16 września 2018

Agostino


„Agostino”


Alberto Moravia



Autor/ (1907-1990), pisarza nie trzeba chyba w Polsce nikomu przedstawiać, ale na wszelki wypadek przypomnijmy, że to włoski powieściopisarz, nowelista i dziennikarz, że jego powieści, pisane tradycyjną, realistyczną, zwięzłą techniką ukazują przede wszystkim losy jednostki na tle portretu społeczeństwa. Moravia znany jest z tego, że często podejmował tematy ilustrujące konflikt między kreacją a uczuciowością, związane z apatią i rozpaczą współczesnego człowieka. Stworzone przez niego postaci poddają pod rozwagę wszystkie moralne wartości.

Tłumaczenie/ Barbara Sieroszewska

Tematyka/ To jedno z najlepszych opowiadań Moravii. Tematem książki - powracającym kilkakrotnie w twórczości pisarza i może jednym z najszczęśliwiej ujętych - jest problem wieku dojrzewania: to powolne i mgliste budzenie się zmysłów, rozpaczliwa ambicja utrzymania się na powierzchni tego nieznanego i tajemniczego morza, natłok nowych myśli i odkryć niepełnych i niedopowiedzianych, realizm życia wkraczającego nieraz w sposób tak brutalny w dziecinne jeszcze wyobrażenia młodego chłopca.

Główny motyw/ Jest to powieść o trzynastoletnim Agostino, który spędza lato w toskańskim kurorcie ze swoją piękną, owdowiałą matką. Kiedy matka znajduje sobie towarzysza, Agostino, czując się ignorowany i niekochany, zaczyna interesować się grupą miejscowych rówieśników. Chociaż odpychają go swoją nędzą i brutalnością, chociaż czuje się przy nich ośmieszony własną niewiedzą (jeśli chodzi o kobiety i seks), dziwna siła popycha chłopca, aby coraz silnej wikłać się w sprawy gangu, w jego ciemne gry. Nie potrafi zrozumieć swoich burzliwych uczuć, a tym bardziej silnej, trudnej relacji, która wiąże go z matką…

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
 „Tym, co go najdotkliwiej urażało, nie był sam fakt, że matka nad jego towarzystwo przeniosła towarzystwo tamtego młodzieńca, ale ta radosna gotowość, z jaką przyjęła zaproszenie niby coś zawczasu obmyślonego”.
„Dawne przywiązanie przekształciło się w uczucie zupełnie odmienne, obiektywnie obojętne i okrutne zarazem. Czuł, że te obleśne drwiny są pożądane i potrzebne po to właśnie, by tę przemianę przyspieszyć”.
„Gorzkie, bardzo gorzkie lekarstwo, które albo zabije, albo uzdrowi”.



                     Książkę Alberto Moravii „Agostino” możemy zdefiniować jako krótki, subtelny i metaforyczny opis kompleksu Edypa. Przypomnijmy, że Zygmunt Freud opisał w swoich pracach ów kompleks w bardzo prosty sposób: gdy dziecko spostrzega, że do miłości kochanej przez nie matki pretenduje również ojciec, budzący jego podziw i lęk, powstaje w jego świadomości pewne załamanie zwane kompleksem Edypa. Opiera się on na podświadomej, stłumionej skłonności płciowej do matki i lęku przed odwetem ojca jako rywala, budzącego nieuświadomioną wrogość syna.

                     Zacznijmy jednak od informacji ogólnych dotyczących kompleksów niszczących często życie, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Według psychoanalizy kompleksy to nieuświadamiane, silne przeżycia emocjonalne, zwykle z okresu wczesnego dzieciństwa, stale wpływające na zachowanie. Mogą być przyczyną zaburzeń oraz determinować nieprawidłowy rozwój osobowości. Psychoanalitycy często nadają kompleksom nazwy postaci mitologicznych lub literackich (np. w tym wypadku mamy nazwę „kompleks Edypa”). Przepojone wstydem lub lękiem poczucie niższej wartości wobec innych, połączone z wygórowanymi lub niespełnionymi ambicjami powoduje nieśmiałość, skłonność do wycofywania się z kontaktów z innymi ludźmi, ograniczania aktywności nawet w dziedzinie luźno związanej ze źródłem kompleksu. Czasem prowadzi to do nadmiernej agresywności o charakterze kompensacyjnym.

                     Freud twierdził także, że kompleks Edypa jest metaforą aktualizującą się na wielu poziomach. Dotyczy związku trzech osób, zwłaszcza członków rodziny, przy czym poza tradycyjną relacją edypalną (dziecko, matka, ojciec) może też istnieć inny układ. „Trzecią siłą” może być rodzeństwo dziecka, a nawet różnego rodzaju instytucje (państwo, związek wyznaniowy, szkoła czy nawet praca). Uczucia miłości i nienawiści, które w różnych sytuacjach pojawiają się w życiu dziecka – a później w wieku dojrzałym- odpowiadają ambiwalencji wobec rodziców w klasycznej wersji kompleksu Edypa.

                     Tematem książki Alberto Moravii jest problem wieku dojrzewania małego chłopca o imieniu Agostino. Od pierwszych dni lata Agostino i jego matka wypływali co rano w morze małą łódką. Z początku matka zabierała również wioślarza, ale Agostino w tak widoczny sposób okazywał, że obecność tego człowieka jest mu niemiła, że w końcu wiosła zostały jemu powierzone. Z uczuciem głębokiej przyjemności wiosłował po spokojnym, przyjemnym morzu, takim, jakie bywa o wczesnym poranku, podczas gdy siedząca naprzeciw niego matka mówiła coś do niego półgłosem, radosna i pogodna jak to morze i niebo. Mówiła do niego tak, jak by był mężczyzną, a nie trzynastoletnim chłopcem. Matka Agostina była postawną, piękną kobietą, jeszcze w pełnym rozkwicie; Agostino doznawał uczucia dumy za każdym razem, kiedy wyruszał z nią na codzienną poranną przejażdżkę. Wydawało mu się, że wszyscy ludzie na plaży przyglądają im się- matce z podziwem, a jemu z zazdrością. Kiedy czuł na sobie wszystkie te spojrzenia, zdawało mu się, że sam mówi głośniej niż zwykle, że w jakiś szczególny sposób gestykuluje, że spowija go atmosfera teatralna, pokazowa, jak gdyby, zamiast na plaży, znajdował się z matką na scenie, skupiając na sobie uwagę setek widzów. Niekiedy matka ukazywała się w nowym kostiumie; on wówczas nie mógł się powstrzymać od głośnej o tym uwagi, żywiąc tajemne pragnienie, żeby inni słyszeli jego słowa. Kiedy odpływali już daleko od brzegu, matka mówiła synowi żeby się zatrzymał, nakładała gumowy czepek, zdejmowała sandały i zsuwała się do wody. Agostino zsuwał się w ślad za nią. Oboje pływali dookoła łódki. Po kąpieli wciągali się znowu do łódki i matka, spoglądając dookoła po spokojnym, świetlistym morzu, mawiała: „Jak pięknie, prawda?”. Agostino nie odpowiadał, gdyż czuł, że całą radość i piękno morza i nieba zawdzięcza przede wszystkim owej głębokiej intymności, jaką nacechowany był wzajemny stosunek jego i matki. Gdyby nie to poczucie, myślał sobie nieraz, cóż by zostało z całego tego piękna?

                    Pewnego ranka matka siedziała sobie pod plażowym parasolem, a Agostino na piasku obok niej czekał zwykły pory przejażdżki morskiej. Nagle cień jakiejś stojącej postaci przesłonił mu słońce. Podniósłszy oczy zobaczył wysokiego czarnowłosego młodzieńca z wyciągniętą w kierunku matki ręką. Nie zwrócił na to szczególnej uwagi, wydało mu się to taką przypadkową wizytą jak wiele innych; odsunął się trochę i czekał na zakończenie rozmowy. Ale młody człowiek nie usiadł mimo zaproszenia i wskazując na brzeg, gdzie przymocowana była łódka, na której przypłynął, zaproponował matce przejażdżkę po morzu. Agostino był pewien, że matka odmówi, podobnie jak odrzuciła dotychczas wiele podobnych propozycji; toteż bardzo był zaskoczony, kiedy zobaczył gotowość, z jaką przyjęła zaproszenie i zaczęła natychmiast zbierać swoje drobiazgi- sandały, czepek, torbę- ochoczo podnosząc się z leżaka. Matka przyjęła propozycję młodzieńca z życzliwą, spontaniczną prostotą, taką samą, jaka cechowała jej stosunki z synem. I z tą samą prostotą zwracając się do Agostina, który siedział z pochyloną głową i przyglądał się, jak piasek sypie się z jego zaciśniętej dłoni, powiedziała mu, żeby wykąpał się sam, bo ona przejedzie się trochę po morzu i za niedługo wróci.

                 Tymczasem młody człowiek, najwidoczniej pewien swego, ruszył w stronę przycumowanej łódki. Kobieta poszła za nim z właściwie sobie pogodną, majestatyczną powolnością. Syn patrząc za nimi, nie mógł oprzeć się myśli, że taka sama duma, zadowolona próżność i wzruszenie, jakie zawsze odczuwał wypływając z matką w morze, teraz musiały gościć w duszy tego młodzieńca. Agostino do tej pory patrzył zawsze na swoją matkę w jeden i ten sam sposób- widział ją pełną godności, pogodną, powściągliwą. Był więc zdumiony widząc podczas  przejażdżki z młodym  kawalerem zmianę, jaka się nagle objawiła nie tylko w jej sposobie bycia i w tym, co mówiła, ale, rzecz by można, w całej jej osobie; zupełnie jak by nie była już tą samą kobietą co dawniej. Nazajutrz młodzieniec pojawił się znowu, matka kazała Agostinowi jechać razem z nimi i powtarzały się te same mniej więcej sceny co dnia poprzedniego. Potem, po parodniowej przerwie, nastąpiła nowa wycieczka. W końcu, w miarę jak zażyłość między matką a młodym człowiekiem wzrastała w sposób widoczny, zaczął się on zjawiać każdego ranka. Agostino musiał im towarzyszyć, asystować przy ich rozmowach i wspólnej kąpieli. Przejażdżki te stały się dla niego wręcz odpychające, tak że wreszcie zaczął wynajdywać byle jakie preteksty, żeby się od nich wymigać. Znikał i nie pokazywał się więcej, chyba że zmusiła go do tego matka nie tyle długotrwałym wołaniem i szukaniem, ile bolesną litością, jaką w nim budziło jej widoczne zmartwienie i rozczarowanie.

                Agostino za każdym razem, kiedy matka spotykała się z młodzieńcem, czuł się przez nią zdradzany. Zaczął być arogancki i przykry do tego stopnia, że matka wyczuwając szyderstwo w jego komentarzu pod adresem jej spotkań, wymierzyła mu policzek. Agostino nic nie powiedział, ale zerwał się jednym susem z ziemi i ze spuszczoną głową poszedł plażą w stronę kabin z prysznicami. Twarz paliła go, oczy miał pełne łez i powstrzymywał je z trudem; bojąc się, żeby nie trysnęły, zanim znajdzie się w jakimś schronieniu, biegł skulony, pochylony nisko. Gorycz nagromadzona przez wszystkie te dni, kiedy zmuszony był towarzyszyć młodzieńcowi i matce w ich przejażdżkach, wzbierał w nim teraz mętną, gwałtowną falą. Kiedy Agostino schował się w kabinach, spotkał tam chłopca mniej więcej w swoim wieku, stojącego w czujnej pozie, jakby ktoś go śledził. Chłopiec miał na sobie krótkie, podwinięte spodenki i marynarski trykot bez kołnierza, z dużą dziurą na plecach. Bosy, rękami przytrzymując szparę drzwi, chłopiec badał wzrokiem plażę i zdawał się nie dostrzegać obecności Agostina. Ów chłopiec o piegowatej twarzy bawił się z innymi w policjantów i złodziei. Agostino patrzył na rówieśnika; nie zdawał sobie sprawy, czy mu się wydaje sympatyczny, ale w jego głosie dźwięczał szorstki akcent gardłowy, który był dla Agostina czymś nowym i zaciekawił go. Przy tym instynkt podpowiadał mu, że ten chłopiec, który schronił się w jego kabinie, stanowi okazję, aby uwolnić się od wpływu matki. Za dwie paczki papierosów, które wcześniej ukradł matce z torebki „wkupił” się do „bandy” chłopców. Nadano mu pseudonim „Piza”, bo pochodził z Pizy. Chłopiec, który wprowadził go w świat młodocianych chuliganów miał na imię Berto.
                           
                   Hersztem bandy chłopców był Saro pięćdziesięcioletni homoseksualista. To on obdzielił wszystkich chłopców papierosami od Agostina. Jak się okazało wszyscy chłopcy znali matkę Agostina i jej młodego adoratora Renzo, ponieważ podglądali ich podczas wspólnych kąpieli w morzu. Śmiali się z Agostina i pytali go, czy wie, co robi jego matka z Renzo? Chłopcy zaczęli demonstrować Agostinowi tarzając się po piasku, co robi jego matka i jej kochanek. Agostino nic nie rozumiał, wchłaniał tę nową wiedzę, jak wchłania się lek czy truciznę, których działanie nie objawia się od razu, ale wie się, że uczucie bólu czy tez ulgi przyjdzie niezawodnie, choć później. Świadomość ta nie tkwiła w jego mózgu opustoszałym, obolałym i oszołomionym, ale w innej jakiejś części jego jestestwa, w sercu przepełnionym goryczą, w głębi piersi zdumionej, że tę świadomość w siebie przyjmuje.

                 Kiedy Agostino wrócił wieczorem do domu przyglądał się matce i zastanawiał się, co właściwie zaszło podczas przejażdżki z Renzo i czy pomiędzy tych dwojgiem istnieje już miłosny stosunek. Twarz, szyja, ręce, i całe ciało matki, mimo że obserwował je z okrutną, świeżo nabytą wiedzą, nie zdradzały żadnych śladów pocałunków i doznanych pieszczot. Im dłużej Agostino przyglądał się matce, tym bardziej czuł się zawiedziony. Kiedy matka przytuliła go do siebie, jej ciało kiedyś tak mu miłe z powodu zapachu i ciepła, jakim promieniowała; teraz jednak wydawało mu się nagle, że pod wargami czuje jakieś nieznane, choć słabe pulsowanie, niby ostatnie drgnienia gwałtownych uczuć wzbudzonych w jej ciele dotknięciem ust młodzieńca.

                    Kiedy Agostino przechodził obok sypialni matki zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami i zaczął ją obserwować. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była matka stojąca przed lustrem. Nie była naga, jak się tego poniekąd spodziewał stojąc w drzwiach, ale na pół rozebrana; właśnie zdejmowała przed lustrem naszyjnik i kolczyki. Miała na sobie przejrzystą koszulę sięgającą zaledwie do połowy bioder. Chłopiec zaczął zauważać to, co do tej pory nie dostrzegał: wypukłość pośladków, nogi o długich udach, zaokrąglone łydki i szczupłe kostki. Piersi i miękkie kosmyki włosów. Całe ciało, dorodne i wspaniałe, zdawało się pod półprzytomnym spojrzeniem Agostina drżeć i pulsować w przyćmionym oświetleniu pokoju. Chłopiec pomyślał: „Oto jest kobieta”. Czuł, że całe jego synowskie przywiązanie buntuje się przeciwko temu widokowi, każe mu odejść; ale równocześnie owo nowe uczucie, lękliwe jeszcze, ale już silne, zmuszało go do wlepienia bezlitosnych oczu w to, na co jeszcze dzień wcześniej nie śmiałby podnieść wzroku. 

                  Choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy, tym, co go pociągało do bandy wyrostków i meliny na kąpielisku Vespucci, było nie tylko nowe dlań towarzystwo chłopców, ale właśnie te brutalne drwiny z jego matki i jej przypuszczalnych amorów. Dawne przywiązanie przekształciło się w uczucie zupełnie odmienne, obiektywnie obojętne zarazem. Czuł, że te obleśne drwiny są pożądane i potrzebne po to właśnie, by tę przemianę przyśpieszyć. Ale dlaczego tak się starał nie kochać swojej matki, dlaczego znienawidził własną synowską miłość- na to pytanie nie umiał odpowiedzieć. Może wchodziła tu w grę uraza, że został oszukany, że uważał matkę za istotę tak zupełnie inną niż ta, jaką była w rzeczywistości. Może, nie mogąc jej kochać bez pokonywania trudności i bez odczuwania urazy- wolał nie kochać jej wcale i widzieć w niej kobietę taką jak inne? Dlatego właśnie ta sama okrutna ciekawość, która dopiero co kazała mu wlepiać po kryjomu wzrok w plecy matki, teraz pchała go do szukania upokarzającego, brutalnego towarzystwa chłopców. Czyż te wyzute z szacunku rozmowy nie były, podobnie jak ujrzana niespodzianie nagość czymś skutecznie niszczącym dawną synowską miłość, która teraz budziła w Agostinie taką odrazę? „Gorzkie, bardzo gorzkie lekarstwo, które albo zabije, albo uzdrowi”.

                    Zaczął się dla Agostina  okres pełen  ponurej udręki. Pewnego dnia był świadkiem „orgii” chłopców w namiocie Sara, owego dnia siłą otwarto mu oczy; ale to czego się wówczas dowiedział, to było więcej, niż mógł znieść. Bardziej niż nowość przytłaczała go i zatruwała nagle dostrzeżona ważność, niemożliwy do strawienia ciężar tych objawionych mu spraw. Z początku na przykład zdawało mu się, że po tych wszystkich rewelacjach jego stosunki z matką powinny się jakoś wyjaśnić; że uczucie skrepowania i odrazy, jakie w ostatnich czasach budziła w nim każda pieszczota matczyna, po rewelacjach Sara powinny zniknąć jak pod wpływem czarów i przerodzić się w nową, uspokojoną świadomość. Ale tak nie było; udręka, skrępowanie i odraza trwała nadal. Tylko, o ile przedtem były to niepokoje synowskiej miłości zmąconej niejasnym uświadomieniem sobie kobiecości matki, teraz, po ranku spędzonym w namiocie Sara, wyrastały one na gruncie nieczystej, złej ciekawości kłócącej się w nieznośny sposób z resztkami synowskiego szacunku.

                    Z tych dni wypełnionych wewnętrznymi walkami pozostało Agostinowi mętne wrażenie czegoś nieczystego. Zdawało mu się, że zamienił dawną niewinność nie, jak się spodziewał, na spokojną świadomość mężczyzny, ale na dziwaczny stan w którym do dawnych udręk przyłączyły się nowe, bez jakiekolwiek rekompensaty. Jak to często bywa, miejsce, w którym te wewnętrzne walki się odbywały-dom- stawało mu się coraz bardziej nienawistne. Nad morzem przynajmniej słońce, tłumy na plaży, obecność tylu innych kobiet odwracały jego myśli, wprawiały w rodzaj odrętwienia. Ale tu w czterech ścianach, sam na sam z matką, czuł, że jest narażony na wszelkie pokusy, że wszędzie czatują na niego pułapki dziwnych sprzeczności. Matka, która nad morzem stanowiła cząstkę tłumu półnagich ciał plażowiczów, tutaj była kimś jedynym, jej obecność narzucała się sama. Agostino miał bardzo wyostrzony zmysł rodzinnej intymności w połączeniu z awanturniczą wyobraźnią, jaką doświadczył z chłopcami z „meliny”, te przygody i odkrycia zmieniły zupełnie charakter jego wyobrażeń o erotyce. Na miejsce dawnych niewinnych niepokojów, które koiły nadejście nocy, matczyny pocałunek i ufny sen, przyszła paląca wstydem ciekawość, właśnie nocą przybierająca na sile.

                       Pewnego razu Agostino rozbił skarbonkę z pieniędzmi, pożyczył od matki dwadzieścia lirów pod pretekstem, że chce sobie kupić książkę i pod osłoną nocy poszedł do domu, gdzie według opowieści chłopców z „meliny” kobiety przyjmują mężczyzn. Agostina rozpalała wyobraźnia, z plotek wiedział, że o nic nie musi się martwić, te kobiety wiedzą, jak postępować z mężczyznami i czego mężczyźni od nich oczekują. Jednak z racji swojego młodego wieku nie został tam wpuszczony. Wskoczył na murek i próbował dostrzec, co się dzieje za oknem owego przybytku „poznania złego i dobrego”. Agostino dostrzegł, że kobieta, której twarzy nie widział ma na sobie luźną sukienkę z lekkiej błękitnej tkaniny, podobną do nocnych koszul jego matki. Wrócił na alejkę, pchnął furtkę i wyszedł na plac. Doznał uczucia gorzkiego zawodu, że jego przedsięwzięcie tak się nie powiodło. Wrócił do domu nie robiąc hałasu, rzucił się na łóżko i zasnął. Nagle obudził się i zobaczył matkę jej koszula była przejrzysta jak suknia tej kobiety z willi; ciało rysowało się pod tkaniną tak samo jak tamto drugie ciało niejasnymi liniami i cieniami. Tak więc, myślał Agostino, obraz kobiety z willi nie dość że nie staje, jak się spodziewał, pomiędzy nim a matką na kształt zasłony, ale, przeciwnie, w jakiś sposób wzmagał jej kobiecość.

                  Alberto Moravia w książce „Agostino” w mistrzowski sposób opisał psychiczną i fizyczną fazę okresu dojrzewania u chłopców. Jest to książka o byciu w pełni sobą, o tym jak kontakt z własnymi erotycznymi pragnieniami prowadzi do odkrywania seksualności. To w ciele odkładają się niewyrażone, zepchnięte przez umysł emocje, które w postaci pragnień wpływają na strukturę charakteru i związaną z nim historię życia osoby. To ciało pisze naszą historię uginając się pod ciężarem niespełnionych dziecięcych pragnień, które echem odbijają się w dorosłym życiu. Autor w swej książce odkrywa jak ważne dla rozwoju osobowości są doświadczenia z okresu edypalnego i sposób rozwiązania konfliktu edypalnego. Pokazuje, jak odnaleźć siłę w lęku, by pozwolić sobie doświadczyć poddania się miłości i seksualności, które wchodzą w skład instynktu życia.



                 

                  

08 września 2018

Woda dla słoni


„Woda dla słoni” 

Sara Gruen



Autorka/ (ur. 1969) Kanadyjska pisarka z podwójnym obywatelstwem[amerykańskim], zajmująca się pisaniem książek poświęconych w głównej mierze zwierzętom, w sprawie których się angażuje, będąc członkinią wielu organizacji charytatywnych zajmujących się ich ochroną i prawami.

Tłumaczenie/ Mariusz Ferek

Tematyka/ Jest to opowieść o niezwykłej miłości i wielkiej przygodzie, która na zawsze odmieniła życie wszystkich bohaterów. To historia o miłości i różnych jej odmianach, miłości między partnerami, rodziną, a także ludźmi i zwierzętami. O tym, jak traktujemy siebie nawzajem - czasem dobrze, a czasem źle. To dość dziwna opowieść o miłości, nadziei, odkupieniu, drugiej szansie i odnajdywaniu szczęścia.

Główny motyw/ Dzieło to opowiada historię studenta weterynarii o polskich korzeniach – Jackoba Jankowskiego. W dniu końcowych egzaminów dowiaduje się o śmierci swoich rodziców w wypadku samochodowym. Zawala mu się wówczas cały świat. Do egzaminu już nie podchodzi i pragnie się wynieść z miejsca, które przypomina mu o tym, co stracił. Postanawia wyruszyć w świat. Po jakimś czasie trafia do pociągu, który okazuje się być pociągiem pełnym cyrkowców. Tu natrafia na swojego rodaka noszącego przydomek „Wielbłąd”, który jest starszym panem nadużywającym alkoholu. Opiekuje się on chłopakiem i wprowadza w świat cyrku. Po pierwszym dniu Jankowski poznaje szefa wędrownego cyrku – Augusta Rosenblutha. Ten postanawia zatrudnić go do pracy przy zwierzętach. W ten sposób chłopak zaczyna swoje nowe życie, wśród artystów i zwierząt na arenie cyrkowej. Następnie zaś niedoszły weterynarz zaprzyjaźnia się z nowym nabytkiem szefa cyrku i najnowszą jego atrakcją – słonicą Rosie. Sytuacja komplikuje się w momencie, gdy zakochuje się on w żonie Rosenblutha, pięknej woltyżerce Marlenie. Po jakimś czasie dochodzi do tragedii.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Okazuje się, że jeśli nawet ciało cię zdradza, umysł temu zaprzecza”.
„Wiek to okropny złodziej. Kiedy zaczynasz rozumieć, na czym polega życie, ono ścina cię z nóg i przygarbia ci plecy. Sprawia ból, mąci ci w głowie i niepostrzeżenie rozprzestrzenia raka w ciele twojej żony”. 
„Jednym z największych upokorzeń starczego wieku jest fakt, że ludzie chcą ci pomóc przy takich czynnościach jak kąpanie czy chodzenie do toalety”.
„Jeśli jesteś artystą, uderzasz w zwykłych robotników. Jeśli jesteś robotnikiem, uderzasz w Polaków. Jeśli jesteś Polakiem, uderzasz w Żydów”.
„Życie toczy się niby normalnie, ale jest to bardzo krucha normalność”.


                         Zastanawiam się, dlaczego książka „Woda dla słoni” odniosła tak spektakularny i niespodziewany sukces? Jej autorka Sara Gruen to pisarka z przypadku, która literatury pięknej spróbowała po tym, jak straciła pracę redaktorki dokumentacji komputerowej. Napisała parę przyzwoicie skleconych „czytadeł”. Nie zapowiadało się, że „siedzi w niej coś takiego” jak „Woda dla słoni” – prosto skonstruowana, momentami drastyczna historia miłosna osadzona w świecie objazdowych cyrków, od jakich kiedyś roiło się w Ameryce w XX wieku.

                    Dlaczego Sara Gruen postanowiła napisać książkę o środowisku cyrkowców? Pewnego razu zobaczyła w gazecie pochodzącą z lat 30. XX wieku fotografię przedstawiającą cyrkowców. Było na niej wielu różnych, dziwnych i oryginalnych ludzi. Wtedy pomyślała, że warto byłoby uczynić ich bohaterami powieści, dlatego też w powieści jest wiele detali, które zaczerpnęła z historii cyrku lub cyrkowych opowieści. Na początku roku 2003 zabierała się do napisania zupełnie innej pracy, kiedy „Chicago Tribune” zamieściła artykuł na temat Edwarda J. Kelty’ego, fotografa, który podróżował z cyrkami po Ameryce w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Zdjęcie, które towarzyszyło artykułowi, zafascynowało ją do tego stopnia, że kupiła dwie książki z fotografiami cyrkowymi. Nim zdążyła przekartkować je do końca, już „połknęła haczyk”. Zarzuciła pracę nad książką, którą wcześniej zaplanowała napisać, i pogrążyła się w świecie „kolorowego” cyrku.

                  Zaczęła od zdobywania bibliografii, którą ułożył archiwista ze Świata Cyrku w Baraboo- stan Wisconsin- gdzie Cyrk Ringlingów pierwotnie przeczekiwał zimę. Wielu książek już nie wznawiano, ale udało jej się je zdobyć u antykwariuszy. Przed upływem kilku tygodni pojechała do Sarasoty w stanie Floryda, obejrzeć Muzeum Cyrku Ringlingów, gdzie jak się okazało, sprzedawano kopie rzadkich książek, które znajdowały się w jego zbiorach. Wróciła do domu uboższa o kilkaset dolarów i bogatsza o więcej książek, niż była w stanie unieść. Kolejne cztery i pół miesiąca poświęciła na zdobywanie wiedzy koniecznej do zmierzenia się z tą tematyką. Również w tym czasie odbyła trzy dodatkowe podróże (powrót do Sarasoty, wizyta w Świecie Cyrku w Barboo i weekendowa wycieczka do zoo w Kansas City, by od dawnego tresera słoni dowiedzieć się o języku ciała tych zwierząt oraz ich zachowaniu).

                    Historia amerykańskich cyrków jest tak bogata, że wiele najbardziej szokujących szczegółów autorka zaczerpnęła ze sfery faktu bądź anegdoty (w historii cyrku granica między jednym a drugim nie jest ostra). Na myśl przychodzi tu anegdota wystawienia na pokaz hipopotama zakonserwowanego w formalinie. Ważącą czterysta funtów martwą „mocną damę”, którą obwożono po mieście w klatce dla słonia. Słonia, który systematycznie wyciągał kołek z drzwiczek i kradł lemoniadę. Innego słonia, który uciekał i wyrywał warzywa z przydomowych grządek. Lwa i pomywaczkę tkwiących razem pod zlewem. Naczelnego dyrektora cyrku, którego zamordowano, a ciało zawinięto w szapito. I tak dalej. Sara Gruen zaadoptowała na potrzeby książki przerażającą i jak najbardziej prawdziwą tragedię związaną z paraliżem po spożyciu wyciągu z imbiru jamajskiego, który w latach 1930-1931 zniszczył życie mniej więcej stu tysiącom Amerykanów. W końcu chciała zwrócić uwagę na dwie słonice z cyrków prowadzonych w dawnym stylu. Nie w tym rzecz, że zainspirowały one ważniejsze punkty intrygi wysnute w jej książce, lecz także, dlatego, iż te stare słonice zasłużyły na upamiętnienie.  W 1903 roku słonica o imieniu Topsy zabiła swojego trenera, gdy ten nakarmił ją zapalonym papierosem. W większości cyrkowych słoni wybaczano jedno, dwa morderstwa, ale to było trzecie uderzenie Topsy. Właściciel Topsy z Lunaparku Wyspy Coney postanowił z jej egzekucji uczynić wielki spektakl. Tymczasem obwieszczenie, że słonica zostanie powieszona, wywołało gwałtowne protesty- czy powieszenie nie było mimo wszystko okrutną i niespotykaną karą? Do legendy przeszła też inna słonica o imieniu Stara Mama. Powiadano, że nigdy wcześniej nie widziano mądrzejszego słonia. Jednak nowy treser z przerażeniem stwierdził, że nie da się nakłonić zwierzęcia do niczego poza człapaniem w kółko. Jak się później okazała słonica rozumiała jedynie po niemiecku. Po tym przełomie słonica Stara Mama przeszła szybki kurs angielskiego i zrobiła wspaniałą karierę. Obie słonice są pierwowzorem słonicy Rosie, która jest jedną z bohaterek książki „Woda dla słoni”.

                    Narratorem opowieści jest dziewięćdziesięcioletni Jakob Jankowski, który spędza swoją starość w domu opieki. Za oknami domu spokojnej starości mieszkańcy usłyszeli jakiś hałas, pewnie doszło do jakiegoś wypadku- pomyśleli wiekowi pensjonariusze- lub odbywają się jakieś biegi uliczne? Stadko starszych dam przykleiło się do okna na końcu korytarza niczym grupka dzieciaków albo skazańców. Wszystkie panie były „pająkowate” i kruche, większość z nich była młodsza od Jakowa o dobre dziesięć lat. Stał na korytarzu obok, mając w gotowości swój balkonik. Pokonał długi okres rehabilitacji i przez jakiś czas wydawało się, że już w ogóle nie będzie chodził, od kiedy złamał biodro. Spoglądnął w dół, sprawdził czy hamulec balkonika jest wyłączony i także pomału podszedł do okna. Okazało się jednak, że w sąsiedztwie zatrzymał się cyrk, który po raz drugi zmienia koleje jego życia. Jakob spojrzał przez okno podnosząc twarz mrużąc powieki przed promieniami słońca. Tak go oślepiło, że minęła chwila, nim zobaczył, co się dzieje. Potem kształty przed jego oczami stały się wyraźniejsze. W przeciwległym krańcu parku stał olbrzymi namiot w grube biało-purpuroworóżowe pasy i z wyraźnym spiczastym szczytem. Serce zaczęło mu bić tak mocno, że zacisnął z bólu pięść przy piersi. Jakob z wrażenia upadł na ziemię.

                   To za sprawą upadku Jakoba poznajemy historię jego młodości. Jacob Jankowski ma dwadzieścia trzy lata i jest weterynarzem bez dyplomu. To wtedy po raz pierwszy cyrk zmienia jego życie. Staje się dla niego areną bolesnego wejścia w dorosłość (po tragicznej śmierci rodziców) i poszukiwania w życiu swojego miejsca. Droga, którą wybrał sobie Jacob, okazuje się być wyboista i pełna przeszkód. Jakob dobrze pamięta ten dzień, kiedy do auli wykładowej wszedł dziekan Wilkins i wspiął się po schodkach na katedrę. Powiedział coś na ucho profesorowi McGovern i wywołali z sali Jakoba. Chłopak na początku miał w głowie gonitwę myśli, analizował wszystkie swoje posunięcia z ostatnich dni. Przeszukali akademik? Może znaleźni gorzałkę kolegów? A może ich sprośne komiksy? Jakob pomyślał, że jeśli go teraz wyrzucą z uczelni, zginie z ręki ojca. O matce nawet nie chciał wspominać. W porządku, zatem może wypił trochę whisky, ale nie ma nic wspólnego z przemytem i handlem nielegalnego alkoholu. Dziekan Wilkins wziął głęboki oddech, podniósł na Jakoba wzrok, położył mu dłoń na ramieniu i oznajmił, że rodzice Jakoba zginęli w wypadku samochodowym.

                  Inspektor policji zawiózł Jakoba do szpitala własnym samochodem, dwuletnim phaetonem, który musiał kosztować majątek. Tak wiele rzeczy ludzie zrobiliby inaczej, gdyby wiedzieli, co się stanie tamtego pamiętnego października. Koroner zaprowadził chłopaka i policjanta do piwnicy i znikł za jakimiś drzwiami, zostawił ich na korytarzu. Po kilku minutach pojawiła się pielęgniarka, przytrzymała otwarte drzwi, bez słów zaprosiła do środka. Koroner odsłonił najpierw ojca, potem matkę. Jakob przełknął ślinę i pokiwał głową. Wcale nie wyglądali jak jego rodzice, z drugiej zaś strony przecież to nie mógł być nikt inny. Śmierć była w nich wszędzie, i w pocętkowanych sponiewieranych torsach, i purpurze „bakłażanów” na tle bezkrwistej bieli. Jakob odwrócił się, kiedy wymiociny eksplodowały mu z ust. Zabrali go i usadzili na krześle. Uprzejma pielęgniarka w wykrochmalonym białym fartuchu przyniosła mu kawę. Później przyszedł kapelan i przy nim usiadł. Zapytał, czy jest ktoś, do kogo może zadzwonić. Jakob wymamrotał, że wszyscy jego krewni są w Polsce. Kiedy wyszli z pomieszczenia Jakob wymknął się na zewnątrz. Jego rodzinny dom znajdował się ponad dwie mile od prosektorium. Dotarł na miejsce, zatrzymał się na podwórzu, trzymając walizkę wpatrywał się w długi, płaski budynek za domem. Nad wejściem wisiał nowy szyld z napisem: „E. JANKOWSKI I SYN lekarze weterynarii”. Rankiem jeszcze miał rodziców. Rankiem jedli tu śniadanie. Osunął się na kolana, dokładnie tu, na tylnej werandzie, wyjąc w rozcapierzone ręce.

                  Dwa dni po pogrzebie rodziców Jakob dostał wezwanie do biura wielmożnego Edmunda Hyde’a, aby otrzymać szczegółowe informacje o stanie ich rodzinnego majątku. Podczas rozmowy okazało się, że rodzina Jakoba żyła z kredytu, dom wpisany był w hipotekę, co wiązało się z tym, że dom i lecznica przechodzi na własność banku. Po kilu dniach rozmyślań nad swoim dalszym losem Jakob idąc w lunatycznym transie na skraj miasta wzdłuż torów kolejowych zauważył nadjeżdżającą potężną lokomotywę. Postanowił wskoczyć do jednego z wagonów. Nie miało najmniejszego znaczenia, dokąd jechał ten pociąg, bo jedno było dla niego pewne: daleko od tego miejsca, za to w stronę cywilizacji, jedzenia i pracy. Okazało się, że chłopak pozbawiony perspektyw i środków do życia nieświadomie wskoczył do cyrkowego pociągu. Przyłączył się do robotników pracujących dla cyrku braci Benzini. Krótko potem, po konfrontacji z kierownikiem cyrku, Augustem, zostaje zatrudniony, jako prywatny weterynarz cyrkowej menażerii. Jakob z wielkim zaangażowaniem wykonywał swoje obowiązki, czuł, że jego powołaniem jest leczenie zwierząt. Tak jak jego ojciec leczył je nawet wtedy, kiedy już nie dostawał za to zapłaty. Nie potrafił stać z boku i przyglądać się, jak koń cierpi na kolkę albo krowa męczy się przy porodzie, choćby oznaczało to osobistą ruinę. Jeśli jeden z szympansów potrzebował bliskości, pozwalał mu, więc siedzieć na swoich kolanach. I jak tu kwestionować analogię. Nie ulegało wątpliwości, że tylko on stoi miedzy tymi zwierzętami i interesami Augusta i jego cyrku. Autorka nie przemilcza tortur, jakim poddawane są zwierzęta, skupia się na okrucieństwie ludzi, tworząc wyraźną opozycję między głównymi antagonistami, bezdusznym Augustem, który swoje sprawy załatwia siłą i batem, a Jacobem, początkowo bezradnie przyglądającym się oprawcy. Pewnym przełomem stanie się przyjęcie do cyrku słonicy Rosie. Zwierzę, przez swoją niesubordynację, staje się ulubioną ofiarą Augusta i choć Jacob buntuje się przeciwko takiemu traktowaniu jego podopiecznych, nie wychyla się. Nie mści się nawet wtedy, gdy okazuje się, że karząca dłoń dyrektora dosięga nie tylko czworonożnych, ale i ludzi... I choć on sam pozostaje raczej bierny, ktoś inny bierze sprawy w swoje ręce. W tych  okolicznościach poznaje żonę Augusta, piękną woltyżerkę Marlenę.

                    „Woda dla słoni” jest kroniką rodzącego się romansu  pomiędzy Jacobem a Marleną oraz nad wyraz plastycznym obrazem życia w cyrkowej społeczności w dobie wielkiego kryzysu. Bohater przeżywa swoją pierwszą miłość, niestety Marlena jest żoną starszego, zazdrosnego i sadystycznego Augusta. Książka nawiązuje także do etapu przemijania i trudnych losów człowieka. Czasami, kiedy się starzejemy rzeczy, o których rozmyślamy i których pragniemy, zaczynają się wydawać realne. Potem sami w nie mocno wierzymy i bardzo szybko stają się one częścią naszej historii. Gdy ktoś w nie wątpi i mówi, że nie są prawdziwe, oj, wtedy się obrażamy. Bo już nie pamiętamy tego pierwszego etapu. Wiemy jedno: nazwą nas kłamcami. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że całą tę historię opowiada ponad dziewięćdziesięcioletni starzec, który często budząc się rano wie, że pewne historie, które opowiada tylko się mu śniły. Czytelnik nie wie na ile opowieści, które przypomina sobie Jakob są wspomnieniami a na ile tylko marzeniami sennymi. A może poprzez marzenia senne Jakob przypomina sobie wydarzenia, które wyparł głęboko do podświadomości?! Dlatego akcja książki rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, to również dwie, jakże różne, sytuacje życiowe bohatera książki. We wspomnieniach jawi się on, jako odważny, przedsiębiorczy, zaradny mężczyzna, natomiast z drugiej strony czytelnik widzi go, jako zniedołężniałego starca, zależnego od pielęgniarek, pozbawionego troski ze strony swoich pięciorga dzieci. I tylko w scenie ucieczki z domu starców na przedstawienie cyrku, który zawitał właśnie do jego miejscowości, możemy rozpoznać dawnego, zdecydowanego na wszystko Jakoba Jankowskiego.

                 Muszę zaznaczyć, że książka nie jest wielką powieścią. Raczej miłą dla „ciała i ducha”. Co nie podoba mi się jeszcze w tej książce: że jest prostym przepisem na idealnie skrojony, schematyczny hit wydawniczy i wielkiej głębi w niej dostrzec nie można, chociaż się bardzo, ale to bardzo starałem. Jednak z drugiej strony książka Sary Gruen jest bardzo starannie wydana, zawiera archiwalne zdjęcia pochodzące z muzeów sztuki cyrkowej, co pozwala czytelnikowi jeszcze pełniej przenieść się w tamten zapomniany już nieco świat. Zastanawiam się czy książkę „Woda dla słoni” można uznać za literaturę „kobiecą”? Ma dla czytelniczek i czytelników przede wszystkim walor emocjonalny. Jestem w stanie wybaczyć autorce wiele niedostatków warsztatowych- ani słowa o literackiej, jakości- jeżeli czuję, że mówi o naszym życiu, naszych problemach, naszych podnietach. Są książki, od których nie możemy się oderwać, przez które zarywamy noce i przegapiamy stację, na której mieliśmy wysiąść, bo emocje i perypetie postaci wymyślonych przez autorkę/autora stają się na jakiś czas ważniejsze niż własne, takie, przy których przydaje się nie tylko chusteczka, ale niekiedy kieliszek koniaku. Tylko takie książki wywołują najgorętsze dyskusje, takowe książki długo się pamięta, i długo się analizuje. Tego rodzaju książki jak „Woda dla słoni” przestają być etykietką z pola teorii literatury czy studiów nad płcią, a stają się „znakiem siostrzeństwa”, emocjonalnego powinowactwa, kobiecej wspólnoty, marzycieli o prawdziwej miłości. Muszę przyznać, że kobiety są odważniejsze niż mężczyźni, nie ukrywają się ze swoimi gustami. Faceci, chociaż po kryjomu także czytają literaturę kobiecą. Po kryjomu, bo etos mężczyzny w kulturze zabrania im wzruszania się, okazywania uczuć i szukania historii z uczuciami w roli głównej. Nie powinno tak być! Mężczyźni powinni znaleźć sobie odwagę, żeby po tą tradycyjną „kobiecą” literaturę sięgnąć! Może by się wtedy trochę naprawili, bo świat ich bardzo zepsuł. Kobiety często wyśmiewa się, bo są ekstrawertyczne, romantyczne i uczuciowe. A tym czasem ja nie boję się powiedzieć, że w życiu najważniejsza jest właśnie miłość. Książka „Woda dla słoni” jest właśnie opowieścią o miłości, czyli o najważniejszej rzeczy, jaka nas spotyka. Wszystkich, bez względu na płeć.

01 lipca 2018

Dzieci Apokalipsy


„Dzieci Apokalipsy”


Indra Sinha




Autor/ (ur. 1950) – piszący w języku angielskim pisarz pochodzenia indyjsko-brytyjskiego (ojciec indyjski oficer marynarki wojennej, matka angielska pisarka). Urodził w 1950 roku w Mumbaju, w stanie Maharasztra (Indie). Studiował hindi i sanskryt w Mayo College w Adźmerze (Radżastan), literaturę angielską w Oakham School (Rutland) i Pembroke College (Cambridge) w Anglii. Tłumacz z sanskrytu (przełożył m.in. na angielski „Kamasutrę). Autor książek o tantrze. Za „Animal's People” w 2007 roku nominowany do Nagrody Bookera i uhonorowany Nagrodą Commonwealth.

Tłumaczenie/ Ewa Horodyńska

Tematyka/ Narrator oprowadza nas i zapoznaje z obywatelami Khaufpuru - małego miasteczka w Indiach, którego mieszkańcy zostali dotknięci katastrofą, jaką był wybuch gazów trujących w wybudowanych w sąsiedztwie zakładach chemicznych. Poznamy szaloną zakonnicę, która - utraciwszy znajomość wszystkich języków poza językiem dzieciństwa - zdobywa umiejętność widzenia aniołów i zwiastuje zbliżającą się apokalipsę. Natkniemy się też na nadobną dziewicę o dzielnym sercu, która, jak wierna Sita, wspiera swego ukochanego Ramę-Zafara – bohatera gotowego oddać życie w obronie pokrzywdzonych – oraz jej ojca, artystę i mędrca wierzącego w triumf dobra i sprawiedliwości. Znajdziemy tu też paskudnego demona Rawanę, czyli „Kampani” – firmę odpowiedzialną za środowiskową katastrofę, i jego miłosierną żonę Mandodari - altruistyczną amerykańską lekarkę, która próbuje złagodzić cierpienia mieszkańców Khaufpuru. I samego „Zwierzaka” – wiernego Hanumana (boga-małpę) wspierającego swego pana, Ramę-Zafara w dążeniu do celu. No… może nie tak zupełnie, trudno wszak za wspieranie uznać podtruwanie Zafara tabletkami obniżającymi potencję. Cóż… nie jest to opowieść rozdzierająco ckliwa, bo i jej bohater nie roztkliwia się nad sobą ani nie pozwala na to innym. I mimo że chwilami czytelnikowi łza się w oku kręci, całość skrzy się humorem, choć zjadliwym i mrocznym. Tragikomedia w dwudziestu trzech aktach, bo na tyle rozdziałów odpowiadających nagranym taśmom podzielona jest książka.

Główny motyw/ Książka opowiada losy chłopca, który sam o sobie mówi, iż jest „Zwierzęciem” a nie człowiekiem. W nieszczęsną noc stracił rodziców a jego kręgosłup wygiął się tak mocno, że teraz porusza się na czterech łapach, z tyłkiem w górze i twarzą przy ziemi, jak zwierzę. Żyje w skrajnych warunkach razem z obłąkaną francuską zakonnicą, która traktuje go jak syna, Ma Franci, oraz psiakiem Jarą. Losy chłopaka odmieniają się, kiedy zakochuje się w Nishy, dostaje pracę u Zafara oraz poznaje doktor Elli Barber, „Amrikankę” jak to mówi.

  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:
„Czy to uprzejmie przypominać ślepcowi, że kiedyś widział?”.
„Taki już jest ten świat, że jeśli jakieś stworzenie znajduje spokój, okazuje się on tylko chwilowym odpoczynkiem przed jeszcze gorszą udręką”.
„Ludzie widzą stronę zewnętrzną, ale prawdziwe rzeczy dzieją się wewnątrz, gdzie nikt nie zagląda”.
„Naprawdę myślę, że właśnie po to ludzie mają twarze- żeby ukryć swoje dusze”.
„(…) pewne sytuacje kierują się logiką, z którą trudno dyskutować”.
„A święci i aniołowie nie czują pożądania, dlatego wiem, że do nich nie należę”.
„W naszym życiu szczęśliwy traw jest rzadkością (…)”.
„Muzykę nie zawsze tworzy się za pomocą strun, smyczków i piszczałek, mogą ją także tworzyć krople deszczu albo szum wiatru rozcięty brzegiem liścia”.
„Wszechświat z wszystkimi swoimi gwiazdami i galaktykami jest jak główka szpilki w porównaniu z przestrzenią wewnątrz umysłu”.
„Co tam nogi, co tam seks, nieporównywalnie słodsza jest miłość”.
„Ludzie, którzy nie posiadają niczego, nie mają też nic do stracenia (…)”.
„(…) największa rozkosz życia jest dostępna za darmo i dla bogatych, i dla biednych”.
„Sprawić, że ktoś poczuje się źle z powodu czegoś, co nie jest jego winą i na co może gówno poradzić, to już okrucieństwo”.
„W sprawiedliwym społeczeństwie osoba pozostaje niewinna, dopóki nie udowodni się jej winy”.
„Czy truciznę uważa się za nieszkodliwą, dopóki nie zabije?”.
„Zrozumienie wymaga udziału dwóch stron. Jest zazwyczaj wynikiem czegoś, co nazywamy rozmową, a do tego potrzeba dwojga”.
„Sama myśl o życiu bez nadziei jest przerażająca”.
„>Świat składa się z obietnic<. Dobrze mówić takie rzeczy, ale szlachetne idee nie uśmierzają bólu”.
„Gdyby religie mówiły prawdę, nie byłoby ich aż tyle na świecie, wystarczałaby tylko jedna dla wszystkich”.
„Gdzie tu znaleźć miejsce dla Boga?”.
„Niewiele czerpie się z życia przyjemności”.
„Od radości wiedzie prosta droga do rozpaczy”.
„Co to za świat, na którym musisz pytać o radę obłąkanych?”.
„Karę śmierci można dostać tylko raz niezależnie od tego, ile zbrodni się popełni”.
„Nie można naprawić krzywd wyrządzonych przez innych”.
„W tym kraju przyzwoici ludzie nie angażują się w politykę”.
„Z nicnieposiadania płynie siła, ponieważ nie masz nic do stracenia”.
„Jest coś bardzo okrutnego w oczach, które nie widzą, lecz mogą wylewać łzy”.
„Tak szybko zmienia się świat”.
„(…) sprawiedliwość symboliczna nie jest tym samym co rzeczywista (…)”.



                     Książka „Dzieci Apokalipsy”, nominowana w 2007 roku do prestiżowej nagrody „Man Booker Prize”, jest drugą powieścią Indry Sinha. Fabuła rozgrywa się w Indiach, w wymyślonym, mieście Kaufpur, znanym też, jako „Miasto Strachu”, gdzie 20 lat wcześniej doszło do wycieku chemicznego z amerykańskiej fabryki. Rezultatem tej katastrofy było zatrucie wody, śmierć tysięcy ludzi i trwałe kalectwo wielu osób. Podobieństwo tych wydarzeń w Bhopalu z 1984 roku jest tu zamierzone-autor jest jedną z osób stojących na czele kampanii na rzecz ofiar tej tragedii. Już w pierwszym zdaniu powieści- „Byłem kiedyś człowiekiem” – główny bohater podkreśla, że nie posiada już cech ludzkich, ale jest tylko swego rodzaju „zwierzęciem”. Nazywany tak od czasu, gdy katastrofa chemiczna uszkodziła mu kręgosłup do tego stopnia, że musi chodzić na czworakach. „Człowiek-Zwierzę” przyjął i zaakceptował tę obraźliwą nazwę, jako esencję siebie, by wyrazić swą odmienność od otaczających go osób, a także by podkreślić rozgoryczenie i usprawiedliwić swe nienormalne zachowanie. „Zwierzę” nie chce zaakceptować swego człowieczeństwa, choć wciąż jest osobą inteligentną, elokwentną, zabawną i troskliwą, a także otaczaną opieką ze strony wszystkich wokół niego- od starej, szalonej francuskiej zakonnicy Ma Franci, do rywala w sprawach uczuciowych, Zafara. Udaje zwierzę, żeby uniknąć odpowiedzialności wiążącej się z faktem bycia istotą ludzką. Cała ta gorycz osadzała się w jego mózgu. Żeby ktoś go zaakceptował, jako człowieka, musi się zachowywać jak człowiek.  Raz Nisha dziewczyna, w której podkochiwał się „Zwierzę” pożyczyła z biblioteki wielką księgę zwierząt i mu pokazała. Były w niej zdjęcia wszystkich stworzeń występujących w Indiach, niedźwiedzi i małp, wilków, rozmaitych jeleni, nosorożców, tygrysów, lwów, bawołów. Była kobra, pyton, jaszczurka pijąca krew, dudek, rybołów, kania i wrona, gawal, ryba mahseer, hiena i szakal, na żadnej z setek stron i na żadnym z setek zdjęć nie było takiego zwierzaka jak on.

                   Mówili, że był kiedyś człowiekiem. Sam tego nie pamiętał, ale ludzie, którzy znali go od dzieciństwa, mówili, że chodził jak człowiek, na dwóch nogach. „Taki byłeś słodki, niesforny aniołek. Stawałeś na palcach, Zwierzaku, synku mój, i szarpałeś w kredensie za jedzeniem”- mniej więcej tak mówili. Tyle że przeważnie nie było nic do jedzenia, no i w rzeczywistości to nie ludzie tak mówili, tylko zakonnica Ma Franci, i nawet nie tymi słowami. Ale tak naprawdę nie był jej synem ani żadnym aniołem, choć istotnie, Ma znała go od urodzenia, czyli prawie od dwudziestu lat. Większość ludzi z tej okolicy nie zna swojego wieku, a on znał, bo urodził się kilka dni przed tamta nocą, której nikt w Khaufpurze nie chce pamiętać, lecz nikt też nie potrafi jej zapomnieć. Chodził kiedyś wyprostowany. Tak twierdziła Ma Franci, czemu miałaby kłamać? Ale nie było to dla niego żadną pociechą. „Czy to uprzejmie przypominać ślepcowi, że kiedyś widział?”. Ileż to razy powtarzał Ma Franci, że nie chce już być człowiekiem. Ale i tak nigdy nie docierało to do niej. A może po prostu mu nie wierzyła, co można było zrozumieć, biorąc pod uwagę, że jego widok- sam unikał luster- był powiedzmy przerażający.

                  Urodzony w 1950 roku Indry Sinha jest synem indyjskiego oficera marynarki i angielskiej pisarki, która tworzyła pod pseudonimem Rani Sinha. Powieść „Dzieci Apokalipsy” jest wynikiem wieloletniego zaangażowania Sinhy w kampanię na rzecz ofiar tragedii w Bhopalu. To położone w centralnych Indiach miasto często przyrównuje się do Czarnobyla, a nawet do Hiroszimy ze względu na rozmiar katastrofy, jaka się w nim rozegrała. W nocy z 2 na 3 grudnia 1984 roku w wyniku awarii w znajdującej się w mieście fabryce amerykańskiej firmy Union Carbide produkującej pestycydy doszło do uwolnienia do atmosfery 40 ton izocyjanku metanu. Według oficjalnych danych gaz zabił na miejscu około cztery tysiące osób, a kolejne dwadzieścia tysięcy poniosło śmierć niedługo po katastrofie. Wielu z tych, którzy przeżyli, cierpi dziś na liczne schorzenia i powikłania, z którymi najczęstszymi przypadłościami są poronienia, utrata wzroku i problemy psychiczne. Mieszkańcy miasta nadal oczekują rekompensaty i oczyszczenia skażonego terenu przy fabryce, w której pozostawiono chemikalia, narażając na zatrucie wodę i całe otoczenie.

                 Opowieść o „Zwierzaku” musi się zacząć od tamtej nocy. Zupełnie nic nie pamiętał z tamtych wydarzeń, choć już był na świecie. Ale, tak czy inaczej, jego opowieść musi rozpocząć się od tamtej katastrofy, zwanej przez mieszkańców- Apokalipsą. Kiedy zdarza się coś tak tragicznego jak tamta noc, czas dzieli się na przedtem i potem, a czas przedtem zostaje rozbity na sny rozpływające się w mroku. Cały świat słyszał o Khaufpurze, nikt jednak nie wie, jak tu było przed tamtą nocą.  Tamtej nocy znaleziono go w bramie, kilkudniowe niemowlę owinięte chustą. Czyim był dzieckiem? Nikt nie wiedział. Matka, ojciec, sąsiedzi, wszyscy na pewno nie żyli, bo ani jedna żywa dusza nie zgłosiła się po niego. Kaszlał, toczył pianę z ust i prawie oślepł. W miejscach, w których jego oczy odgradzały się od palących oparów, widniały białe szczeliny odbite na gałkach ocznych. Zaniesiono go do szpitala. Czy był hinduistą, czy muzułmaninem? Jakie to miało znaczenie, jeśli nie spodziewano się, że żyje? Przeżył, więc został obrzezany: dla muzułmanina było to niezbędne, hinduiście nie robiło żadnej różnicy. Później przekazano go zakonnicom. Wychował się w sierocińcu. Sam nie wiedział, jaką religię powinien wyznawać. Może dwie? Może żadnej? A może tak jak chrześcijanie nieprzyjaciołom nadstawiać drugi policzek? Jednak on nie przebaczał. Nie był muzułmaninem, nie był hinduistą ani katolikiem, był „zwierzęciem”. Skłamałby, gdyby twierdził, że religia cokolwiek dla niego znaczy. Gdzie był ten „cholerny” Bóg, kiedy go potrzebowali?

                 Miał sześć lat, kiedy zaczęły się bóle i pieczenie w karku i ramionach. Nic więcej z tamtego czasu nie pamiętał, jego pierwszym wspomnieniem był ogień. Ogień palił tak mocno, że nie mógł unieść głowy. Po prostu nie mógł jej dźwigać. Ból chwytał go za kark i przyciągał do ziemi. Musiał wpatrywać się we własne stopy, podczas gdy „diabeł” dosiadał jego grzbietu i szarpał go rozpalonymi do czerwoności „obcęgami”. Palący ból w mięśniach przemieniał się w gorączkę, a gdy robiło się bardzo źle, zabierano go do szpitala i tam dostawał zastrzyki. Jego plecy zaczęły się pomału wykrzywiać. Nic nie dało się zrobić. To była męczarnia. Wcześniej biegał i skakał z innymi dziećmi, teraz nie potrafił nawet stanąć prosto.  Ból przyginał go do dołu, coraz niżej i niżej, w kabłąk. Kiedy wreszcie „palenisko” w jego krzyżu zgasło, kości były już skręcone niczym serpentyny, a najwyższym punktem stał się jego tyłek. Poprzez rozkwitające pąki bólu widział starą kobietę klęczącą przy jego łóżku, ocierającą mu czoło i mamroczącą jakieś obce słowa przy jego uchu. Miała skórę pomarszczoną jak wyschnięta morela i tak bladą, że prawie przezroczystą. Wyglądała jak matka samego czasu. To była zakonnica Ma Franci. Znała go wcześniej, ale takie było jego pierwsze wspomnienie o niej. Zakonnica Ma gładziła go po twarzy i pocieszała słowami, których nie rozumiał. Łzy spływały po jej policzkach. Po jego również. Ten gorączkowy sen zatarł się w końcu i przemienił w jego nowe życie. „Zwierzak” został wychowany przez Ma Franci- „Francuską Mateczkę”. Kobieta, która zajęła się kalekim chłopcem i zawsze traktowała go jak własnego syna, również była ofiarą katastrofy. Władająca wcześniej biegle zarówno w hindi, jak i angielskim Ma Franci utraciła zdolność komunikowania się w innym języku niż ojczysty. Jedyną osobą, która potrafiła porozumieć się z misjonarką, jest mówiący po francusku „Zwierzak”, a staruszka żywi głębokie przekonanie, że w wyniku tragedii mowa pozostałych mieszkańców miasta nagle przerodziła się w zwierzęcy bełkot. O ile, więc poruszający się na czterech kończynach bohater pozostaje bardziej zwierzęcym niż człowiekiem dla większości mieszkańców miasta, dla Ma Franci to on jest jej jedynym ludzkim łącznikiem z resztą khaufpurczyków, których kobieta często przyrównuje do zwierząt.

                 Nauczył się chodzić na rękach, jego nogi osłabły. Miał silne ramiona i dłonie, mocną klatkę piersiową. Górna połowa jego ciała wyglądała jak u kulturysty. Chodził, a także biegał, przerzucając ciężar ciała z jednej ręki na drugą i podciągając nogi ruchami przypominającymi podskoki. Długo trwało, zanim opanował taki sposób poruszania się, kilka miesięcy, może rok. Kiedy już potrafił biegać, uciekał, ponieważ zaczęło się dokuczanie. Zaczęto nazywać go „zwierzakiem”, ponieważ, kiedy się wściekał wszystkich gryzł. Gdy żył na ulicy, nienawidził patrzeć na parzące się psy. Jego koledzy wołali wtedy: „Hej, Zwierzaku, czy tak to robisz?!”. Wpadał w złość i walczył. Szybko nauczył się dbać o siebie, stawiać się na pierwszym miejscu, przed wszystkimi i wszystkim.

                            
         Autor poświęca wiele miejsca zwierzęcości bohatera, a sam oryginalny tytuł utworu, „Animal’s People”, pozwala czytelnikowi domyślić się, że to właśnie problem zezwierzęcenia jest w powieści zagadnieniem nadrzędnym. Zwierzętami, nie tylko w opinii zakonnicy Ma Franci, są mieszkańcy dotkniętej katastrofą Khaufpuru, zaszczuci przez przedsiębiorstwo, które wybudowało w mieście śmiercionośną fabrykę. Ludzie ci, mimo walki podejmowanej przez grupę Zafara, nie potrafią uwierzyć w niespodziewaną odmianę losu i w to, że sprawiedliwość kiedyś zatriumfuje. Khaufpurczycy nie wierzą też w dobre intencje przybyłej do nich lekarki, ponieważ- podobnie jak właściciel fabryki- jest ona Amerykanką. Wolą umierać w męczarniach niż zwrócić się do niej o pomoc po tym, jak obcy przybysze raz zawiedli ich zaufanie. Ogarnięta bezlitością Elli również nazywa khaufpurczyków zwierzętami, gdy podczas wędrówki przez miejskie zaułki i kolejnej z uporczywie podejmowanych prób namawiania chorych do wizyty w swojej klinice spotyka się jedynie z wrogością i oporem. Mieszkańcy miasta są jednak nie tylko bezrozumni i zaszczuci, potrafią też być okrutni i poza grupą aktywistów pozostających pod przewodnictwem Zafara wydają się niezdolni do zjednoczenia się przeciwko złu i wspólnego działania.

                   Po katastrofie do Khaufpuru przybyły różne osoby, które poruszone tragedią mieszkańców pragną pomóc khaufpurczykom, choć każda z nich działa na zupełnie innej płaszczyźnie i kieruje się nieco odmiennymi pobudkami. Najbardziej krytykowani z nich – dziennikarze, są głodni sensacji i pragną przede wszystkim stworzyć kolejny, chwytający za serce reportaż o biedzie i trudnych warunkach panujących w indyjskich slumsach. Reprezentująca drugą grupę pomocnych wolontariuszy amerykańska lekarka Elli Barber bierze przykład z lekarzy pracujących w Afryce i przybywa do Khaufpuru z misją niesienia pomocy chorym, których nie stać na leki, a stara francuska zakonnica jest przedstawicielką misjonarzy, których pomoc opiera się na jeszcze innych zasadach i inne przyświecają jej przesłanki.

                      W Khaufpurze działa też grupa walczących o sprawiedliwość mieszkańców, której przewodzi Zafar. Batalie grupy łatwo można przyrównać do walki, jaką mieszkańcy Indii podjęli już wcześniej, z inną potężną instytucją- Kompanią Wschodnioindyjską. Postać Zafara stanowi syntezę wielkich indyjskich reformatorów i bojowników o wolność, ale jego niechęć do przemocy i głodówka podjęta w kulminującym momencie powieści są wyraźnym nawiązaniem do walki, jaką z rządem brytyjskim toczył Mahatma Gandhi. Zafara staje się symbolem walczących Indii, które niejednokrotnie stosowały ten środek w zmaganiach z wrogiem.

                   Bohater książki „Dzieci Apokalipsy” o imieniu „Zwierzak” otrzymuje zbiór kaset i dyktafon od zagranicznego dziennikarza, ale zwleka z nagraniem dwa lata i dopiero kolejna tragedia związana przede wszystkim ze śmiercią Aliyi, zaprzyjaźnionej dziewczynki z sąsiedztwa, i następującym bezpośrednio po tym wydarzeniu pożarze w fabryce zmusza go do gruntowego przemyślenia własnej historii i przekazania jej dalej. Główny bohater i zarazem narrator kieruje swoją opowieść do zachodniego czytelnika, uosobionego przez nieznanego dziennikarza. Traktuje go zresztą bardziej jak widza niż słuchacza, mimo że nagrywa swoją opowieść, i nawet nazywa go „Oczami”. Jest to uzasadnione, bo ostateczny odbiorca będzie czytał, ale być może jest to także krytyka powszechnego, dość powierzchownego sposobu, w jaki zachodni przybysze poznają Indie. „Zwierzak” jest idealną z ofiar tragedii. Jak wcześniej już wspomniałem urodził się, jako normalne dziecko, ale już w dzieciństwie pojawiła się u niego poważna deformacja kręgosłupa, w wyniku, której nie potrafi poruszać się w pozycji wyprostowanej. Kalectwu zawdzięcza okrutne przezwisko, nadane mu w dzieciństwie przez towarzyszy zabaw, i traktuje je jak imię.

                   Bohater powieści, mimo że bardziej czuje się zwierzęciem niż człowiekiem, doskonale zdaje sobie sprawę z własnego wyobcowania i z tego, że tak naprawdę nie pasuje do żadnego z obydwu światów. Kiedy „Zwierzak” ogląda z Nishą album ze zwierzętami, uświadamia sobie, że jest jedynym przedstawicielem „własnego gatunku”. Później podczas święta Holi, święta wiosny, kolorów i równości, odwiedza dom publiczny i skarży się jednej z prostytutek, że nigdy nie znajdzie partnerki tego samego gatunku. Zwierzak ma szansę spełnić swoje największe marzenie i wyzdrowieć po skomplikowanej operacji, jaką obiecuje mu umożliwić lekarka Elli. Wyprostowaną sylwetkę będzie musiał odkupić poruszaniem się o kulach albo na wózku. Bohater rezygnuje z tej szansy i postanawia pozostać kaleką, który być może nie jest w stanie stanąć prosto, ale za to może wcisnąć się w zaułek, choćby najciaśniejszej uliczki w slumsach i wspinać się na najwyższe drzewa, czego kule, a tym bardziej wózek by go pozbawiły.

                   Poza samą bhopalską katastrofą inspiracją dla Sinhy stały się losy Sunila Kumara, młodego bhopalczyka poznanego podczas jednej z kampanii na rzecz ofiar tragedii. Trujący gaz zabił chłopcu całą rodzinę, a on sam w niedługim czasie, podobnie jak wielu mieszkańców skażonych terenów, zaczął cierpieć z powodu schizofrenii. Indra Sinha przeprowadził z Sunilem kilka wywiadów, które rejestrował na kasetach. Kiedy po jakimś czasie odtwarzał jeden z nich, składający się w znacznej części z głośnego, histerycznego śmiechu, uznał, że historia bhopalskiej katastrofy powinna zostać opowiedziana.

                   Książka wykorzystuje dziwaczną mieszankę wyrazów w hindi, francuskim i „shinduszczonym” angielskim, którymi posługuje się „Zwierzak” np.: „kampanii” (tj. firma), „jarnalis” (tj. dziennikarz) czy „jamisponding” (tj. „szpiegowanie w stylu Bonda”), by stworzyć bajecznie wielowymiarową wizję mrocznego świata zasiedlonego przez nieszczęsnych ludzi- „ludzi-zwierząt”. Jest to opowieść o tym, jak niemający nic walczą z tymi, którzy mają wszystko. Pisarz wplata w tę mistrzowską opowieść prowokujące pytania, których tematyka rozciąga się na podstawowe pytania o człowieczeństwo i naturę Boga.