10 czerwca 2018

Nigdzie w Afryce


„Nigdzie w Afryce” 

Stefanie Zweig




Autorka/ (1932–2014) – niemiecka pisarka pochodzenia żydowskiego urodzona w Głubczycach. W 1938 roku w obawie przed nazistowskimi represjami wobec Żydów wraz z rodzicami opuściła Wrocław i wyjechała do Afryki. Dzieciństwo spędziła na kenijskiej farmie. Uczęszczała do angielskiej szkoły z internatem. Swoje dzieciństwo w Niemczech Zweig opisała później w książce Irgendwo in Deutschland „Gdzieś w Niemczech”. Jej pierwszą powieścią, której fabuła rozgrywa się w Afryce, była książka Ein Mund voll Erde, która opisuje dziewczęcą miłość do chłopca z plemienia Kikuju. Książka „Nigdzie w Afryce” została zekranizowana, a film pod tym samym tytułem otrzymał w 2003 Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

Tłumaczenie/ Tomasz Dziedziczak

Tematyka/ Holocaust. Nazistowski terror. Dramat żydowskiej rodziny. Los emigrantów. Tęsknota. Rezygnacja z dotychczasowego życia. Trudy dnia codziennego. Marzenia i wiara silniejsza niż strach. To główne wątki autobiograficznej powieści Stefanie Zweig –Nigdzie w Afryce.

Główny motyw/ Rok 1938. Walter Redlich, żydowski adwokat spod Wrocławia, emigruje do Kenii. Tuż przed wybuchem wojny dołączają do niego żona z pięcioletnią córeczką. Afryka początkowo wydaje się nieprzyjazna i trzeba czasu, aby ją poznać i zrozumieć. Nie jest to łatwe, zwłaszcza dla Jettle, która traktuje wyjazd, jako stan przejściowy i nie zamierza się przystosować. Problemów z zaadaptowaniem się nie ma tylko mała Regina, która w przeciwieństwie do rodziców szybko przesiąka tym miejscem. Zaprzyjaźnia się z tubylcami, rozumie przyrodę i otaczający ją świat. Redlichowie nie potrafią uwolnić się od poczucia winy wobec bliskich, którzy zostali w Niemczech lub w Polsce. I od tęsknoty za ojczyzną, za rodziną, przyjaciółmi i zwyczajną pracą. Tutaj muszą walczyć z przyrodą i jej kaprysami, z upałem, biedą i poniżeniem.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Z domu do wychodka idzie się trzy minuty. Przy rozwolnieniu krócej”.
„Nie rwij sobie włosów z głowy, że nie kupiłaś lodówki. Zawiniemy mięso i masło w Twoją nową sukienkę wieczorową i wywiesimy to wszystko w pełnym słońcu na wietrze. Naprawdę tak tu się chłodzi produkty żywnościowe; co prawda nie w jedwabnej materii, ale możemy spróbować. Będziesz miała poczucie, że ta suknia przynajmniej na coś się przydaje”.
„Nie możesz sobie nawet wyobrazić, ile znaczy czyjaś wizyta na farmie. Człowiek czuje się jak umarły, którego wskrzesili do życia”.
„Naprawdę powinnaś się nauczyć przestać przejmować się obelgami. Na to mogą sobie pozwolić jedynie ludzie bogaci”.
„Nasze życie składa się tylko z pożegnań”.
„Człowiek nie może być tam, gdzie go nie rozumieją”.
„Tacy jak my nie mogą wylewać łez. To cena, jaką musimy zapłacić za to, że uszliśmy z życiem”.
„Kto zobaczył śmierć, nie chciał słuchać łopotu skrzydeł sępów”.
„Na tym kawałku ziemi zapomnianym przez Boga można nauczyć się marzyć”.
„W każdym małym kamieniu zaklęte są czary”.
„Mówiłem to już często. Tylko ty tego nie słyszałaś. Ja nie zawsze mówię ustami”.
„A ja –odparł Walter przygnębiony- dopiero teraz rozumiem, jak krótka była droga z Górnego Śląska do Oświęcimia. To mi daje do myślenia”.
„Pierwsza miłość nigdy nie jest prawdziwa. I dobrze”.
„Szanse ma się tylko wtedy, gdy kraj chyli się ku upadkowi lub gdy się z niego podnosi”.
„To jest grzech. Dobry Bóg nie wybacza, gdy wykorzystujemy zmarłych do swoich celów”.



                     Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej prawie tysiące Żydów próbowało uciec z Niemiec w różne części świata. Hitler jeszcze w latach 20. w swoim manifeście "Mein Kampf" zapowiedział, co zamierza zrobić z Żydami. Od 1935 r. obowiązywały w Niemczech ustawy norymberskie, które pozbawiły ich obywatelstwa, ochrony prawnej i własności. Za Rassenschande, czyli zhańbienie rasy - np. intymne kontakty z Żydami - groził obóz koncentracyjny. Zabroniono Żydom służyć w armii, wykonywać zawodów inżyniera i nauczyciela, a lekarze mogli leczyć tylko pacjentów swojej rasy.

                         Jest luty 1938 roku. Młody żydowski adwokat, Walter Redlich, uciekając przed grozą prześladowań antysemickich trafia do Brytyjskiej Afryki Wschodniej (tereny dzisiejszej Kenii). Natychmiast zaczyna organizować emigrację żony Jettel i córki Reginy. Udaje mu się ściągnąć najbliższą rodzinę, pozostali krewni jednak nie mogą już opuścić Niemiec. Dzięki wpływowym przedstawicielom lokalnej gminy żydowskiej dostaje pracę farmera, na nic lepszego nie może liczyć, a jego wykształcenie nie ma już żadnego znaczenia. Nie zna języka angielskiego, więc opiekowanie się farmą, w zamian za wikt i opierunek, jest i tak darem od losu. Wkrótce na farmie Ol’ Joro Orok pojawia się Jettel i Regina. Dla całej rodziny zaczyna się trudny proces adaptacji do nowej rzeczywistości, przeplatany lękiem o krewnych, którzy zostali w Niemczech. Bezpieczny świat okazuje się fikcją i nie chodzi tylko o działania państwa, ale również o postawę sąsiadów, znajomych, współpracowników. Walter wciąż i wciąż zadaje sobie pytanie, czemu wyrzekła się go ojczyzna?

                Pierwszy do Afryki przyjechał Walter, kilka miesięcy później dołączyła do niego żona Jettel i córeczka Regina. Kiedy mała Regina wraz matką przybyły na farmę z samochodu wyciągnął ją murzyn Owuor i wziął ją na ręce. Podrzucił dziewczynkę pod niebo, schwycił i przycisnął do siebie. Jego ramiona były ciepłe i miękkie, zęby bielusieńkie, a twarz jaśniała blaskiem ogromnych, okrągłych źrenic. Na głowie nosił wysoką ciemnoczerwoną czapkę, która wyglądała jak odwrócone do góry dnem wiaderko. Przed wielką podróżą Regina bawiła się takimi wiaderkami w piaskownicy. Przy czapce huśtał się czarny pompon z frędzlami, a spod niej wymykały się malutkie czarne loczki. Skóra murzyna miała wspaniały zapach miodu, co sprawiło, że mała dziewczynka przestała się bać i poczuła się tak, jakby urosła. Szeroko otworzyła usta, by móc jeszcze lepiej chłonąc te czary, które rozpraszały ból i zmęczenie mieszkające w jej ciele. Najpierw poczuła, jak w ramionach Owuora staje się coraz silniejsza, a potem odkryła, że jej język nauczył się fruwać. Po tak miłym powitaniu można bez zastanowienia zakochać się w Afryce.

              Dziewczynka z wrażenia rozwarła oczy tak szeroko, że w jasnym świetle mogła ujrzeć migocące punkciki, które przemieniły się w ognistą kulę i zniknęły. Jej ojciec położył swoją drobną, białą dłoń na ramieniu matki. Teraz, kiedy Regina widziała, że znowu ma i mamusię, i tatusia, przypomniała sobie o czekoladzie. Regina zobaczyła, że tatuś chce chwycić ją za rękę, ale jej palce nie należały już do niej. Przykleiły się mocno do koszuli Murzyna. W prezencie dostała małą sarenkę, która miała na imię Suara, bo tak pierwszego dnia nazwał ją Owuor. Saura mieszkała w dużej oborze, która znajdowała się za ich niewielkim domem. Ciepłym językiem oblizywała palce Reginy, piła mleko z blaszanej miseczki i już po kilku dniach mogła przeżuwać kolby kukurydzy. Każdego ranka dziewczynka otwierała drzwi obory, a wtedy sarenka wyskakiwała i dokazywała pośród wysokich traw. Gdy nogi sarenki stały się dłuższe od traw rosnących za kolczastymi drzewami, a Regina poznała już imiona tylu krów, że mogła je wymienić tacie podczas dojenia, Owuor przyniósł psa o białej sierści w czarne łaty. Psa nazwano Rummler na cześć przewodniczącego komitetu powiatowego w Głupczycach. I tak oto cząstka Śląska towarzyszyła im w Afryce.

                Dla Reginy Afryka była niczym kraina z bajki, natomiast Walterowi i Jettel zbyt krótko dane było cieszyć się z tego, że na nowo się odnaleźli. Szybko powróciło dręczące ich przygnębienie. Nie chcąc się przed sobą do tego przyznać, cierpieli bardziej z powodu wzajemnej bliskości wymuszonej osamotnieniem na farmie, niż z powodu tego osamotnienia. Nie byli przyzwyczajeni do życia tylko we dwoje, jednak każdą godzinę dnia musieli spędzać razem, nie mogąc liczyć na to, że ich świat zmieni się w jakikolwiek sposób. Plotkarska, małomiasteczkowa atmosfera na Śląsku, z której podśmiewali się w pierwszych latach swojego małżeństwa i która często ich irytowała, teraz w Afryce, gdy sięgali pamięcią wstecz, wydawała się im pogodna i zajmująca. Tutaj nie było krótkich rozstań i spotkań z przyjaciółmi, którzy pomagali zażegnać konflikty, jawiącej się im dziś, jako nieszkodliwe utarczki.  Walter i Jettel kłócili się od dnia, w którym się poznali. Jego wybuchowy temperament nie znosił najmniejszego sprzeciwu; ona miała pewność siebie kobiety, która kiedyś była uderzająco pięknym dzieckiem, ubóstwianym przez swoją przedwcześnie owdowiałą matką. Podczas długiego okresu narzeczeństwa spierali się o banały, pogłębiając jeszcze swoją nieustępliwość i nie potrafiąc znaleźć wyjścia z sytuacji. Dopiero w małżeństwie nauczyli się akceptować znaną im już kapryśną grę małych potyczek i ożywczych pojednań, jako część swojej miłości.

             Kiedy urodziła się Regina, a w sześć miesięcy później Hitler doszedł do władzy, Walter i Jettel znajdowali w sobie więcej oparcia niż przedtem, nieświadomi swojego osamotnienia w ich domniemanym raju. Dopiero monotonny tryb życia w Rongai uzmysłowił im, co tak naprawdę się wydarzyło. Przez pięć lat całą mocą młodości poddawali się złudnemu wyobrażeniu posiadania ojczyzny, która przecież dawno się ich wyrzekła. Teraz ogarnął ich wstyd, że byli tak krótkowzroczni i nie chcieli widzieć tego, co wielu już zauważyło. Czas bez trudu rozprawił się z ich marzeniami. W zachodnich Niemczech już pierwszego kwietnia 1933 roku bojkot żydowskich sklepów pokazał, jak beznadziejna czeka ich przyszłość. Sędziów pozbawiono urzędu, profesorów przepędzono z uniwersytetów, adwokaci i lekarze stracili źródło utrzymania, kupcy swoje sklepy, a wszyscy Żydzi złudzenia, które mieli na początku, że ten koszmar nie potrwa długo. Wtedy Żydzi z Górnego Śląska dzięki konwencji genewskiej z 1922 roku ocaleli od losu, którego nie potrafili zrozumieć.

                  Walter nie pojmował, że nie uniknie losu wygnańca, kiedy zaczął prowadzić swoją praktykę w Głubczycach i otworzył kancelarię notarialną. Mieszkańców Głupczyc pamięta- oczywiści z wyjątkiem kilku, których mógł wymienić z nazwiska, i co stale też czynił w Rongai-, jako ludzi tolerancyjnych i przyjaźnie nastawionych. Mimo nagonki na Żydów rozpoczynającej się także na Górnym Śląsku, niektórzy z nich, a ich liczba w pamięci Waltera stale się zwiększała, nie zrezygnowali z usług żydowskiego adwokata. Z dumą, która z perspektywy czasu wydawała się mu równie niegodna, jak zrozumiała, zaliczał się do wyjątków wśród innych przeklętych przez los.

                   Jednak, kiedy wybuchła II wojna światowa, konflikt pomiędzy Anglią i Niemcami rzucił nowe wyzwania także w koloniach brytyjskich. Dla Brytyjczyków ważne było już tylko ochronić kraj i kolonie przed ludźmi, którzy ze względu na swoje pochodzenie, język, wychowanie, tradycję i lojalność mogliby okazać się bliżsi krajowi wroga niż imigracji. „Autorytety” wiedziały, że muszą działać szybko i skutecznie, i na początku były zadowolone z osiągniętych rezultatów. W ciągu trzech dni wszyscy „wrodzy” cudzoziemcy z miast oraz nawet najbardziej oddalonych farm zostali przekazani wojsku w Nairobi i poinformowani o tym, że odtąd nie mają już statusu refugee [uchodźców], tylko Enemy Aliens „obywateli wrogiego państwa”. Żołnierze wykonujący rozkaz wywiezienia mężczyzn z farm zadziałali nieoczekiwanie szybko i radykalnie. Internowanych kobiet, a co dopiero dzieci, nie można było umieścić w wojskowych barakach, ale i w tym przypadku znaleziono rozwiązanie. Nie bacząc na weekendowe potrzeby farmerów z wyżyn, dla rodzin enemy aliens zarekwirowano dwa hotele: bogaty w tradycje Norfolk i luksusowy New Stanley. Internowane kobiety były oszołomione, gdy po drugiej i uciążliwej jeździe z farm trafiały do Nairobi. Personel hotelu, którego nie przeszkolono na okoliczności zmian, jakie niosła ze sobą wojna, przyjmował swoich gości z wielką radością, co do tej pory należało do jego obowiązków. Do obydwu hoteli polecono zgłosić się również lekarzom, pielęgniarkom, przedszkolankom i nauczycielom. Jettel już podczas jazdy, pocieszana i uspokajana przez towarzyszki niedoli, pokonała lęk przed nieznaną przyszłością i szok spowodowany nagłą rozłąką z Walterem. Nieoczekiwanie poczuła się wyzwolona od samotności, a uwolnienie od monotonii życia na farmie przyjęła, jako dobrodziejstwo. Była tak zafascynowana elegancją i ożywioną atmosferą hotelu, że w pierwszej chwili, jak i inne kobiety, straciła z pola widzenia przyczynę gwałtownej zmiany, jaka zaszła w jej życiu.

              Także Regina była olśniona. W Rongai odmawiała wejścia na platformę samochodu i musiano wciągać ja siłą. Podczas jazdy tylko płakała i wołała Owuora, sarenkę Suarę i psa Rummlera, jednak blask tylu świateł, kotary z niebieskiego aksamitu na wysokich oknach, obrazy w złotych ramach i czerwone róże w srebrnych kielichach, do tego mnóstwo ludzi i zapachów, które podniecały ją jeszcze mocniej niż to, co widziała, natychmiast odwróciły jej uwagę od zmartwienia.

              W hotelu podano główny posiłek. Było to jedno z tych starannie skomponowanych menu, z których hotel Norfolk słynął nie tylko w Kenii, ale i w całej Afryce Wschodniej. Dzień wcześniej dostarczono homary z Mombasu, z wyżej położonych regionów – jagnięcinę, a z Naivashy- fasole, seler i kartofle. Do mięsa podano sos miętowy, który uchodził za legendarną specjalność hotelowej kuchni, owoce tropikalne, francuską zapiekankę, herbatniki o delikatnym smaku i deskę serów. Z mężczyznami działo się to samo, co z ich żonami. Internowanie wyrwało ich z samotności i milczenia. Ich oszołomienie wyzwoleniem było ogromne. Starzy znajomi i przyjaciele, którzy ostatni raz widzieli się jeszcze w Niemczech, spotkali się znowu; towarzysze niedoli ze statku „wpadli sobie w ramiona”; cudzoziemcy stwierdzali, że mają wspólnych przyjaciół. Dniami i nocami wymieniano się swoimi doświadczeniami, nadziejami i pooglądali. Ci, którym udało się uciec, dowiadywali się o takich cierpieniach, że ich własne okazywały się przy tamtych mało znaczące. Uczyli się od nowa słuchania i wolno im teraz było mówić. To było tak, jakby pękła tama. Po tylu dniach spędzonych na farmach jedynie w towarzystwie kobiet i dzieci czy wręcz w pojedynkę, w poczuciu obowiązku utrzymania się na tej pozycji i odsuwania od siebie strachu, każdy cieszył się, że teraz może przebywać wśród mężczyzn. Już ta chwila wytchnienia mamiła psychikę poczuciem uzdrawiającego bezpieczeństwa. To Walter ukuł nieustannie potem cytowane powiedzenie: „Teraz Żydzi znowu mają swojego króla, który o nich dba”.

                 Stefanie Zweig w książce „Nigdzie w Afryce” bardzo wnikliwie przygląda się bohaterom powieści. Autorka dała głos każdemu z nich. To fascynujące studium przypadku. Problemy małżeńskie, nieprzystosowanie, holocaust, trudny patriotyzm, niemożność wyrzeczenia się własnych korzeni, własnej tożsamości, dziecięce przeżycia – skomponowane zostały z afrykańską przyrodą, codziennością i silnymi emocjami. Bohaterowie książki sięgają do stłumionych obrazów z przeszłości, które dla ich skołatanych dusz były jak źródło młodości. Mężczyźni jednak wcześniej niż kobiety stracili dobry nastój. Zbyt szybko uświadomili sobie, że rozmowy w języku ojczystym i wspomnienia nie zastąpią im ojczyzny, zrabowanego mienia, złamanej dumy i godności oraz utraconej świadomości tego, kim są. Gdy w pospiechu zabliźnione rany znów się otworzyły, bolały jeszcze bardziej niż przedtem. Kiedy w tym samym czasie Redlichowie dali ogłoszenie do gazet o narodzinach ich syna otrzymali z różnych stron świata listy z gratulacjami, które pisali Żydzi rozproszeni po całym świecie a pochodzący ze Śląska. Za ich pośrednictwem ludzie, którzy od czasu emigracji nie mieli już o sobie żadnych wieści, znowu się odnajdowali. Wzmianki o starej ojczyźnie mogły wskrzesić osoby uważane za zmarłe. Otrzymali też list o śmierci ojca Waltera zamordowanego na ulicy przez nazistów i o siostrze w obozie w Bełżcu.

               Od dnia, w którym po raz pierwszy Walter wspomniał o powrocie do Niemiec, wiedział, że nie może liczyć na zrozumienie Jettel. Od tego czasu coraz częściej błahe dyskusje przeradzały się w walki pozbawione rozsądku i logiki, ale pełne goryczy. Wystarczyło tylko przypomnieć sobie życie na farmie i już wiedział, że chce wrócić do Niemiec, jakkolwiek męcząca byłaby to droga. Jettel myślała inaczej. Czuła się szczęśliwa pośród ludzi, którym nienawiść do Niemiec wystarczała, by odbierać teraźniejszość, jako jedyne błogosławieństwo, jakie przysługiwało ocalonym. Nie wymagała niczego więcej niż pewności, że inni myślą tak samo jak ona; zawsze opierała się zmianom. Jakże się broniła przed emigracją do Afryki w tamtym czasie, w którym każdy dzień zwłoki groził śmiertelnym niebezpieczeństwem. „Nigdzie w Afryce” to powieść, do której wraca się myślami długo po jej przeczytaniu. Warto czytać ją fragmentami, bo bezsprzecznie skłania ona czytelnika do przemyśleń. I choć nie jest lekką lekturą, to warto po nią sięgnąć.

                  Stefanie Zweig w książce opisała także wierzenia i zwyczaje ludów afrykańskich, walkę z szarańczą, pożar buszu, szukanie wody i kopanie studni, leczenie malarii, zderzenie się bohaterów z bezwzględnymi prawami przyrody, śmiercią i umieraniem tubylców pod drzewem, baobaby, drzewa kiełbasiane, najróżniejsze gatunki palm, kwiaty, jaszczurki przechadzające się po ścianie, stado małp nawiedzających werandę w poszukiwaniu jedzenia, dziwne odgłosy nocnych zwierząt, słynne jezioro Turkana, gdzie czytelnik może „tropić” faunę i florę owego miejsca. Na kartach książki spotkamy się z plemionami Turkana i El Molo, żywiącymi się jedynie darami, oferowanymi przez wody jeziora.

                 25 maja 2017 roku w Międzynarodowy Dzień Afryki, przed siedzibą Muzeum Miejskiego w Żorach odsłonięty został wyjątkowy posąg, upamiętniający Stefanie Zweig – związaną z miastem pisarkę, autorkę powieści „Nigdzie w Afryce”, która doczekała się nagrodzonej Oscarem ekranizacji. Monument powstał w atelier Ablasi Derme z Afryki Zachodniej. Upamiętniający Stefanie Zweig posąg został wykonany w Burkina Faso, a cały projekt nadzorował Oussman Ilboudo. Nad dziełem pracowało łącznie 12 artystów, którym przewodził Ablassi Derme. Składa się on z czterech elementów, a inspiracją do jego stworzenia była scena z książki „Nigdzie w Afryce”, w której młoda Regina [Stefanie Zweig] idzie do szkoły. Warto podkreślić, że projekt posągu został skonsultowany z samą pisarką, podczas wizyty delegacji żorskiego muzeum w rodzinnym domu Zweigów w niemieckim Frankfurcie w 2013 roku. W czasie pobytu na Czarnym Lądzie to Żory były dla niej i jej rodziców najważniejszym miejscem na ziemi.  Z tutejszą rodziną Zweigowie prowadzili obfitą korespondencję. Dziś dla historyków to nie tylko kopalnia wiedzy o żorskich Żydach, ale przedstawienie miasta, jako wielkiej wartości dla uciekinierów. Ojciec przyszłej pisarki pisał m.in. w liście do jej dziadka, że nowo narodzone cielę na pamiątkę ochrzcił imieniem "Żory". Korespondencja urywa się w 1941 roku, kiedy Zweigowie w Kenii otrzymali z Żor pocztówkę. „Jesteśmy bardzo podekscytowani, jutro wyjeżdżamy do Polski" - donosiła rodzina przed wywózką do obozu Auschwitz. Dwa lata po wojnie rodzice wraz ze Stefanie opuścili Kenię i osiedlili się w Niemczech. Ona sama pracowała później dla frankfurckich gazet. Pisała też książki. Za najważniejszą z nich uważana jest autobiograficzna powieść "Nigdzie w Afryce". Na jej podstawie powstał film pod takim samym tytułem, który w 2003 roku został nagrodzony Oscarem w kategorii nieanglojęzycznej produkcji. W książce Żory wspominane są aż dwadzieścia razy.

                                   

03 czerwca 2018

Światło między oceanami


„Światło między oceanami”

Margot L. Stedman



Autorka/ australijska pisarka, która osiągnęła światową sławę już za sprawą pierwszej swojej publikacji, debiutanckiej powieści pod tytułem „Światło między oceanami”. Pierwsza książka w dorobku Stedman poruszyła wielu krytyków i czytelników, „jak świat długi i szeroki”. Margot L. Stedman urodziła się i dorastała w Perth, w zachodniej Australii. Ukończyła studia prawnicze i wkrótce wyjechała pracować do Wielkiej Brytanii, do Londynu. W 1997 roku podczas pracy wpadł jej do głowy pewien pomysł – był to moment, w którym Stedman postanowiła spróbować swoich sił w kreatywnym pisaniu.

Tłumaczenie/ Anna Dobrzańska

Tematyka/ Zapadająca w pamięć, poruszająca opowieść o miłości i niszczycielskiej sile życiowych wyborów, o podejmowanych przez dobrych ludzi złych decyzjach, które czasami wydają się jedynymi możliwymi. Książka, która pochłania swoją hipnotyzującą atmosferą, niezwykłym darem narracji i fantastycznie skrojonymi sylwetkami bohaterów.

Główny motyw/ Tom Sherbourne, inżynier z Sydney, odznaczony za odwagę na froncie I wojny światowej, decyduje się przyjąć posadę latarnika na Janus Rock, niezamieszkanej wysepce położonej w odległości ponad 100 mil od wybrzeży Australii. Kilkanaście miesięcy później dołącza do niego Isabel, dopiero, co poślubiona piękna młoda żona - kochająca, radosna, gotowa dzielić z nim surowe życie na otoczonym oceanem skrawku ziemi o powierzchni kilkuset hektarów. Oboje wierzą, że odnajdą tu upragnione szczęście. Niestety, los wystawia parę na ciężką próbę. Po dwóch poronieniach i wydaniu na świat martwego chłopca Isabel dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci; popada w depresję. I wówczas zdarza się cud: do brzegu wyspy przybija zepchnięta przez fale łódź z ciałem martwego mężczyzny i zawiniętym w sweter płaczącym niemowlęciem. Ulegając namowom żony, kierując się głosem serca, a niewyznawanymi zasadami moralnymi, Tom podejmuje decyzję, której konsekwencje położą się cieniem na życiu wielu ludzi...


 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Walka na froncie zmienia ludzi. Niektórzy przestają dostrzegać różnicę między dobrem a złem”.
„Naturalnie utrata dzieci była czymś, z czym należało się pogodzić. Nikt nie mógł zagwarantować, że poczęcie zakończy się udanym porodem ani że udany poród będzie gwarancją długiego i szczęśliwego życia. Natura dbała o to, by tylko silne, szczęśliwe jednostki dostąpiły życia w raju. By się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do Biblii”.
„Zwycięstwo okupione śmiercią to żadne zwycięstwo”.
„Nigdy nie przepraszaj za to, że się uśmiechasz!”.
„Kawał mosiądzu nie czyni człowieka bohaterem”.
„Wiadomości spóźnione o kilka miesięcy to żadne wiadomości”.
„Każda istota potrzebuje schronienia”.
„Nie tylko wojna doprowadza ludzi do ostateczności”.
„Człowiek nigdy nie wie, za co będzie wdzięczny losowi”.
„Życie narodziło się i zgasło, a wszechświat ani na chwilę nie zwolnił. Maszyna czasu i przestrzeni nadal mełła ziarna czasu, którymi karmiła się ludzkość”.
„Wybaczyć jest łatwo, ale trudniej zapomnieć okrucieństwa, których dopuścił się jego naród…”.
„W czasie sztormu każdy port jest dobry (…)”.
„Nie ma na świecie piękniejszego widoku niż widok śpiącego dziecka”.
„Niełatwo być bohaterem z pętlą na szyi”.
„Myślenie o czymś a robienie czegoś to nie to samo”.


                        Książka „Światło między oceanami”, rozgrywa się w rytmie szumu oceanicznych fal. Ta książka to opowieść o pewnym, doświadczonym przez życie (za sprawą udziału w I wojnie światowej) byłym australijskim żołnierzu, Tomie Sherbourne. Samotnik, którego frontowe piekło zniechęciło do życia, pragnie jednego: zaszyć się gdzieś na odludziu i spróbować poukładać sobie od nowa to, co wojna całkowicie w nim wywróciła. Zgłasza się do zarządzającego wszystkimi australijskimi, (bo tam rozgrywa się akcja "Światła między oceanami”) latarniami morskimi urzędu. Udaje mu się zdobyć posadę latarnika, to idealne w jego stanie zajęcie. Trafia na odległą, pustą, smaganą nieustannie przez wiatr i fale dwóch oceanów wyspę Janus. Posiadał już pewne doświadczenie, ponieważ przed przyjęciem posady latarnika na wyspie Janus, sześć miesięcy spędził w zatoce Byron u wybrzeży Nowej Południowej Walii, w towarzystwie dwóch latarników i ich rodzin, to uświadomiło Tomowi, jak wygląda codzienne życie latarnika. Po zatoce Byron przyszedł czas na Maatsuyker, dzika wyspę na południu od Tasmanii, gdzie przez większą część roku padał deszcz, a wiejące w czasie sztormów porywiste wiatry ciskały kurczęta wprost w oszalałe fale. Jako latarnik Tom Sherbourne ma mnóstwo czasu na rozmyślanie o wojnie, o twarzach i głosach swoich towarzyszy, którzy w taki czy inny sposób uratowali mu życie, o ostatnich słowach konających żołnierzy i bezładnej paplaninie, której nie mógł zrozumieć, a mimo to, słuchając jej, uparcie kiwał głową. Nie był jednym z tych, którzy wlekli za sobą pourywane kończyny i których wnętrzności wylewały się z brzucha niczym oślizgłe węgorze. Trujący gaz nie zmienił jego płuc i mózgu w kleistą breję. A mimo to cierpiał, zmuszony do życia w ciele człowieka, który na wojnie dopuścił się potwornych rzeczy. Wspomnienia tych wydarzeń wlekły się za nim niczym drugi cień.

                    Próbował o tym nie myśleć. Wielokrotnie wiedział, co wspomnienia potrafią zrobić z człowiekiem. Dlatego wciąż żył na krawędzi czegoś, czego sam nie potrafił nazwać. Kiedy śnił o tamtych latach, Tom, którego widzi w snach, ten, który ma na rękach ludzką krew, był zaledwie ośmioletnim chłopcem. W snach to właśnie on stał naprzeciwko mężczyzn uzbrojonych w strzelby i bagnety i bezradny patrzył na własne skarpety, widząc, że aby je podciągnąć, będzie musiał odłożyć broń, która i tak ciążyła mu w rękach. Jakby to było mało, nigdzie nie mógł znaleźć matki. Po przebudzeniu trafia do świata pełnego wiatru, fal, światła i mechanizmów, które podtrzymują płomień i obracają światło, utrzymuje je w ciągłym ruchu. Gdyby tylko mógł uciec wystarczająco daleko- z dala od ludzi i wspomnień- czas uleczyłby rany.

                    Niewielka wyspa Janus Rock, oddalona tysiące mil od zachodniego wybrzeża, była najdalszym miejscem, do którego trafił wychowany w Sydney Tom. Tamtejsza latarnia morska była ostatnim zakątkiem Australii, który wiedział, gdy w 1915 roku wypływał do Egiptu na pokładzie transportowca. Powietrze pachniało eukaliptusami jeszcze długo po tym, jak stracił z oczu wybrzeże Albany, a gdy przestał czuć tę woń, ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota. Kilka godzin później, w najodleglejszym zakątku swej ojczyzny zobaczył światło- pięciosekundowe błyski, których widok towarzyszył mu w czasie wojennej zawieruchy niczym wspomnienie pożegnalnego pocałunku. Kiedy w czerwcu 1920 roku dowiedział się o wolnej posadzie na wyspie Janus, miał wrażenie, że światło latarni go przyzywa.

                    Przycupnięta na krawędzi szlifu kontynentalnego Janus Rock cieszyła się złą sławą. I choć praca w tak trudnych warunkach oznaczała nieco wyższe zarobki, stare wygi mówiły, że nie jest warta tych pieniędzy, które i tak są niewielkie. Latarnik zastąpiony przez Toma, Trimble Docherty, wywołał prawdziwą burzę, kiedy zgłosił, że jego żona dawała znaki przepływającym statkom, wywieszając kolorowe flagi międzynarodowego kodu sygnałowego. To oburzyło ówczesne władze z dwóch powodów: po pierwsze, zastępca kierownika związku latarników zakazał używania flag na wyspie Janus, ponieważ przepływające statki, aby je zobaczyć, podpływałby niebezpiecznie blisko brzegu, po drugie, żona Dochert’ego, która jakoby wywieszała flagi, od jakiegoś czasu nie żyła.

                       Kiedy Tom przybył na wyspę Janus zobaczył latarnię zbudowaną z białego kamienia, mierząca sto trzydzieści stóp wieża wyglądała na tle ciemnoszarego nieba jak stojący nad krawędzią klifu ogromny kawał białej kredy. Tom był zaskoczony nie tylko jej rozmiarami, ale i smukłą elegancją. To, co zobaczył za zielonymi drzwiami, wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewał. Wystarczyło kilka kroków, by przejść z jednego końca pomieszczenia na drugi. Na górę prowadziły wąskie spiralne schody, które znikały za metalowym podestem wysoko w górze. Tom wszedł za latarnikiem na kolejny, jeszcze wyższy poziom, i dalej w górę wąską spiralą schodów, aż dotarł na piąte piętro, tuż poniżej laterny- administracyjnego serca latarni. W niewielkim pomieszczeniu stało biurko z rejestrami, aparat telegraficzny i lornetka. Naturalnie nie było w nim łóżka ani wygodnych foteli, zamiast tego w pokoju stało drewniane krzesło z wysokim oparciem. Tom od razu zauważył, że należy wyczyścić barometr, jednak coś innego zwróciło jego uwagę. Kiedy spojrzał na mapy, dostrzegł kłębek wełny z wetkniętymi w środek drutami i kawałkiem czegoś, co wyglądało jak początek szalika. To pewnie starego Docherty”ego.  W milczeniu wszedł na szczyt klifu. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk koziego dzwonka i gdakanie kur. Nagle, nie wiadomo, dlaczego, te odgłosy nabrały nowego znaczenia. Oznaczały, że gdzieś, tuż obok, toczy się życie.
                     
                    Po raz pierwszy spojrzał na roztaczający się przed nim widok. Stojąc setki stóp nad poziomem morza, jak urzeczony wpatrywał się w wody oceanu, które z hukiem rozbijały się o widoczne w dole klify. Tej nocy, gdy zapalił lampę, jego powolne, ostrożne ruchy przywodziły na myśl kapłanów, którzy tysiące lat temu na wyspie Faros rozpalili ogień w pierwszej latarni morskiej. Zszedł na niższy poziom i uruchomił silnik. Światło zaczęło się obracać, emitując równie, pięciosekundowe błyski. Sięgnął po pióro i zanotował w szerokim, oprawionym w skórę dzienniku: „Zapalono o 17.09. Wiatr północny/południowo-wschodni 15 węzłów. Zachmurzenie duże, wietrznie. Morze 6”. Pod notatką zapisał swoje inicjały: „T.S.”. Ten zapisek był kontynuacją opowieści, którą kilka godzin temu zakończył wcześniejszy latarnik. Tom był częścią nieprzerwanego łańcucha, kolejnym latarnikiem, opiekunem płomienia.

                       Po tym, jak rozpoczyna życie latarnika, rzadko bywa w "bliźniaczym" miasteczku na stałym lądzie. Jednak od czasu do czasu musi się tam pojawić służbowo. Podczas jednej z takich wizyt poznaje piękną i sporo młodszą od niego Isabel, której udaje się „otworzyć" introwertycznego, małomównego Toma. Po kilku tygodniach Tom otrzymuje list. Adres na kopercie napisano ręcznie. Tom nie miał pojęcia, kto mógłby do niego napisać, i obawiał się, że to ktoś „życzliwy”, kto postanowił przesłać mu wiadomość dotyczącą brata lub ojca. Mimo to otworzył list: „Drogi Tomie, pomyślałam, że napiszę do Ciebie i upewnię się, że nic Ci nie jest. Mam nadzieję, że porywisty wiatr nie zdmuchnął Cię do morza i że brak dróg nie przysparza Ci zbyt wielu problemów…”.  Tom zerknął na kończący list podpis: „Twoja Isabel Graysmark”.  Para bardzo szybko decyduje się na ślub. Dziewczyna wypływa z latarnikiem na bezludną wysepkę. Asymiluje się z nowym otoczeniem, rozkochuje w sobie Toma. Oboje zabiegają, aby niezamieszkały dotąd na stałe, ich malutki kawałek lądu zyskał nowych osadników. Posiadanie dziecka staje się niemal obsesyjną potrzebą, tym bardziej, że Isabel dwukrotnie poroni. Tytułowym światłem nadziei dla obojga ma być łódka, która pewnego pogodnego dnia pojawia się u wybrzeży wyspy.

                W dniu, kiedy zdarzył się „cud”, Isabel klęczała na skraju klifu, modląc się nad małym krzyżem sklejonym z drewna, które fale wyrzuciły na brzeg. Wysoko nad jej głową, na niebie tak błękitnym, jak widoczne w dole wody oceanu, dryfowała samotna tłusta chmura. Kobieta spryskała mogiłę swojego przedwcześnie narodzonego dziecka wodą i uklepała ziemię wokół właśnie zasadzonego krzewu rozmarynu. Przez moment miała wrażenie, że słyszy płacz dziecka. Natychmiast odegnała od siebie tę niedorzeczną myśl i skupiła się na stadzie wielorybów, które płynęły w stronę wybrzeża, by w cieplejszych wodach wydać na świat małe. Ich masywne ogony pojawiały się i znikały pod wodą niczym igły w błękitnym gobelinie. Znowu usłyszała płacz dziecka, tym razem nieco głośniejszy. To niemożliwe pomyślała. Przed nią, aż po horyzont i dalej, do Afryki, ciągnął się ocean. Tu wody Oceanu Indyjskiego wpływały do Oceanu Południowego, tworząc widoczny w dole bezkresny dywan. W dni takie jak ten miała wrażenie, że mogłaby przejść po nim, nie mocząc stóp, aż do Madagaskaru. Z drugiej strony wyspy niespokojne wody ciągnęły się aż do wybrzeży Australii, odległych o prawie sto mil. Niedaleko brzegu, pod powierzchnią, czaił się wysoki łańcuch zdradzieckich podwodnych gór, które wyrastały z dna niczym ogromne połamane zęby, czyhające na każdy niewinny statek płynący do upragnionego portu.

               Płacz dziecka nie ustawał. Isabel usłyszała szczęk otwieranych drzwi i na balkonie pojawiła się smukła sylwetka Toma, który obserwował wyspę przez lornetkę. „-Izzy!”-zawołał. „-Łódź!” –wskazał zatoczkę. „-Na plaży jest łódź!”. Isabel najszybciej jak mogła pobiegła do męża i razem pokonali stromą, wydeptana ścieżkę prowadzącą w dół, do niewielkiej plaży. To rzeczywiście była łódź. W środku był jakiś mężczyzna, ale… mężczyzna nie drgnął. Na wpół leżał, na wpół siedział oparty o ławkę, jednak płacz dziecka nie ustawał. Tom podszedł do łódki i spróbował zbudzić nieznajomego, raz za razem zerkając na dziób łódki, skąd dobiegało kwilenie. Kiedy się wyprostował, trzymał w ramionach zawiniątko: maleńkie płaczące niemowlę, zawinięte w miękki damski sweter w kolorze lawendy. Tom stał nieruchomo, patrząc na ciało mężczyzny. Zamykał oczy i otwierał je, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Dziecko przestało płakać i chciwie łapało powietrze. Isabel zabrała dziecko do kuchni trzymając je w ramionach usiadła przy starym drewnianym stole. Tom wyciągnął z sosnowej szafki butelkę brandy, wlał do szklanki niewielką ilość i wychylił duszkiem. Usiadł obok żony, obserwując tańczące na jej twarzy słoneczne refleksy, kiedy pochylała się nad dzieckiem. Niemowlę wodziło za nią wzrokiem, jakby bało się, że jeśli choć na chwilę straci ją z oczu, Isabel zniknie. Tom pocałował Isabel i musnął ustami czoło dziecka. Siedzieli tak przez chwilę, aż niemowlę zaczęło się wiercić, wyciągając ku nim małą piąstkę.

                Według przepisów Tom miał obowiązek wysłać sygnał i powiadomić władze o łodzi i jej rozbitkach. Powinien zapisać wszystko w dzienniku. Lecz Isabel przekonała go, żeby zachować dziecko i wychować je, jako swoje. Nikt przecież się nie dowie, ponieważ łódź mogła przecież zatonąć.  A jak wytłumaczyć posiadanie dziecka? To łatwe, przecież Isabel była w ciąży i nikt nie wie o tym, że niedawno poroniła drugie dziecko, można tylko wysłać sygnał, że dziecko urodziło się wcześniej. Coś w jej głosie sprawiło, że zamiast przeciwstawić się żonie, Tom rozważył jej prośbę. Może jest jej to winien, niedawno znowu poroniła i tak bardzo chciała mieć dziecko tak samo jak i on. Tom postanowił pochować ciało rozbitka. Łopata stękała przy każdym zetknięciu z piaszczystą ziemią. Kiedy skończył uklepywać mogiłę, pochylił głowę, by zmówić modlitwę za biednego nieszczęśnika, ale zamiast tego szepnął tylko: „Wybacz mi, Boże, ten i inne grzechy, jakich się dopuściłem. Przebacz tez Isabel. Wiesz przecież, jaka jest dobra. Wiesz, jak dużo wycierpiała. Wybacz nam obojgu. Miej litość”. Lecz okaże się z czasem, że Bóg nie ma dla nich żadnej litości.

              Mijały miesiące, w czasie, których życie na wyspie biegło zgodnie z określonymi rytuałami: zapalanie świateł latarni, podnoszeniem flag, osuszaniem zbiornika z rtęcią, by odfiltrować olej, wypełnianiem formularzy i stosowaniem się do wskazówek rzemieślników, według których uszkodzenie lamp rtęciowych jest spowodowane wyłącznie niedbalstwem latarników, nigdy, jakością wykonania. Tom od czasu do czasu wciąż otwierał dziennik na stronie opatrzonej datą 27 kwietnia 1926 w dniu, kiedy przypłynęła do wyspy łódź z dzieckiem, aż w końcu musiał patrzeć, by wiedzieć, że rejestr otworzy się we właściwym miejscu. Nie było wątpliwości, że niemowlę rozwija się prawidłowo. Skóra dziewczynki promieniowała. Zachęcone jej łapczywymi ustami piersi Isabel znowu wypełniły się mlekiem jakby między nią a Lucy istniało jakieś sekretne porozumienie. Niestety wkrótce okaże się, że w okolicy zrozpaczona matka poszukuje zaginionego maleńkiego dziecka.

                Janus Rock to zielona wyspa o powierzchni sześciuset pięćdziesięciu akrów. Rosnąca tam trawa wystarczyła, by wykarmić niewielkie stado owiec i kóz oraz kilka kurczaków, a górna warstwa gleby okazała się na tyle urodzajna, że można było założyć ogródek warzywny. Do stojącej pośrodku wyspy latarni morskiej tuliła się chatka latarnika i budynki gospodarcze. Istny „raj” tylko żyć i nie umierać. Podwodne prądy wyrzucały na brzeg rozmaite rzeczy: szczątki rozbitych statków, skrzynie z herbatą, kości wielorybów. Rupiecie pojawiały się nagle, kiedy chciały i jak chciały. Ale kto by się spodziewał, że prądy morskie wyrzucą na brzeg małe dziecko a z nim nadzieje na spełnienie upragnionego macierzyństwa i ojcostwa. „Świat między oceanami” zamienia się momentami wręcz w grecką tragedię. Autorka mając w ręku temat z nasuwającym się słodkim happy endem, co chwile sugeruje nam, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Ktoś musi zostać ukarany za winy i grzechy, nawet, jeżeli wynikają one z jego szlachetnych pobudek.

               Rytm, harmonia, pewna nostalgia i poczucie nieuchronności tworzą klimat "Światła między oceanami". Ale ten sam złowrogi ryk wzburzonego oceanu może nie tylko przestraszyć, ale i zagłuszyć. Ból i strach: ten pierwszy po stracie dziecka, drugi z powodu wyrzutów sumienia, które dopadają parę bohaterów. Powodowana desperacją decyduje się przywłaszczyć znalezione na plaży niemowlę. To książka także o miłości wystawionej na ciężką próbę, o poświęceniu i o cenie, jaką trzeba zapłacić za spełnienie marzeń. Niewątpliwie historia Toma i Isabel zmusza do refleksji i jest wzruszająca. Przeczytałem tę książkę i uważam, że jest jedną z lepszych pozycji literatury, jaka mi się trafiła. Książka napisana została pięknym językiem, nie zawiera na siłę wstawianych obecnie do literatury ozdobników, jest równa i zaskakująca. Wzbudza emocje i pozostaje w pamięci na wiele miesięcy. Bohaterowie nie „żyją długo i szczęśliwie" na końcu książki. Według mnie to doskonała pozycja zmuszająca do refleksji.

27 maja 2018

Opowieść o miłości i mroku


„Opowieść o miłości i mroku”

Amos Oz



Autor/ (ur. 4 maja 1939 w Jerozolimie jako Amos Klausner) – izraelski pisarz, eseista i publicysta tworzący w języku hebrajskim. Współzałożyciel organizacji Szalom Achszaw (Pokój Teraz). Jest również wykładowcą literatury na Uniwersytecie im. Ben-Guriona w Beer Szewie.
Amos Oz jest uważany za najwybitniejszego żyjącego pisarza izraelskiego. Od kilku lat wymieniany jest, jako jeden z głównych faworytów do otrzymania literackiej Nagrody Nobla.

Tłumaczenie/ Leszek Kwiatkowski


Tematyka/ Książka jest autobiografią pisarza, opowiadającą o jego dzieciństwie i późniejszym życiu w izraelskim kibucu, mniej więcej do czasu poślubienia swojej żony.  Zasadniczo jednak skupia się na czasach dzieciństwa, swojej relacji ze światem i rodzicami, a przede wszystkim z matką. W powieści snuje zarówno wielkie historie życia członków swojej rodziny, ale też maleńkie opowieści o sąsiadach, przyjaciołach, ludziach, którzy na niego wpłynęli. 

Główny motyw/ „Opowieść o miłości i mroku” Amosa Oza to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny. Tłem sagi jest dramatyczny okres w historii narodu żydowskiego; druga wojna światowa, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny Państwa Izrael. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o latach dzieciństwa autora na przedmieściach Jerozolimy. Ojciec, pedantyczny racjonalista i tajemnicza, sentymentalna matka stanowili nie najlepiej dobraną parę. Miłość rodziców ginęła w mroku wzajemnych rozczarowań i frustracji, nostalgii za Europą. To opowieść - wyznanie. Amos Oz po raz pierwszy odsłania niezabliźnioną ranę, jaką było dla niego samobójstwo matki. To także opowieść o życiu w kibucu; tam ukształtował się światopogląd pisarza, tam podejmował pierwsze próby literackie i poznał swoją przyszłą żonę. Jest to jedna z najważniejszych książek Amosa Oza, klucz do zrozumienia całej jego twórczości.
 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Tam w świecie, wszystkie ściany pokryte były nienawistnymi napisami: >Żydki precz do Palestyny<, i oto gdy przenieśliśmy się do Palestyny, cały świat podniósł larum: >>Żydki precz z Palestyny<<”.
„Miało się wrażenie, że ludzie przychodzą i odchodzą, rodzą się i umierają, a książki są nieśmiertelne. Gdy byłem chłopcem, miałem nadzieję, że kiedy dorosnę, zostanę książką. Nie pisarzem, tylko właśnie książką. Ludzi można wybić jak mrówki, nawet pisarzy nietrudno zabić. W wypadku książki wszakże, nawet gdyby ją zniszczyć metodycznie, pozostaje szansa, że jakiś egzemplarz ocaleje i przez wieki całe dalej będzie wiódł swój cichy żywot na regale, na półce w zapominanej bibliotece gdzieś na uboczu, w Rejkiawiku, Valladolid czy w Vancouver”.
„A książki w owych czasach naprawdę były o wiele bardziej seksowne niż dzisiaj: było co powąchać, popieścić i pogłaskać”.
„I w gruncie rzeczy, ów niezwykły impuls, który powodował mną w dzieciństwie- pragnienie, by dać ponowną szansę czemuś, co już jej nie ma i mieć nie będzie- jest jedynym z motorów mojego działania także teraz, za każdym razem, gdy zasiadam do pisania nowej opowieści”.
„Jerozolima jest podstarzałą nimfomanką, która wyciska ostatnie soki ze swych kolejnych kochanków, zanim zrzuci ich z siebie, ziewając szeroko; samicą pająka, co pożera spółkujące z nią samce, gdy te jeszcze tkwią w jej odwłoku”.
„Kiepski czytelnik to taki kochanek-psychopata: rzuca się na kobietę, która mu wpadła w ręce, zrywa z niej ubranie, a gdy jest zupełnie nago, obdziera ją ze skóry (…)”.
„Kto sedna sprawy doszukuje się w przestrzeni pomiędzy utworem a tym, kto go napisał- ten błądzi. Szukać należy nie miedzy dziełem a autorem, lecz raczej pomiędzy tekstem a jego odbiorcą”.
„Może nie należy odnosić się do plotki z lekceważeniem: jest ona pospolitą kuzynką literatury pięknej”.
„Tylko ktoś, kto nigdy nie zasmakował uroków plotki, wstanie i pierwszy rzuci w nią kamieniem”.
„Nikt nie jest samotną wyspą, każdy jest przynajmniej półwyspem (…)”.
„Jako piętnastolatek, postanowiłem opuścić dom i żyć w kibucu. Miałem nadzieję zostać śniadym, silnym kierowcą ciągnika, pionierem-socjalistą pozbawionym kompleksów i raz na zawsze uwolnić się od bibliotek, erudycji i marginaliów”.
„Ogólnie zaś rzecz ujmując, można powiedzieć, że każdy wielki twórca musi nosić w sobie iskrę bożą, proroczego ducha: czyż Turgieniew w swej sztandarowej, wspaniałej powieści >>Ojcowie i synowie<< nie odmalował postaci nihilisty Bazarowa, zanim jeszcze nihilismus pojawił się w Rosji? A Dostojewski? Czyż jego >>Biesy<< nie zapowiadają z niezwykłą, iście proroczą przenikliwością nadejścia bolszewismusu?”.
„Przecież żadne zwierzę nie jest złe. Zwierzę nie jest do tego zdolne. Zwierzęta jeszcze w ogóle zła nie odkryły. My, ludzie stojący na szczycie drabiny stworzenia, mamy na nie wyłącznie monopol. Może jedna w raju zjedliśmy jabłko z niewłaściwego drzewa? Może między drzewami życia i poznania rosło sobie jeszcze jedno, jadowite, o którym Tora nie wspomina (…)”.
„Lecz czymże jest piekło? Czym niebo? Wszak wszystko to mieści się w środku. W domu. I piekło, i niebo można znaleźć w każdym pokoju. Za każdymi drzwiami. Pod każdą małżeńską pierzyną. To jest tak: odrobina podłości- i człowiek dla człowieka jest piekłem. Odrobina miłosierdzia, wielkoduszności – i człowiek jest dla człowieka niebem”.
„Nikt o nikim nic nie wie-mówiła mama.-Nawet o najbliższym sąsiedzie. Nawet o mężu albo żonie, o własnych rodzicach czy dzieciach. Nic a nic. Nawet o samym sobie. Nic nie wiadomo. A jeśli czasami człowiekowi wydaje się, że mimo wszystko coś wie, to jeszcze gorzej- bo lepiej jest żyć, nic nie wiedząc, niż żyć w błędzie. Chociaż w gruncie rzeczy, kto to wie? Jeśli się nad tym zastanowić, to może akurat dużo lepiej jest żyć w błędzie niż w ciemności?”.
„W ogóle myślę, że istnieje o wiele więcej kolorów i zapachów niż słów”.
„Papa mówił, że bogactwo to grzech, a bieda to kara, ale Bóg chyba nie chce, żeby między winą a karą nie było żadnego związku. Jeden grzeszy, a drugi jest karany. Tak jest urządzony ten świat”.
„Przede wszystkim, takie było jego zdanie, trzeba wreszcie przekonywać świat, że krzywda i ucisk są chorobą ludzkości, a na to jedynym lekarstwem jest sprawiedliwość (…)”.
„Uczucia to taki ogień na ściernisku: płonie chwilę, a potem zostaje tylko sadza i popiół”.
„(…) dzisiaj przyzwoitość, moim zdaniem, jest jeszcze ważniejsza niż dobroć: przyzwoitość to kromka chleba. Dobroć to już masło. Albo miód”.
„Każda tragedia jest po trosze komedią, a w każdym nieszczęściu zawsze tkwi małe ziarenko radości dla tego, kto stoi z boku”.
„Goje tak o nas mówili: dyplom-oto religia Żydów. Nie bogactwo ani złoto. Dyplom”.
„Tak wiele spraw jest >albo, albo<”.
„Prawdziwy morał z baśni Andersena o nowych szatach króla jest taki, że prosty lud jest równie głupi jak król i książęta (…).
„Każdy człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, nawet jeśli stale o tym zapomina”.
„(…) jedyna wyprawa, z której człowiek nie zawsze wraca z pustymi rękami, to podróż do wnętrza. W duszy przecież nie ma granic ani cła i można dotrzeć choćby do najdalszych gwiazd. Albo przechadzać się po miejscach, których już nie ma, spotkać ludzi, którzy już nie żyją. Nawet odwiedzać okolice, które nigdy nie istniały, może nawet nie mogły istnieć, ale dobrze się w nich czuję. Albo przynajmniej-nie jest mi w nich źle”.
„Każdy wszechświat jest ziarenkiem, a każde ziarenko wszechświatem”.
„Kiedy świat pogrąża się człowiekowi w mroku, wtedy ten czyta książkę i widzi inny świat”.
„A może też nieświadomie zazdroszczę kobietom ich seksualność, która jest znacznie bogatsza, subtelniejsza i bardziej złożona od męskiej- ma się do niej jak skrzypce do bębna”.
„Obojętność jest tym, co najlepiej charakteryzuje całą rzeczywistość”.

    

                            „Opowieść o miłości i mroku” to pierwsza autobiograficzna powieść Amosa Oza, która przyniosła mu liczne nagrody, m.in. Goethe Cultural Award i nominację do literackiej Nagrody Nobla. Książka zaczyna się w chwili narodzin Oza, a kończy samobójczą śmiercią jego matki trzy miesiące przed bar micwą chłopca. Autor opowiada historię swego dzieciństwa i młodości, życia swoich rodziców oraz korzeni rodziny. Ta osobista fabuła, obejmująca pięć lat pokoleń rodziny pisarza, jest w mistrzowski sposób wpleciona w obszerniejszą historię, która przedstawia losy wschodnioeuropejskich Żydów od XVIII do XX wieku, ruch syjonistyczny, sprawowanie władzy na palestyńskim terytorium mandatowym przez Brytyjczyków, oblężenie Jerozolimy, wojnę o niepodległość Izraela oraz utworzenie państwa izraelskiego.

                      Główny wątek, który spina dziesiątki pomniejszych, to historia matki Amosa, Fanii. Sprawa jej samobójstwa jest systematycznie poruszana w książce. Autor podejmuje bolesny wysiłek, by przełamać zakaz poruszania emocji obecny w rodzinie od pokoleń: „Od dnia, kiedy zmarła moja matka, do dnia śmierci mojego ojca dwadzieścia lat później, nie rozmawialiśmy o niej ani razu. Nie padło nawet jedno słowo. Jak gdyby nigdy nie żyła”. Dopiero w ostatnich partiach tego „pamiętnika” uda się Ozowi unicestwić „tysiące ciemnych lat, które rozdzielały wszystkich” i zrelacjonować ostatnie dni życia matki. W tej wzruszającej chwili ujawnia się w pełni literacka pomysłowość Amosa Oza. Opierając się na własnych wspomnieniach, relacjach wujka i ciotki, rejestruje obraz śmierci swej matki „jak gdyby stary księżyc odbijał się w szybie, od której odbijał się w jeziorze, z którego pochodzą wspomnienia, a nie samo odbicie, które już nie istnieje, lecz widać tylko jego zbielałe kości”.

                   Książka Amosa Oza „Opowieść o miłości i mroku” przepełniona jest różnymi anegdotami dotyczącymi jego najbliższych, znajomych i sąsiadów. Mały Amos wraz z rodzicami chodził do apteki na rozmowę telefoniczną z rodziną jego matki w Tel Awiwie.  Przygotowywali się do tego jak do święta. Już w niedziele ojciec mówił do matki: „Fania, pamiętasz, że to w tym tygodniu dzwonimy do Tel Awiwu?”. W poniedziałek matka mówiła do ojca: „Arie, nie wracaj zbyt późno pojutrze, bo będzie niewypał”. We wtorek zaś oboje zwracali się do syna: „Amos żebyś nam tylko czegoś nie wywinął, słyszysz żebyś nam tylko nie zachorował, nie przeziębił się ani nie przewrócił aż do jutra do po południu”. Ostatniego wieczoru udzielali mu wskazówek: „Połóż się wcześnie spać, żebyś miał jutro siłę przy telefonie, nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że nic nie jadłeś”. W ten sposób budowali napięcie. Mieszkali w Jerozolimie przy ulicy Amosa, a apteka znajdowała się w odległości pięciu minut marszu, przy ulicy Sofoniasza, ale już o godzinie trzeciej ojciec mówił do matki: „Nie zaczynaj już nic nowego, żebyś nie musiała się potem śpieszyć”. Oto Amos będąc pięcio-czy sześciolatkiem, dźwigał już na swoich barkach odpowiedzialność dziejową. Zegarka na rękę nie miał ani nie mógł mieć, toteż, co chwila biegał do kuchni, żeby zobaczyć, co wskazuje tykający tam zegar ścienny, i ogłaszał, jakby miał wysłać rakietę w kosmos: jeszcze dwadzieścia pięć minut, jeszcze dwadzieścia, piętnaście, dziesięć, pięć i pół minuty- a gdy wypowiadał słowa „dziesięć i pół minuty”, wszyscy troje wstawali, zamykali dom na cztery spusty i wyruszali w drogę do apteki pana Heinemanna, gdzie był jedyny aparat telefoniczny w okolicy.
                      
               Amos bez trudu sobie wyobrażał ten samotny przewód łączący Jerozolimę z Tel Awiwem, a przez niego z całym światem. Ta właśnie linia była zajęta, i dopóki się nie zwolniła, dopóty byli odcięci od świata.  Drut wił się przez pustkowia, pośród kamieni, plątał się wśród gór i dolin, a mały Amos uważał to za istny cud. I truchlał, zastanawiając się nad tym, co się stanie, jeśli w nocy przyjdą dzikie zwierzęta, i ten drut przegryzą? Kiedy już nastąpiła chwila rozmowy przez telefon przebiegała ona mniej więcej tak: „Halo, Cwi? -Przy telefonie. -Tu Arie. Z Jerozolimy-Tak, Arie witaj, tutaj Cwi jak się macie?- U nas wszystko w porządku. Mówimy do was z apteki- My też. Co nowego? –Wszystko po staremu. A jak u was, Cwi? Co powiesz?”. I to była cała rozmowa. To jednak nie było zabawne: życie wisiało na włosku. Po latach Amos zrozumiał, że oni wcale nie byli pewni, czy rzeczywiście kiedyś jeszcze się spotkają czy porozmawiają. Co chwile wybuchały zamieszki, Arabowie i Brytyjczycy wspólnie spiskowali przeciwko Żydom, w każdej chwili mogła wybuchnąć woja. I wybuchła… Ta pusta rozmowa przez telefon bynajmniej nie była pusta- była tylko uboga.

                 Te rozmowy telefoniczne pomagają Amosowi teraz zrozumieć coś ważnego, mianowicie, z jakim trudem przychodziło im- wszystkim, nie tylko jego rodzicom- wyrażenie osobistych uczuć. Z wyrażaniem uczuć zbiorowych nie mieli żadnego kłopotu- byli ludźmi wrażliwymi i umieli mówić. Oho, jeszcze jak umieli. Przez bite trzy, cztery godziny potrafili gorączkowo dyskutować o Nietzschem, Stalinie, Freudzie i o Żabotyńskim, angażując się w to bez, popadania w rzewny patos, śpiewając pieśni, mówili o kolonializmie, o antysemityzmie, o sprawiedliwości, o „kwestii gruntów”, o „kwestii kobiecej”, o „kwestii sztuki wobec życia”. Ale kiedy próbowali wyrazić własne uczucia, zawsze wypadało to nieco sztywno, sucho, może nawet bojaźliwie, bo od wielu wieków musieli je tłumić w sobie i przestrzegać „zakazów”. „Zakazów dwojakich, dwóch układów hamulcowych: dobre maniery europejskiej burżuazji potęgowały siłę zahamowani właściwych małemu miasteczku ortodoksyjnych Żydów. Słowo >nie wolno<, >nie jest przyjęte<  albo >nie wypada< dotyczyły niemal wszystkiego”.

                     Za „Górami Mroku” leżał ówczesny Tel Awiw, kipiące życiem miasto, z którego przybywały do Jerozolimy gazety, wieści o teatrze, operze i balecie, o kabarecie i sztuce nowoczesnej, o stronnictwach politycznych, echa burzliwych sporów, a także strzępy plotek. Tam w Tel Awiwie, byli wielcy sportowcy, i było tam morze, plaże pełne opalonych Żydów, którzy umieją pływać. Kto umiał pływać w Jerozolimie? Kto w ogóle słyszał kiedykolwiek o pływających Żydach? To były całkiem „inne” geny. Mutacja.

                 Większość sąsiadów rodziny Klausnerów stanowili drobni urzędnicy, handlowcy detaliczni, kasjerzy banków czy kin, nauczyciele pracujący w szkołach bądź udzielający prywatnych lekcji albo dentyści. Nie byli to ludzie religijni, do synagogi chodzili tylko w Jom Kipur, sporadycznie pojawiali się na obchodach Simchat Tora, mimo wszystko jednak zapalali w piątkowe wieczory świece szabatowe, ażeby zachować jakiś klimat judaizmu, a może też z przezorności, na wszelki wypadek, bo nigdy nie było wiadomo, co się mogło zdarzyć. Wszyscy byli mniej lub bardziej wykształceni, ale odczuwali w związku z tym nijaki dyskomfort. Mieli wyrobione zdanie na temat mandatu brytyjskiego, przyszłości syjonizmu, klasy pracującej, życia kulturalnego w Izraelu oraz sporu między Marksem a Duhringiem.  Prawie wszyscy sąsiedzi gromadzący się w sobotnie popołudnie na podwórzu przy herbacie po rosyjsku, byli ludźmi życiowo nieporadnymi. Gdy trzeba było wymienić przepalony bezpiecznik albo uszczelkę w kranie bądź wywiercić niewielki otwór w ścianie, zawsze śpieszyli szukać Barucha, jedynego człowieka w dzielnicy, który umiał dokonać takich cudów. Wszystko było jak w opowiadaniach u Czechowa również poczucie zaściankowości; są takie miejsca na świecie, w których toczy się prawdziwe życie, lecz Jerozolima w roku 1947 wiodła własną egzystencję.

                    W odległości pół godziny drogi dziecięcego marszu znajdowały się dwie szkoły podstawowe- jedna była zbyt socjalistyczna, a druga zanadto religijna. Na dachu jednej powiewała flaga klasy robotniczej. Do dyrektora zarówno nauczyciele, jak i uczniowie wracali się „towarzyszu”. Latem wychowawcy zawsze nosili krótkie spodenki khaki oraz sandały jak w czasach biblijnych. Druga szkoła charakteryzowała się tym, że uczęszczali do niej wyłącznie tylko chłopcy. Pochodzili w większości z ubogich rodzin, z wyjątkiem nielicznych potomków sefaradyjskiej arystokracji, mieszkający w Jerozolimie od pokoleń, a zepchniętej na margines przez napływowych, bardziej asertywnych Aszkenazyjczyków. Każdego ranka odmawiano tam najpierw modlitwę, a potem następowały lekcje Pięcioksięgu. Rodzice Amosa, aby ochronić go od mroków średniowiecza i stalinowskim potrzaskiem postanowili, zatem wysłać syna do szkoły pani Izabeli Nachalieli: wielką zaletą tej domowej szkoły pełnej kotów było to, że od domu państwa Klausnerów znajdowała się na odległość krzyku. Dwadzieścia dwa stopnie schodów, stojący na warcie biało-czarny kot, który miałczał z okna na przybysza, by zasygnalizować jego przyjście. Najmniejsza szkoła w Jerozolimie: dwie klasy, dwie nauczycielki, ze dwunastu uczniów, a do tego dziewięć kotów.

                      A teraz wypadałoby napisać parę słów o rodzicach Amosa. Matka była „skażona” jakimś fatalnym, romantyczno-trującym pierwiastkiem, łączącym muzy ze śmiercią. Coś było w nazbyt wyrafinowanej diecie w gimnazjum w Równym, z którego pochodziła Fania. A może jakieś mieszczańsko-słowiańskie piętno melancholii, z którym kilka lat po śmierci matki znów spotkał się Amos na stronicach Czechowa, Turgieniewa, których Fania uwielbiała czytać. Ojciec miał skłonność do rzeczy wzniosłych, matkę natomiast urzekały tęsknota, apatia i nostalgia. Ojciec był gorącym wielbicielem Abrahama Lincolna, Louisa Pasteura i przemówień Churchilla. Matka z kolei lubiła spędzać wieczory, siedząc w rogu łóżka przebranego za kanapę, boso, z podwiniętymi nogami, przygarbiona, głowę pochylała nad trzymaną na kolanach książką i całymi godzinami snuła się po ścieżkach rozmaitych jesiennych ogrodów z opowiadań rosyjskich pisarzy.

                 W ciągu pierwszych tygodni i miesięcy po śmierci matki ani przez chwilę dwunastoletni Amos nie pomyślał o jej psychicznym cierpieniu. Zamknął się na bezgłośne wołanie, które po niej zostało i być może przez wszystkie te dni rozlegało się w pokojach. Nie miał do tej całej sytuacji w sobie odrobiny litości. Ani tęsknoty. Nawet żalu po zmarłej matce. Była w nim tak wielka uraza i złość, że nie starczyło już miejsca na jakikolwiek inne uczucie. Kiedy, na przykład, jego wzrok padał na kraciasty fartuszek matki, który jeszcze przez kilka tygodni po jej śmierci wisiał na haczyku za drzwiami w kuchni, ogarniała go złość, jak gdyby ten fartuszek celowo jątrzył rany. Kosmetyczka matki, puderniczka i szczotka do włosów na zielonej półce w łazience go raniły, jak gdyby zostały tam tylko po to, by z niego szydzić. Jej kącik z książkami. Puste buty. Jej zapach, przez pewien czas nadal owiewający mu twarz za każdym razem, kiedy otwierał drzwi szafy po stronie półek matki- wszystko to przeprawiało go o bezsilną wściekłość.  Był na nią zły, że odeszła bez pożegnania, uścisku czy bodaj słowa wyjaśnienia: przecież nawet obcych, listonosza czy domokrążcy sprzedającego pasmanterię, który trafił do ich drzwi, matka nie potrafiła odprawić bez uśmiechu, przeprosin albo paru miłych słów, czy choćby nie proponując szklanki wody. Przez wszystkie lata jego dzieciństwa nigdy nie zostawiła go w sklepie, na cudzym podwórzu ani w parku. Jak mogła? Był też na nią zły za ojca, tak poniżonego przez żonę. Wystawiła go do wiatru, jak w komediach filmowych- po prostu ni stąd, ni zowąd zniknęła, zupełnie jakby uciekła z innym mężczyzną. Gdyby on kiedykolwiek przez wszystkie lata dzieciństwa zniknął bez słowa choćby na dwie, trzy godziny, zaraz by mnie zrugali i ukarali. Obowiązywała w domu żelazna zasada:, kto wychodzi, ten zawsze mówi, dokąd się wybiera, na jak długo i kiedy wróci albo przynajmniej zostawia kartkę w stałym miejscu, pod wazonem.

                    Po upływie kilku tygodni złość opadła. Wraz z nią Amos stracił nijako warstwę ochronną, ołowianą osłonę, która w pierwszych dniach nie dopuszczała go do rozpaczy i bólu. Odtąd był jak „bezdomny”. W miarę jak przestawał odczuwać nienawiść do matki, zaczął gardzić sobą. Niemniej jednak nie złościł się na nią, przeciwnie, obwiniał samego siebie: gdyby tylko był lepszym, bardziej oddanym synem i nie rozrzucał rzeczy po podłodze, nie męczył i nie nudził, odrabiał lekcje o właściwej porze, co wieczór chętnie wynosił śmieci. Gdyby miał, choć trochę więcej zrozumienia dla jej migreny albo przynajmniej starał się zgodnie z jej wolą wyglądać mniej anemicznie i blado, jeść wszystko, co ugotowała, nie sprawiać jej tyle kłopotów, być przez wzgląd na nią chłopcem bardziej towarzyskim, a nie takim samotnikiem, nie takim wątłym i chucherkowatym, ale opalonym i sprawnym, tak jak ona by chciała!

                Po upływie roku czy dwóch po śmierci matki Amos opuszcza dom i w charakterze „dziecka z zewnątrz” zamieszkał w kibucu Chulda. Tam zaczął powoli dostrzegać także ją samą. Jego matka zmarła w kwiecie wieku. Umierając, miała trzydzieści osiem lat. Życie jej było krótkie i nieszczęśliwe. Całe dnie spędzała w domu, nigdzie z niego nie wychodząc. Nie odwiedzały jej koleżanki ani sąsiadki, ojciec też nie zapraszał własnych znajomych. Dom trwał nieruchomo w przygnębieniu, a jego drzwi nie otwierały się dla obcych. Matka leżała, prawie nic nie mówiąc. Amos bardzo kochał jej głos. Wielokrotnie otwierał drzwi, aby pytała, kto idzie. Taka była dziecinna. Kim jednak była owa kobieta, jego kochana matka, o której marzył przez większą część swojego dzieciństwa, którą wciąż ratował w swoich snach z rozpalonego pieca, zyskując w zamian jej miłość? A może to pytanie należy postawić inaczej: jakież to przerażające, niewiarygodne przeczucie zrodziło się w dumnym sercu małego, bujającego w obłokach głuptaska? Kazało się czegoś domyślać, lecz nie wyjaśniło wszystkiego do końca, posłało znak, nie dając szansy na rozszyfrowanie zawczasu niejasnej zapowiedzi tego, co pewnej zimowej nocy miało się przydarzyć jego matce? Bo przecież już, jako pięciolatek wciąż wyobrażał obie, że jest niebywale dzielnym, nieustraszonym strażakiem, który we wspaniałym galowym mundurze i hełmie, narażając życie, ratuje ją omdlałą z pożaru, (podczas gdy jego wątły, gadatliwy ojciec stoi bezczynnie, oszołomiony i bezradny, i z przerażeniem wpatruje się w ogień). Od wielu lat Amos Oz „tropi tego sędziwego mordercę [matki], przebiegłego starca-uwodziciela, nikczemnego dziada, co –choć powykręcany wiekiem- wciąż jeszcze udaje tryskającego świeżością księcia z krainy marzeń. To sprytny łowca złamanych serc, zalotnik-wampir, którego słodko-gorzki głos w samotne noce przypomina stłumiony dźwięk wiolonczelowej struny. Aksamitny, wytworny oszust, wirtuoz podstępu, zaklinacz, graniem na czarodziejskim flecie wabiąc pod swój jedwabny płaszcz zrozpaczonych i samotnych. Odwieczny, seryjny morderca dusz pozbawionych nadziei”.

                    Książka jest zbudowana z wielu warstw. Jedną z nich jest dziejąca się historia. Nic dziwnego. Jest tuż po Holokauście. Na uchylenie zakazu i pozwolenie wjazdu do Palestyny czekają na statkach i w obozach przejściowych na Cyprze setki tysięcy żydowskich imigrantów. Za chwilę w ONZ zdecyduje się sprawa istnienia państwa Izrael. Izraelczycy czekają w najwyższym napięciu. Dowiadujemy się sporo o kulisach targów przed głosowaniem w ONZ. Polityki jest mniej, niż można by się spodziewać. Z diabelskim humorem Oz kreśli kapitalne sylwetki Ben Guriona i Begina. Stosunki z Arabami punktowane są ważnymi w życiu autora zdarzeniami. Tylko czasem, gdy polityka staje się ludzkim losem, autor używa najmocniejszych środków, by to wyrazić. Tak jest z opisem dnia, gdy w ONZ decydowała się sprawa powstania Izraela. Ze względu na różnicę czasu w Jerozolimie była noc, gdy na ulicy Amosa przez jedyny odbiornik radiowy w okolicy transmitowano głosowanie. "Ludzie stali nieruchomo, w żółtawym świetle latarni, stłoczeni i milczący, istny las cieni, na naszym podwórku i u sąsiadów, na chodnikach, jezdniach i balkonach. Wyglądali jak zgromadzenie duchów. Stali w absolutnej ciszy". W powietrzu wibrował głos amerykańskiego spikera. Spiker wyliczał, jak głosowały kolejne państwa. Wreszcie ogłosił wynik: 33 za, 13 przeciw. Propozycja przyjęta. "A wtedy jego głos zatonął w dochodzącym z radia ryku radości, a po chwili, w której wszyscy stali w osłupieniu, również nasza ulica rozbrzmiała przenikliwym wrzaskiem. [...] Nie był to okrzyk triumfalny, brzmiał raczej jak okrzyk zgrozy, dramatyczny, kruszący skały i mrożący krew w żyłach krzyk, jak gdyby wszyscy zmarli i ci, co dopiero zostaną zabici zawołali przez niewidzialne okno, które otworzyło się dla nich na mgnienie oka". Ale radość u Oza podszyta jest tragicznością. "W siedem godzin później - napisze - Arabowie rozpętają wojnę, w której zginie, co setny z radujących się tej nocy na ulicach". Znany, jako działacz na rzecz pokoju i pojednania nie cofa się jednak przed prawdą. Opisuje okrucieństwa armii arabskich i zamachów oraz kilkumiesięczne oblężenie Jerozolimy, które przeżył, jako dziecko. Wojna zakończyła się militarnym zwycięstwem Izraela. Zawarte porozumienia o zawieszeniu broni wyznaczyły przebieg nowej wojskowej granicy Izraela.

                        „Opowieść o miłości i mroku” to książka-biografia człowieka, rodziny i narodu. Występują w niej rodzice autora, dziadkowie, przyjaciele rodziny, życzliwi sąsiedzi, rozmaite umalowane ciotki, przywódcy polityczni i cały szereg postaci z życia Amosa. Książkę napisaną w 2001 roku możemy bez obaw nazwać chyba ostatnią wielką powieścią XX wieku. Korzystając w kompozycji ze swobody formalnej nowej literatury, Amos Oz próbuje jednak ująć całość pewnego ludzkiego doświadczenia. Biograficzny podkład jest tu zaletą. Podstawą wiarygodności. Książkę naprawdę polecam oraz nagrany przez Natalie Portman film. Jeżeli czegoś Natalie Portman nie można odmówić, to z pewnością ambicji i odwagi. "Opowieść o miłości i mroku“,  reżyserski debiut w pełnym metrażu, powstał według jej scenariusza i to właśnie ona wcieliła się w główną rolę-Fanię, matkę Amosa. Co więcej, postanowiła się zmierzyć z tekstem bardzo osobistym, jakim bez wątpienia są pamiętniki cenionego izraelskiego pisarza i eseisty Amosa Oza.