17 czerwca 2018

Stanley i kobiety


„Stanley i kobiety”


Kingsley Amis



Autor/ (ur. 16 kwietnia 1922 w Londynie, zm. 22 października 1995 tamże) – brytyjski pisarz, poeta, krytyk literacki i wydawca fantastyki oraz nauczyciel akademicki.

Tłumaczenie/ Wacław Niepokólczycki

Tematyka/ Relacje pomiędzy ojcem i synem niosą za sobą wiele tajemnic i nieoczekiwanych dla obu stron „zwrotów akcji". Tendencje depresyjne, skłonność do stosowania przemocy, uczuciowe niezrównoważenie, brak pełnego poczucia własnej męskiej tożsamości, kompleksy niższości, problemy emocjonalne i trudności związane z chorobą psychiczną w rodzinie - to tylko niektóre perturbacje opisane w książce Kingsleya Amisa „Stanley i kobiety”.

Główny motyw/ Po „gniewnej" młodości Stanley Duke znajduje wreszcie spokój i duchowy komfort, będący przywilejem dobrze sytuowanego mężczyzny w średnim wieku. Wtedy to jego syn z pierwszego małżeństwa zapada na chorobę psychiczną...  Bohater usiłując zgłębić przyczyny niepoczytalności własnego syna, uświadamia sobie nagle, jak bardzo jego własne życie było zdominowane przez neurotyczne związki z kapryśnymi kobietami...

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
 „(…) mówienie mężowi o żonie, która od niego odeszła, wcale nie jest taką prostą sprawą, nawet gdy się nie ma do czynienia z czymś tak nonsensownym jak pozostałość dawnego uczucia”.
„Ty, Stanley, masz talent do żenienia się z dziwnymi kobietami”.
„Mój Boże, jakie to szczęście, że nie od ciebie zależy kierowanie ludzi do czubków, bo byśmy wkrótce wszyscy się tam znaleźli”.
„Nigdy bowiem nie należy wymieniać imienia jednej kobiety w obecności drugiej, jeśli nie jest to absolutnie konieczne”.
„(…) kobiety są jak Rosjanie- jeśli ktoś cały czas robi dokładnie to, czego oni chcą, to jest realistyczny, konstruktywny i działa na rzecz pokoju, a jeśli im się sprzeciwi, to sięga po taktykę zimnej wojny, stosuje imperialistyczne knowania i wtrąca się w ich wewnętrzne sprawy”.
„Korzyści z bycia zdrowym na umyśle nie są może liczne, ale należy do nich wiedza o tym, co jest śmieszne. I to cała sprawa”.
„Kiedy się żeniłem, powiedziałem sobie, że w małżeństwie można mieć szczęście albo rację, i jestem już szczęśliwy dwadzieścia dwa lata”.
„Nie jest zabawne... żyć z kimś... kogo się nie bardzo lubi”.


                          Kingsley Amis pisał książkę „Stanley i kobiety” na początku lat 80-tych XX wieku. Od tego czasu minęło ponad trzydzieści lat, co sprawiło, że psychiatria, jako nauka oraz samo podejście do pacjenta bardzo się zmieniły, niestety myślenie w społeczeństwie o osobach chorych psychicznie się nie zmieniło i wciąż dla wielu ludzi nie są to osoby chore, lecz tylko zwykli „wariaci”.  Kingsley Amis nie skupia się w książce na samej chorobie psychicznej syna głównego bohatera, lecz na tzw. „psychologicznej mapie relacji w rodzinie”. Główny bohater Stanley Duke dowiedziawszy się o chorobie psychicznej syna Steve’a zaczyna zastanawiać się, czy przyczyn jego choroby nie należy szukać w jego relacji z kobietami i byłą żoną a matką Steve’a- Nowell.

                       Po „burzliwej” młodości Stanley Duke znajduje wreszcie spokój i duchowy komfort. Obecnie ma nową żonę o imieniu Susan. Ludzie zwykli mawiać o Susan, że po trudnym minionym okresie zaczęło jej się nieźle powodzić. Na samym początku był jakiś mąż, o którym nikt zbyt wiele nie wiedział, jakiś nieudany malarz czy ilustrator książek, poślubiony na złość rodzinie, jak mówiła, z którym się rozwiodła, gdy tylko odkryła, że to rodzina miała rację. Następnie związała się ze znacznie bardziej udanym lewicującym dramatopisarzem. Żyła z nim sześć lat, ale nie mogła za niego wyjść, ponieważ już miał żonę, a poza tym, że lewicował, był również katolikiem i to z tych, którzy nie uznają rozwodów. Dwunastego lutego 1980 roku Susan wstąpiła w związek małżeński ze Stanleyem i jeszcze w tym samym roku wprowadziła się do solidnego wiktoriańskiego domu z czerwonej cegły nieopodal sadzawki w Hampstead. Dom należał niegdyś do poety i antykwariusza z czasów królowej Wiktorii.

                    Susan sprawiała wrażenie bystrej, nerwowej, pogodnej, nawet oddanej lub lojalnej, gdy poświęcała komuś całą uwagę, a poza tym łatwowiernej i pięknej. To prawda, że nie cechował jej roztargniony wyraz twarzy charakterystyczny dla większości kobiet uznawanych za piękne, ale powinno istnieć słowo na określenie tej kombinacji rysów, bardzo szczególnej kombinacji. Zawsze miała bardzo zadbane włosy, ale beztroski stosunek do tego jak wygląda był dość ugruntowany i łączył się w jakiś sposób z jej pojęciami o sztuce i o poezji.

             Pewnego razu po jednym z najbardziej udanych wieczorów w domu Stanleya i Susan rozległ się brzęczyk domofonu przy drzwiach od ulicy, niedługi, ale wystarczająco głośny. Kiedy Stanley podniósł słuchawkę domofonu, nikt się nie odezwał, chociaż słyszał coś jakby bardzo głośny szum morskiej muszli. Powiedział kilka razy: „-Hallo”- Lecz nikt nie odpowiadał. Stanley pomyślał, że prawdopodobnie jakiś pijak wracający z pubu wcisnął guzik domofonu. Susan natomiast myślała, że może ktoś z gości coś zostawił. Drzwi frontowe znajdowały się na końcu krótkiego oszklonego pasażu nad uskokiem ziemi.  Stanley otworzył je i rozejrzał się, ale, mimo że wyszedł na zewnątrz, nie zobaczył nikogo, tylko latarnie uliczne i kilka zaparkowanych samochodów. Już miał wrócić do środka, gdy usłyszał bełkocącego coś mężczyznę. Tym mężczyzną okazał się jego syn Steve. Nie mógł to być nikt inny, choć od razu go nie poznał. Wiedział, że stało się coś złego, jeszcze nim uświadomił sobie, co kazało mu tak sądzić. Jednocześnie czuł, jak go opuszcza lekkie otępienie. Przeszedł kilka kroków ulicą i znalazł syna obok garażu sąsiedniego domu, jakby właśnie wyszedł zza rogu. W tym roku jego syn skończył dziewiętnaście lat, był wysoki, wyższy od ojca, a także „jaśniejszy” i oczywiście mniej łysy. Jak zwykle miał na sobie ciemną marynarkę i spodnie, a także jasną koszule z rozpiętym kołnierzykiem. Zdawało się, że unika wzroku ojca, ale w migotliwym świetle trudno to było stwierdzić. Zwykle ściskali się na powitanie, ale nie tym razem. Stanley zaprosił syna do domu.

                     Stanley zauważył, że Steve mówi inaczej niż zwykle. Pomyślał, że jest tylko zmęczony lub czuje się zakłopotany tym, co zaraz powie, ale przecież nigdy się łatwo nie męczył ani nie wpadał w zakłopotanie. Potem Susan zwróciła się do niego bardziej poufnie i wtedy zobaczył, że syn zamknął się w sobie. Mówienie zajmowało mu sporo czasu, bo robił długie przerwy. To nie słowa sprawiały, że trudno było słuchać go cierpliwie ani nawet sposób, w jaki je wypowiadał, dość mdły, ale nie bardziej niż u kogoś znudzonego koniecznością tłumaczenia się lub po prostu marzącego, żeby po długim marszu położyć się spać. Nie, miał twarz pozbawioną mimiki, ciało zaś gestykulacji. Nie pozostało nic z odruchów towarzyszących mówieniu, tak ułatwiających zrozumienie. Nidy nie przyszło Stanley’ovi na myśl, że zmiana na niekorzyść może być aż tak zauważalna. Spostrzegł także, że raz zmarszczył brwi, ale na krótko i nie wiadomo, czemu. Poza tym jego twarz było kompletnie bez wyrazu, nawet wtedy, kiedy mówił, że musi pozbierać się z głową. Najgorsze było to, że ciągle się powtarzał.
                         
                      Następnego dnia rano, kiedy wszyscy myśleli, że Steve poprzedniego wieczoru zachowywał się dziwnie z powodu zmęczenia i zerwania ze swoją dziewczyną Mandy w jego pokoju rozległ się ogromny huk, po którym wszyscy zerwali się z krzeseł. Wszyscy stali nieruchomo i nie mówili nic jak ludzie, którzy zastanawiają się, co u licha się dzieje. I wtedy zza drzwi wyłonił się Steve, bardzo obojętny, zamyślony, ale wyglądał normalnie, choć ubranie miał wymiętoszone, jakby się w nim przespał. Po paru chwilach zaczął przyglądać się niebiesko-białemu obrazowi wiszącemu na ścianie w końcu pokoju. Steve nigdy specjalnie nie interesował się obrazami, a ten tutaj wisiał przez wszystkie dziesiątki jego wizyt w tym domu. Wciąż się mu przeglądał. Susan nie miała pojęcia, co to wszystko znaczy. Teściowa reagowała wkładając cały wysiłek w to, żeby się nie rzucić do ucieczki. Zanim Stanley rozwikłał tę zagadkę, rozległ się odgłos targania i zobaczył, że Steve odrywa okładkę książki Saula Bellowa „Herzog”. Wkrótce potem wyszedł i złapał taksówkę. Po jakim czasie zadzwonił telefon na biurku Stanleya i jakiś męski głos chrząknąwszy parę razy powiedział: „Stanley, tu Nowell. Czy mógłbyś przyjechać? Ja nie mogę sobie z nim poradzić. Nie wiem, co mu się stało, chyba zwariował”. Dzwoniła była żona Stanleya a matka Steve’a Nowell.

                    Stanley nie mógł przestać myśleć o tym, co go jeszcze czeka. Najpierw jednak musiał wrócić do tej krótkiej rozmowy telefonicznej z Nowell. Czy rzeczywiście nie wymieniła imienia Steve’a ani nie wyraziła jasno, że to o nim mowa? Bardzo prawdopodobne. Tak właśnie postępują roztargnione kobiety w filmach- żeby pokazać jak bardzo są roztargnione. Również niektóre kobiety czynią tak w prawdziwym życiu, co służy ukazaniu, jak bardzo są zatopione w sobie, małostkowe. Same wiedzą, o kim mówią i to ma wystarczyć. Nigdy nie miał wrażenia, że poślubienie Nowell albo rozstanie z nią kosztowało go zbyt wiele zachodu. Po sześciu miesiącach chodzenia z Nowell nagle spostrzegł, że zmierza prostą drogą do małżeństwa i nie ma jak zboczyć, co wcale nie znaczyło, że chciał. Potem po trzynastu latach z niezrozumiałych dla niego powodów odeszła i połączyła się z Bernardem Hutchinsonem.

                  Po przybyciu na miejsce Stanley zobaczył Steve’a leżącego w sypiali z dużymi oknami, bez zasłon, o nagich żółtocytrynowych ścianach, słońce, zatem wpadało do wnętrza bez przeszkód. Przypomniał sobie, co mówiła Susan, gdy zobaczyła Steve’a śpiącego u nich w domu, że chłopak nie tylko nie śpi, lecz nawet nie przybiera pozycji człowieka śpiącego. Steve nie odpowiadał na żadne pytania. Po chwili opuścił nogi i usiadł twarzą do okna. Potem uniósł rękę i jakby komuś pomachał. Na zewnątrz wyraźnie nie było nikogo, Stanley wyjrzał, aby się upewnić. Zobaczył tylko mnóstwo dachów i ani żywej duszy w dole z wyjątkiem siedzącego na murze kota. Po pewnym czasie Steve zaczął zadawać ojcu pytania: „-Czy wierzysz w poprzednie życie?”, „-Czy oni jeszcze są? Ci ludzie na dole?”, „-A z czego się tak głupio śmiali?”. Steve zaczął opowiadać o „spisku żydowskim”, że Żydzi penetrują cały kraj, że jak wszystkie przygotowania zostaną już zakończone, spełni się przedwieczna przepowiednia.  Zapytał czy barwa nieba nie wydaje się im inna po zmierzchu?

                   Kiedy Stanley wyszedł zatelefonować do lekarza z prośbą o interwencję za ścianą usłyszał wielkie uderzenie. Były to dwa dźwięki jednocześnie, trzask i coś w rodzaju głośnego wystrzału, apotem rozbrzmiewały krzyki i wrzaski. Gdy Stanley wszedł do pokoju, zobaczył mnóstwo szkła na dywanie pod telewizorem i wielką dziurę w jego wnętrzu z fragmentami elektroniki, a także resztki chmury dymu. Wśród odłamków szkła leżała wielka szara kamienna popielniczka. Steve wciąż wyglądał na oszołomionego, choć już nie wydawał się tak oderwany od rzeczywistości, ale jakby nadal nie rozumiał, skąd to całe zamieszanie. Pozostałe osoby wrzeszczały; Nowell na Stanleya, jej mąż Bert wygłaszał opinie ogóle, a ich mała córka krzyczała na wszystkich i to było najgorsze.  

                      Przez głowę Stanleya przemykały takie słowa jak mania, schizofrenia i paranoja. Próbował sobie przypomnieć, co słyszał i czytał o obłędzie, ale nic z tego nie wychodziło. Odczuwał jedynie to samo ugruntowane wrażenie, co zawsze, że faceci z branży psychiatrycznej mają nikłe pojęcie o tym, o czym mówią. Po zastanowieniu przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce szykowna broszura, w której pewien psychiatra dowodził, że jedyną prawdziwą pomocą, jaką mogą ci udzielić, kiedy dostaniesz „świra”, to zapewnić bezpieczne, wygodne warunki i chronić przed samobójstwem, póki ci się nie polepszy samo z siebie, jeśli będziesz miał szczęście lub do końca życia, jeśli ci tego szczęścia zabraknie. Sprawa wyglądała z zewnątrz trochę zawile, same tylko szalone teorie, bogacze chodzący po dwadzieścia lat do psychologa, szpitale dla umysłowo chorych. Mniejsza o to, co było napisane w tej broszurze; z sukcesami, nowymi lekami i terapiami, z tysiącami pacjentów spokojnie, choć być może powoli dochodzącymi do zdrowia. Tak samo jak z całą wiedzą medyczną, którą słyszy się, na co dzień od znajomych mówiących tylko o skandalach i błędach, a nie o „cudownych” uzdrowieniach.

                       Steve został zabrany do szpitala psychiatrycznego tam zajął się nim doktor Nash, który wyjaśnił Stanley’ovi, że Steve wymaga terapii z pełną dawką środków uspokajających, co prawdopodobnie wywoła skutki uboczne, które mogą być niepokojące, a nawet trochę ryzykowne bez profesjonalnego nadzoru. Według doktora Nasha Steve jest schizofrenikiem. W trakcie leczenia szpitalnego Stanley ma także kontakty z innymi lekarzami, którzy nie zgadzają się z diagnozą doktora Nasha. Doktor Trish Collings i doktor Gandhi jawnie podważają diagnozę Nasha. Doktor Trisha Collings zaczyna namawiać Stanleya, aby nie wierzył temu, co mówi Nash i oddał syna pod jej opiekę lekarską. Opierając się na dotychczas uzyskanych informacjach uważała, że choroba Steve’a to problemy życiowe, co obejmuje również ludzi z jego najbliższego otoczenia, zwłaszcza rodziców. Tłumaczyła, że wszystkie dzieciaki z pokolenia Steve’a muszą się uporać z mnóstwem problemów, które należy zrozumieć: bezrobocie, lęki przed zagładą nuklearną, wojną, napięcia rasowe, miejskie zanieczyszczenie, alienacja, i wiele innych. To pokolenie bardzo narażone i bezradne, żyje w wielkim, niebezpiecznym świecie, na który nie ma wpływu. Ktoś taki jak Steve wyczuwa te zagrożenia. Potem przychodzi kryzys emocjonalny, na przykład zerwanie z dziewczyną, i chłopak staje się bezbronny. Cóż, więc robi? Stwarza mechanizm obronny. Nie ma się gdzie ukryć, więc znajduje w sobie kryjówkę, którą lekarze nazywają obłędem albo chorobą umysłową, albo halucynacjami.

                   Stanley Duke, jako zatroskany ojciec nie wie, kogo ma słuchać, który lekarz ma rację? Czy choroba syna to tylko ucieczka od rzeczywistości, od własnych głębszych uczuć, a raczej głębszych potrzeb? Czy Steve tylko próbuje trzymać innych emocjonalnie na dystans, więc wznosi mur z tego, co tacy ludzie jak doktor Nash nazywają iluzjami? W takich przypadkach wynika to często z ogromnego lęku przed zranieniem. Czy ma do czynienia z wystraszonym, zagubionym chłopcem, któremu trzeba pomóc odkryć, kim naprawdę jest jak sugeruje doktor Trish Collings?

                    Spotkanie Stanleya z doktor Collings zaczęło się od pytań dotyczących daty urodzin, ale dokładna godzina nie była wymagana, co wykluczyło chęć postawienia horoskopu. „Dalej szły” pytania o takie rzeczy jak przebyte ważniejsze choroby, a wszystko zaczerpnięte z jakiegoś kwestionariusza, niezbędne dla jej teorii. Niewykluczone też, że chciała „zmiękczyć” Stanleya, a następnie po pytaniu o jego dziadków zadać inne, naprawdę „paskudne”. Doktor Trisha zasugerowała, że jest coś, co w każdym tkwi bardzo głęboko, potrzeba bycia sobą, stoi ona ponad wszystkimi innymi dążeniami. Zatem... gdy ta potrzeba nie jest zaspokojona, skutki mogą okazać się miażdżące. Steve cierpi, ponieważ przez całe lata traktowano go jakby był kimś innym, kimś zupełnie odmiennym, kimś stworzonym przez innych ludzi. To, co obecnie widzimy, jest jego protestem przeciw podobnemu traktowaniu.

                  Natomiast na spotkaniu z doktorem Nashem Stanley dowiedział się, że doktor Trisha Collings zachowuje się jak znachor, guru lub pracownik socjalny, a nie psychiatra. To bardzo wygodne, bo prowadzi wprost do obarczania winą za stan pacjenta jego rodzica bądź rodziców. Otóż każdy przyzwoity rodzic, a właściwie każdy rodzic, będzie zmartwiony, znękany, całkowicie przestraszony tym oskarżeniem i da temu wyraz, a bardzo możliwe, że zaprotestuje, zrobi z tego kwestię, powie, że miał dobre intencje i tak dalej, co otwiera drogę do dodatkowego oskarżenia, że pozwala, by jego miłość własna wzięła górę nad dobrem dziecka. Szach, mat. Nash trochę uspokoił Stanleya i dalej prowadził swój intelektualny wywód. Dla przykładu opowiadał o Szekspirze, który u „Króla Leara” opisywał podobne objawy. Miażdżyca tętnic mózgowych, starcze schorzenie organiczne mózgu, dość pospolite w starszym wieku. Okresowe stany pobudzenia maniakalnego, po których następuje amnezja, epizodyczna racjonalność nacechowana ogromnym lękiem przed tym, co mógł zrobić w stanie maniakalnym, i wielką obawą przed ponownym nawrotem tego stanu. Tak właśnie wygląda obłęd – tłumaczył dalej doktor Nash. Może jeszcze bardziej uderzający przykład to Ofelia. Osobliwa forma ostrej schizofrenii, bardzo gruntownie przedstawiona... młoda dziewczyna o płochliwym, łagodnym usposobieniu, bez matki, bez siostry, z wciąż nieobecnym bratem, który ją utrzymuje, z kochankiem, który najwyraźniej zwariował, i to do tego stopnia, że zabija jej ojca. Bardzo charakterystyczne, że kiedy dziewczyna oszalała, mimo starannego wychowania, nieustannie recytuje chichocząc różne drobne obscena. Jest to tak dobry opis, że ten poddział schizofrenii zyskał nazwę „Syndromu Ofelii”.

             Stanley uznał, że jak na jeden dzień, dowiedział się dość o schizofrenii. Zastanawiał się także, w jakim to świecie żyje? Jego syn jest chory, dokładnie nie wiadomo, na jakie schorzenie psychiczne, a do tego jego lekarze z sobą rywalizują. Boże, pomyślał sobie, jeśli ktoś w tym gronie wygląda na „wariata” to właśnie ci lekarze. Takie rzeczy można zobaczyć jedynie na filmie czeskim lub meksykańskim, nakręconym umyślnie na czarno-białej taśmie dla lepszego efektu, ale nie w prawdziwym życiu.

                  Po kilku tygodniach pobytu Steve’a w szpitalu stwierdzono, że chłopak może już opuścić oddział i udać się do domu. Stanleya to bardzo niepokoiło, ponieważ żaden lekarz nie znał tak dobrze jego syna jak on. Lekarze upierali się, że w pewnych okolicznościach przedłużona hospitalizacja mogłaby źle wpływać na jego leczenie. Wszyscy starali się sprawić, by Steve stanął na własnych nogach, a pierwszym krokiem w tym kierunku było pozwolić mu wyjść ze sztucznego środowiska szpitalnego i włączyć go do społeczeństwa w stopniu, w jakim to możliwe, kiedy będzie gotów, by spędzić wieczory i noce z rodziną. Stanley zauważył pewne nietypowe dla jego syna zachowania, co go bardzo niepokoiło; normalnie nigdy by nie uścisnął dłoni na powitanie, a to zrobił. Spoglądał prosto w oczy, a nigdy tego nie robił, zwracał się do Stanleya „tato”, tego też nigdy nie robił. Stanleya ogarnęło straszne podejrzenie. Po prostu wbito mu w tym szpitalu do głowy, że ma zwracać się „tato” do człowieka, który po niego przyjdzie, i iść tam, gdzie mu każą.

               Nic nie wskazywało przez pierwszych parę dni na to, że może wydarzyć się coś niepokojącego, dopóki Steve nie zaczął przesiadywać całymi godzinami podczas ulewy na drzewie i nie zranił nożem macochy Susan oraz nie zadzwoniono z policji, że został zatrzymany za wkroczenie do ambasady Jabali, aby ostrzec kraje arabskie i ich wywiad, że Żydzi z filakteriami i gwiazdami Dawida pod wodzą biblijnego Jozuego chcą zniszczyć „świat islamu”.

                  Książka Kingsleya Amisa „Stanley i kobiety” opisuje przewlekłą chorobę psychiczną oraz bezradność rodzica, który musi „zderzyć” się z murem niezrozumienia, braku wrażliwości przez lekarzy i personel szpitalny. Dla „machiny” szpitalnej chory jest tylko kolejnym pacjentem, kolejnym przypadkiem chorobowym. Stanley symbolizuje rodzica, który jest bezradny, zostawiony bez emocjonalnego wsparcia a czasami nawet oskarżany o spowodowanie choroby swojego dziecka. Ciągle zastanawia się i analizuje, co zrobił nie tak w swoim życiu, czy kobiety, z którymi tworzył związki miały wpływ na to, że zaniedbał relacje ze swoim synem Steve’m.

10 czerwca 2018

Nigdzie w Afryce


„Nigdzie w Afryce” 

Stefanie Zweig




Autorka/ (1932–2014) – niemiecka pisarka pochodzenia żydowskiego urodzona w Głubczycach. W 1938 roku w obawie przed nazistowskimi represjami wobec Żydów wraz z rodzicami opuściła Wrocław i wyjechała do Afryki. Dzieciństwo spędziła na kenijskiej farmie. Uczęszczała do angielskiej szkoły z internatem. Swoje dzieciństwo w Niemczech Zweig opisała później w książce Irgendwo in Deutschland „Gdzieś w Niemczech”. Jej pierwszą powieścią, której fabuła rozgrywa się w Afryce, była książka Ein Mund voll Erde, która opisuje dziewczęcą miłość do chłopca z plemienia Kikuju. Książka „Nigdzie w Afryce” została zekranizowana, a film pod tym samym tytułem otrzymał w 2003 Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

Tłumaczenie/ Tomasz Dziedziczak

Tematyka/ Holocaust. Nazistowski terror. Dramat żydowskiej rodziny. Los emigrantów. Tęsknota. Rezygnacja z dotychczasowego życia. Trudy dnia codziennego. Marzenia i wiara silniejsza niż strach. To główne wątki autobiograficznej powieści Stefanie Zweig –Nigdzie w Afryce.

Główny motyw/ Rok 1938. Walter Redlich, żydowski adwokat spod Wrocławia, emigruje do Kenii. Tuż przed wybuchem wojny dołączają do niego żona z pięcioletnią córeczką. Afryka początkowo wydaje się nieprzyjazna i trzeba czasu, aby ją poznać i zrozumieć. Nie jest to łatwe, zwłaszcza dla Jettle, która traktuje wyjazd, jako stan przejściowy i nie zamierza się przystosować. Problemów z zaadaptowaniem się nie ma tylko mała Regina, która w przeciwieństwie do rodziców szybko przesiąka tym miejscem. Zaprzyjaźnia się z tubylcami, rozumie przyrodę i otaczający ją świat. Redlichowie nie potrafią uwolnić się od poczucia winy wobec bliskich, którzy zostali w Niemczech lub w Polsce. I od tęsknoty za ojczyzną, za rodziną, przyjaciółmi i zwyczajną pracą. Tutaj muszą walczyć z przyrodą i jej kaprysami, z upałem, biedą i poniżeniem.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Z domu do wychodka idzie się trzy minuty. Przy rozwolnieniu krócej”.
„Nie rwij sobie włosów z głowy, że nie kupiłaś lodówki. Zawiniemy mięso i masło w Twoją nową sukienkę wieczorową i wywiesimy to wszystko w pełnym słońcu na wietrze. Naprawdę tak tu się chłodzi produkty żywnościowe; co prawda nie w jedwabnej materii, ale możemy spróbować. Będziesz miała poczucie, że ta suknia przynajmniej na coś się przydaje”.
„Nie możesz sobie nawet wyobrazić, ile znaczy czyjaś wizyta na farmie. Człowiek czuje się jak umarły, którego wskrzesili do życia”.
„Naprawdę powinnaś się nauczyć przestać przejmować się obelgami. Na to mogą sobie pozwolić jedynie ludzie bogaci”.
„Nasze życie składa się tylko z pożegnań”.
„Człowiek nie może być tam, gdzie go nie rozumieją”.
„Tacy jak my nie mogą wylewać łez. To cena, jaką musimy zapłacić za to, że uszliśmy z życiem”.
„Kto zobaczył śmierć, nie chciał słuchać łopotu skrzydeł sępów”.
„Na tym kawałku ziemi zapomnianym przez Boga można nauczyć się marzyć”.
„W każdym małym kamieniu zaklęte są czary”.
„Mówiłem to już często. Tylko ty tego nie słyszałaś. Ja nie zawsze mówię ustami”.
„A ja –odparł Walter przygnębiony- dopiero teraz rozumiem, jak krótka była droga z Górnego Śląska do Oświęcimia. To mi daje do myślenia”.
„Pierwsza miłość nigdy nie jest prawdziwa. I dobrze”.
„Szanse ma się tylko wtedy, gdy kraj chyli się ku upadkowi lub gdy się z niego podnosi”.
„To jest grzech. Dobry Bóg nie wybacza, gdy wykorzystujemy zmarłych do swoich celów”.



                     Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej prawie tysiące Żydów próbowało uciec z Niemiec w różne części świata. Hitler jeszcze w latach 20. w swoim manifeście "Mein Kampf" zapowiedział, co zamierza zrobić z Żydami. Od 1935 r. obowiązywały w Niemczech ustawy norymberskie, które pozbawiły ich obywatelstwa, ochrony prawnej i własności. Za Rassenschande, czyli zhańbienie rasy - np. intymne kontakty z Żydami - groził obóz koncentracyjny. Zabroniono Żydom służyć w armii, wykonywać zawodów inżyniera i nauczyciela, a lekarze mogli leczyć tylko pacjentów swojej rasy.

                         Jest luty 1938 roku. Młody żydowski adwokat, Walter Redlich, uciekając przed grozą prześladowań antysemickich trafia do Brytyjskiej Afryki Wschodniej (tereny dzisiejszej Kenii). Natychmiast zaczyna organizować emigrację żony Jettel i córki Reginy. Udaje mu się ściągnąć najbliższą rodzinę, pozostali krewni jednak nie mogą już opuścić Niemiec. Dzięki wpływowym przedstawicielom lokalnej gminy żydowskiej dostaje pracę farmera, na nic lepszego nie może liczyć, a jego wykształcenie nie ma już żadnego znaczenia. Nie zna języka angielskiego, więc opiekowanie się farmą, w zamian za wikt i opierunek, jest i tak darem od losu. Wkrótce na farmie Ol’ Joro Orok pojawia się Jettel i Regina. Dla całej rodziny zaczyna się trudny proces adaptacji do nowej rzeczywistości, przeplatany lękiem o krewnych, którzy zostali w Niemczech. Bezpieczny świat okazuje się fikcją i nie chodzi tylko o działania państwa, ale również o postawę sąsiadów, znajomych, współpracowników. Walter wciąż i wciąż zadaje sobie pytanie, czemu wyrzekła się go ojczyzna?

                Pierwszy do Afryki przyjechał Walter, kilka miesięcy później dołączyła do niego żona Jettel i córeczka Regina. Kiedy mała Regina wraz matką przybyły na farmę z samochodu wyciągnął ją murzyn Owuor i wziął ją na ręce. Podrzucił dziewczynkę pod niebo, schwycił i przycisnął do siebie. Jego ramiona były ciepłe i miękkie, zęby bielusieńkie, a twarz jaśniała blaskiem ogromnych, okrągłych źrenic. Na głowie nosił wysoką ciemnoczerwoną czapkę, która wyglądała jak odwrócone do góry dnem wiaderko. Przed wielką podróżą Regina bawiła się takimi wiaderkami w piaskownicy. Przy czapce huśtał się czarny pompon z frędzlami, a spod niej wymykały się malutkie czarne loczki. Skóra murzyna miała wspaniały zapach miodu, co sprawiło, że mała dziewczynka przestała się bać i poczuła się tak, jakby urosła. Szeroko otworzyła usta, by móc jeszcze lepiej chłonąc te czary, które rozpraszały ból i zmęczenie mieszkające w jej ciele. Najpierw poczuła, jak w ramionach Owuora staje się coraz silniejsza, a potem odkryła, że jej język nauczył się fruwać. Po tak miłym powitaniu można bez zastanowienia zakochać się w Afryce.

              Dziewczynka z wrażenia rozwarła oczy tak szeroko, że w jasnym świetle mogła ujrzeć migocące punkciki, które przemieniły się w ognistą kulę i zniknęły. Jej ojciec położył swoją drobną, białą dłoń na ramieniu matki. Teraz, kiedy Regina widziała, że znowu ma i mamusię, i tatusia, przypomniała sobie o czekoladzie. Regina zobaczyła, że tatuś chce chwycić ją za rękę, ale jej palce nie należały już do niej. Przykleiły się mocno do koszuli Murzyna. W prezencie dostała małą sarenkę, która miała na imię Suara, bo tak pierwszego dnia nazwał ją Owuor. Saura mieszkała w dużej oborze, która znajdowała się za ich niewielkim domem. Ciepłym językiem oblizywała palce Reginy, piła mleko z blaszanej miseczki i już po kilku dniach mogła przeżuwać kolby kukurydzy. Każdego ranka dziewczynka otwierała drzwi obory, a wtedy sarenka wyskakiwała i dokazywała pośród wysokich traw. Gdy nogi sarenki stały się dłuższe od traw rosnących za kolczastymi drzewami, a Regina poznała już imiona tylu krów, że mogła je wymienić tacie podczas dojenia, Owuor przyniósł psa o białej sierści w czarne łaty. Psa nazwano Rummler na cześć przewodniczącego komitetu powiatowego w Głupczycach. I tak oto cząstka Śląska towarzyszyła im w Afryce.

                Dla Reginy Afryka była niczym kraina z bajki, natomiast Walterowi i Jettel zbyt krótko dane było cieszyć się z tego, że na nowo się odnaleźli. Szybko powróciło dręczące ich przygnębienie. Nie chcąc się przed sobą do tego przyznać, cierpieli bardziej z powodu wzajemnej bliskości wymuszonej osamotnieniem na farmie, niż z powodu tego osamotnienia. Nie byli przyzwyczajeni do życia tylko we dwoje, jednak każdą godzinę dnia musieli spędzać razem, nie mogąc liczyć na to, że ich świat zmieni się w jakikolwiek sposób. Plotkarska, małomiasteczkowa atmosfera na Śląsku, z której podśmiewali się w pierwszych latach swojego małżeństwa i która często ich irytowała, teraz w Afryce, gdy sięgali pamięcią wstecz, wydawała się im pogodna i zajmująca. Tutaj nie było krótkich rozstań i spotkań z przyjaciółmi, którzy pomagali zażegnać konflikty, jawiącej się im dziś, jako nieszkodliwe utarczki.  Walter i Jettel kłócili się od dnia, w którym się poznali. Jego wybuchowy temperament nie znosił najmniejszego sprzeciwu; ona miała pewność siebie kobiety, która kiedyś była uderzająco pięknym dzieckiem, ubóstwianym przez swoją przedwcześnie owdowiałą matką. Podczas długiego okresu narzeczeństwa spierali się o banały, pogłębiając jeszcze swoją nieustępliwość i nie potrafiąc znaleźć wyjścia z sytuacji. Dopiero w małżeństwie nauczyli się akceptować znaną im już kapryśną grę małych potyczek i ożywczych pojednań, jako część swojej miłości.

             Kiedy urodziła się Regina, a w sześć miesięcy później Hitler doszedł do władzy, Walter i Jettel znajdowali w sobie więcej oparcia niż przedtem, nieświadomi swojego osamotnienia w ich domniemanym raju. Dopiero monotonny tryb życia w Rongai uzmysłowił im, co tak naprawdę się wydarzyło. Przez pięć lat całą mocą młodości poddawali się złudnemu wyobrażeniu posiadania ojczyzny, która przecież dawno się ich wyrzekła. Teraz ogarnął ich wstyd, że byli tak krótkowzroczni i nie chcieli widzieć tego, co wielu już zauważyło. Czas bez trudu rozprawił się z ich marzeniami. W zachodnich Niemczech już pierwszego kwietnia 1933 roku bojkot żydowskich sklepów pokazał, jak beznadziejna czeka ich przyszłość. Sędziów pozbawiono urzędu, profesorów przepędzono z uniwersytetów, adwokaci i lekarze stracili źródło utrzymania, kupcy swoje sklepy, a wszyscy Żydzi złudzenia, które mieli na początku, że ten koszmar nie potrwa długo. Wtedy Żydzi z Górnego Śląska dzięki konwencji genewskiej z 1922 roku ocaleli od losu, którego nie potrafili zrozumieć.

                  Walter nie pojmował, że nie uniknie losu wygnańca, kiedy zaczął prowadzić swoją praktykę w Głubczycach i otworzył kancelarię notarialną. Mieszkańców Głupczyc pamięta- oczywiści z wyjątkiem kilku, których mógł wymienić z nazwiska, i co stale też czynił w Rongai-, jako ludzi tolerancyjnych i przyjaźnie nastawionych. Mimo nagonki na Żydów rozpoczynającej się także na Górnym Śląsku, niektórzy z nich, a ich liczba w pamięci Waltera stale się zwiększała, nie zrezygnowali z usług żydowskiego adwokata. Z dumą, która z perspektywy czasu wydawała się mu równie niegodna, jak zrozumiała, zaliczał się do wyjątków wśród innych przeklętych przez los.

                   Jednak, kiedy wybuchła II wojna światowa, konflikt pomiędzy Anglią i Niemcami rzucił nowe wyzwania także w koloniach brytyjskich. Dla Brytyjczyków ważne było już tylko ochronić kraj i kolonie przed ludźmi, którzy ze względu na swoje pochodzenie, język, wychowanie, tradycję i lojalność mogliby okazać się bliżsi krajowi wroga niż imigracji. „Autorytety” wiedziały, że muszą działać szybko i skutecznie, i na początku były zadowolone z osiągniętych rezultatów. W ciągu trzech dni wszyscy „wrodzy” cudzoziemcy z miast oraz nawet najbardziej oddalonych farm zostali przekazani wojsku w Nairobi i poinformowani o tym, że odtąd nie mają już statusu refugee [uchodźców], tylko Enemy Aliens „obywateli wrogiego państwa”. Żołnierze wykonujący rozkaz wywiezienia mężczyzn z farm zadziałali nieoczekiwanie szybko i radykalnie. Internowanych kobiet, a co dopiero dzieci, nie można było umieścić w wojskowych barakach, ale i w tym przypadku znaleziono rozwiązanie. Nie bacząc na weekendowe potrzeby farmerów z wyżyn, dla rodzin enemy aliens zarekwirowano dwa hotele: bogaty w tradycje Norfolk i luksusowy New Stanley. Internowane kobiety były oszołomione, gdy po drugiej i uciążliwej jeździe z farm trafiały do Nairobi. Personel hotelu, którego nie przeszkolono na okoliczności zmian, jakie niosła ze sobą wojna, przyjmował swoich gości z wielką radością, co do tej pory należało do jego obowiązków. Do obydwu hoteli polecono zgłosić się również lekarzom, pielęgniarkom, przedszkolankom i nauczycielom. Jettel już podczas jazdy, pocieszana i uspokajana przez towarzyszki niedoli, pokonała lęk przed nieznaną przyszłością i szok spowodowany nagłą rozłąką z Walterem. Nieoczekiwanie poczuła się wyzwolona od samotności, a uwolnienie od monotonii życia na farmie przyjęła, jako dobrodziejstwo. Była tak zafascynowana elegancją i ożywioną atmosferą hotelu, że w pierwszej chwili, jak i inne kobiety, straciła z pola widzenia przyczynę gwałtownej zmiany, jaka zaszła w jej życiu.

              Także Regina była olśniona. W Rongai odmawiała wejścia na platformę samochodu i musiano wciągać ja siłą. Podczas jazdy tylko płakała i wołała Owuora, sarenkę Suarę i psa Rummlera, jednak blask tylu świateł, kotary z niebieskiego aksamitu na wysokich oknach, obrazy w złotych ramach i czerwone róże w srebrnych kielichach, do tego mnóstwo ludzi i zapachów, które podniecały ją jeszcze mocniej niż to, co widziała, natychmiast odwróciły jej uwagę od zmartwienia.

              W hotelu podano główny posiłek. Było to jedno z tych starannie skomponowanych menu, z których hotel Norfolk słynął nie tylko w Kenii, ale i w całej Afryce Wschodniej. Dzień wcześniej dostarczono homary z Mombasu, z wyżej położonych regionów – jagnięcinę, a z Naivashy- fasole, seler i kartofle. Do mięsa podano sos miętowy, który uchodził za legendarną specjalność hotelowej kuchni, owoce tropikalne, francuską zapiekankę, herbatniki o delikatnym smaku i deskę serów. Z mężczyznami działo się to samo, co z ich żonami. Internowanie wyrwało ich z samotności i milczenia. Ich oszołomienie wyzwoleniem było ogromne. Starzy znajomi i przyjaciele, którzy ostatni raz widzieli się jeszcze w Niemczech, spotkali się znowu; towarzysze niedoli ze statku „wpadli sobie w ramiona”; cudzoziemcy stwierdzali, że mają wspólnych przyjaciół. Dniami i nocami wymieniano się swoimi doświadczeniami, nadziejami i pooglądali. Ci, którym udało się uciec, dowiadywali się o takich cierpieniach, że ich własne okazywały się przy tamtych mało znaczące. Uczyli się od nowa słuchania i wolno im teraz było mówić. To było tak, jakby pękła tama. Po tylu dniach spędzonych na farmach jedynie w towarzystwie kobiet i dzieci czy wręcz w pojedynkę, w poczuciu obowiązku utrzymania się na tej pozycji i odsuwania od siebie strachu, każdy cieszył się, że teraz może przebywać wśród mężczyzn. Już ta chwila wytchnienia mamiła psychikę poczuciem uzdrawiającego bezpieczeństwa. To Walter ukuł nieustannie potem cytowane powiedzenie: „Teraz Żydzi znowu mają swojego króla, który o nich dba”.

                 Stefanie Zweig w książce „Nigdzie w Afryce” bardzo wnikliwie przygląda się bohaterom powieści. Autorka dała głos każdemu z nich. To fascynujące studium przypadku. Problemy małżeńskie, nieprzystosowanie, holocaust, trudny patriotyzm, niemożność wyrzeczenia się własnych korzeni, własnej tożsamości, dziecięce przeżycia – skomponowane zostały z afrykańską przyrodą, codziennością i silnymi emocjami. Bohaterowie książki sięgają do stłumionych obrazów z przeszłości, które dla ich skołatanych dusz były jak źródło młodości. Mężczyźni jednak wcześniej niż kobiety stracili dobry nastój. Zbyt szybko uświadomili sobie, że rozmowy w języku ojczystym i wspomnienia nie zastąpią im ojczyzny, zrabowanego mienia, złamanej dumy i godności oraz utraconej świadomości tego, kim są. Gdy w pospiechu zabliźnione rany znów się otworzyły, bolały jeszcze bardziej niż przedtem. Kiedy w tym samym czasie Redlichowie dali ogłoszenie do gazet o narodzinach ich syna otrzymali z różnych stron świata listy z gratulacjami, które pisali Żydzi rozproszeni po całym świecie a pochodzący ze Śląska. Za ich pośrednictwem ludzie, którzy od czasu emigracji nie mieli już o sobie żadnych wieści, znowu się odnajdowali. Wzmianki o starej ojczyźnie mogły wskrzesić osoby uważane za zmarłe. Otrzymali też list o śmierci ojca Waltera zamordowanego na ulicy przez nazistów i o siostrze w obozie w Bełżcu.

               Od dnia, w którym po raz pierwszy Walter wspomniał o powrocie do Niemiec, wiedział, że nie może liczyć na zrozumienie Jettel. Od tego czasu coraz częściej błahe dyskusje przeradzały się w walki pozbawione rozsądku i logiki, ale pełne goryczy. Wystarczyło tylko przypomnieć sobie życie na farmie i już wiedział, że chce wrócić do Niemiec, jakkolwiek męcząca byłaby to droga. Jettel myślała inaczej. Czuła się szczęśliwa pośród ludzi, którym nienawiść do Niemiec wystarczała, by odbierać teraźniejszość, jako jedyne błogosławieństwo, jakie przysługiwało ocalonym. Nie wymagała niczego więcej niż pewności, że inni myślą tak samo jak ona; zawsze opierała się zmianom. Jakże się broniła przed emigracją do Afryki w tamtym czasie, w którym każdy dzień zwłoki groził śmiertelnym niebezpieczeństwem. „Nigdzie w Afryce” to powieść, do której wraca się myślami długo po jej przeczytaniu. Warto czytać ją fragmentami, bo bezsprzecznie skłania ona czytelnika do przemyśleń. I choć nie jest lekką lekturą, to warto po nią sięgnąć.

                  Stefanie Zweig w książce opisała także wierzenia i zwyczaje ludów afrykańskich, walkę z szarańczą, pożar buszu, szukanie wody i kopanie studni, leczenie malarii, zderzenie się bohaterów z bezwzględnymi prawami przyrody, śmiercią i umieraniem tubylców pod drzewem, baobaby, drzewa kiełbasiane, najróżniejsze gatunki palm, kwiaty, jaszczurki przechadzające się po ścianie, stado małp nawiedzających werandę w poszukiwaniu jedzenia, dziwne odgłosy nocnych zwierząt, słynne jezioro Turkana, gdzie czytelnik może „tropić” faunę i florę owego miejsca. Na kartach książki spotkamy się z plemionami Turkana i El Molo, żywiącymi się jedynie darami, oferowanymi przez wody jeziora.

                 25 maja 2017 roku w Międzynarodowy Dzień Afryki, przed siedzibą Muzeum Miejskiego w Żorach odsłonięty został wyjątkowy posąg, upamiętniający Stefanie Zweig – związaną z miastem pisarkę, autorkę powieści „Nigdzie w Afryce”, która doczekała się nagrodzonej Oscarem ekranizacji. Monument powstał w atelier Ablasi Derme z Afryki Zachodniej. Upamiętniający Stefanie Zweig posąg został wykonany w Burkina Faso, a cały projekt nadzorował Oussman Ilboudo. Nad dziełem pracowało łącznie 12 artystów, którym przewodził Ablassi Derme. Składa się on z czterech elementów, a inspiracją do jego stworzenia była scena z książki „Nigdzie w Afryce”, w której młoda Regina [Stefanie Zweig] idzie do szkoły. Warto podkreślić, że projekt posągu został skonsultowany z samą pisarką, podczas wizyty delegacji żorskiego muzeum w rodzinnym domu Zweigów w niemieckim Frankfurcie w 2013 roku. W czasie pobytu na Czarnym Lądzie to Żory były dla niej i jej rodziców najważniejszym miejscem na ziemi.  Z tutejszą rodziną Zweigowie prowadzili obfitą korespondencję. Dziś dla historyków to nie tylko kopalnia wiedzy o żorskich Żydach, ale przedstawienie miasta, jako wielkiej wartości dla uciekinierów. Ojciec przyszłej pisarki pisał m.in. w liście do jej dziadka, że nowo narodzone cielę na pamiątkę ochrzcił imieniem "Żory". Korespondencja urywa się w 1941 roku, kiedy Zweigowie w Kenii otrzymali z Żor pocztówkę. „Jesteśmy bardzo podekscytowani, jutro wyjeżdżamy do Polski" - donosiła rodzina przed wywózką do obozu Auschwitz. Dwa lata po wojnie rodzice wraz ze Stefanie opuścili Kenię i osiedlili się w Niemczech. Ona sama pracowała później dla frankfurckich gazet. Pisała też książki. Za najważniejszą z nich uważana jest autobiograficzna powieść "Nigdzie w Afryce". Na jej podstawie powstał film pod takim samym tytułem, który w 2003 roku został nagrodzony Oscarem w kategorii nieanglojęzycznej produkcji. W książce Żory wspominane są aż dwadzieścia razy.

                                   

03 czerwca 2018

Światło między oceanami


„Światło między oceanami”

Margot L. Stedman



Autorka/ australijska pisarka, która osiągnęła światową sławę już za sprawą pierwszej swojej publikacji, debiutanckiej powieści pod tytułem „Światło między oceanami”. Pierwsza książka w dorobku Stedman poruszyła wielu krytyków i czytelników, „jak świat długi i szeroki”. Margot L. Stedman urodziła się i dorastała w Perth, w zachodniej Australii. Ukończyła studia prawnicze i wkrótce wyjechała pracować do Wielkiej Brytanii, do Londynu. W 1997 roku podczas pracy wpadł jej do głowy pewien pomysł – był to moment, w którym Stedman postanowiła spróbować swoich sił w kreatywnym pisaniu.

Tłumaczenie/ Anna Dobrzańska

Tematyka/ Zapadająca w pamięć, poruszająca opowieść o miłości i niszczycielskiej sile życiowych wyborów, o podejmowanych przez dobrych ludzi złych decyzjach, które czasami wydają się jedynymi możliwymi. Książka, która pochłania swoją hipnotyzującą atmosferą, niezwykłym darem narracji i fantastycznie skrojonymi sylwetkami bohaterów.

Główny motyw/ Tom Sherbourne, inżynier z Sydney, odznaczony za odwagę na froncie I wojny światowej, decyduje się przyjąć posadę latarnika na Janus Rock, niezamieszkanej wysepce położonej w odległości ponad 100 mil od wybrzeży Australii. Kilkanaście miesięcy później dołącza do niego Isabel, dopiero, co poślubiona piękna młoda żona - kochająca, radosna, gotowa dzielić z nim surowe życie na otoczonym oceanem skrawku ziemi o powierzchni kilkuset hektarów. Oboje wierzą, że odnajdą tu upragnione szczęście. Niestety, los wystawia parę na ciężką próbę. Po dwóch poronieniach i wydaniu na świat martwego chłopca Isabel dowiaduje się, że nie będzie mogła mieć dzieci; popada w depresję. I wówczas zdarza się cud: do brzegu wyspy przybija zepchnięta przez fale łódź z ciałem martwego mężczyzny i zawiniętym w sweter płaczącym niemowlęciem. Ulegając namowom żony, kierując się głosem serca, a niewyznawanymi zasadami moralnymi, Tom podejmuje decyzję, której konsekwencje położą się cieniem na życiu wielu ludzi...


 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Walka na froncie zmienia ludzi. Niektórzy przestają dostrzegać różnicę między dobrem a złem”.
„Naturalnie utrata dzieci była czymś, z czym należało się pogodzić. Nikt nie mógł zagwarantować, że poczęcie zakończy się udanym porodem ani że udany poród będzie gwarancją długiego i szczęśliwego życia. Natura dbała o to, by tylko silne, szczęśliwe jednostki dostąpiły życia w raju. By się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do Biblii”.
„Zwycięstwo okupione śmiercią to żadne zwycięstwo”.
„Nigdy nie przepraszaj za to, że się uśmiechasz!”.
„Kawał mosiądzu nie czyni człowieka bohaterem”.
„Wiadomości spóźnione o kilka miesięcy to żadne wiadomości”.
„Każda istota potrzebuje schronienia”.
„Nie tylko wojna doprowadza ludzi do ostateczności”.
„Człowiek nigdy nie wie, za co będzie wdzięczny losowi”.
„Życie narodziło się i zgasło, a wszechświat ani na chwilę nie zwolnił. Maszyna czasu i przestrzeni nadal mełła ziarna czasu, którymi karmiła się ludzkość”.
„Wybaczyć jest łatwo, ale trudniej zapomnieć okrucieństwa, których dopuścił się jego naród…”.
„W czasie sztormu każdy port jest dobry (…)”.
„Nie ma na świecie piękniejszego widoku niż widok śpiącego dziecka”.
„Niełatwo być bohaterem z pętlą na szyi”.
„Myślenie o czymś a robienie czegoś to nie to samo”.


                        Książka „Światło między oceanami”, rozgrywa się w rytmie szumu oceanicznych fal. Ta książka to opowieść o pewnym, doświadczonym przez życie (za sprawą udziału w I wojnie światowej) byłym australijskim żołnierzu, Tomie Sherbourne. Samotnik, którego frontowe piekło zniechęciło do życia, pragnie jednego: zaszyć się gdzieś na odludziu i spróbować poukładać sobie od nowa to, co wojna całkowicie w nim wywróciła. Zgłasza się do zarządzającego wszystkimi australijskimi, (bo tam rozgrywa się akcja "Światła między oceanami”) latarniami morskimi urzędu. Udaje mu się zdobyć posadę latarnika, to idealne w jego stanie zajęcie. Trafia na odległą, pustą, smaganą nieustannie przez wiatr i fale dwóch oceanów wyspę Janus. Posiadał już pewne doświadczenie, ponieważ przed przyjęciem posady latarnika na wyspie Janus, sześć miesięcy spędził w zatoce Byron u wybrzeży Nowej Południowej Walii, w towarzystwie dwóch latarników i ich rodzin, to uświadomiło Tomowi, jak wygląda codzienne życie latarnika. Po zatoce Byron przyszedł czas na Maatsuyker, dzika wyspę na południu od Tasmanii, gdzie przez większą część roku padał deszcz, a wiejące w czasie sztormów porywiste wiatry ciskały kurczęta wprost w oszalałe fale. Jako latarnik Tom Sherbourne ma mnóstwo czasu na rozmyślanie o wojnie, o twarzach i głosach swoich towarzyszy, którzy w taki czy inny sposób uratowali mu życie, o ostatnich słowach konających żołnierzy i bezładnej paplaninie, której nie mógł zrozumieć, a mimo to, słuchając jej, uparcie kiwał głową. Nie był jednym z tych, którzy wlekli za sobą pourywane kończyny i których wnętrzności wylewały się z brzucha niczym oślizgłe węgorze. Trujący gaz nie zmienił jego płuc i mózgu w kleistą breję. A mimo to cierpiał, zmuszony do życia w ciele człowieka, który na wojnie dopuścił się potwornych rzeczy. Wspomnienia tych wydarzeń wlekły się za nim niczym drugi cień.

                    Próbował o tym nie myśleć. Wielokrotnie wiedział, co wspomnienia potrafią zrobić z człowiekiem. Dlatego wciąż żył na krawędzi czegoś, czego sam nie potrafił nazwać. Kiedy śnił o tamtych latach, Tom, którego widzi w snach, ten, który ma na rękach ludzką krew, był zaledwie ośmioletnim chłopcem. W snach to właśnie on stał naprzeciwko mężczyzn uzbrojonych w strzelby i bagnety i bezradny patrzył na własne skarpety, widząc, że aby je podciągnąć, będzie musiał odłożyć broń, która i tak ciążyła mu w rękach. Jakby to było mało, nigdzie nie mógł znaleźć matki. Po przebudzeniu trafia do świata pełnego wiatru, fal, światła i mechanizmów, które podtrzymują płomień i obracają światło, utrzymuje je w ciągłym ruchu. Gdyby tylko mógł uciec wystarczająco daleko- z dala od ludzi i wspomnień- czas uleczyłby rany.

                    Niewielka wyspa Janus Rock, oddalona tysiące mil od zachodniego wybrzeża, była najdalszym miejscem, do którego trafił wychowany w Sydney Tom. Tamtejsza latarnia morska była ostatnim zakątkiem Australii, który wiedział, gdy w 1915 roku wypływał do Egiptu na pokładzie transportowca. Powietrze pachniało eukaliptusami jeszcze długo po tym, jak stracił z oczu wybrzeże Albany, a gdy przestał czuć tę woń, ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota. Kilka godzin później, w najodleglejszym zakątku swej ojczyzny zobaczył światło- pięciosekundowe błyski, których widok towarzyszył mu w czasie wojennej zawieruchy niczym wspomnienie pożegnalnego pocałunku. Kiedy w czerwcu 1920 roku dowiedział się o wolnej posadzie na wyspie Janus, miał wrażenie, że światło latarni go przyzywa.

                    Przycupnięta na krawędzi szlifu kontynentalnego Janus Rock cieszyła się złą sławą. I choć praca w tak trudnych warunkach oznaczała nieco wyższe zarobki, stare wygi mówiły, że nie jest warta tych pieniędzy, które i tak są niewielkie. Latarnik zastąpiony przez Toma, Trimble Docherty, wywołał prawdziwą burzę, kiedy zgłosił, że jego żona dawała znaki przepływającym statkom, wywieszając kolorowe flagi międzynarodowego kodu sygnałowego. To oburzyło ówczesne władze z dwóch powodów: po pierwsze, zastępca kierownika związku latarników zakazał używania flag na wyspie Janus, ponieważ przepływające statki, aby je zobaczyć, podpływałby niebezpiecznie blisko brzegu, po drugie, żona Dochert’ego, która jakoby wywieszała flagi, od jakiegoś czasu nie żyła.

                       Kiedy Tom przybył na wyspę Janus zobaczył latarnię zbudowaną z białego kamienia, mierząca sto trzydzieści stóp wieża wyglądała na tle ciemnoszarego nieba jak stojący nad krawędzią klifu ogromny kawał białej kredy. Tom był zaskoczony nie tylko jej rozmiarami, ale i smukłą elegancją. To, co zobaczył za zielonymi drzwiami, wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewał. Wystarczyło kilka kroków, by przejść z jednego końca pomieszczenia na drugi. Na górę prowadziły wąskie spiralne schody, które znikały za metalowym podestem wysoko w górze. Tom wszedł za latarnikiem na kolejny, jeszcze wyższy poziom, i dalej w górę wąską spiralą schodów, aż dotarł na piąte piętro, tuż poniżej laterny- administracyjnego serca latarni. W niewielkim pomieszczeniu stało biurko z rejestrami, aparat telegraficzny i lornetka. Naturalnie nie było w nim łóżka ani wygodnych foteli, zamiast tego w pokoju stało drewniane krzesło z wysokim oparciem. Tom od razu zauważył, że należy wyczyścić barometr, jednak coś innego zwróciło jego uwagę. Kiedy spojrzał na mapy, dostrzegł kłębek wełny z wetkniętymi w środek drutami i kawałkiem czegoś, co wyglądało jak początek szalika. To pewnie starego Docherty”ego.  W milczeniu wszedł na szczyt klifu. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk koziego dzwonka i gdakanie kur. Nagle, nie wiadomo, dlaczego, te odgłosy nabrały nowego znaczenia. Oznaczały, że gdzieś, tuż obok, toczy się życie.
                     
                    Po raz pierwszy spojrzał na roztaczający się przed nim widok. Stojąc setki stóp nad poziomem morza, jak urzeczony wpatrywał się w wody oceanu, które z hukiem rozbijały się o widoczne w dole klify. Tej nocy, gdy zapalił lampę, jego powolne, ostrożne ruchy przywodziły na myśl kapłanów, którzy tysiące lat temu na wyspie Faros rozpalili ogień w pierwszej latarni morskiej. Zszedł na niższy poziom i uruchomił silnik. Światło zaczęło się obracać, emitując równie, pięciosekundowe błyski. Sięgnął po pióro i zanotował w szerokim, oprawionym w skórę dzienniku: „Zapalono o 17.09. Wiatr północny/południowo-wschodni 15 węzłów. Zachmurzenie duże, wietrznie. Morze 6”. Pod notatką zapisał swoje inicjały: „T.S.”. Ten zapisek był kontynuacją opowieści, którą kilka godzin temu zakończył wcześniejszy latarnik. Tom był częścią nieprzerwanego łańcucha, kolejnym latarnikiem, opiekunem płomienia.

                       Po tym, jak rozpoczyna życie latarnika, rzadko bywa w "bliźniaczym" miasteczku na stałym lądzie. Jednak od czasu do czasu musi się tam pojawić służbowo. Podczas jednej z takich wizyt poznaje piękną i sporo młodszą od niego Isabel, której udaje się „otworzyć" introwertycznego, małomównego Toma. Po kilku tygodniach Tom otrzymuje list. Adres na kopercie napisano ręcznie. Tom nie miał pojęcia, kto mógłby do niego napisać, i obawiał się, że to ktoś „życzliwy”, kto postanowił przesłać mu wiadomość dotyczącą brata lub ojca. Mimo to otworzył list: „Drogi Tomie, pomyślałam, że napiszę do Ciebie i upewnię się, że nic Ci nie jest. Mam nadzieję, że porywisty wiatr nie zdmuchnął Cię do morza i że brak dróg nie przysparza Ci zbyt wielu problemów…”.  Tom zerknął na kończący list podpis: „Twoja Isabel Graysmark”.  Para bardzo szybko decyduje się na ślub. Dziewczyna wypływa z latarnikiem na bezludną wysepkę. Asymiluje się z nowym otoczeniem, rozkochuje w sobie Toma. Oboje zabiegają, aby niezamieszkały dotąd na stałe, ich malutki kawałek lądu zyskał nowych osadników. Posiadanie dziecka staje się niemal obsesyjną potrzebą, tym bardziej, że Isabel dwukrotnie poroni. Tytułowym światłem nadziei dla obojga ma być łódka, która pewnego pogodnego dnia pojawia się u wybrzeży wyspy.

                W dniu, kiedy zdarzył się „cud”, Isabel klęczała na skraju klifu, modląc się nad małym krzyżem sklejonym z drewna, które fale wyrzuciły na brzeg. Wysoko nad jej głową, na niebie tak błękitnym, jak widoczne w dole wody oceanu, dryfowała samotna tłusta chmura. Kobieta spryskała mogiłę swojego przedwcześnie narodzonego dziecka wodą i uklepała ziemię wokół właśnie zasadzonego krzewu rozmarynu. Przez moment miała wrażenie, że słyszy płacz dziecka. Natychmiast odegnała od siebie tę niedorzeczną myśl i skupiła się na stadzie wielorybów, które płynęły w stronę wybrzeża, by w cieplejszych wodach wydać na świat małe. Ich masywne ogony pojawiały się i znikały pod wodą niczym igły w błękitnym gobelinie. Znowu usłyszała płacz dziecka, tym razem nieco głośniejszy. To niemożliwe pomyślała. Przed nią, aż po horyzont i dalej, do Afryki, ciągnął się ocean. Tu wody Oceanu Indyjskiego wpływały do Oceanu Południowego, tworząc widoczny w dole bezkresny dywan. W dni takie jak ten miała wrażenie, że mogłaby przejść po nim, nie mocząc stóp, aż do Madagaskaru. Z drugiej strony wyspy niespokojne wody ciągnęły się aż do wybrzeży Australii, odległych o prawie sto mil. Niedaleko brzegu, pod powierzchnią, czaił się wysoki łańcuch zdradzieckich podwodnych gór, które wyrastały z dna niczym ogromne połamane zęby, czyhające na każdy niewinny statek płynący do upragnionego portu.

               Płacz dziecka nie ustawał. Isabel usłyszała szczęk otwieranych drzwi i na balkonie pojawiła się smukła sylwetka Toma, który obserwował wyspę przez lornetkę. „-Izzy!”-zawołał. „-Łódź!” –wskazał zatoczkę. „-Na plaży jest łódź!”. Isabel najszybciej jak mogła pobiegła do męża i razem pokonali stromą, wydeptana ścieżkę prowadzącą w dół, do niewielkiej plaży. To rzeczywiście była łódź. W środku był jakiś mężczyzna, ale… mężczyzna nie drgnął. Na wpół leżał, na wpół siedział oparty o ławkę, jednak płacz dziecka nie ustawał. Tom podszedł do łódki i spróbował zbudzić nieznajomego, raz za razem zerkając na dziób łódki, skąd dobiegało kwilenie. Kiedy się wyprostował, trzymał w ramionach zawiniątko: maleńkie płaczące niemowlę, zawinięte w miękki damski sweter w kolorze lawendy. Tom stał nieruchomo, patrząc na ciało mężczyzny. Zamykał oczy i otwierał je, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Dziecko przestało płakać i chciwie łapało powietrze. Isabel zabrała dziecko do kuchni trzymając je w ramionach usiadła przy starym drewnianym stole. Tom wyciągnął z sosnowej szafki butelkę brandy, wlał do szklanki niewielką ilość i wychylił duszkiem. Usiadł obok żony, obserwując tańczące na jej twarzy słoneczne refleksy, kiedy pochylała się nad dzieckiem. Niemowlę wodziło za nią wzrokiem, jakby bało się, że jeśli choć na chwilę straci ją z oczu, Isabel zniknie. Tom pocałował Isabel i musnął ustami czoło dziecka. Siedzieli tak przez chwilę, aż niemowlę zaczęło się wiercić, wyciągając ku nim małą piąstkę.

                Według przepisów Tom miał obowiązek wysłać sygnał i powiadomić władze o łodzi i jej rozbitkach. Powinien zapisać wszystko w dzienniku. Lecz Isabel przekonała go, żeby zachować dziecko i wychować je, jako swoje. Nikt przecież się nie dowie, ponieważ łódź mogła przecież zatonąć.  A jak wytłumaczyć posiadanie dziecka? To łatwe, przecież Isabel była w ciąży i nikt nie wie o tym, że niedawno poroniła drugie dziecko, można tylko wysłać sygnał, że dziecko urodziło się wcześniej. Coś w jej głosie sprawiło, że zamiast przeciwstawić się żonie, Tom rozważył jej prośbę. Może jest jej to winien, niedawno znowu poroniła i tak bardzo chciała mieć dziecko tak samo jak i on. Tom postanowił pochować ciało rozbitka. Łopata stękała przy każdym zetknięciu z piaszczystą ziemią. Kiedy skończył uklepywać mogiłę, pochylił głowę, by zmówić modlitwę za biednego nieszczęśnika, ale zamiast tego szepnął tylko: „Wybacz mi, Boże, ten i inne grzechy, jakich się dopuściłem. Przebacz tez Isabel. Wiesz przecież, jaka jest dobra. Wiesz, jak dużo wycierpiała. Wybacz nam obojgu. Miej litość”. Lecz okaże się z czasem, że Bóg nie ma dla nich żadnej litości.

              Mijały miesiące, w czasie, których życie na wyspie biegło zgodnie z określonymi rytuałami: zapalanie świateł latarni, podnoszeniem flag, osuszaniem zbiornika z rtęcią, by odfiltrować olej, wypełnianiem formularzy i stosowaniem się do wskazówek rzemieślników, według których uszkodzenie lamp rtęciowych jest spowodowane wyłącznie niedbalstwem latarników, nigdy, jakością wykonania. Tom od czasu do czasu wciąż otwierał dziennik na stronie opatrzonej datą 27 kwietnia 1926 w dniu, kiedy przypłynęła do wyspy łódź z dzieckiem, aż w końcu musiał patrzeć, by wiedzieć, że rejestr otworzy się we właściwym miejscu. Nie było wątpliwości, że niemowlę rozwija się prawidłowo. Skóra dziewczynki promieniowała. Zachęcone jej łapczywymi ustami piersi Isabel znowu wypełniły się mlekiem jakby między nią a Lucy istniało jakieś sekretne porozumienie. Niestety wkrótce okaże się, że w okolicy zrozpaczona matka poszukuje zaginionego maleńkiego dziecka.

                Janus Rock to zielona wyspa o powierzchni sześciuset pięćdziesięciu akrów. Rosnąca tam trawa wystarczyła, by wykarmić niewielkie stado owiec i kóz oraz kilka kurczaków, a górna warstwa gleby okazała się na tyle urodzajna, że można było założyć ogródek warzywny. Do stojącej pośrodku wyspy latarni morskiej tuliła się chatka latarnika i budynki gospodarcze. Istny „raj” tylko żyć i nie umierać. Podwodne prądy wyrzucały na brzeg rozmaite rzeczy: szczątki rozbitych statków, skrzynie z herbatą, kości wielorybów. Rupiecie pojawiały się nagle, kiedy chciały i jak chciały. Ale kto by się spodziewał, że prądy morskie wyrzucą na brzeg małe dziecko a z nim nadzieje na spełnienie upragnionego macierzyństwa i ojcostwa. „Świat między oceanami” zamienia się momentami wręcz w grecką tragedię. Autorka mając w ręku temat z nasuwającym się słodkim happy endem, co chwile sugeruje nam, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Ktoś musi zostać ukarany za winy i grzechy, nawet, jeżeli wynikają one z jego szlachetnych pobudek.

               Rytm, harmonia, pewna nostalgia i poczucie nieuchronności tworzą klimat "Światła między oceanami". Ale ten sam złowrogi ryk wzburzonego oceanu może nie tylko przestraszyć, ale i zagłuszyć. Ból i strach: ten pierwszy po stracie dziecka, drugi z powodu wyrzutów sumienia, które dopadają parę bohaterów. Powodowana desperacją decyduje się przywłaszczyć znalezione na plaży niemowlę. To książka także o miłości wystawionej na ciężką próbę, o poświęceniu i o cenie, jaką trzeba zapłacić za spełnienie marzeń. Niewątpliwie historia Toma i Isabel zmusza do refleksji i jest wzruszająca. Przeczytałem tę książkę i uważam, że jest jedną z lepszych pozycji literatury, jaka mi się trafiła. Książka napisana została pięknym językiem, nie zawiera na siłę wstawianych obecnie do literatury ozdobników, jest równa i zaskakująca. Wzbudza emocje i pozostaje w pamięci na wiele miesięcy. Bohaterowie nie „żyją długo i szczęśliwie" na końcu książki. Według mnie to doskonała pozycja zmuszająca do refleksji.