”.
„Jest sto siedemdziesiąt milionów Hindusów na tym sławetnym półwyspie i oczywiści któryś z nich wszedł do groty. Bo naturalnie winowajcą jest Hindus, ani przez chwilę nie wolno nam w to wątpić”.
„Miłość nie ma wartości dowodowej, o czym powinien wiedzieć każdy adwokat”.
„Nie można mieć jednocześnie dwóch pożądanych możliwości, nawet w świecie ducha”.
„Twoja niesprawiedliwość jest gorsza od mojego materializmu”.
„Kiedy o człowieku, który naprawdę nie żyje, mówi się jak gdyby był przy życiu, do rozmowy wkrada się coś niezdrowego”.
„(…) ludzie nie umierają naprawdę, póki inni nie uznają ich za zmarłych”.
„Zresztą małżeństwo jest jednym wielkim absurdem. Zaczyna się i trwa z tak bardzo drobnych powodów. Z jednej strony wspierają je racje towarzyskie, z drugiej teologiczne, ale ani jedno, ani drugie nie stanowi małżeństwa, prawda?”.
„(…) wszystkie osobiste związki, na których usiłujemy się oprzeć w życiu, są przelotne”.
„Zawsze powstają trudności, kiedy dwie osoby nie myślą o sprawach płci w tym samym momencie, zawsze są wzajemne pretensje i niespodzianki, nawet jeśli obie strony należą do tej samej rasy”.
„(…) to tylko jeden z tych na pół ożywionych stworów, które usiłują zepchnąć na dalszy plan prawdziwe życie”.


                    Jak wygląda modelowy Brytyjczyk – przedstawiciel najbardziej imperialnego narodu świata? Jest elegancki, otoczony „kolorową” służbą, zadziera nosa i ma… oczy dookoła głowy. Bo za wiktoriański „holokaust” w koloniach mógł zapłacić własną krwią. Nie było w dziejach świata imperium większego niż brytyjskie. W szczytowym okresie obejmowało prawie jedną czwartą lądów i jedną piątą ludności na Ziemi. A perłą w brytyjskiej koronie były Indie – strategicznie położone, ludne i pełne bogactw. Brytyjczycy wprowadzali w Indiach pocztę, telegraf i koleje. Jednocześnie ignorowali miejscowe przekonania i ambicje. Hindusi skarżyli się, że przybysze niszczą świątynie hinduistyczne i muzułmańskie pod pretekstem budowy dróg, albo, że nadmiernie promują chrześcijaństwo i naukę języka angielskiego.

                   Ostatnia powieść Edwarda Morgana Forstera „Droga do Indii” to jego najwybitniejsze dzieło. Malując postacie Brytyjczyków w Indiach, jako osoby pełne uprzedzeń i karykaturalnie nudne, Forster nie stosuje bynajmniej subtelnej parodii, co było charakterystyczne dla innych jego dzieł na przykład w książce „Pokój z widokiem”. Tłem tego liberalnego studium stosunków anglo-hinduskich jest ziejąca otchłań tajemniczych jaskiń Marabar. Osoby odwiedzające jaskinie nigdy nie są pewne, czego doświadczyły podczas pobytu w tym dziwnym miejscu (o ile cokolwiek się wydarzyło). Adela Quested, Brytyjka, która niedawno przybyła do Indii, schodzi do jaskiń w towarzystwie hinduskiego doktora Aziza, a to, co zajdzie później między nimi, nigdy nie zostanie wyjaśnione. Chociaż Brytyjczycy przyjmują, że Adela została zaatakowana przez Aziza, ona sama nigdy tego nie potwierdzi. Co więcej, w spektakularny sposób wycofuje zarzuty przed sądem, czym ściąga na siebie potępienie ze strony współrodaków. Nawet odwołanie oskarżenia nie zmienia sytuacji Aziza, co stanowi przykład nieokreśloności, jaka charakteryzuje modernistyczną estetykę Europy.

                  Jeśli nie liczyć Grot Marabarskich- odległych o dwadzieścia mil od miasta Czandrapur -gdzie rozgrywa się akcja książki- miasto nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym. Raczej obrzeżone przez rzekę Ganges niż omywane jego falami, ciągnęło się dwie mile wzdłuż brzegu, prawie nie do odróżnienia od nieczystości, jakimi rzeka tak szczodrze szafowała. W dzielnicy nadbrzeżnej brak było stopni ułatwiających kąpiel, bo tak się składało, że Ganges w tym miejscu nie był święty; prawdę mówiąc, nie było tu w ogóle dzielnicy nadbrzeżnej, do tego bazary zasłaniały rozległą, zmienną panoramę rzeki. Ulice były nędzne, świątynie nijakie i chociaż było trochę ładnych domów, były ukryte w ogrodach lub śródmiejskich zaułkach, które odstraszały swym brudem wszystkich prócz specjalnie zaproszonych gości. Czandrapur nigdy nie było duże ani piękne, ale dawno, dawno temu leżało na szlaku między Indiami Górnymi, wówczas cesarskimi oraz morzem, i te ładne domy pochodziły właśnie z tego okresu. Ów zapał do ozdabiania miasta przygasł w osiemnastym wieku, zresztą nigdy nie odznaczał się różnorodnością. Na bazarach nie było malowideł i prawie nie było rzeźb. Wszystko, na czym spoczywało oko, było tak przyziemne, tak monotonne, że kiedy Ganges wpływał do miasta, można było odnieść wrażenie, że spłucze całą tę narośl z powrotem do ziemi… Domy się waliły, ludzie od czasu do czasu tonęli, a ich ciała się rozkładały, ale ogólny zarys miasta trwał i trwał, pęczniejąc w jednym miejscu, kurcząc się w innym, niby jakaś nisza albo niezniszczalna forma życia.      

                Główny bohater książki Aziz był niewysokim mężczyzną, delikatnej budowy, ale w rzeczywistości bardzo silnym. Niemniej jednak chodzenie męczyło go, jak męczyło każdego w Indiach, z wyjątkiem nowo przybyłych. Było coś wrogiego w tej ziemi. Aziz lubił spacery i zawsze tą samą trasą kierował się z dzielnicy rządowej w stronę meczetu. Zawsze lubił ten meczet. Był pełen wdzięku, jego rozplanowanie sprawiało mu przyjemność. Na dziedzińcu- wchodziło się tam przez zrujnowaną bramę- stał tu zbiornik ze świeżą i bieżącą czystą wodą do ablucji, jako że stanowił część rurociągu zaopatrującego miasto. Ze swojego miejsca, w którym Aziz wypoczywał widział wnętrze trzech arkad; ich mrok rozświetlała mała wisząca lampa i księżyc. Front- w pełnym blasku księżyca- zdawał się z marmuru, a dziewięćdziesiąt dziewięć imion Boga na fryzie odbijało swą czernią tak samo, jak fryz odcinał się bielą na tle nieba. Rywalizująca między tym dualizmem i walką cieni we wnętrzu sprawiała Azizowi przyjemność, starał się nadać całości symboliczne znaczenie jakiejś prawdy o religii czy miłości. Meczet, przez to, że zyskał jego aprobatę, wyzwalał w nim wyobraźnię. Świątynia innego wyznania, hinduska, chrześcijańska czy grecka, znudziłaby go szybko i nie zdołałby w nim obudzić wrażliwości na piękno. Tu oto był islam, jego ojczyzna, coś więcej niż wiara, więcej niż okrzyk bojowy, więcej, o wiele więcej… islam, postawa wobec życia, zarówno subtelna, jak trwała, dom dla jego ciała i jego myśli.
                   
                 Aziz siedział na niskim murze, który zamykał dziedziniec z lewej strony. Po prawej stronie, w klubie, miejscowi Anglicy zorganizowali amatorską orkiestrę. Gdzie indziej jacyś wyznawcy hinduizmu uderzali w bębenek- wiedział, że to oni, bo rytm nie był mu bliski- a inni lamentowali nad czyimiś zwłokami- wiedział, czyje to zwłoki, po południu, jako lekarz sam wydał świadectwo zgonu. Były też sowy, poczta Pendżabu… a kwiaty pachniały tak cudownie w ogrodzie zawiadowcy stacji. Jednakże meczet-to jedno coś znaczyło, więc powrócił do niego od splątanych wezwań nocy i przyozdobił go treściami, jakie nigdy nie powstały w zamyśle budowniczego. Pewnego dnia- marzył- on także zbuduje meczet, mniejszy od tego, ale doskonały w kształcie, aby wszyscy przechodzący obok odczuwali tę samą błogość, którą on odczuwał w tamtej chwili.

                  Kiedy Aziz tak siedział i „medytował” wydawało mu się, że jedna z kolumn drgnęła, a potem w świetle księżyca ukazała się Angielka. Nagle ogarnęła go wściekłość i zawołał: „Proszę pani, to jest meczet, pani w ogóle nie ma tu prawa wstępu. Powinna pani była zdjąć pantofle. To święte miejsce muzułmanów”.  Kobieta zaczęła się grzecznie tłumaczyć, że weszła do meczetu bez butów i nie miała zamiaru nikogo obrazić. Zaczęli ze sobą rozmawiać, Aziz opowiadał jej historię tego miejsca. Tak oto „narodziła się” znajomość między nimi a później przyjaźń. Aziz, kiedy był w dobrym nastroju, uważał Anglików za „instytucję” komiczną i cieszył się, że go nie rozumieli. Ale było to rozbawienie emocjonalne i nerwowe, które przypadek lub upływ czasu mogły zniweczyć, coś innego niż rzeczywista wesołość, jaką osiągnął wśród tych, którym ufał.

                W ciągu miłych, pracowitych dni dochodziły do niego niezbyt jasne wiadomości o przyjęciu, które wydać miał zarządca, a także o tym, że według jego znajomych wszyscy powinni na nie pójść. Jego kolega, doktor Panna Lal, wpadł w uniesienie na myśl o tej perspektywie i nalegał, żeby pojechali na przyjęcie razem jego nową dwukółką. Takie załatwienie sprawy odpowiadało im obu. Azizowi oszczędzało upokarzania jazdy na rowerze, podczas gdy doktor Panna Lal, człowiek lękliwy i już niemłody, zapewniał sobie w ten sposób kogoś, kto potrafi zapanować nad koniem. Panował nad nim sam, ale nie zanadto, i bał się samochodów oraz nieznanego sobie zakrętu prowadzącego na teren klubowy. Ale kiedy nadszedł czas, Aziza opanowała nagle niechęć i postanowił nie jechać. Po pierwsze, ostatnio wykonana praca dała mu uczucie niezależności, pełni sił. Po drugie, tak się złożyło, że w tym dniu przypadała rocznica śmierci jego żony. Umarła w niedługi czas po tym, jak się w niej zakochał; nie kochał jej z początku. Pod wpływem pojęć zachodnich niechętnie patrzył na związek z kobietą, której nigdy przedtem nie widział; co więcej, kiedy ją zobaczył, rozczarowała go i spłodził pierwsze dziecko z czysto zwierzęcego popędu. Zmiana nastąpiła po urodzeniu dziecka. Ujęła go jej miłość do niego, jej lojalność, która zawierała w sobie coś więcej niż pokorę. Była inteligentna, a jednak miała pewien staroświecki wdzięk. Rozkosz zmysłowa- cóż, nawet gdyby ją miał- uległaby stępieniu w ciągu roku, a w zamian zyskał coś, co zdawało się coraz silniejsze, im dłużej żyli ze sobą. Została matką syna… a dając mu drugiego syna zmarła. Otworzywszy szufladę wyjął fotografię żony. Wparował się w nią i łzy trysnęły mu z oczu. „Jaki ja jestem nieszczęśliwy!” –pomyślał. Ale ponieważ był naprawdę nieszczęśliwy, do owej litości nad samym sobą przyłączyło się szybko inne uczucie: zapragnął przypomnieć sobie żonę- i nie mógł. Aziz pod wpływem emocjonalnych wspomnień postanowił wybrać się na herbatę do swojego angielskiego przyjaciela Cyryla Fildinga, tam spotykał nieznajomą, z którą rozmawiał przy meczecie, a była nią pani Moore. 

                 „Życie jest przeważnie tak nudne, że nic o nim nie można powiedzieć, a książki i opowieści, które chciałyby je przedstawić jako interesujące, są zmuszone do przesady, żeby usprawiedliwić własne istnienie” – napisał w książce Edward Morgan Forster, po czym „krok po kroku” zaczął „rozpędzać” akcję swojej opowieści. Tak się zdarzyło, że pani Moor i panna Adela Quested jej przyszła synowa od dwóch tygodni nie miały żadnych intensywnych przeżyć. Adela wierzyła, ze cała idea przyjazdu do Indii jest doniosła i interesująca, a jeśli odczuwała znudzenie, obwiniała z całą surowością samą siebie i zmuszała swoje usta do entuzjastycznych wypowiedzi. Była to jedyna nieszczerość w tej skądinąd szczerej dziewczynie, a w istocie był to intelektualny protest jej młodości. Teraz dręczyła się szczególnie, bo zarówno przebywała w Indiach, jak i zaręczyła się, a ta podwójna okoliczność powinna uwznioślić każdą chwilę jej życia. Podczas herbaty u pana Fildinga panie zaproponowały Azizowi odwiedziny w jego domu. Aziz nie wiedział jak wybrnąć z tej – dla niego niewygodnej- propozycji, ponieważ mieszkał bardzo ubogo, czego bardzo się wstydził. Dla uniknięcia spotkania w swoim domu zaproponował wyprawę do Grot Marabarskich. Groty opisać nietrudno. Tunel mierzący osiem stóp długości, pięć wysokości, trzy szerokości prowadził do kolistej komory o średnicy około dwudziestu stóp. Ten układ powtarzał się raz po raz w całej grupie wzgórz i to było wszystko, to były Grota Marabarskie. Ujrzawszy te groty turysta wracał do Czandrapuru niepewny, czy było to przeżycie ciekawe, czy nudne, czy też w ogóle jakieś przeżycie. Niełatwo o nich rozmawiać albo posegregować w pamięci, bo schemat zawsze był taki sam i żadna rzeźba, nic, choćby gniazdo pszczół czy nietoperzy, nie odróżnia jednej groty od drugiej. Nie wiązało się z nimi nic, absolutnie nic, a ich sława-bo miały sławę- nie była uzależniona od mowy ludzkiej. Ciemne to groty. Nawet, gdy otworem były skierowane ku słońcu, bardzo mało światła przenikało przez wejściowy tunel do kolistej komory. Tylko ściany grot były dobrze wypolerowane natomiast boki tunelu pozostawały szorstkie. Miejscowa wieść niosła, że są liczniejsze niż te, które można było zwiedzać, „tak jak zmarli są liczniejsi od żywych”.

                   Po ciekawej podróży pociągiem do Grot Marabarskich, podczas której Aziz zorganizował dla kobiet atrakcję w postaci słonia indyjskiego, wreszcie nadszedł ów moment zwiedzania. Niespodziewanie dochodzi tam do incydentu, w wyniku, którego panna Quested oskarża Aziza o próbę gwałtu. McBryde, okręgowy nadinspektor policji, był najrozumniejszym i najbardziej wykształconym urzędnikiem w Czandrapurze. Miał sporo z cynika, ale nic z tyrana; nigdy nie tracił panowania nad sobą ani nie stawał się brutalny, więc przyjął Aziza „uprzejmie”, nieomal go uspokajał. Niestety Aziz, jako Hindus jest bez szans, staje przed sądem, w mieście wybuchają zamieszki. Proces staje się symboliczną walką o wyzwolenie Indii spod brytyjskiego jarzma. Rozprawa sądowa o gwałt to główny wątek powieści. Przyjaźń między Azizem a życzliwymi mu Brytyjczykami, Panią Moore i Cyrylem Fildingiem, stanowi o prawdziwej sile tej książki. Uzmysławia ona, że współżycie i zgoda ponad podziałami narodowymi(centralna idea twórczości Forstera) są realne. Niektórzy uznają powieść za wyraz sympatii dla początków kampanii narodowościowej w Indiach, inni z kolei wytykają Forsterowi egzotyczne fantazjowanie w sposobie przedstawiania Hindusów. 

                   Krytyka często pomija aspekt społeczny w analizie książki Edwarda Morgana Forstera, gdzie przyjaźń zostanie zarzucona ze względu na warunki polityczne. W „Drodze do Indii” nie może ona zaistnieć w sferze publicznej. U Forstera przymiotem warunkującym przyjaźń jest intelektualna uczciwość. Przyjął on ten ideał od George’a Edwarda Moore’a, filozofa, którego postać została przywołana w „Drodze do Indii” zupełnie otwarcie- w nazwisku bohaterki, pani Moore a także poprzez zawoalowane odniesienia do jego filozofii. Książka stanowi skomplikowany zapis stosunków międzyludzkich kształtujących się w brytyjskich Indiach, stosunków uwarunkowanych poprzez podziały społeczne, rasowe, kastowe i religijne. Akcenty w powieści rozłożono w taki sposób, że trudno jednoznacznie stwierdzić, które postaci są powieściowym katalizatorem Forsterowskiej filozofii relacji. Czy jest to doktor Aziz, który przeżywa fascynacje nowym przyjacielem Cyrylem Fieldingiem, doświadcza traumatycznych przeżyć wskutek niesłusznego oskarżenia- areszt, sąd, triumfalne uwolnienie- i w końcu wyjeżdża rozczarowany (niesłusznie) Fieldingiem, do królestwa Mau? Czy bohaterem jest Fielding, brytyjski nauczyciel college’u, który zaprzyjaźnia się z Azizem, a gdy ten zostaje oskarżony i aresztowany, jednoznacznie opowiada się po jego stronie, znosząc ostracyzm ze strony społeczności brytyjskiej- i który po procesie udziela schronienia Adeli, mimo iż to od niej wyszło mylne oskarżenie mobilizujące klub brytyjski przeciw Hindusom? Postawę Fieldinga wyjaśnia pozornie szokujące dla wielu Brytyjczyków zwierzenie, które Forster zawarł w 1938 roku w eseju, „W co wierzę”. Forster wyznaje tam: „Gdybym miał wybierać między zdradą swojego kraju a zdrada przyjaciela, to mam nadzieję, że miałbym odwagę zdradzić swój kraj”. Przypadek powieściowego Fieldinga uwalnia to wyznanie z odium niewierności: istotnie lepiej zdradzić kraj niż przyjaciela-jeśli ten został niesłusznie oskarżony. Czy wreszcie bohaterką jest Adela Quested, Brytyjka, która przyjeżdża do Indii w towarzystwie matki swojego narzeczonego pani Moor, by „poznać” ten kraj i przekonać się jednocześnie, czy faktycznie (nie) chce wyjść za mąż za Ronny’ego? Adela przyjmuje zaproszenie Aziza na piknik w pobliżu Grot Marabarskich, ulega halucynacji w dusznej pieczarze lub może jest faktycznie napastowana przez przewodnika, który później znika, a wina spada na nieświadomego Aziza. Ostatecznie jednak nie jest ważne, co wydarzyło się w grocie, lecz co nastąpiło później: Adela przyznaje w końcu, że Aziz jest niewinny i uznaje swój błąd. Czy wreszcie postacią centralna jest pani Moore, która po incydencie w grotach popada w apatię podszytą niechęcią do Adeli i Ronny’ego z powodu oskarżenia Aziza, którego zdążyła już zaakceptować, jako swojego przyjaciela? To właśnie jej postać przywołuje filozofa podziwianego przez Forstera i grupę artystów z Bloomsbury.

                    Droga do Indii jest zarazem dla bohaterów powieści podróżą w głąb, ku poznaniu samych siebie, bowiem nieistotne z pozoru wydarzenie zmienia ich losy na zawsze... Tytuł może mylący - nie jest to literatura dla turystów. Pokazuje Indie pod panowaniem brytyjskim, które ani nie są piękne ani tajemnicze.