15 kwietnia 2018

Mamidło


„Mamidło”


David Albahari



Autor/ (ur. 15 marca 1948 w Peci) - serbski pisarz żydowskiego pochodzenia. Ukończył studia na Uniwersytecie Belgradzkim. W 1982 otrzymał nagrodę Ivo Andricia za książkę Opis smrti (Opis śmierci). W 2012 roku przyznano mu Nagrodę Vilenica.

Tłumaczenie/ Dorota Jovanka Ćrlić

Tematyka/ David Albahari, czerpiąc z osobistych doświadczeń emigracyjnych, pokazuje różne aspekty wygnania, samotności i pustki po stracie bliskich. W powieści „uderza” nie tylko w niesprawiedliwość każdej wojny i nieuchronność losu, ale przede wszystkim w drzemiącą w człowieku siłę życia, naturalną potrzebę regeneracji. Dyskretne eksperymenty stylistyczne, przejmujący strumień świadomości i brak dystansu między bohaterem a czytelnikiem sprawiają, że ta skromna opowieść rodzinna pozwala zrozumieć świat trochę lepiej.

Główny motyw/ Serbski emigrant pochodzenia żydowskiego mieszkający w Kanadzie, pisarz, słucha taśm, na których nagrał przed laty głos matki. Kiedy zmarła, a on szykował się do wyjazdu z pogrążonej w chaosie Jugosławii, w ostatniej chwili upchnął taśmy do walizki. Teraz - w spokojnej nowej ojczyźnie - wracają do niego tamte chwile, dźwięki, sytuacje. Spotkanie z językiem ojczystym staje się bodźcem do rozważań o własnej tożsamości, o mocy sprawczej słów, których codziennie używamy. Czy zdoła przekształcić w materiał literacki bolesne wspomnienia matki, zwłaszcza te związane z tragiczną historią Bałkanów? Czy będzie potrafił opisać losy tej niezwykłej kobiety?
  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Patrzysz na historię, mówili, niby jakiś romantyk, a na los jak na pastoralny obrazek, na którym gdzieś z boku czyhają złe duchy”.
„(…) trzy słowa, które nie mówią nic, mogą opowiedzieć całe życie”.
„Każda wiara jest dobra, mówiła, ale ten, kto nie umie milczeć, nie może mieć nadziei, że w słowach znajdzie pocieszenie”.
„Tym co przeraża nie jest cisza, ale to, co po niej następuje: nieuchronność wyboru, niemożność zmiany, niepokonany czas, porządek rzeczy we wszechświecie”.
„Cisza, jak zresztą wszystko w naszej pamięci, trwa dużo krócej”.
„Europejczycy tak bardzo wierzą w moc zwątpienia, uważał, że najszczęśliwsi są wtedy, gdy nie muszą podejmować decyzji”.
„Nie ma niczego na tym świecie, co w równej mierze właściwe jest wszystkim ludziom, może z wyjątkiem funkcji biologicznych”.
„Życie nie jest ciągłą zmianą, twierdziła, życie to powtarzanie”.
„Pisarz to styl, powiedział, i jeśli ktoś nie ma swojego stylu, grzebie tylko w zimnym popiele”.
„(...) głos to onomatopeja słów, prawdziwej mowy się nie słyszy, ona wydobywa się z wnętrza”.
„Tam, gdzie raz cię nie pokochają, nigdy nie będą cię kochać, a przedtem pewnie też cię nie kochali”.
„(...) każdy ma prawo do swojej miłości”.
„(...) najmniej wiemy o tych, którzy są nam najbliżsi (...)”.
„Jeśli opisujesz pustynię, nie wspominaj o blasku rybich łusek”.
„(...) nikt nie może być tym, kim jest, a co dopiero kimś innym”.
„(...) przecież największa wolność to ta, gdy do nikogo się nie należy(...)”.
„(...) była snem, który trwał w cudzym śnie”.
„Kiedy ludzie przestają być dziećmi, przestają też widzieć to, co byli w stanie zobaczyć jako dzieci (...)”.
„Tam gdzie każdy głos ma dwojaki odzew, nie może być prawdy”.
„Cała przeszłość utkana jest z drobnych posunięć, których sens zupełnie nam umyka”.
„Jeden z filozofów zwrócił kiedyś uwagę, iż najbardziej może zwieść człowieka na manowce wiara, że doskonale panuje nad językiem, tymczasem to język kieruje nami”.
„Tego, o kim ja marzę, nic dobrego nie czeka”.
„(...) najlepszy jest sen, który się nigdy nie przyśni”.
„(...) w wojsku należy być żołnierzem, w piekarni piekarzem, a na plaży pływakiem, a w obejściu ogrodnikiem”.
„Większość nie wie nawet, ile jest kontynentów i gdzie się znajdują, ponieważ pełnia wiedzy jest czymś, tak uważał, co paradoksalnie nie pasuje do czasów, w których żyjemy, bo te podkreślają wyższość regionalizmów”.
„(...) duch encyklopedyczny należy do przeszłości”.
„Wy Europejczycy, zawsze myślicie, że życie jest czymś więcej niż to, co widać, powiedziałby, że za każdym lustrem istnieje paralelny świat. Nie, odparłbym na to, my wierzymy tylko, że nie każda powierzchnia jest przezroczysta i że czasem trzeba za nią zajrzeć, by widzieć, co kryje się w głębi”.
„(...) teraz jestem przekonany, że stracili wiarę w słowa. Może dlatego, że sam w nie już nie wierzę, z powodu łatwości, z jaką przenosimy kopię siebie na innych, jakby cały świat istniał tylko w nas, we mnie”.
„Najpierw myślałam, że tylko ludzie się zmieniają, potem zauważyłam, że zmienia się cały świat i że już nigdy nie będzie taki sam, chociaż nigdy się z tym nie pogodziłam”.
„(...) troska o zwierzęta jest czasem ważniejsza niż troska o ludzi”.
„Ziarno zła, kiedy raz zostanie posiane, zostaje, jak każdy chwast, na zawsze w tym samym miejscu, póki znów nie zaistnieją idealne warunki do wykiełkowania”.
„Nie mogę ja być winien temu, że historia jest banalna, stwierdziłem, i składa się z podobnych epizodów, a wszystkie one, jeśli wykluczymy krew, pot i łzy, nie mogą zadowolić żadnego współczesnego widza, zwłaszcza tego, podkreślam, dla którego krew stała się realna dopiero wtedy, gdy odkryto, że przenosi aids, i któremu pot kojarzy się z siłownią, a łzy z operami mydlanymi w telewizji”.
„(...) większość ludzi nie jest wstanie podążać za własnymi myślami, więc co dopiero mówić o cudzych”.
„(...) nigdzie w naturze nie istnieje linia prosta i w najlepszym razie wszystko odbywa się po spirali”.
„Nie ma nic gorszego niż wyobrażać sobie życie jako ciąg możliwości, zamiast przyjmować je takim, jakie jest”.
„Każdy człowiek żyje w twierdzy otoczonej fosą i nikt nie lubi tych, którzy próbują nad tą fosą zbudować most”.
„Nie możesz być szczęśliwy, widząc, jak światło gaśnie w ciemnościach”.
„No właśnie, kto obcuje z historią, nie obcuje z życiem, jest martwy, nawet gdy żyje. Z życia czerpie się wielką chochlą albo siorbie się z małej, jednak nie można siedzieć i tylko w nie patrzeć”.
„Najlepsze, czego człowiek może nauczyć się w życiu, to że są momenty, w których nie należy zadawać pytań”.
„Pisarz jest jak filtr w urządzeniu do parzenia kawy, (...) i musi właśnie tak jak filtr, zatrzymać niepotrzebny osad, a przepuścić tylko sok, płyn, ciecz, która jest sednem wszystkiego”.
„(...) różnica między postępowym a zacofanym pojmowaniem świata kryje się właśnie w rozumieniu fusów i że zacofane narody także fusy wlewają do filiżanki z kawą”.
„Kiedy kogoś zabraknie, nie ma takich słów, które mogą go przywołać”.
„Północ to północ, południe to południe, i ten, kto tęskni za północą, nie może stać się miłośnikiem południa”.
„(...) wszystko jest zapisane w ludzkich oczach i nigdy nie należy wierzyć człowiekowi, który unika czyjegoś wzroku”.
„Jeśli wierzyć prastarym księgom, Bóg stworzył dzień, ale stworzył też noc i nigdy nie powiedział, że jedno jest lepsze od drugiego”.
„Zawsze łatwiej jest stworzyć nowe kłamstwo niż przyjąć nową prawdę”.
„(...)proste, codzienne sprawy najlepiej opisują wzloty i upadki ducha”.
„jednego prostota uspokaja a drugiego niepokoi, w tym cała prawda”.
„(...) życie nie jest po to, by zamiast ciebie przeżywał je ktoś inny”.
„(...) kiedy my łuskamy fasolę na podwórzu, w jakimś lesie gaśnie życie”.
„Nie wierzyła też tym, którzy głoszą proroctwa, tylko tym, którzy działają”.
„Kiedyś wyobrażałem sobie, iż dobrodziejstwo śmierci rodziców można odkryć w fakcie, że człowiek wreszcie przestaje być czyimś synem i przynajmniej przez jakiś czas porusza się tak, jakby świat należał tylko do niego (...)”.
„Tylko w jeden sposób można czekać, mówiła moja matka, a mianowicie nie czekając”.
„Za nic w świecie nie składaj wszystkiego w ręce jednego człowieka, mówiła, zawsze zachowaj jakąś cząstkę dla siebie’.
„Kiedy postawisz kreskę, wówczas możesz zrobić tylko dwie rzeczy, zsumować albo odjąć, nie ma już żadnego dopisywania”.
„(...) życie może i jest kukułczym jajem, ale gniazdo musi zawsze być to samo”.

   

                       „Jeśli rozumiesz, co dzieje się w twojej rodzinie, pojmiesz też, co się dzieje w świecie”.  David Albahari tak samo, jak bezimienny narrator jest pisarzem, Serbem żydowskiego pochodzenia, który uciekł z bałkańskiego piekła do Kanady. I w takim wypadku przytoczony na początku cytat z powieści ma niebagatelne znaczenie. "Mamidło" jest, bowiem - wbrew tytułowi - próbą zmierzenia się z samym sobą, czymś, na co autor nie miał wcześniej siły. Historia złożona z wielu spisanych z taśmy fragmentów rozmów z matką, opowiada nie tyle o niej, co o synu, jego korzeniach, tożsamości i w końcu zmaganiach z pisaniem. Matka i ojciec spotkali się tuż po zakończeniu II wojny światowej. Oboje stracili w niej małżonków, dzieci i wszystko inne, co było dla nich ważne. Gdy ich syn, narrator powieści był już dorosłym mężczyzną, wybuchła kolejna wojna, ta jugosłowiańska, domowa. David Albahari nie użala się nad losem swoim, własnej rodziny, narodu. A ma przecież powód - jako Żyd i Serb nigdzie nie jest swój. Był obcy w Europie, Jugosławii, jest obcy w Kandzie. Jego opowieści towarzyszą rozmowy z kanadyjskim pisarzem o imieniu Donald. Ich światopoglądy się mijają, słowa narratora trafiają na mentalną skałę nie do przebicia. Ale właśnie dzięki temu David Albahari staje się pisarzem. Zanim to nastąpi musi jednak wziąć na swoje barki bolesne doświadczenia matki, pogodzić się z tym, że jej historia jest opowieścią o nim samym.

                       Bohater książki „Mamidło” podczas rozmowy ze swoim przyjacielem Kanadyjczykiem Donaldem opowiedział mu o taśmach ze zwierzeniami matki i stwierdził, że można z tego zrobić książkę. Zmuszając matkę do mówienia, chciał ją mieć tylko dla siebie, przekuć jej poczucie straty w swoje poczucie zysku. „Nazbyt wierzysz słowom” – powiedział Donald przy jakiejś okazji- a to zawsze stanowi obciążenie dla tego, kto pisze, nawet, jeśli nie jest pisarzem”. Dla jego matki historia była faktem, obuchem, który z nieubłaganą precyzją spadł na nią, na przekór bólowi i na przekór sile uderzenia. Zagrzeb, kiedy wkroczyły wojska niemieckie podczas II wojny światowej nie był już tym samym miastem, jej życie się zawaliło, tak jak jego legło w gruzach, gdy pięćdziesiąt lat później zaczęła się nowa wojna i Belgrad stał się zupełnie innym miastem, przez które, maszerowało jakieś inne, niepewne wojsko. Przyjaciele podczas rozmowy doszli do przekonania, że pisanie o historii przeraża nas swoim wszechogarniającym zasięgiem i mami całokształtem swoich możliwości, które mogą stać się faktami.

                         Pierwszy mąż matki pochodził z ortodoksyjnej rodziny aszkenazyjskiej, prawdopodobnie lewicowiec, choć ona nigdy tego nie potwierdziła, może wręcz komunista, zawarł z matką ślub cywilny, co wówczas, jak ktoś mu kiedyś powiedział, można było uczynić tylko w dwóch miejscach w całej Jugosławii. Jego rodzice, którzy jak wszyscy prawdziwi Żydzi mieli osobne naczynia na szabat i święta, nie mogli tego zaakceptować. Odmawiali widzenia z wnukami tak długo, póki ich matka nie zanurzyła się w rytualnym basenie i nie pokazała teściom dokumentu poświadczającego pieczęcią belgradzkiego rabina, że wreszcie nie nazywa się Mara czy też Marija, tylko Mirjam. Działa grzmiały już na dobre, Hitler połykał kolejne kawałeczki Europy, a matka stała się żydówką, żeby, jak kiedyś powiedziała, wyprowadzić wszystko na prostą. W czasie wojny znów stała się Serbką. W czasie wojny życie to dokument. Jesteś tym, co zapisano w papierach, a we wszystkich jej papierach wciąż napisane było, że jest Serbką. Zgłosiła siebie i dzieci na listę serbskich uchodźców. Nikt niczego nie oczekiwał od życia, wystarczało im samo życie. Jeśli można porównywać straty, to rodzina jego ojca poniosła identyczne jak rodzina matki. Pierwsza żona ojca i ich dzieci zostali zabici w obozie w Niśu, pierwszego męża matki rozstrzelano, ich dzieci zaś zginęły w katastrofie kolejowej. To, co różniło jego matkę od ojca było to, że ojciec wciąż oglądał się za siebie, podczas gdy matka parła do przodu. „Ból jest po to, by bolał-mawiała- w tej kwestii nic nie można zrobić”.
                     
                Kiedy wyzwolono Belgrad, wojna się jednak dla nich nie skończyła. Historia była sumą faktów, uczucia nie miały z nią żadnego związku, i każdy musiał stanąć przeciw nim: przeciw historii, przeciw faktom i przeciw uczuciom. Nie istnieje spojrzenie wszechogarniające, zalecany wgląd we wszystko, gotowe pouczenia, które może objawić człowiekowi, jaki jest świat; każdy go musi odkryć dla siebie i sposób wniknięcia w istotę rzeczy, i pouczenie. To nie były jej słowa; to tylko próba jej syna zdefiniowania jej osobowości. Naturalnie, próba jałowa. Kiedy zmarł jego ojciec, zrozumiał, „że najmniej wiemy o tych, którzy są nam najbliżsi”, dlatego też starał się namówić matkę do opowieści o jej życiu, chociaż gdy dwanaście lat później ona umarła, musiał przyznać się przez samym sobą, że nie zmieniło się nic, przynajmniej, jeśli chodzi o wiedzę o najbliższych. Polityka sprowadzała się dla niej do słów: „Zamienił stryjek siekierkę na kijek”; na określenie systemu, w którym żyli, używała formuły: „Chcą być sędzią i katem w jednej osobie”; a ona sama, jak mówiła była „pionierem Franciszka Józefa”. Nigdy do końca nie zrozumiał tego ostatniego powiedzenia, jednak z rozlicznych interpretacji najczęściej był skłonny przyjąć tę, iż osoba, która znalazła szczęście w cesarstwie, a jego matka urodziła się właśnie w Austro- Węgrzech, nie może się odnaleźć w żadnym innym tworze państwowym. Jeśli była w tym jakaś prawda, to matka stale była na równi pochyłej; od cesarstwa, przez przedwojenną monarchie jugosłowiańską, potem rzekomą demokrację zaraz po wojnie, do jednopartyjnego komunizmu.

                     Matka urodziła się w przeddzień rozpadu monarchii i w przededniu narodzin nowego państwa, i może właśnie, dlatego przez całe swoje życie nie dowiedziała się, gdzie naprawdę należy, co jest najtrudniejszą forma przynależności. Kiedy jej nowy kraj Jugosławia, rozpadł się w czasie drugiej wojny światowej, jako człowiek „bezdomny”, nie należąc do nikogo, mogła pomyśleć, choćby przez moment, choćby tylko w swojej świadomości, że wreszcie jest wolna, „bo przecież największa wolność to ta, gdy do nikogo się nie należy”, tak jak pięć lat później, gdy kraj już odbudowano, mogła pomyśleć, że moc historii jest mniejsza niż kiedykolwiek, co czterdzieści pięć lat później okaże się największym złudzeniem i historia z drobiazgową precyzją dokończy dzieło rozpoczęte pół wieku wcześniej. Kiedy Jugosławia rozpadła się po raz drugi, jego matka mogła umrzeć szczęśliwa, wolna od jakiegokolwiek zaczepienia. Nigdzie niczego nie było: „była snem, który trwał w cudzym śnie”. Nigdy nic nie miała, niczego nie dostawała, zawsze wszystko jej odbierano, zawsze dawała i traciła, i jeśli było coś, o czym mogła pomyśleć pod koniec życia, to tylko o nieegoistycznej miłości dwóch mężczyzn, w istocie- o dwóch miłościach, osobnych, a jednocześnie ze sobą spojonych, pierwsza przelewała się w drugą, a druga w pierwszą, i to było wszystko, o czym czasem mogła pomyśleć.

                    Dalszy ciąg opowieści o matce znajduje się na drugiej taśmie. Cała przeszłość utkana jest z drobnych posunięć, których sens zupełnie nam umyka. W ogóle często wydaje nam się, że czujemy, jakbyśmy istnieli jednocześnie w wielu miejscach, w różnych czasach, i nieustannie powtarzamy te zdarzenia. Ktoś, kto umie pisać, mógłby z tego zrobić dobre opowiadanie. Jeden z filozofów zwrócił kiedyś uwagę, iż najbardziej może zwieść człowieka na manowce wiara, że doskonale panuje nad językiem, tymczasem to język kieruje nami; coś w tym rodzaju. Bohater odczuł to na własnej skórze w ciągu minionych dwóch lat w Kanadzie, z pewnością lepiej niż cokolwiek innego, zresztą niczego nie znał tak dobrze, niczego nie zobaczył tak jasno, jak tej mocy języka. Czuł, jak ten inny język go zagarnia, nagina do swoich wymagań, jak sam staje się inną osobą. Wtedy, gdy usłyszał głos matki, wycofał się, nie dlatego że jej głos dochodził z taśmy, jak to się mówi, zza grobu, ale dlatego że poczuł, i to był rzeczywisty ból, jak jego własny język odcina go od nowego gospodarza i nad wyraz szybko cofa go do pierwotnej formy.

                 Bohater często żałuje, że nie zadał swojej matce więcej pytań, że pozwalał na to, by sama znajdowała nici łączące poszczególne fragmenty życia, ale bał się, że gdzieś popełnił błąd, i popełnił go, nie rozpoznał, bowiem jej potrzeby zrozumienia, mówiąc dokładniej, dodatkowego zrozumienia, którego, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała, łaknęła po śmierci ojca. Bo też, kiedy ojciec umarł, w niej także coś się zatrzymało; Jakby już nie była w stanie znosić ataków losu i liczby grobów, które odwiedzała. Dopiero po śmierci matki zrozumiał, jacy byli jego rodzice krusi, ile bólu im sprawiało każde jego oddalenie się, nie otwierając rany, tylko pustkę, której nie mogły wypełnić żadne słowa. Może zawsze tak jest, gdy opuszcza się rodziców, może mniejsza nawet zdrada pozostawia po sobie takie samo wrażenie, ale to nie osłabia naszego poczucia winy.

                  W rozmowie z Donaldem bohater uzmysławia sobie, że Europejczycy zawsze myślą, że życie jest czymś więcej niż tym, co widać, że za każdym lustrem istnieje paralelny świat. Europejczycy wierzą, że każda powierzchnia jest przezroczysta i że czasem trzeba za nią zajrzeć, by widzieć, co kryje się w głębi, i to jest sedno sprawy. Amerykanin zawsze jest w pojedynkę, zawsze sam, a Europejczyk, zwłaszcza, jeśli pochodzi z Europy Wschodniej, zawsze stanowi tylko cząstkę masy. Dla tych dwóch tak różnych nacji historia też jest czymś innym. Dla Amerykanina to historia kieruje naszym życiem jak dyrygent orkiestrą symfoniczną: wszystko widzi, jako całość, jest doskonale świadomy, skąd bierze się każdy poszczególny dźwięk. Europejczykowi historia przypomina lalkarza, który ukryty przed spojrzeniami pociąga za sznurki nad małą sceną i kolorowymi kulisami. Tyle trudu musiał włożyć, by wytłumaczyć Donaldowi, kto był w Jugosławii, za kim, a kto, przeciw komu podczas drugiej wojny światowej, a następnie podczas wojny domowej, która wciąż jeszcze trwała, tyle trudu tylko po to, by zapamiętać nazwy różnych walczących ze sobą grup, że myśl odnosząca się do umierania w ogóle, niezdefiniowanego przez historię ani ideologię, przyniosła mu ulgę. Jak można wytłumaczyć te wszelkie etniczne konflikty człowiekowi żyjącemu w świecie, gdzie wszyscy jedzą ryż nie tylko Chińczycy, w świecie gdzie czysto narodowa kuchnia należy do przeszłości, w każdym jadłospisie można znaleźć i sos sojowy, i baklawę, i humus, i pizzę, i kiełbaski z kiszoną kapustą, nieważne czy jesteś na wschodzie, czy na zachodzie, północy czy południu. W tym rzecz:, kto mówi, że strony świata nie są już ważne, dla tego i świat nie jest już ważny, podobnie jak dla tego, kto twierdzi, że wszyscy są tacy sami, nie istnieją pojedynczy ludzie, tylko wzburzone morze bezosobowych jednostek, jakby ludzie byli rybami albo pomidorami. „Północ to północ, południe to południe, i ten, kto tęskni za północą, nie może stać się miłośnikiem południa” – kwituje bohater.

                     Nie ma nic gorszego niż wyobrazić sobie życie, jako ciąg możliwości, zamiast przyjmować je takim, jakie jest. Bezimienny bohater książki „Mamidło” po przesłuchaniu wszystkich taśm z nagraniami ma pewność, że to jest właśnie to, czego matka próbowała go nauczyć przez całe życie i czego w istocie nigdy się nie nauczył, ale nie może jej za to winić, bo też, jako nauczycielka była niemal w jego oczach idealna, czyli nauczała, nie zdradzając absolutnie niczym, że uczy, i nigdy jej nie było, kiedy miała być nieobecna, i jeśli nawet myśli sobie teraz, skulony przy magnetofonie, że jego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby wcześniej dowiedział się o pewnej radzie wróżki Cyganki, to i tak nic nie zmieni, jeśli będzie się „czepiał” tonacji głosu matki usłyszanego z taśmy. Być może zdołał tylko powiedzieć samemu sobie, że jest szalony, bo rozmawia z magnetofonem. Ktoś na półce nad kominkiem trzyma urnę z prochami przedwcześnie zmarłego dziecka bądź też ukochanego męża, a on ma na stole magnetofon z nagranym głosem, który dociera z „tamtego” świata. Głos, popiół, co za różnica?

                      Czy opowieść jest w ogóle możliwa, mając przy tym na myśli skrajne skostnienie struktur czasowych, w których żyjemy? Przecież sztuka -w tym pisarstwo-, jako najwyższa forma działalności ludzkiej istnieje po to właśnie, by te struktury przezwyciężać, czego w żadnym razie książka Davida Albahari nie poddaje w wątpliwość. O każdej istocie ludzkiej można napisać książkę i że wszystkie byłyby równie wartościowe, i to jest ta mądrość, którą bohater otrzymał w spadku po matce, że pełnię się osiąga, po prostu przeżywając życie, nie przesiewając go stale przez sito niczym robaczywą mąkę. Kiedy taśma magnetofonu przewija się z wolna, bohater wyobraża sobie, że unosi się nad nią niby jakiś wyższy intelekt, niby jakaś nadprzyrodzona istota nad marnym stworzeniem ziemskim, na które nawet trzask spółgłosek w jego ustach działa niby gwiezdne fajerwerki. Przypuszczalnie chciał w ten sposób wyrazić triumf nad życiem, którego pełnia, jak wtedy uważał, składa się z pustki, z nieobecności, z nieustannych starań, by elementy rozłączone trzymać razem, podczas gdy jego życie będzie odzwierciedleniem pełni, nagromadzeniem obecności, wytrwałym wspinaniem się, czystym duchem. W istocie jednak tamtej nocy pojął coś innego: był to wgląd w łatwość, z jaką możemy przekroczyć w sobie każdą granicę, miłość zmienić w nienawiść, spokojną akceptację w gwałtowny gniew. A to, co czuł, nie był to triumf, tylko strach, strach, że życie nie jest niczym innym, jak źdźbłem rzuconym w wir historii, i że cokolwiek byśmy uczynili, nie możemy uczynić nic, by to zmienić. Krótko mówiąc, wciąż jeszcze wierzymy w daną pojedynczemu człowiekowi wolność budowania swojego świata, a to, co opowiadają nam rodzice, dziadkowie, przodkowie, potwierdza, że jednostka żyje w świecie, w którym bez względu na system polityczny jakikolwiek aspekt wolności jest praktycznie nieuchwytny, w którym, jak w tragedii greckiej, jednostka służy bogom i siłom wyższym dla ich rozrywki bądź też, co jest pewnie najprecyzyjniejszym określeniem, dla zabicia czasu. 

                                               

08 kwietnia 2018

Rybacy


„Rybacy

Chigozie Obioma




Autor/ urodził się w 1986 roku w Akure w Nigerii. Mieszkał na Cyprze, w Turcji, a obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykłada na wydziale literatury i pisania kreatywnego na Uniwersytecie Stanu Nebraska w Lincoln. „Rybacy” to jego pierwsza powieść.

Tłumaczenie/ Sebastian Musielak

Tematyka/ W losach bohaterów książki „Rybacy” czytelnik dostrzeże Afrykę we wszystkich jej sprzecznościach – ekonomicznych, społecznych, religijnych. Opowiedziana z punktu widzenia najmłodszego z braci, budząca trwogę historia nie opuszcza miasta Akure, a jednocześnie niesie uniwersalne przesłanie. Każe zadawać pytania o to, do kiedy myślenie magiczne – właściwe nam wszystkim – wzbogaca życie, a od kiedy odbiera nam poczucie odpowiedzialności i sprawia, że stajemy się ślepi. W debiutanckiej książce Obiomy pobrzmiewają echa dawnych mistrzów opowieści, ale wzbogaca je nowy, nieustraszony ton. To przypowieść o dorastaniu i braterstwie, w którym bezinteresowna miłość goi rany.

Główny motyw/ Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin porzucają szkołę i zostają rybakami. Ich ojciec wyjechał do miasta za pracą, a troska o rodzinę spadła na ramiona matki, okryte kwiecistą wrappą. Bracia wyzwalają się spod rodzicielskiej opieki i coraz częściej widuje się ich nad okrytą złą sławą rzeką. Pewnego popołudnia spotykają tam miejscowego szaleńca. Ten zdradza im, że jedno z rodzeństwa wkrótce zanurzy się w krwawym strumieniu i nigdy z niego nie wyjdzie. Od tego dnia Ikenna, najstarszy z braci, zaczyna oddalać się od rodziny, staje się coraz bardziej krnąbrny, tajemniczy, a w końcu okrutny. Spotkanie z szaleńcem przemieni – w tragiczny, ale też zbawczy sposób – życie członków nigeryjskiej rodziny.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Kiedy bogowie chcą kogoś zniszczyć, rzucają na niego szaleństwo”.
„Gromkie >>amen<< zamierało powoli, rozpływając się po ogromnym cmentarzu, którego językiem urzędowym jest cisza”.
„(…) po fakcie wszystko nam się zawsze wydaje oczywiste (…)”.
„Bo jak coś tonie, to nie wypływa od razu na powierzchnię”.
„(…) prośby zdesperowanej kobiety trzeba spełniać, nawet gdy wydają się absurdalne”.
„Rodzice nie powinni grzebać własnych dzieci! Powinno być odwrotnie!”.
„Z czasem się dowiedziałem, że rzeczy, w które człowiek uwierzy, utrwalają się w jego umyśle- a rzeczy trwałe bywają niezniszczalne”.
„(…) wszystko, co się dzieje w świecie rzeczywistym, w świecie duchowym wydarzyło się już dawno”.
„Ktoś powiedział kiedyś, że koniec większości rzeczy jest często podobny do początku, i choć niekiedy podobieństwo okazuje się nikłe, to jednak bezsporne”.
„(…) kto próbuje zobaczyć przyszłość, ten nie zobaczy nic: równie dobrze mógłby zaglądać komuś do ucha”.
„Ktoś powiedział, że matka, której umiera dziecko, sama częściowo umiera”.

  

                    Do wielu sytuacji życiowych podchodzimy już z pewnym nastawieniem umysłowym, – czyli z naszymi oczekiwaniami, ukrytymi teoriami osobowości, efektami spostrzegania społecznego, stereotypami, – co powoduje, że ze strony innych ludzi spodziewamy się określonych zachowań. Istnieje bardzo wiele zjawisk opisujących spostrzeganie społeczne, czy relacje międzyludzkie. Jednym z nich jest samospełniające się proroctwo, które ma szereg konsekwencji – czasami dysfunkcjonalnych i powodujących stygmatyzację… Samospełniające się proroctwo działa tak, że przekonania na temat innej osoby sprawiają, że podejmuje ona działania, które spełniają początkowe oczekiwania. Według Philipa Zimbardo, klasyka psychologii, samospełniające się proroctwo to oczekiwania, które mogą zmieniać nasze zachowanie w taki sposób, że uzyskujemy to, czego oczekiwaliśmy.

                      Powieść młodziutkiego debiutanta, emigranta, który porzucił Afrykę dla USA, to potencjalny bestseller. „Rybaków” nominowano do Bookera w 2015 r. i sprzedano już do kilkunastu krajów. To opowieść o czterech braciach, konflikcie między nimi, tragicznej śmierci. Szalony Abulu przepowiada, że najstarszy z chłopców zginie z ręki któregoś z młodszych braci. Pogrążony w lęku o własne życie Ikenna zaczyna się odsuwać od rodziny, podejrzewając braci o spiskowanie. Jednocześnie jednak to on swoim chłodem i złośliwymi atakami prowokuje ich odwet. Chigozie Obioma snuje powolną opowieść o życiu rodzinnym, o braterstwie, o dorastaniu do zemsty, ale także o opowiadaniu i konstruowaniu świata poprzez historię. W postkolonialnej opowieści zderza się europejski kult indywidualności i nigeryjskie wyobrażenie o życiu we wspólnocie. Relacja między braćmi starszymi i młodszymi, stosunek do rodziców, miejsce młodych w społeczeństwie, obowiązki wobec zmarłych krewnych nie przypominają w żaden sposób zachowań rodzin europejskich. Zarazem jednak Obioma przepisuje na nowo i splata w jedno historię o Kainie i Ablu oraz historię Makbeta. Miłość i braterskie oddanie prowadzą w paradoksalny sposób do tragedii całej rodziny, autor pozostawia otwarte pytanie o determinację naszego losu – czy sami ściągamy na siebie fatum, czy też los musi się spełnić mimo walki, którą z nim podejmujemy? A także o to, kto pada ofiarą owego fatum: ci, którzy giną czy ci, którzy muszą żyć dalej?

                      Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin zostali rybakami w styczniu 1996 roku, kiedy ich ojciec wyjechał z Akure w zachodniej Nigerii, gdzie chłopcy spędzili całe swoje dotychczasowe życie. Ikenna, który miał wówczas prawie piętnaście lat i był dla swoich młodszych braci wyrocznią niemal we wszystkim, wysunął przypuszczenie, że ich ojca gdzieś przenoszą. Odpowiedź przyszła następnego dnia rano, gdy ich ojciec oznajmił, że musi wyjechać do pracy w mieście Yola. Tamten ranek, kiedy ojciec opuszczał dom był ostatnim dniem spędzonym wspólnie przez całą rodzinę, którą do tamtej pory tworzyli. Do tego momentu wszystko miało swój czas i miejsce: codziennie rano ojciec wychodził do pracy, matka miała na targowisku sklepik z warzywami i zajmowała się ich szóstką, która- prawie jak wszystkie dzieci w Akure- chodziła do szkoły. Życie biegło naturalnym rytmem.

                  Omi-Ala była rzeka przeklętą. Mieszkańcy miasta Akure porzucili ją już dawno, tak jak dzieci porzucają matkę. A przecież była to niegdyś czysta rzeka, która dawała pierwszym osadnikom rybę i wodę pitną. Otaczała Akure, meandrując przez miasto niczym wąż, i jak wiele rzek w Afryce, Omi-Ala była niegdyś bogiem- ludzie ja czcili. Wznosili jej świątynie i zabiegali o wstawiennictwo i pomoc. Wszystko to się zmieniło, gdy z Europy przybyli koloniści ze swoją Biblią, która wbiła klin między wyznawców Omi-Ala i swojego boga; od tamtej pory ludzie z Akure, teraz głównie chrześcijanie, zaczęli ją postrzegać, jako miejsce przeklęte. Rzeka stała się źródłem mrocznych opowieści. Pokalane gniazdo.

                Bracia po wyjeździe ojca z domu zignorowali ostrzeżenia matki i zabobony mieszkańców miasta i zaczęli chodzić nad rzekę łowić ryby. Tylko raz złowili rybę nadającą się na sprzedaż. Salomon wyciągnął tę wielgachną rybę, największą, jaką widzieli w Omi-Ali, i potem Ikenna udał się z nią na pobliski targ; po pół godzinie wrócił z piętnastoma naira. To był dla chłopców radosny dzień. Mieli wreszcie własne pieniądze. Od tamtej pory chłopcy łowili jeszcze z większym zapałem. Nie przeszkadzał im smród zarośniętej rzeki, nic nie robili sobie z owadów, które wieczorami unosiły się chmarami nad brzegiem, i z obrzydliwego widoku alg i liści tworzących mapę zarazków i zgnilizny. Jednak pewnego razu ich życie i ich świat zmieniły się podczas jednej z takich wypraw nad rzekę. Bo wtedy właśnie czas zaczął mieć znaczenie- nad rzeką, gdzie stali się rybakami.

               Od samego początku chłopcy wiedzieli, że na mapie marzeń ich ojca w ogóle nie ma łowienia ryb. Zaczęli się martwić dopiero wtedy, kiedy matka zagroziła, że powie wszystko ojcu, czym roznieciła w ich sercach palący lęk przed jego sprawiedliwym gniewem. Była przekonana, że nakłoniły braci do tego złe duchy, które trzeba wypędzić porządną chłostą, choć dobrze wiedziała, że woleliby raczej, żeby słońce spadło na ziemię i spaliło ją razem z synami, jeśli to mogłoby ich uchronić od kary. Kiedy w sobotnie popołudnie ojciec przyjechał do domu i zatrąbił przy bramie wjazdowej, jak to miał w zwyczaju, i wjechał na podwórze, nie powitał go radosny chór głosów jego synów. Ikenna stwierdził, że lepiej będzie, jak zostaną w swoich pokojach, udając, że śpią, bo jeśli wybiegną ojciec od razu wymierzy im kary za naruszenie zakazu chodzenia nad rzekę. Jednak matka wszystko opowiedziała ojcu ze szczegółami. Kara była nieuchronna…
                 
Po karze chłosty wymierzonej przez ojca, bracia postanowi się zemścić na kobiecie, która opowiedziała ich matce o tym, że chodzą nad rzekę na ryby. Chłopcy ukradli kobiecie koguta, Boja z nożem w ręce zaniósł koguta we wcześniej upatrzone miejsce. Ikena przytrzymywał ptaka, nic nie robiąc sobie z jego głośnych protestów. Nie mogli się nadziwić, z jak niezwykłą łatwością ich brat operuje nożem: rzezał pomarszczoną szyję koguta, jak gdyby robił to już nie raz i nie dwa, jak gdyby było mu pisane jeszcze go kiedyś użyć. Kogut podrygiwał i szarpał się, ale trzymali go wszyscy mocno. Z odciętej głowy koguta zaczęły tryskać strugi krwi. Boja przerzucił martwego koguta przez ogrodzenie kobiety, ptak wywinął w powietrzu kilka salt, sikając krwią, kiedy zniknął po drugiej stronie, chłopcy poczuli, że dopełniła się zemsta. Tylko Benjamin czuł, że obecność jakiejś „siły” nim dominuje. Przemknęło mu przez myśl, że to może przybył jakiś anioł stróż, który chciał ich ostrzec, lecz oni go nie „słyszeli”.  Ta ulotna wizja i przeczucie była jednak zbyt daleko, aby mogła być zauważona.

              Pewnego razu zaraz po zakończeniu łowienia ryb, chłopcy zobaczyli nad brzegiem rzeki szaleńca Abulu. Na ziemi u stóp mangowca ujrzeli mężczyznę leżącego na macie z suchych liści; głowę miał wspartą na zerwanej z drzewa, zielonej jeszcze gałęzi. Dookoła niego walały się odpady rozmaitych rozmiarów i barw w różnym stadium rozkładu. Na początku myśleli, że to jakiś trup, jednak to był wariat Abulu, ten zwariowany lokalny „prorok”. Abulu często wałęsał się po ulicach Akure i dobrze znany był całej okolicy. Gdy chłopcy tak na niego patrzyli, wariat uniósł w górę ramiona i trzymał je bez ruchu w majestatycznym geście, który napełnił braci nabożnym lękiem.  Abulu usiadł i znieruchomiał jak przyklejony do ziemi, patrząc wprost przed siebie. Chłopcy nie mogli oderwać oczu od tej niesamowitej postaci. Był cały upaćkany, od stóp do głów. Kiedy skoczył z ziemi jak sprężyna, miazga z rozkładających się owoców i liści przylgnęła mu do pleców i nóg w grubych plackach. Pod podbródkiem miał świeżą bliznę, wargi maił suche i popękane, a rozczochrane włosy sterczały mu jak dredy. Zęby-prawie wszystkie czarne jak węgle- przywodziły na myśl połykaczy ognia z cyrku, którzy- jak wówczas sądzili- palą sobie usta w środku. Wariat leżał przed chłopcami zupełnie nagi, jeśli nie liczyć przewieszonego przez ramię łacha, który sięgał zaledwie do pasa; z gęstej kępy włosów łonowych zwisał bezwładnie jak kawałek sznurka żylasty penis. Nogi aż pękały od nabrzmiałych żylaków. Abulu krzyknął za uciekającymi chłopcami: „Ikenna, będziesz spętany jak ptak w dniu swojej śmierci!”. Ikenna, będziesz niemy. Ikenna, będziesz sparaliżowany (…). Twój język będzie wisiał jak u głodnej bestii i już nie wróci do ust. (…) Ikenna, umrzesz śmiercią koguta!”. Chłopcy uciekli zasłaniając sobie rękoma uszy, aby nie słyszeć „proroctw” tego zwariowanego i chorego człowieka. Abule krzyczał dalej, lecz warkot zbliżającego się samolotu zamienił jego głos w rozpaczliwy jęk, a gdy samolot przelatywał tuż nad nimi- Abulu „połknął” resztę słów wariata jak wąż boa. Ostatnie zdanie, jakie chłopcy usłyszeli brzmiało: „Ikenna, będziesz pływał w rzece czerwonej, lecz nigdy już z niej nie wyjdziesz”.

                 Kilka tygodni od tego spotkania Ikenna przeszedł metamorfozę. Jego życie zmieniało się z dnia na dzień coraz bardziej- odciął się od braci. I choć nie był już dla nich nieosiągalny, to okropne ślady, jakie zaczął pozostawiać po sobie w całym domu, odcisnęły trwałe piętno na ich rodzinnym życiu. Ikenna potargał kalendarz z M.K.O partii politycznej, który był ich największym skarbem. Ten kalendarz ze zdjęciem przyszłego prezydenta Nigerii z chłopcami podczas kampanii wyborczej stanowił nieoceniony symbol: ich tarczą, był świadectwem ich powiązań z historią Nigerii. Matka siedziała i nie mogła się nadziwić, co też się stało z Ikenną. Bardzo się martwiła, bo jeszcze niedawno był to ukochany pionier, który torował braciom drogę przez świat i otwierał przed nimi wszystkie drzwi. Prowadził ich, osłaniał i był dla nich jak światło pochodni w ciemności.

W pierwszych dniach metamorfozy Ikenny wszyscy mieli nadzieję, że ręka, która zacisnęła się na jego sercu, szybko rozluźni uchwyt. Ale dni mijały i Ikenna oddalał się od rodziny coraz bardziej. Mniej więcej tydzień później uderzył Boję po zażartej kłótni. Nieuprzejmie zwracał się do matki, a przecież tak bardzo ją kochał. Z nich wszystkich to właśnie on najbardziej ją przypominał, odziedziczył po niej karnację o barwie tropikalnego mrowiska. W tej części Afryki kobiety przybierają często imię swojego pierwszego dziecka. Dlatego też ich matkę wołano często nie Adaku, ale Mama Ike. Ikenna miał największy udział w czułościach, jakimi ich matka zasypywała swoje dzieci. To w jego łóżeczku wszyscy bracia po kolei spali. Odziedziczyli też po nim koszyczki z lekarstwami i przyborami do pielęgnacji niemowląt.

                 Dłużej takiej atmosfery matka nie mogła tolerować, zebrała chłopców w pokoju i wymusiła na nich, aby opowiedzieli, co się stało z ich bratem Ikenną. Chłopcy zdali relację ze spotkania z „prorokiem” Abulu i o przepowiedni, którą im wykrzyczał nad rzeką.  W tym wymiarze swojego obłąkania- mimo całego zamieszania, jakie wywoływał – Abulu był niegroźny: nie robił nikomu krzywdy- pomyślała matka. W drugim jednak jego szaleństwo było wprost niesamowite i spadało na niego nagle; gdy Abulu grzebał w śmietniku, tańczył do niesłyszanej muzyki albo był zajęty jednym ze swoich powszechnych dziwactw – jakby wysysał go jakiś świat ze snu. Nigdy jednak nie opuszczał mieszkańców miasteczku na dobre, przebywał, więc w obu rzeczywistościach na raz, jedna nogą w tej, a drugą w tamtej, niczym nieproszony mediator między dwoma królestwami. Wieści, które przynosił stamtąd, były adresowane do ludzi z naszego świata. Burzył spokój duchów i dolewał oliwy do ognia, rujnując życie wielu ludziom. Ludzie go nienawidzili, uważali, bowiem, że nosi na końcu języka pełny spis człowieczych nieszczęść. Jego język był jak skorpion. Przepowiednie Abulu wzbudzały lęk przed mrocznym fatum. Z początku nikt nie zwracał uwagi na te „proroctwa”, lecz kilka zapowiedzianych przez wariata wydarzeń ostatecznie pogrzebało przypuszczenie, że w grę wchodzi zwykły zbieg okoliczności. Z czasem jego wizje zaczęto postrzegać, jako nieunikniony wyrok, a jego samego jak- nie przymierzając – „operatora telegrafu Przeznaczenia”.

                   Wszelkie wysiłki matki zmierzające do uzdrowienia jej syna Ikenny spełzły na niczym. Proroctwo Abulu było, bowiem jak rozwścieczona bestia: wpadła w amok i zaczęła demolować jego umysł z szaleńczą furią, zrywając ze ścian obrazy, burząc ściany, opróżniając kredensy i przewracając stały- aż wszystko, co Ikenna zdążył w życiu poznać i sobie przyswoić, rozpadło się w drobny mak. Lęk przed śmiercią przepowiedzianą mu przez Abulu uwięził go w surowej, zamkniętej klatce- to ona stała się na zawsze jego światem i poza nią nie istniało już nic.

                 Czy ten lokalny Homo sacer przepowiadając nastolatkom, że najstarszy z nich padnie ofiarą bratobójstwa uruchomił samospełniającą się przepowiednię? Na skutek serii nieszczęśliwych zdarzeń w każdym z chłopców zachodzi dziwna metamorfoza. Kiełkuje w nich gniew, budzą się demony. Gesty i słowa przestają być zrozumiałe. Wywołują zdziwienie, a czasem i lęk. Irracjonalny strach odczuwany przez młodzieńców staje się zaraźliwy, rozluźnia więzi rodzinne, niszczy zaufanie społeczne – fundament kolektywistycznie nastawionych Afrykanów. Spirala nienawiści i śmierci nakręca się szybko, prowadząc do tragicznego zakończenia.

                  W trumnie ciało Ikenny miało kształt wydłużonej elipsy. Przypominało ptasie jajo, gdyż Ikenna w istocie był bezbronnym wróblem: delikatnym ptaszkiem, który nie potrafił napisać własnego losu- i ktoś go napisał za niego. Jego chi- osobiste bóstwo, które w wierzeniach ludu Igbo każdy człowiek nosi w sobie- było słabe. Należał do kategorii efulefu, nieodpowiedzialnych strażników, którzy dla własnych spraw porzucili opiekę nad chłopcem. To, dlatego Ikenna w swoim krótkim życiu doświadczył tylu niebezpieczeństw i przeżył tak wiele tragedii. Benjamin, podczas pogrzebu brata patrząc na ciało Ikenna przypomniał sobie „Atlas zwierząt”, w którym wyczytał, że większość orłów składa tylko dwa jaja, i młode orlęta, ledwie się wyklują, są często zabijane przez starsze osobniki- zwłaszcza, gdy brakuje pożywienia, ujawnia się, jak to napisano w książce, „syndrom Kaina i Abla”.

                „Rybaków” Chigozie Obioma da się, zatem odczytać, jako Bildungsroman, opowieść o dorastaniu w warunkach kryzysu, tudzież przeniesioną w realia afrykańskie wersję przypowieści o Kainie i Ablu – sagę rodzinną ze zbrodnią, szaleństwem i zemstą w tle. Jednym z historycznych punktów odniesienia do narracji książki są czasy przed uzyskaniem niepodległości. Przybycie Europejczyków stało się początkiem nieszczęść Ibo: „wszystko się zmieniło, gdy z Europy przybyli koloniści ze swoją Biblią, która wbiła klin między wyznawców Omi-Ali [bóstwo rzeki przepływającej przez Akure] i swojego boga; od tamtej pory ludzie z Akure, teraz głównie chrześcijanie, zaczęli ją postrzegać, jako miejsce przeklęte. Pokalane gniazdo”.

Owo „pokalane gniazdo” rodzi zachowania dewiacyjne, czego przykładem jest postać wioskowego wariata Abulu. Przebywa w dwóch rzeczywistościach naraz – „jedną nogą w tej, a drugą w tamtej, niczym nieproszony mediator między dwoma królestwami. Wieści, które przynosił stamtąd, były adresowane do ludzi z naszego świata”. Postać „stracha na wróble”, według autora stanowi personifikację władz kolonialnych, jego ofiary zaś uosabiać mają ludność Nigerii. Zgodnie z tą interpretacją, samospełniająca się przepowiednia oznacza wytyczenie sztucznych granic państwa. Uwierzenie przez dzieciaki w słowa domorosłego profety nie stanowi jednak aktu świadomej konwersji kolonialnej, w większym stopniu dowodzi łatwowierności i naiwności autochtonów. Decyzję o zamordowaniu wariata rozumieć należy, jako dramatyczną próbę wyzwolenia („gdybyśmy tego nie zrobili, nasi bracia nigdy by nam nie wybaczyli i nigdy nie bylibyśmy wolni”), przełamania dyskursu kolonialnego. Poniesienie kary za śmierć szaleńca symbolizuje akceptację konsekwencji, jakie wiążą się z niepodległością, zmierzenie się z własnym losem.

                      Książka Chigozie Obioma „Rybacy”, choć napisana jest łatwym i przyswajalnym językiem jest trudna, bo to jest książka także o tym, że niewiele wiemy o afrykańskiej tradycji, o mitach, polityce, duchach oraz o tym, że przed losem i fatum nie da się uciec, a przepowiednia ma wielką moc.




01 kwietnia 2018

Szukajcie mego oblicza


„Szukajcie mego oblicza”

John Updike




Autor/ (ur. 18 marca 1932 w Reading, zm. 27 stycznia 2009 w Beverly Farms, Massachusetts) – amerykański pisarz i poeta. Odznaczony Narodowym Medalem Sztuki. Tematem jego książek było zazwyczaj życie przedstawicieli amerykańskiej protestanckiej klasy średniej z małego miasteczka. W swoich tekstach często zajmował się seksem, wiarą, śmiercią i ich wzajemnymi powiązaniami.

Tłumaczenie/ Jerzy Kozłowski

Tematyka/ Cała niemal historia podana jest w formie wspomnień osoby, która wywodzi się z artystycznego środowiska, więc zagłębiając się w retrospekcje, mamy wrażenie, że opowiadane zdarzenia są bardzo prawdziwe. Mało tego, opowiadająca o swym barwnym życiu starsza kobieta potrafi być bardzo krytyczna zarówno wobec swojego ówczesnego otoczenia, jak również wobec siebie.

Główny motyw/ Wiosną 2001 roku na odludziu w środkowym Vermoncie spotykają się dwie kobiety. 78-letnia malarka Hope udziela wywiadu młodej dziennikarce z Nowego Jorku Kathryn. Snując opowieść o swoim burzliwym życiu, niespodziewanych zakrętach własnej kariery, podsumowuje triumfalne, wzruszające, a czasem zabawne dzieje powojennej amerykańskiej sztuki. W czasie wywiadu między kobietami zawiązuje się przedziwna więź, która każe im nakładać kolejne maski: matki i córki, pacjentki i terapeutki, ofiary i drapieżcy, idola i wyznawczyni.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „Dziwne, pomyślała Hope, jak przedmioty ciągną za nami z miejsca na miejsce, bardziej lojalnie niż ograniczeni przyjaciele, którzy poprzez swoją śmierć opuszczają nas”.
„Od dłuższego czasu wiodę życie samotnicy, ponieważ boję się licznych dowodów nieobecności Boga, w które obfituje świat”.
„(…) w umyśle dziecka wszystko się dzieje w większej skali”.
„(…) to dzieci zawsze wstydzą się za dorosłych”.
„Teraz, gdy ludzie odcięli się od przodków i Biblii, nadają dzieciom najdziwniejsze imiona (…)”.
„Nigdy nie rozwinęła umiejętności rozpoznawania Żydów, którą posiadają antysemici i sami Żydzi”.
„W kręgach artystycznych przyjmuje się, że jeśli ktoś jest obdarzony odrobiną przebojowości lub charyzmy, to musi być Żydem, podobnie jak każdy, kto jest wygadany i specyficznie wymawia spółgłoski, ale nawet to nie zawsze się sprawdza”.
„(…) świat był linią montażową zrzucającą wszystko na stertę rzeczy straconych i zapomnianych”.
„(…) zakładali, że świat powstał dla ludzkiej przyjemności. Bardzo snobistyczny i barbarzyński pogląd, rzecz jasna, ale stanowił o ich atrakcyjności”.
„Każdy naród ma swoich komercyjnych artystów”.
„Pięknej osoby nie można opisywać szczegół po szczególe, trzeba patrzeć całościowo (…)”.
„(…) życie zakłóca nieświadomy, mineralny spokój materii, dlatego czasem pragniemy śmierci”.
„Stary przesąd mówił, że każdy nieznajomy może okazać się aniołem”.
„Seks powszednieje, majątek topnieje, sława trwa pięć minut”.
„Jeśli chodzi o alkoholików, nie ma nic wspaniałego, niż sposób, w jaki zmuszają świat do przyjęcia na swoje barki ciężaru ich niewłaściwego zachowania”.
„Kobiety mają mniejsze serce niż mężczyźni”.
„Romantyzm nie jest właściwością umysłu, lecz krwi; jest to gorączka, która umożliwia naturze dokonanie swego dzieła”.
„Dziwne, że w tych bezwstydnych czasach naruszenie prywatności daje temu, kto się tego dopuszcza, coraz więcej praw, jak gdyby włamywaczowi wolno było przestawiać meble i głośno szydzić z wystroju okradanego domu”.
„Cóż takiego usiłujemy wydobyć z naszej przeszłości, jakiż to zagubiony skarb zadeptany w pośpiesznym przeżywaniu kolejnych dni- dni, które, gdy już przeminą, nabierają majestatu wiecznego świadectwa (…)”.
„(…) cała sztuka, począwszy od jaskiniowej, jest pewnego rodzaju przedstawieniem. Z drugiej strony to, co powszednie rozumie się przez to określenie, kłóci się z moją definicją sztuki. Życie to przedstawienie; sztuka jest tym, co przeżywa życie”.
„(…) dawniej uważano, że poza boiskiem w pewnym wieku biegać już nie wypada”.
„Świat sztuki żyje pod stołem kapitalizmu, ciesząc się z rzucanych ochłapów. Niewolnicy nie zdają sobie sprawy, że przewrócenie stołu to jedyny sposób, żeby się najeść”.
„Okazuje się, że całe to kochanie, któremu się oddajemy i o którym marzymy, to feromony: jesteśmy bezmyślni jak owady”.
„(…) niektórych mężczyzn pociąga niezgrabność (…)”.
„Pożądanie po prostu ginie we wszystkich innych emocjach, takich jak poczucie winy (…)”.
„Dlaczego tak jest, że kiedy kobiety odchodzą od schematów, zarzuca im się niedbalstwo, tymczasem u mężczyzn uważa się to za przejaw siły?”.
„Niedoskonałości to nasze >>ja<<, które próbuje się wydostać”.
„Pieniądze były czymś, co go zupełnie nie interesowało, poza ich wyglądem- zawsze powtarzał, że amerykańskie pieniądze mają najlepsze wzornictwo”.
„Dla narodu wybranego związek z Bogiem wyklucza ewentualność zerwania i zamienił się w poufność, która rodzi lekceważenie”.
„(…) wystarczy tak skromne złagodzenie napięcia, by zaspokoić coś, co Freud nazywał zasadą przyjemności”.
„Ale czy to nie Freud w swojej teorii psychologii twierdził, że choćby rozmawiało się na dowolne tematy, i tak to, co najważniejsze, zawsze wypłynie?”.
„(…) religia bazuje na solidnej podstawie: naszym strachu i lęku (…)”.
„Sądzi pani, że autorzy rysunków w jaskiniach myśleli o czymś więcej niż kolejnym polowaniu?”.
„Realizowanie twórczych potrzeb, poszukiwanie piękna, to luksus, na jaki większość ludzi nie może sobie pozwolić”.
„Wzrok jest zmysłem najlepiej rozwiniętym u drapieżników, prawda? Słuchamy i wąchamy, żeby się bronić, ale patrzymy, żeby schwytać i zabijać”. 
„Jak się okazuje, tak niewiele rzeczy ma jakiekolwiek znaczenie”.
„Nasi afrykańscy przodkowie wierzyli, że poruszamy się wśród chmar duchów, i okazuje się, że rzeczywiście jesteśmy spowici niewidzialnymi mikroorganizmami”.


                     Książka „Szukajcie mego oblicza” Johna Updike to skrzyżowanie powieści o legendarnych amerykańskich malarzach XX wieku z wykładem o sztuce. Narratorką jest leciwa Hope, córka kwakrów, uczestniczka życia bohemy, malarka, kiedyś żona wielkich artystów - Zacka McCoya, a potem Guya Hollowaya. Udziela wywiadu młodej dziennikarce Kathryn, snując opowieść o życiu i sztuce. Pod fikcyjnymi nazwiskami jej partnerów ukrywają się autentyczne postacie - mistrza action painting Jacksona Pollocka i guru pop-artu Andy'ego Warhola. John Updike z nostalgią powraca do niemal mitycznych już czasów, gdy wielcy artyści wstrząsali Ameryką, a ich płótna były nie mniej ważne niż nuklearne kryzysy, zabójstwa prezydentów etc... Wpisuje w to zarazem psychologiczny portret swojej cichej bohaterki Hope, która po zderzeniu z wielkimi osobowościami stara się podsumować własne życie i twórczość.

                Bohaterka książki Hope Chafetz znała ich niemal wszystkich. Dwaj byli jej mężami, kochankami, a jeszcze inni przyjaciółmi. Ona sama również jest malarką, tyle, że z cienia mężczyzn, z którymi była związana, wyszła dopiero na starość. 80-letnia Hope udziela wywiadu, który jest próbą podsumowania życia, a najważniejszymi punktami odniesienia są dla niej dwa nieudane małżeństwa. Pierwszym mężem Hope był Zack McCoy, gwiazda abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Updike nie usiłuje nawet udawać, że ukrywa pod tym nazwiskiem kogoś innego niż Jackson Pollock. To on wynalazł dripping - co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Pollock być może, jako pierwszy malarz w historii nie używał pędzla. Dripping polega na rozpryskiwaniu farby i nanoszeniu jej na płótno z wykorzystaniem przypadkowych narzędzi w sposób pozornie przypadkowy. To technika znamionująca gwałtowność. McCoy, czyli Pollock, był gwałtowny, agresywny i wiecznie pijany. Zdawać by się mogło, że zajmuje go wyłącznie autodestrukcja, poza sztuką, oczywiście. W sztuce zaś zawsze pragnął przeskoczyć siebie i innych. Pragnął wielkości, jak mówi jego powieściowa żona, co kończy się przedwczesną i tragiczną śmiercią.

                    Dziadek Hope był członkiem starszyzny kwakrów, ale ojciec, zwłaszcza po przeprowadzce do Ardmore, bywał na zgromadzeniach modlitewnych tylko raz lub dwa razy do roku. Rodzina Ouderkirków miała holenderskie korzenie. Jej matka była dość liberalna, niezbyt żarliwa w swej wierze, choć nigdy nie powiedziałaby o sobie, że jest niereligijna. W jej pierwszym mężu w Zacku nie było ani krzty kwakra. Nie miał w sobie zupełnie wewnętrznego spokoju. Jego matka, kiedy odszedł ojciec Zacka, próbowała wciągnąć rodzinę do jednej z tych groteskowych zachodnich sekt, które wdrapują się na wzgórza i czekają, aż Pan zstąpi na Ziemię i ze wszystkim skończy. Była to jedna z tych rzeczy, o których Zack nie lubił mówić. Jedna z wielu rzeczy. Wciąż tlił się w nim gniew. Wtedy też nastał okres buntu przeciwko konserwatywnemu sposobowi życia. Ówcześni nie mieli jeszcze AIDS, ale mieli ciążę i trypra, tak go wtedy nazywano. Do tego dochodził syfilis, jeśli ktoś naprawdę miał pecha. Niektórym dopisywało szczęście innym niestety nie. Hope przeżywała swe życie w naiwny, szczery, płodny sposób, jaki nie był dany innym kobietom, modelkom malarzy; Hope kochała siebie, wychowana w ułudzie miłościwego Boga; sprawy związane z cielesnością wprawiały ją w zdumienie, wyłaniając się z spod kołder i kwarskiego milczenia na ten temat. Z każdym nowym dniem zastanawiała się, jaki cud może ją spotkać. Szczęśliwa, że mogła przebywać wśród tych wszystkich zwariowanych artystów i ich rozmów na temat sztuki jej technik i filozofii. Dowiedziała się na przykład, że kiedy narysuje się na kartce pojedynczą linię, nie wiadomo, jaki jest jej kierunek. Ale jeśli pod nią dorysuje się krótszą linię, ta dłuższa zostaje wprawiona w ruch, a ta druga zmierza w przeciwnym kierunku. Mówi się wtedy, że kartka staje się wtedy wszechświatem w ruchu, że krawędzie kartki też stają się liniami. Sztukę porównywano do filozofii Hegla i Kanta, tezy i antytezy. Jak w muzyce, gdzie dwie nuty łączą się, by tworzyć trzeci dźwięk, ten trzeci element jest duchowy, niematerialny, surrealistyczny. Kiedy tego wszystko słuchała, czuła, że tkwi w tym jakaś magia. To od Zacka nauczyła się malować tak, aby przestrzeń i figura na płótnach stopiły się w totalną psychiczną istotę i uwolniły ją od ograniczeń każdej z nich, stworzyły przy tym narzędzie ograniczone jedynie jej energią i intuicją. Jej poczucie wolności było pełne i na wskroś porywające. Jedyny ruch pędzlem, jedyny ruch wspary umysłem, który pojmuje swoją moc i możliwości, potrafi przywrócić człowiekowi wolność utraconą przez dwadzieścia wieków upokorzeń. Przekonała się, że w procesie malowania szuka się jednego z dwóch doświadczeń. Jedno nazywano „stanem odkrywania i wynajdowania”, drugie -„stanem radości i różnorodności”. Pierwszy wyraża najgłębsze problemy malarza, największe trudności: by odrzucić wszystko, czego się nie czuje i w co się nie wierzy. Drugi występuje wtedy, kiedy artysta chce malować dla czystej przyjemności. Napięcie wywołane obcowaniem z nieznanym, z absolutem, mija. Kiedy malarz potrzebuje radości, znajduje ją w tworzeniu różnych wersji tego, co już odkrył, co wie, że jest jego.
              
                     Czasem Hope widziała, że Zack nabiera powietrze albo porusza ustami, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobywał z gardła żadnego dźwięku, a jego twarz i czoło ściągał poruszający wyraz jakiegoś napięcia. Twarz miał bardziej umięśnioną niż większość ludzi. Czoło łatwo się marszczyło, a mięśnie tworzyły dołeczki przy zmarszczkach obok kącików zadumanych ust i na środku podbródka. Nie był stary, choć starszy od niej o jakieś dziesięć lat. Zack miał ciało jak z dawnych malowideł ściennych, robotnika obsługującego kapitalistyczną maszynerię. Zawsze stronił od ćwiczeń fizycznych, nie było w tym nic narcystycznego. Zadowolenie z własnego ciała naruszyłoby jego poczucie męskości. Sztukę Zacka, dopóki nie stała się czymś wielkim, dławiła samokontrola, ale tak się składa, że jego ciało zawsze miało ten wdzięk, poza jedną rzeczą: nie umiał tańczyć. Po prostu nie potrafił dostosować się do czyichś kroków ani nie pozwalał się dostosować partnerce. To Hope nalegała, żeby się w ogóle pobrali. Co innego było żyć w „grzechu” w mieście, a co innego na prowincji, na Long Island w 1945 roku, jednak Zack tracił we wszystko wiarę, wpadał w coraz gorsze ciągi alkoholowe, czasem znikał na dwie, trzy noce. 

                    W swoich pracach odszedł od sztuki figuratywnej i rozwijał swój własny, unikatowy styl. Niecodzienne podejście do sztuki zaowocowało licznymi dziełami malowanymi m.in. mchem, palcami, patykami czy podziurawioną puszką farby. „Moje malarstwo nie pochodzi ze sztalug. Rzadko bywa, abym przed malowaniem rozciągał płótno. Chętnie przytwierdzam je do muru albo rozpościeram na podłodze” – twierdził Zack (Jackson Pollock). Na pytania, dlaczego jego styl to „chlapanie” farbą pędzlem po płótnach odpowiadał historią ze swojego dzieciństwa; kiedy jako mały chłopiec pojechał z ojcem nad kanion, jego ojciec w pewnej chwili wyciągnął ze spodni penisa i zaczął beztrosko sikać żółtym moczem raz w prawą a raz w lewą stronę. Od tamtego czasu dla Zacka ta krótka chwila spędzona z ojcem, który jak mały chłopczyk sikał w dół w przepaść stała się oznaką męskości- „rytuałem” przejścia z dzieciństwa do dorosłości. Jednak dla wielu psychoanalityków ta chwila wręcz przeciwnie zahamowała jego rozwój psychoseksualny. 

                Swoje dzieła pozbawiał linii prostych i jakichkolwiek wzorów geometrycznych.  Zack (Pollock) dążył do tego, by wedle jego słów „Obrazy żyły swoim własnym życiem” bez ingerencji techniki czy sztuki. „Ja tylko pomagam im się ujawnić”- tłumaczył, opisując swoje dzieła. Na płótnach rozsiane są widoczne znaki i litery, można rzec, fragmenty doświadczeń, wykraczających poza granice postrzegania, doświadczenia niedające się przedstawić, w sposób prosty i równoznaczny. Na wielu obrazach artysty, wyróżnić można charakterystyczne cechy, takie jak: tonacja monochromatyczna lub wielobarwność.

                 Wbrew pozorom, Zack (Pollock) nieustannie analizował swoje własne ruchy i na każdym etapie zamierzonej wcześniej kompozycji, musiał zmagać się z ryzykiem braku równowagi i „nutką” zwątpienia. Często zmieniał style i techniki, inspirując się kolejno dziełami Picassa z końca lat dwudziestych, Miro, twórczością Massona, z której przyswoił malarstwo gestu i Picabia, (od którego zaczerpnął przejrzystość barw). Mitologia i sztuka Indian to również źródło artystycznych inspiracji Pollocka. Świat symboliki życia czy płci, opisywany przez Junga i Freuda to główne motywy, pobudzające artystę do działania. Zack (Jackson Pollock) całe życie zmagał się z alkoholizmem, poddając się nawet terapii psychiatrycznej, mającej wyleczyć go z nałogu. Niestety, w 1956 nie wygrał z „utrapieniem”, ginąc w wypadku samochodowym.

                    Młoda, trzydziestokilkuletnia wdowa wiąże się z Guyem Hollowayem. Ta postać ma wiele z Andy'ego Warhola, choć w tym wypadku nie jest to podobieństwo stuprocentowe. Niektórzy krytycy twierdzili, że Holloway ma również coś z Roya Lichtensteina. Nie jest to jednak aż tak bardzo istotne. Najważniejsze, że jest to guru pop-artu malujący puszki, dolary i "cały ten śmietnik" - jak pisze Updike. Holloway, podobnie jak 15 lat wcześniej McCoy-Pollock, wywiera decydujący wpływ na swoją generację i kolejne artystyczne pokolenia. Potem wypala się i porzuca Hope.

                   Guy wynajmował wielkie mieszkanie na poddaszu zawalone najróżniejszymi śmieciami, które zebrał z ulicy, chociaż dało się zauważyć, że w miejscu, gdzie malował, panował dużo większy porządek niż w szopie Zacka. Jego dzieła na pierwszy rzut oka niełatwo było odróżnić od miejskich odpadów zebranych z chodników i podwórek południowego Manhattanu. Były tam wypchane zwierzęta (lis, orzeł, kogut nadymający pierś przed zapianiem), których pozbył się wypychacz zwierząt lub wdowa po nim, sterta puszek (po piwie, zupach, oleju) zgniecionych w rozpłaszczone kształty przez toczący się bez końca uliczny ruch, połamane parasole porzucone w trakcie ulewy, pasiaste fragmenty roztrzaskanych policyjnych barierek, zabrudzone uliczne znaki, które spadły lub zostały zerwane ze słupków, tekturowe pudła z przestemplowanymi znakami firmowymi i napisami, bezużyteczne sprzęty, stare pisma, wyrzucone zdjęcia, podarte plakaty. Niektóre z tych rzeczy zostały przytwierdzone do zagruntowanych tablic, a następnie schlapane i pomazane w sposób, który wydawał się przypadkowy i niechlujny, a jednak wywołały wrażenie czystości i świeżości: oto ludzki obserwator pokrył chlapnięciem farby odpady używane zazwyczaj za niegodne uwagi, łuski zrzucane przez smoka przemysłowego nadmiaru. Guy Holloway ożywił na nowo koncepcję średniowiecznego warsztatu, sprawił, że sztuka przestała byś spowiedzią, czymś całkowicie indywidualnym, stała się zaś przedmiotem kultury materialnej, czymś, co należy do wszystkich i do każdego. W pewnym sensie sięgnął poza kategorie wartościujące: jeśli jego asystent użył złego koloru albo rozmazał farbę w trakcie wykonywania kopii serigraficznych, Guy rzucał na nie okiem i stwierdzał, że tak może być, artysta nie jest sędzią, nie siedzi w todze i peruce i nie feruje wyroków.

                   Ona sama jest szczęśliwa dopiero w trzecim małżeństwie z biznesmenem Jerrym Chafetzem. I wreszcie realizuje się też, jako artystka. Ale nawet, jako staruszka nie jest pewna wartości swoich prac, tak jak nie jest pewna wartości swojego życia. Nie wie, czy przeżyła je dobrze, czy warto było je poświęcić poszukiwaniu artystycznej doskonałości, i to nawet nie własnej, lecz dwóch mężów. 

                Ta ludzka strona opowieści bohaterki książki Updike'a jest zdecydowanie najciekawsza, bo długie erudycyjne rozważania na temat technik malarskich i różnych trendów w sztuce zwyczajnego czytelnika mogą nużyć. Czy aby Updike, wielki pisarz, autor panoramy Ameryki drugiej połowy XX wieku, czyli cyklu książek o Harrym Angstromie - Króliku, nie powinien był napisać eseju, zamiast udawać, że pisze powieść? Hope mówi o swoich mężach malarzach, że wierzyli, iż "porządek i piękno muszą być stworzone przez człowieka, osiągnięte tytanicznym, świadomym wysiłkiem". To ten wysiłek, na który nie potrafi zdobyć się powieściowy Królik, a także zdaniem Updike'a współcześni artyści postmodernizmu.

                      Hope podczas rozmowy wywiadu z Kaathryn nie potrafi sobie wyobrazić, jak ta młoda kobieta postrzega własną, jedyną egzystencję- jako niepodlegający żadnym rozrachunkom czas teraźniejszy, pozbawione teraz, które narzuca jej obowiązki takie jak ten wywiad, nie przewidując drastycznej, wiecznej porażki. Hope zna wystarczająco grono młodszych ludzi, choćby swoje dzieci i ich dzieci, którzy nigdy nie wpadliby na to, żeby poczuć wdzięczność za swoją egzystencję; z tego, co wie, wszechświat jest dla nich pewnego rodzaju błahym żartem, kosmicznym „kichnięciem” szybko rozpływającym się w pierwotną nicość.

                  Ta powieść powstała, żeby pokazać prawdziwych tytanów ducha, którzy niegdyś uprawiali sztukę. I za wszelką cenę próbowali "dogonić rzeczywistość", wierząc, że ta pogoń ma sens. Dogonić rzeczywistość to określenie czeskiego entuzjasty dokonań Pollocka, malarza Vladimira Boudnika, który stał się bohaterem „Czułego barbarzyńcy" Bohumila Hrabala. Ranga Boudnika i Pollocka jest nieporównywalna, a mimo to do historii literatury wszedł nieznany czeski malarz, a nie amerykański geniusz. Książka Johna Updike'a jest bardzo trudną w tym sensie, że trzeba, choć trochę znać się na sztuce i jej twórcach. Należy zaznaczyć, że nie jest to biografia malarzy, ale fikcja literacka oparta na ich niezwykłym życiu.