25 czerwca 2022

Król szczurów

 

„Król szczurów”

James Clavell

 




Autor/ właśc. Charles Edmund Dumaresq Clavell (ur. 10 października 1921, zm. 7 września 1994) – pisarz, scenarzysta, reżyser, weteran II wojny światowej. Najbardziej znany ze swojej serii powieści osadzonych w realiach azjatyckich i ich filmowych adaptacji. Urodził się w Australii, później przyjął obywatelstwo amerykańskie.

Tłumaczenie/ Małgorzata i Andrzej Grabowscy

Tytuł oryginału/ en-us „King Rat”

Tematyka/ Książka ta jest wyjątkowa. Nie tylko, dlatego że jest oparta na faktach z życia autora, który sam był więźniem w obozie jenieckim Changi w Singapurze - fakt ten przydaje jej realizmu i wiarygodności; także, dlatego że jest to doskonałe studium postaci postawionych w sytuacjach granicznych, studium ich charakterów, moralności i światopoglądu. To mistrzowski wręcz obraz psychiki ludzi, których egzystencja została zredukowana do prymitywnej i bezpardonowej walki o przetrwanie, błyskotliwa analiza tego wszystkiego, co dzieje się w duszy zmaltretowanych psychicznie i fizycznie jeńców.

Główny motyw/ W 1941 roku, 17-letni James Clavell, został wysłany na wojnę do Malezji. Przez wiele miesięcy ukrywał się w tropikalnej dżungli, żył w malezyjskiej wiosce. Schwytany jednak przez Japończyków trafił do obozu jenieckiego Changi w pobliżu Singapuru. Ze 150 tysięcy więźniów, którzy tu trafili, przeżyło zaledwie 10 tysięcy. Pozostałych wykończyły głód i tropikalne choroby. Clavell przeżył. I właśnie to obozowe doświadczenie stało się kanwą jego debiutanckiej powieści – „Króla szczurów”. To książka o zachowaniu człowieka w sytuacji ekstremalnej. Ale nawet w piekle można być człowiekiem wolnym i zachować resztki godności – jak dwuznaczny moralnie amerykański kapral, nazywany przez współwięźniów Królem, albo jak kapitan Marlowe, literackie alter ego pisarza.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Ludzie ci byli na dodatek przestępcami. Popełnili ciężką zbrodnię. Przegrali wojnę. I mimo przegranej żyli”.

„Changi było dla swoich mieszkańców więcej niż więzieniem. Changi było dla nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna się od nowa”.

„Kiedy ma się wroga, mądrze jest znać jego zwyczaje (…)”.

„Żyć znaczyło cierpieć”.

„Prawda, że to dziwne, jak wiele różnych rzeczy może oznaczać jedno słowo”.

„Na tym świecie trzeba kierować się wyczuciem”.

„(…) załatwiający się w kucki nagi mężczyzna jest najbrzydszym stworzeniem pod słońcem, a być może także najbardziej godnym litości”.

„Dzięki Bogu, że istnieje coś takiego jak zysk! Gość, który wymyślił interesy, był geniuszem”.

„Kiedyś, dawno temu, pewien mądry guru rzekł, że jest kilka rodzajów pokarmu. Jest pożywienie dla żołądka, dla oczu i dla ducha”.

„Poza tym wszystko było takie samo. Miłość, nienawiść, choroba i słowa, których mężczyzna używał wobec mężczyzny lub kobiety. Ważne rzeczy zawsze są do siebie podobne”.

„Jakie to piękne nazywać miłość przebywaniem >blisko Boga<”.

„(…) to żaden wstyd być człowiekiem i mieć ludzkie potrzeby”.

„W naszych czasach, mój chłopcze, nieprzyjemności wynikają z faktu, że się żyje”.

„Każdy żart ma swoje granice”.

„Żałosny byłby ten świat, gdyby każdy tłumaczył w ten sposób swoje czyny. Istnieje coś takiego jak moralność”.

„Król szczurów” to pół autobiograficzna powieść James’a Clavella osadzona w japońskim obozie karnym Changi w Singapurze w ostatnich dniach II wojny światowej. W powieści młody Brytyjczyk porucznik lotnictwa RAF-u Peter Marlowe zaprzyjaźnia się z przedsiębiorczym kapralem Amerykaninem George’m Segalem, który poprzez nielegalny handel na terenie jenieckiego obozu, zyskał miano „Króla” tego miejsca. Kapral zajmował się czarnorynkowym handlem z więźniami, strażnikami czy miejscową ludnością, czym szybko zdobył sobie uprzywilejowaną pozycję. Wokół jego pryczy było więcej miejsca, nigdy nie głodował, posiadał swoich sługusów. Ponieważ był tak skuteczny w wykorzystywaniu wszelkich możliwości, „Król” miał wszystko, czego potrzebował. Niezliczoną ilość jajek, wysokiej marki nieprzebraną liczbę  papierosów, co najmniej jeden zestaw czystych i reprezentacyjnych ubrań, a także pieniądze, którymi płacił za nietykalność. „Król” obnosił się swoim „bogactwem i mocą”. Na niewielkim obszarze wyznaczonym przez Japończyków, zostało zgromadzonych setki ludzi. Od zwykłych żołnierzy szeregowych, po oficerów niższej i wyższej rangi. Arystokratyczni Brytyjczycy, egalitarni Amerykanie, plebejscy Australijczycy oraz różnej maści wariaci z Nowej Zelandii, oni wszyscy razem tworzyli kilkutysięczną armię jeńców. Niewielkie racje żywnościowe, strach przed chorobami i śmiercią głodową sprawiały, że każdy osadzony próbował za wszelką cenę przeżyć w tym obozowym koszmarze. Ciągła walka o przetrwanie w anormalnej rzeczywistości sprawiała, że ludzie żyli jak zaszczute zwierzęta. Jedyną osobą, która potrafiła przystosować się do życia w tych warunkach, był kapral „Król”. Peter Marlowe miał jeden atut – umiał posługiwać się lokalnym językiem malajskim. To zwróciło uwagę kaprala „Króla”. Początkowo Marlowe był mu potrzebny tylko, jako tłumacz, jednak szybko stali się przyjaciółmi i byli gotowi do wzajemnych poświęceń.

Tak było w całym Changi. Jedzono w grupach i w grupach sobie nawzajem ufano. Po dwóch, po trzech, rzadko czterech. W pojedynkę nikt nie dałby rady ze znalezieniem czegoś, co by nadawało się do zjedzenia, ze zorganizowaniem ognia, ugotowaniem i zjedzeniem tego, co się znalazło. Idealną grupę stanowiło trzech ludzi. Jeden do szukania, jeden do pilnowania zdobyczy i jeden w rezerwie. Jeśli rezerwowy nie był chory, on również szukał czegoś albo pilnował. Wszystko dzielono na trzy. Jeżeli ktoś miał jajko, ukradł orzech kokosowy, znalazł banana podczas robót poza obozem albo coś gdzieś wyprosił, wszystko to należało do grupy. Zasada była prosta jak każde prawo natury. Utrzymać się przy życiu można było tylko wspólnym wysiłkiem. Ukrycie czegoś przed grupą oznaczało śmierć, bo wiadomość, że kogoś z niej wydalono, szybko się rozchodziła. A przeżyć w pojedynkę było nie sposób. Mówienie od czasu do czasu do samego siebie było w obozie rzeczą normalną. Lekarze wciąż powtarzali, że lepiej wyrzucić z siebie, co komu leży na sercu, niż milczeć dławiąc się myślami, bo to kończyło się obłędem. Ale „Król” nie należał do żadnej grupy. Był samowystarczalny. Jego łóżko w baraku stało w najlepszym kącie, pod oknem, tak że docierał tam powiew wiatru.

 Choć zamknięcie w zatłoczonych, prymitywnych tropikalnych kwaterach było nieprzyjemne, to jednak brak lekarstw i jedzenia powodował największe cierpienie wśród więźniów. Choroby, którym można było zapobiec lub je z łatwością wyleczyć bez podstawowych leków oraz lepszego odżywiania powodowały kalectwo, ból i śmierć. Porcje składające się głównie z ryżu były ściśle mierzone, aby jakoś utrzymać ludzi przy życiu, zdarzało się czasami, że racje żywnościowe były zmniejszane - tak Japończycy wymierzali kary jeńcom. Nabywanie i ochrona dodatkowych produktów spożywczych, takich jak jaja kur, wymagało utworzenia specjalnych „jednostek", grup składających się z około trzech mężczyzn, którzy pilnowali kurników zgodnie ze ścisłym kodeksem lojalności. Właśnie dlatego kur strzegli dniem i nocą oficerowie. Właśnie dlatego tak ciężkim przestępstwem było tknąć choćby palcem kurę będącą cudzą własnością albo należącą do obozu. Żołnierza, którego kiedyś przyłapano z uduszoną kurą w ręku, zatłuczono na śmierć. Władze obozu uznały to zabójstwo za uzasadnione. Nawet kury „Króla” były nietykalne i strzeżono ich na równi z innymi. Było ich siedem. Siedem kur, w porównaniu z innymi, tłustych i olbrzymich. Na wybiegu stał również kogut, duma obozu. Nazywał się Karmazyn. Z jego nasienia wyrastali dorodni synowie i córki, a każdy mógł go mieć na rozpłodowca, za opłatą w postaci jednego, wybranego kurczęcia.

Kapral „Król” był typowym człowiekiem interesu - kapitalistą. Jego działalność nierzadko kłóciła się z etyką, moralnością, czym on sam niespecjalnie się przejmował. W cywilu był nikim, człowiekiem który miał tylko wielkie ambicje. Wierzył, że każdego da się kupić, a potem można ludzi używać i nadużywać do woli. Mawiał, że ludzie dzielą się na elitę i resztę. W swoim wyobrażeniu siebie uważał, że należy do elity. Nie chciał, żeby ktoś nim pomiatał. Swoje kompleksy zaczął leczyć, kiedy trafił do obozu Changi. Wcześniej miał miano „szczeniaka” zależnego od ojca, który czasem był kelnerem, raz pomagierem na stacji benzynowej, innym razem roznosił książki telefoniczne, a kiedy indziej wywoził śmieci albo rozdawał ulotki reklamowe. A wszystko po to, żeby zarobić na butelkę. Potem trzeba było po nim sprzątać. Po drugiej stronie konfliktu był porucznik Robin Grey. Mężczyzna  był zwolennikiem tego, aby dzielić wszystko po równo, jak w socjalizmie. Brzydził się krętactwem, oszustwem i kombinatorstwem. Pochodził z rodziny robotniczej, uczciwie, ciężką pracą zarabiającej na życie. Tu pojawia się spór i nienawiść do „Króla”. Ale Grey nie był osamotniony w swojej wrogości. Całe Changi nienawidziło „Króla”. Nienawidzono go za muskularne ciało, za niezmącony blask niebieskich oczu. W tym dogorywającym świecie półżywych nie było ludzi otyłych, dobrze zbudowanych, zadbanych, zaokrąglonych, gładko ogolonych, zgrabnych czy masywnych. Były tylko twarze, zdominowane przez oczy i wynędzniałe tułowia – skóra okrywające ścięgna, a ścięgna kości. Ludzie różnili się między sobą tylko wiekiem, twarzą i wzrostem. I w całym tym świecie jedynie „Król” jadł jak człowiek, palił jak człowiek, sypiał jak człowiek, śnił jak człowiek i wyglądał jak człowiek. 


Najbardziej udanym pomysłem „Króla” na biznes było założenie farmy szczurów. Więźniowie zaczęli hodować szczury, aby sprzedawać ich mięso oficerom, twierdząc, że jest to kanczyl jawajski, który przez tubylców znany był także pod nazwą myszojeleń rusa ticus. Było to małe zwierzątko, miało ze dwadzieścia centymetrów wzrostu i ważyło niewiele ponad kilogram. Było mniej więcej rozmiarów szczura, ulubiony przysmak tubylców. Tylko oficerów było stać na takie mięso. Zamiast towaru dla mas, luksus dla wybranych. O hodowli szczurów opowiedział im major lotnictwa Vexley, który prowadził w obozie kursy językowe, plastyczne i inżynieryjne, gdyż wśród tylu tysięcy ludzi na wyspie, było przynajmniej po jednym specjaliście w każdej z tych dziedzin. Pierwszy złapany szczur nazwany został Adam a pierwsza złapana samiczka otrzymała imię Ewa. Niezbędnym warunkiem powodzenia hodowli było zachowanie jej w tajemnicy.

Niedaleko wybiegu dla kur, należącej do jednej z grup, zebrał się tłum gniewnych, gotowych do wszystkiego mężczyzn. Był też tam porucznik Grey, pułkownik Foster oraz Johnny Hawkins, który tulił opiekuńczo do piersi swojego psa. Wyglądało na to, że pies Hawkinsa wpadł do kojca pewnego Irlandczyka i zagryzł mu kurę. Hawkins od samego początku przebywania w obozie miał przy sobie psa Pirata. Nikt nie miał pojęcia jak on dawał radę wyżywić siebie i tego psiaka. Za takie morderstwo musiał zapaść tylko jeden wyrok - zabicie psa. Tego samego dnia „Król” zaprosił swoich kumpli do więziennej celi na uczczenie jego urodzin. Wynajął celę, żeby nikt im nie przeszkadzał. Była to wymarzona kryjówka. Współwięźniowie zastali „Króla” w celi kiedy wsypywał do wody niemal całą, kilogramową torbę fasolki. Następnie dołożył szczyptę soli i dwie czubate łyżki cukru. W celi zrobiło się cicho jak makiem zasiał. „Król” był zachwycony wrażeniem, jakie zrobiła na nich jego niespodzianka. Na maszynce woda wrzała łagodnie wynosząc na powierzchnię delikatne, sierpowato zakrzywione ziarna, które umykały potem kaskadą w głąb płynu. Od kipiącej powierzchni odrywał się obłoczek pary, przynosząc ze sobą intensywny zapach mięsa. „Król” nachylał się i wrzucał do środka garść malajskich ziół, czosnek oraz owoce melonowca. Goście zaproszeni na urodzinowy obiad już dawno zapomnieli, jak wygląda mięso. Zaczęto uszczelniać szmatami drzwi i okna, wystarczy, że ludzie poczuliby zapach gotowanego gulaszu a rozerwaliby ich na strzępy. Nie do wiary, pytali, skąd „Król” wykombinował taki kawał wieprzowiny? „Król” z uśmiechem na twarzy odpowiedział, że to nie wieprzowina tylko Pirat pies Hawkinsa. Marlowe, Mac, Larkin i Tex przykucnęli pod ścianą ze wzrokiem utkwionym w garnek. Nie mogli uwierzyć. „Król” dalej mówił o zaletach psiego mięsa. Że w życiu nie widział czyściej utrzymanego psa. Mięso to mięso, proste jak drut. Nic złego w tym, że to pies. Chińczycy jadali je od zawsze i nadal jedzą. To dla nich przysmak. Marlowe z nutą obrzydzenia w głosie odpowiedział, że czuje się jak kanibal. Że nie chce jeść Pirata, którego jeszcze rano głaskał po głowie. A do tego nie będzie mógł spojrzeć Hawkinsowi w oczy. Marlowe pochodził z czysto wojskowej angielskiej rodziny. On prawie nic nie wiedział o handlu i biznesie; jego życie kręciło się wokół obowiązku i honoru. Tym bardziej nie wyobrażał sobie tego, że mógłby zjeść psa swojego kolegi. Tu dochodzimy do rozmowy jaka wywiązała się między jeńcami w sprawie paradoksu karnizmu. Kochamy psy i jemy świnie - i nie wiemy dlaczego. Większość z nich nigdy się nie zastanawiała, dlaczego jedne zwierzęta zjadali, a innych nie.  Przez całe życie nie zadawali sobie pytania, dlaczego ciało krowy uważali za smaczne, a ciała psa by nie tknęli albo dlaczego czują więź z kotem, którego mieli w domu, ale nie ze świnią czy z kurą, które trafiły na ich talerz. Mimo to większość z nich na pewnym poziomie zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie ma wielkiej różnicy między psem i krową czy kotem i świnią. Dopiero w obozowej celi na urodzinach „Króla” ich serca otworzyły się na pytanie dlaczego jedne zwierzęta zjadają, a inne kochają?

W książce „Król szczurów” istnieje też silny wątek sytuacyjnego homoseksualizmu. James Clavell realistycznie opowiedział historię dwóch zniewieściałych więźniów: „aktora" Seana i pielęgniarza Stevena. Przedstawia ich jako ofiary, mężczyźni zatracają swoją seksualność, aby przetrwać w trudnych obozowych warunkach. O to właśnie istotnie  chodzi w powieści: o przetrwanie. Japończycy byli znani z brutalizmu, w ich obozach nie istniało humanitarne obchodzenie się z jeńcami wojennymi, nie respektowano Konwencji genewskiej, która zwiększała zakres ochrony rannych i chorych żołnierzy, i chociaż Changi był historycznie jednym z łagodniejszych obozów jenieckich, było to miejsce brutalne, prawie dzikie. Bohaterowie skutecznie przestają być ludźmi: stają się zwierzętami symbolizowanymi przez szczury, które „Król" hoduje i sprzedaje jako żywność.

 Warto dodać kilka słów o samym autorze książki „Król szczurów”. Kiedy wybuchła II wojna światowa, James Clavell był w Malezji. W jednej z bitew został ranny, przez pewien czas 18-letni żołnierz zdołał ukryć się przed japońskimi żołnierzami w lokalnej wiosce. Ale w końcu został schwytany i wysłany najpierw do więzienia na wyspie Jawa, a następnie do piekielnego obozu Changi niedaleko Singapuru, gdzie był do końca wojny. Później pisarz James Clavell powiedział, że żyjąc w obozie jenieckim, gdzie tylko jeden na piętnastu doświadczał tortur, chorób i głodu, pomogło mu przekonanie, że dana osoba jest silniejsza niż okoliczności i środowisko, w którym jest. Jego ból i wrażenia związane z doświadczeniem, którego autor nigdy publicznie nie podzielił, przeniosły je właśnie do powieści „Król szczurów". Po zwolnieniu z niewoli, Clavell wrócił do Anglii, mając w tym czasie tytuł kapitana. Kariera wojskowa Jamesa zakończyła się po niefortunnym wypadku na motocyklu, który na zawsze pozostawił go ułomnym. Powieść „Król szczurów” została zaczerpnięta z własnych doświadczeń autora. James Clavell, w tej powieści, autentycznie  przedstawia ludzką kondycję bez retuszu, pozostawia nagie namiętności i najbardziej elementarne potrzeby przetrwania człowieka. Autor pokazał, że nawet różnice w korzeniach między Wschodem a Zachodem mogą zniknąć w obliczu siły podboju człowieka, który stara się ustanowić swoje własne, osobiste imperium.

 

 

28 maja 2022

1945. Wojna i pokój

 

„1945. Wojna i pokój”

Magdalena Grzebałkowska

Autorka/ (ur. 1972) − polska pisarka i reporterka „Gazety Wyborczej”. Absolwentka studiów historycznych na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego oraz Tomasza i Zdzisława Beksińskich. Laureatka Nagrody Grand Press oraz Śląskiego Wawrzynu Literackiego. W 2016 nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „1945. Wojna i pokój”.

Tytuł oryginału/ pl „1945. Wojna i pokój”

Tematyka/ O II wojnie światowej napisano już setki książek. Czy jest sens tworzyć kolejne? Magdalena Grzebałkowska przekonuje nas, że warto. I czyni to niezwykle skutecznie. Jest początek maja 1945r. Zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej staje się faktem. Jewgienij Chałdej robi zdjęcie sowieckiego żołnierza zatykającego flagę ZSRR na Bramie Brandenburskiej. Kilka miesięcy później Alfred Eisenstaedt uchwyci na fotografii pijanego marynarza i pielęgniarkę całujących się na Times Square. To będą symbole końca wojny, tak 1945 r. zapamięta świat. Ale nie wszyscy. O tej mniejszości jest książka „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej.

Główny motyw/ Zamiast pisać szeroką panoramę i syntezę, autorka wybrała opowieści o konkretnych ludziach. Mamy tu zatem nie szczegółowe kalendarium, ale osobne tematy: szaber, przesiedleńcy niemieccy i polscy, Warszawa, żydowski dom dziecka w Otwocku, Wrocław – Breslau, Sanok, katastrofa „Gustloffa”. Autorka pisze w taki sposób, że nagle widzimy zupełnie na nowo własne miasto, nawet jeśli znamy dobrze jego historię. Warszawa’45 śmierdzi i jest składowiskiem trupów, jak pisał Waldorff: „w najlepszych czasach powodzenia warszawskie kawiarnie nie miały tylu żywych klientów, ilu teraz mają zmarłych”. Powracający mieszkańcy moszczą sobie siedliska wśród gruzów, miasto żyje ekshumacjami. Możemy zajrzeć do środka, choćby do tego domu w Otwocku, w którym mieszkały sieroty żydowskie, przedwcześnie dojrzałe. Okazuje się, że po tylu latach nie sposób dojść prawdy, czy była tam również mała Niemka. Niektórzy wspominają ten dom, jako raj, część wychowanków szybko uciekła do Palestyny. Zapiski nie są wiarygodne, pamięć zawodzi, niektórzy nie chcą wracać do przeszłości.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Jak jest koniec wojny, to nie patrzysz Polak, Rusek czy Amerykanin. Całujesz się z każdym”.

„Powstał nowy związek zawodowy, członków ma bez liku – związek szabrowników”.

„Takie czasy, że każdy musi sobie sam radzić”.

„Jak to jest żyć w cudzych butach, szytych na inną miarę? (…) Otwierać codziennie drzwi, które ktoś zbił dla swojej rodziny, wchodzić po schodach zbudowanych dla innych ludzi?”.

„Przez całą wojnę nie wolno było płakać, żeby ktoś nie usłyszał. Śmiać się nie było z czego (…)”.

„Kiedy płonie dom, najpierw sprawdzasz, gdzie są dzieci, potem lecisz odwiązać krowę z obórki, wypędzić konia z podwórka i biegiem w ogień po pierzyny”.

„A proszę pani, czy Polak napisze na siebie złą historię?”.

„A pani pyta, czy jakieś szczęście mnie w 1945 roku spotkało. Więc odpowiadam: szczęściem było, że nikt z mojej rodziny w tamten rok nie umarł”.

 

„Inżyniera Iwanowskiego Mieczysława oraz Kozłowskiej Teresy ostatnio przebywających w obozie Oświęcim poszukuje…”. Takich ogłoszeń w 1945 r. ukazały się setki. Obok nich pojawiły się reklamy usług ekshumacyjnych, szycia ciepłej bielizny, jasnowidzenia, kursów języka rosyjskiego, skupu książek (które w 1945 r. były towarem pierwszej potrzeby), obwieszczenia o wiecach, oczyszczeniu tego i owego z zarzutów o kolaborację oraz nieustannych zmianach w systemie reglamentacji wszystkiego – od chleba po buty.  W książce Magdaleny Grzebałkowskiej ogłoszenia drobne są refrenem i swoistym kalendarium wydarzeń roku, w którym kończyła się wojna i zaczynał pokój. Choć tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło i nic do końca nie zaczęło.

Reporterka „Wyborczej” wkracza na ziemie przez chwile niczyje, by bez osądzania przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących świadków tamtego czasu. Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy w swoich nowych domach zastawali jeszcze ich poprzednich właścicieli, wychowanków otwockiego domu dziecka dla ocalonych z Holokaustu, szabrowników, dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym magazynem z towarami…

Jak się to wszystko zaczęło? Jesienią 1945 roku nakładem Biblioteki Społeczno-Naukowej ukazała się książeczka Wandy Melcer „Wyprawa na Ziemie Odzyskane. Reportaż”. Cena 20 złotych. Wcale nie tanio. Tyle w 1945 roku kosztowała ćwiartka spirytusu, jedna z podstawowych walut tego czasu. Można ją było wymienić na żywność, bo z aprowizacją był nieustanny kłopot, więc kiedy Melcer wyruszyła na pace ciężarówki zbierać materiał do reportażu, zabrała ze sobą kosze jajek. Wróciła z materiałem na książkę oraz z nienawiścią do jajecznicy. I tak po 69 latach Magdalena Grzebałkowska z książeczką Wandy Melcer w ręku ruszyła śladem ciężarówki, która powiozła autorkę na tak zwane Ziemie Odzyskane. Autorka miała nadzieję zetknąć się z bohaterami propagandowej ramoty Wandy Melcer.

Czy to Mazury, Warszawa, Wrocław, Kaszuby czy Sanok – wszędzie tam autorka znalazła  bohaterów, wiedziała, że mają do opowiedzenia fantastyczne historie. Grzebałkowska ułożyła relacje swoich bohaterów w obszary tematyczne – szabrownictwo, przesiedlenia, przyszłość osieroconych żydowskich dzieci, odbudowa polskich miast i katastrofa statku „Gustloff”. By przybliżyć te wydarzenia czytelnikowi, Grzebałkowska nie powołuje się na klasyczne źródła historyczne. Kładzie dyktafon na stole i oddaje głos swoim rozmówcom. Dzięki tej metodzie poznajemy Wernera Henseleita, Niemca, który jako dziecko ewakuuje się wraz z rodziną przez zamarznięty Zalew Wiślany, gdzie w dziury po pociskach wpadają całe tabory uciekinierów. Czytamy o przesiedleńcach z Kresów podróżujących w wagonach pociągowych bez dachów, którzy czują się obco w poniemieckich domach. O zniszczonej Warszawie, gdzie organizuje się kawiarnie na gruzach i pije kawę o aromacie rozkładających się ciał zalegających w ruinach stolicy. O Bolesławie Drobnerze, pierwszym powojennym prezydencie Wrocławia, który starał się z miasta niepolskiego zrobić polskie i o Czesławie Gęborskim, komendancie obozu w Łambinowicach, znęcającym się i mordującym niemieckich wygnańców. O żydowskich dzieciach z otwockiego sierocińca, w które polscy rówieśnicy rzucali kamieniami i o Ukraińcach drżących ze strachu na słowa „Polak idzie”. To życie codzienne nie ma u Grzebałkowskiej wiele wspólnego z radością. O trudach powrotu do normalności świadczą ogłoszenia z gazet, którymi autorka przeplata tragiczne świadectwa swoich głównych bohaterów. Jedenastu indywidualnym opowieściom towarzyszy snuta równolegle historia o mozolnym, dwunastomiesięcznym odbudowywaniu Polski i pozbywaniu się wojennej traumy. Za pomocą ogłoszeń reporterka opowiada nam na przykład o nawoływaniach do zaangażowania się w proces odbudowy kraju, lamencie matek, które proponują, że „oddadzą dziecko za swoje”, czy prośbach o informacje na temat psa, jedynej istoty pozostałej w czyimś życiu po wojnie. Grzebałkowskiej wszystkie te na pozór mało znaczące informacje są potrzebne po to, by czytelnik poczuł się tak, jakby brał udział w wydarzeniach roku 1945. Mamy odczuwać ból osób poszukujących swoich bliskich i nadzieję na lepsze jutro małych przedsiębiorców reklamujących swoje produkty. Przez całą lekturę „1945. Wojna i pokój” daje się wyczuć tę przejściowość, przenikanie się przeszłości z przyszłością. 


Na samym początku „1945. Wojny i pokoju” znajduje się historia szabrowniczki Niusi. Pokazuje nam ona niezwykle zagmatwane koleje ludzkiego losu.  Reporterka podczas spotkania zastanawia się, jak zapytać starszą, uprzejmą kobietę, która siedzi na kanapie w swoim pokoju, czy nie miała wyrzutów sumienia z powodu tego, że uczestniczyła w grabieży. Po czym pyta siebie i czytelników: „Czy będę umiała zrozumieć jej odpowiedź, ja, która nie przeżyłam wojny?”. Jak to jest, gdy się wyciąga szuflady w czyichś komodach, decyduje, że sztućce z inicjałami nieznajomych będą od dziś dotykać naszych ust, wsuwa dłoń między chłodne poszewki kołder, pod którymi jeszcze niedawno ktoś spał, ogląda w szafie płaszcze, halki i suknie, których poprzednia właścicielka nie zdążyła zabrać? Niektórzy z szabrowników stają się hurtownikami i zaczynają się specjalizować w jednym rodzaju towaru, na który mają zamówienie. Są więc specjaliści od ekspresów do kawy, młynków, sprzętów kuchennych do kawiarni i restauracji, talerzy i filiżanek , które trafiają z Gdańska i Wrocławia do warszawskich restauracji i kawiarni. Są znawcy leków, którzy penetrują opuszczone apteki i sprzedają je potem na placach targowych w całym kraju. Są szabrownicy od książek, od obrazów i rzeźb, części samochodowych. Grupa pracowników z Dyrekcji Poczty i telegrafów w Katowicach szabruje sprzęt telekomunikacyjny. Szabrownicy nie dzielą się na grupy społeczne, nikt się nie wywyższa nad nikim. Szabrują przedwojenni przestępcy, bezrobotni, robotnicy, chłopi, nauczyciele, urzędnicy, gospodynie domowe i damy z lepszego towarzystwa, żołnierze polscy i radzieccy. Ilu ich? Tysiące, setki tysięcy, miliony? Tego nawet za 70 lat nie da się policzyć. Naukowcy z XXI wieku powiedzą, że pchała ich ciekawość, bieda, zemsta na Niemcach, demoralizacja, zachowanie powojennej równowagi, zepsuty kompas moralny, chciwość, spryt. I tradycja. Bo kiedy nastawały czasy niepokoju, chłopi napadali na dwory, służba kradła mienie pozostawione przez zmarłego pana, podczas zamieszek w miastach plądrowano sklepy i magazyny. Szaber występuje zawsze w czasach przejściowych, gdy jedna władza odchodzi, a druga się jeszcze nie ukonstytuowała i, że towarzyszył kryzysowi od zawsze, w całej Europie.

W 1945 roku Polska to świat bez reguł, dżungla. Bohaterka z Wrocławia do pracy chodzi z koleżankami i kolegami, bo w pojedynkę byłoby to zbyt niebezpieczne. Jadący pociągiem na studia były żołnierz AK musi walczyć o swoje buty z sowieckimi żołnierzami, którzy wybrali się na łowy. Przesiedleńcy, wprowadziwszy się do cudzych domów, muszą się liczyć z tym, że ktoś przyjdzie po swoje rzeczy, że ktoś może ich w każdej chwili wyrzucić. Niemcy boją się zemsty, kobiety boją się gwałtów, rok takiego życia wystarczy, by już nigdy nie móc spokojnie zasnąć. A przecież jest już niby po wojnie. Autorka podczas gromadzenia materiału szybko uświadomiła sobie, że książka nie zostanie napisana z perspektywy dzieci. Rozmawiała z 80-, 90- latkami, więc podświadomie oczekiwała opowieści ludzi dorosłych w 1945, tymczasem dostawała historie w „krótkich spodenkach”. Jeśli ktoś był już wtedy dorosły, to nie przekraczał trzydziestki. Najstarszym jej rozmówcą był pan Leon Czarzyński, ojciec przyjaciółki autorki, który w styczniu 2015 roku skończył 104 lata. Męczyło go jednak opowiadanie. Udało jej się nagrać piętnaście minut rozmowy.

Każde dziecko, które przychodzi do sierocińca w Otwocku dostaje kolejny numer. Zula Goldminc jest jedynką. Do domu dziecka przyprowadził ją starszy, 19-letni brat. Zulejka ma siedem lat, rude włosy i piegi. Według relacji brata ojciec ukrył ją z matką na terenie getta w jakiejś piwnicy. Zostawił jedzenie i picie, a potem zamurował wejście. Sam poszedł walczyć w powstaniu i zginął. Miejsce ukrycia siostry i matki znał brat Zuli, wskazał je kolegom. Kiedy odmurowali schowek, znaleźli dziewczynkę siedzącą przy trupie dawno zmarłej matki. Kiedy tylko wycofują się Niemcy, na tereny zajęte przez armię radziecką wyruszają ludzie z Centralnego Komitetu Żydów Polskich w poszukiwaniu żydowskich dzieci ukrywanych, wałęsających się, przetrzymywanych, adoptowanych. Od Rady Pomocy Żydom – Żegoty – dostają adresy Polaków, którzy ukrywali żydowskie dzieci. Ludzie z komitetu chodzą po klasztorach, pukają do drzwi, rozglądają się po wsiach i miastach. Zaglądają do piwnic, na strychy i do grobowców. Wyciągają dzieci z szaf, komórek i skrzyń na węgiel. Przed wojną w Polsce żyły 3 miliony Żydów. Wojnę przeżyło, według różnych szacunków, od 30 do 150 tysięcy, w tym około 5 tysięcy dzieci i młodzieży. Wszystkie dzieci, prędzej czy później, zostają objęte opieką komitetu, 1600 z nich trafi do któregoś z dziewięciu żydowskich domów dziecka w całym kraju.

Syn Heleny Sztykgold jest gdzieś w Żyrardowie, w domu na przedmieściach. Matka nie wie, że ostatnie pół roku był ukrywany przez Polaków w komórce, a jedynym jego towarzyszem był kozioł. Jedzie do niego drezyną, widzą się. Włodek jest spuchnięty, jego ciało pokrywają wrzody, które opiekunowie okładają cebulą, jedyną, jaką mieli. Matka docenia ich gest, mogli przecież zjeść cebulę. Ale wraca do Otwocka bez syna. Polacy żądają pieniędzy za oddanie Włodka, o ona ich nie ma. Wciąż trwa wojna, zdobycie majtek dla dzieci czy ziemniaków na obiad graniczy z cudem. Jedna dziewczynka zrywa się co noc z krzykiem: „Nie zabijajcie mamy! Nie zabijajcie taty!” Inne płaczą przez sen. Wiele się moczy. Obgryzają paznokcie. Pod łóżkami szukają schowków. Pod poduszkami robią zapasy chleba. Tam w sierocińcu w Otwocku wychowawcy słyszą historie dziewczynek molestowanych i gwałconych przez swoich „opiekunów” lub przypadkowych mężczyzn. Jedną z nich, która ukrywała się na wsi, pani wychowawczyni musiała kilkakrotnie prosić, żeby nie opowiadała młodszym dziewczynkom, co chłopi robili z nią na strychu.  

Żydowskie dzieci idą do szkoły – najpierw podstawówka, za nią gimnazjum, Polskie biegną wzdłuż płotu i wołają: „Żydy! Mośki! Icki!”. Za słowami lecą kamienie. Zakonnice widzą to i nie reagują. Miasteczko też ma im coś do powiedzenia: „Popatrzcie, ludzie, że też Hitler wszystkim jednak nie dał rady” – można usłyszeć od dorosłych, już niedaleko szkoły. Przez jakiś czas dom dziecka będą konwojować do szkoły wychowawcy. Niewiele to jednak pomoże.

W tym czasie tworzy się polska administracja publiczna oraz milicja.  Do milicji wstępuje się, bo można dostać oficjalną zgodę na noszenie broni. Żeby uciec przed przeszłością. W Wyszkowie na przykład na czele komendy MO stoi były więzień skazany za zabójstwo kobiety, która broniła się przed gwałtem. Wśród milicjantów są ludzie, którzy spędzili wojnę w lesie i mają na koncie bandyckie napady, morderstwa ukrywających się Żydów. Do milicji idzie się z podziemia, żeby nie zostać złapanym. Żołnierze AK zasilają szeregi MO w całym kraju. Do milicji wstępuje się, bo co robić innego po sześciu latach, kiedy nie umie się nic, nawet pisać. Wśród milicjantów będą analfabeci, inni sadzą niemiłosierne błędy ortograficzne. Do milicji wstępuje się, bo to daje władzę, której się potem nadużywa.

Niemcy, Polacy, Żydzi, Rosjanie – Grzebałkowska nie dzieli swoich bohaterów według paszportów. Narodowa tożsamość w tym czasie była zresztą kategorią jeszcze płynniejszą niż dziś. Autorka oddaje głos ofiarom, chociaż katom poświęca sporo miejsca -  zwłaszcza kiedy może dzięki temu pokazać powojenne pomieszanie ról i losów. Jeden z najmocniejszych epizodów tej książki to opowieść o polskim szefie obozu koncentracyjnego dla Niemców i jego ofiarach. Poskręcane losy stały się znakiem rozpoznawczym reporterskiego pisarstwa Magdaleny Grzebałkowskiej.  Autorkę zaciekawili ludzie: prości i skomplikowani, zwykli i niezwykli. Chciała wiedzieć, jak oni sobie radzili w 1945 roku. Jak zdobywali jedzenie, jak je gotowali, co spakowali do walizek, gdy kazano im jechać na zachód, gdzie się załatwiali podczas wielotygodniowej podróży w tłumie innych. A skąd brali talerze, widelce, kapelusze i buty? Jak się czuli, gdy musieli przeskakiwać nad rozkładającymi się trupami porzuconymi na warszawskich ulicach, co mieli w głowach, gdy przyszło im mieszkać z Niemcami, których jeszcze nie ewakuowano z wrocławskich mieszkań? Czytali coś wtedy, zauważali świat wokół siebie, o czym rozmawiali? Gdzie uprawiali seks? Wielka polityka z jej pieczęciami, przyjęciami i cygarami jest w tej fantastycznej książce daleko w tle.

Wyjątkową  zasługą tej książki jest obalenie stereotypowego myślenia o roku 1945, który miał być szczęśliwym i zwycięskim zakończeniem wojny. A przecież w rzeczywistości dopiero otwierał trudny rozdział powrotu do normalności po okrucieństwach i bestialstwie wojny. Próby odnalezienia zdziesiątkowanych przez wojnę rodzin, rozwalonych domów lub budowania życia od nowa, w nieznanym miejscu, wśród nowych sąsiadów, nierzadko niedawnych wrogów. Książka Grzebałkowskiej to przede wszystkim opowieść o cierpieniu, strachu i jego uniwersalnym wymiarze, który dotyka wszystkich: niezależnie od płci, wieku, majątku i narodowości. Opowiada o ludziach dobrych i ludziach złych, którzy żyli w czasie, gdy władza i prawo jeszcze się nie ukonstytuowały i zginąć można było z najbardziej błahego powodu. Pokazuje, że nie ma „narodów wybranych i narodów potępionych”, że w każdej narodowości, grupie społecznej są ludzie dobrzy i źli. Nie ma „złych Niemców”, „dobrych Polaków” czy „okrutnych Ukraińców”. Niestety w ostatnich latach debatę na ten temat zdominowali radykałowie ze wszystkich stron. Czyli zwolennicy tego, co nazwać możemy „idealizmem plemiennym”. Jest to przekonanie, że wszyscy przedstawiciele naszej własnej nacji byli aniołami i nigdy nie dopuścili się niegodnych czynów. Całe szczęście są również ludzie racjonalni, otwarci na argumenty drugiej strony, a jedną z takich osób jest właśnie Magdalena Grzebałkowska, która napisała fantastyczny reportaż.

 

 

 

 

21 maja 2022

Księgarz z Kabulu

 

„Księgarz z Kabulu”

Åsne Seierstad

Autorka/ (ur. 10 lutego 1970 w Oslo, Norwegia) - norweska dziennikarka-wolny strzelec i pisarka, najbardziej znana dzięki relacjom o życiu codziennym w strefach działań wojennych (Kabul po 2001, Bagdad w 2003 i zrujnowane miasto Grozny w 2006).

Tłumaczenie/ Anna Marciniakówna

Tytuł oryginału/ nov „Bokhandleren i Kabul: Et familiedrama”

Tematyka/ Elegancki siwiejący mężczyzna zafascynował ją głęboką kulturą i miłością do książek, które latami zbierał i chronił w swojej księgarni przed talibami - za cenę aresztowania i prześladowań. Sułtan był wcieleniem „jasnej strony" Afganistanu, kraju, w którym trwająca od 30 lat wojna sprawiła, że kałasznikow, zgodnie z kopernikańską zasadą gorszego i lepszego pieniądza, wyparł książkę. Był nadzieją na jego odbudowę z gruzów. Seierstad przeniosła się ze swoim komputerem i notatnikiem do domu księgarza, przyjęta tam jak członek rodziny. Spędziła z nimi pięć miesięcy. To, że była wyemancypowaną kobietą z Zachodu, niepodlegającą afgańskim prawom i tradycjom, pozwoliło jej na przenikanie pomiędzy światem męskim i żeńskim, rzecz niedostępną dla dziennikarza - mężczyzny.

Główny motyw/ W rodzinnym mikrokosmosie Sułtan Chan okazał się wcieleniem nie kultury i liberalnych wartości, którymi się chełpił, ale domowym tyranem znajdującym w tradycji doskonałą pożywkę dla swej bezwzględności. Nie tylko wziął sobie młodą żonę, nie bacząc na rozpacz tej pierwszej, o 30 lat starszej, ale pomiatał rodziną, bezlitośnie podporządkowując potrzeby i pragnienia bliskich własnym celom. A już najokrutniej potraktował biednego stolarza, który ukradł mu garść pocztówek, doprowadzając do jego skazania na długie więzienie pomimo rozpaczliwych próśb jego matki, żony i chorych dzieci, dla których był on jedynym żywicielem.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Najpierw moje książki palili komuniści, potem plądrowali księgarnię mudżahedini, później znowu podpalali je talibowie”.

„W końcu księgarz to ktoś rzadko spotykany w kraju, gdzie trzy czwarte ludności nie umie czytać ani pisać”.

„(…) w Kabulu bowiem prawie nie ma miejsc, w których człowiek mógłby być sam”.

„Talibowie wszelką dyskusję uważali za herezję, a wątpliwość za grzech”.

„Dla talibów, których uważał za niedouczonych chłopskich kaznodziejów, żywił najwyższą pogardę; ich przywódcy pochodzili z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych rejonów kraju, gdzie analfabetyzm był niemal powszechny”.

„(…) sianie ziarna w kradzionej ziemi jest sprzeczne z islamem”.

„Miłość ma niewiele wspólnego z romantycznością, wprost przeciwnie, może stać się ciężką zbrodnią, zasługującą na karę śmierci”.

„W Afganistanie seks ukrywa się pod powierzchnią życia”.

„Ona potrafi flirtować ruchem małego palca, ruchem dłoni, odpowiednim ustawieniem stopy”.

„Panny młode powinny wyglądać sztucznie, jak lalki. Nawet słowa na określenie panny młodej i lalki są podobne. W języku dari panna młoda to arus, lalka zaś to arusak”.

„Czasy nylonowych pończoch, zachodnich sukienek, odsłoniętych ramion, a przede wszystkim czasy bez burki są bladym wspomnieniem”.

„Ślub jest trochę jak śmierć. W rodzinie panny młodej przez kilka dni po weselu panuje smutek jak po pogrzebie. Utracono córkę, została sprzedana lub oddana”.

„Jedzenie jest jej najbezpieczniejszym schronieniem”.

„Najgorsze, co może spotkać matkę, to życie z dala od swoich dzieci”.

„Nędza czyni okradanie zwłok czymś naturalnym”.

„Terroryści to fałszywi muzułmanie!”.

„Nowi złodzieje zajęli miejsca dawnych!”.

 

            Sultan Chan był pierwszym człowiekiem, którego Åsne Seierstad spotkała w Kabulu, kiedy tam przybyła w listopadzie 2001 roku. Przedtem spędziła sześć tygodni z oddziałami Sojuszu Północnego – na pustyni przy granicy z Tadżykistanem. Towarzyszyła im w ofensywie przeciw talibom, spała na kamiennej podłodze, w ziemiankach, na linii frontu. Podróżowała ciężarówkami, pojazdami wojskowymi, konno i piechotą. Kiedy reżim talibów upadł, podążyła z Sojuszem Północnym do Kabulu. Tam w pewnej księgarni spotkała eleganckiego siwowłosego  mężczyznę. Po tygodniach spędzonych wśród gruzów i w kurzu, gdzie rozmowy dotyczyły wyłącznie taktyki wojennej i sukcesów na frontach, możliwość przeglądania książek, rozmowy o literaturze i historii wydawały się czymś niezwykle odświeżającym. „W końcu księgarz to ktoś rzadko spotykany w kraju, gdzie trzy czwarte ludności nie umie czytać ani pisać”. Półki w księgarni Sułtana Chana uginały się pod dziełami w różnych językach – zbiorami poezji i afgańskich legend, rozprawami historycznymi i powieściami. Był utalentowanym kupcem; kiedy dziennikarka wychodziła ze sklepu po pierwszej wizycie, niosła siedem tomów. Zaczęła często zaglądać do księgarni i przy okazji rozmawiać z interesującym człowiekiem, księgarzem i afgańskim patriotą, którego własny kraj tylekroć zawiódł.

            „Najpierw moje książki palili komuniści, potem plądrowali księgarnię mudżahedini, później znowu podpalali ją talibowie”. Godzinami Åsne Seierstad słuchała opowieści o zmaganiach Chana z kolejnymi reżimami i ich cenzurą oraz o jego  prywatnej wojnie – o tym, jak ukrywał książki przed policją, wypożyczając je ludziom na zewnątrz, i jak wreszcie poszedł za to do więzienia. Człowiek ten usiłował ocalić sztukę i literaturę swojego kraju, podczas gdy kolejni władcy dokonywali starań, by je zniszczyć. Autorka zdała sobie sprawę, że ma przed sobą żywy fragment historii kultury Afganistanu, chodzącą książkę historyczną. W reżimie komunistycznym sprzedawał zarówno komunistyczne, jak i konserwatywne dzieła  islamskie, zakazane książki sprzedawał spod lady. Gdy złapano go, pobito i uwięziono na rok, a jego książki spalono, wyszedł z więzienia bardziej ostrożny, ale z wzmocnioną determinacją do promowania wiedzy o kulturze i historii Afganistanu. Pięć lat później ponownie został uwięziony; kiedy wyszedł na wolność , miał około 30 lat. Te wydarzenia nie sprawiły, by księgarz się poddał, wręcz przeciwnie, prowadził swoją działalność dalej. Po wycofaniu się Sowietów w 1989 roku, wojna domowa zmusiła Chana do ucieczki do Pakistanu. Jego sklep został splądrowany, podobnie jak Biblioteka Narodowa Afganistanu. Po powrocie udało mu się kupić rzadkie książki biblioteczne od niepiśmiennych złodziei. Kiedy talibowie przejęli władzę, sklep Sułtana został ponownie napadnięty, a książki spalone. Aby kontynuować działalność pomimo zakazu rozpowszechniania wizerunków żywych istot, wkleił puste arkusze nad ilustracjami w swoich książkach. Do tego czasu był właścicielem trzech sklepów, z których dwa były prowadzone pod nadzorem krewnych. Ostrzeżony przez ministra kultury, że nie może już być chroniony, uzyskał kanadyjską wizę, ale nie mógł przekonać się do wyjazdu – być może dlatego, że w tym czasie miał 10 000 książek „ukrytych na strychach w całym Kabulu".

            Pewnego dnia zaprosił dziennikarkę do swojego domu na kolację. Cała rodzina – jedna z jego żon, synowie, siostry, brat, matka, kilku kuzynów – zasiadła na podłodze do wspaniałej uczty. Sułtan opowiadał różne historie, synowie śmiali się i żartowali. Panował nastrój swobody, całkowite przeciwieństwo atmosfery prostych żołnierskich posiłków w górach, z komendantami. Reporterka szybko jednak zauważyła, że kobiety mówiły niewiele. Śliczna, młodziutka żona Sułtana siedziała bez słowa przy drzwiach, obejmując dziecko. Pierwszej żony tego wieczora nie było. Pozostałe kobiety odpowiadały na pytania, na pochwały dotyczące jedzenia, same jednak nigdy nie zaczynały rozmowy. 


                        Pewnego mglistego lutowego dnia wprowadziła się do domu Sułtana Chana. Przyniosła komputer, notatniki, długopisy, telefon komórkowy i to, co miała na sobie. Dostała posłanie na podłodze obok Lejli, której zadaniem było dbać o jej dobre samopoczucie. Sułtan nakazał rodzinie, by dostarczano dziennikarce wszystkiego, czego by sobie życzyła. Dopiero później dowiedziała się, że zagroził karą każdemu, kto nie będzie tego polecenia respektował. Przez cały dzień podawano Åsne herbatę i kawę. Powoli była wprowadzana w życie rodziny. Jej członkowie opowiadali jej o różnych sprawach. Większość odpowiedzi padała spontanicznie – i często były to odpowiedzi na pytania, których nie zdążyła zadać lub na które nie starczało jej wyobraźni. Temu co usłyszała, nadała formę literacką, ale opisane w książce historie były prawdziwe, uczestniczyła w nich osobiście albo znała je z opowieści osób, które brały w nich udział. Kiedy kreśliła na kartach książki owe historie, punktem wyjścia dla niej były nie tylko relacje między biorącymi w nich udział bohaterami, ale także to, co odczuwali i myśleli w danej sytuacji.

Angielszczyzna Sułtana była barwna i rozwlekła; przyswoił ją dzięki pewnemu dyplomacie, któremu udzielał lekcji języka dari. Jego siostra Lejla mówiła świetnie po angielsku, gdyż chodziła do szkoły na uchodźstwie w Pakistanie. Najstarszy syn, Mansur, po kilku latach nauki w Pakistanie również władał płynną angielszczyzną. Rodzina afgańska opowiadała jej o swoich lękach, miłościach oraz kłótniach z Bogiem. Zabierano ją w podróże w interesach do Peszawaru i Lahore, brała udział w pościgu za Al-Kaidą, chodziła na bazar i do łaźni, uczestniczyła w weselu i przygotowaniach do niego, była w szkole, w Ministerstwie Edukacji, na posterunku policji i w więzieniu. Była gościem, ale szybko poczuła się jak w domu. Przyjmowano ją naprawdę fantastycznie, rodzina była otwarta i szczodra. Przeżyli razem mnóstwo cudownych chwil, jednak sama po jakimś czasie musiała przyznać, że rzadko kiedy bywała na kogoś tak wściekła jak w domu Sułtana Chana i nigdy nie kłóciła się tak często jak tam. Nigdy też wcześniej nie nachodziła ją tak silna ochota, by kogoś uderzyć.

Książki były całym życiem Sułtana. Z chwilą kiedy w szkole dostał swój pierwszy podręcznik, książki i opowieści całkowicie go urzekły. Urodził się w niezamożnej rodzinie, dorastał w latach 50. na wsi Deh Chodadad pod Kabulem. Matka i ojciec nie umieli pisać ani czytać, ale ciułali grosz do grosza, żeby wysłać dzieci do szkoły. Sułtan był najstarszym synem, więc wszystkie oszczędności szły na jego wykształcenie. Pierwszą maleńką księgarnię otworzył w centrum Kabulu, wśród sklepików z przyprawami i straganów z kebabem. Były lata siedemdziesiąte i społeczeństwo wahało się niepewnie między nowoczesnością a tradycją. W latach 70. XX wieku prawa kobiet w Afganistanie rozwijały się w tempie zbliżonym do wielu innych zachodnich narodów. Prawdziwa rewolucja nadeszła jednak już po upadku monarchii, w 1978 roku. W wyniku puczu władzę przejęli wówczas wspierani przez Sowietów członkowie komunistycznej Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu. Po 1978 roku w ośrodkach miejskich Afganistanu był nacisk na laicyzację, w latach 80. ubiór był wręcz wyznacznikiem przynależności do ideologii lewicowej w szerokim tego słowa znaczeniu. Był to tak silny trend, że gdy w 1992 roku upadł ostatni rząd komunistyczny Mohammada Nadżibullaha, a potem rządy objęli talibowie, dla kobiet w miastach konieczność ponownego założenia burek była szokiem.

Talibowie – jako fundamentalistyczne islamistyczne ugrupowanie polityczne i militarne – pojawili się w 1994 roku. Grupa ta składała się z byłych bojowników afgańskiego ruchu oporu, znanych jako mudżahedini, którzy walczyli z najeźdźcami sowieckimi w latach 80. XX wieku. Chcieli oni narzucić w Afganistanie swoją interpretację prawa islamskiego i usunąć wszelkie wpływy zagraniczne. Do 1998 roku przejęli kontrolę nad 90% Afganistanu. Po dojściu do władzy grupa szybko wywołała międzynarodowe oburzenie za wprowadzenie ekstremalnej wersji szariatu, która drastycznie naruszała prawa kobiet. Talibowie ogłosili, że kobietom nie wolno chodzić do pracy i nie mogą wychodzić z domów, chyba że towarzyszy im członek rodziny płci męskiej. Kiedy wychodziły, musiały nosić zakrywającą całe ciało burkę. Odmawiano im także formalnej edukacji i zmuszano do pozostania w domu. Przemoc fizyczna została znormalizowana jako środek kontroli. Talibowie opanowali urzędy oraz przejęli w swoje ręce edukację. Dzieci z pierwszych klas w taki oto sposób uczono alfabetu: „J. Jak jihad, dżihad – to nasz cel na świecie. I, jak Izrael – nasz wróg. K, kałasznikow – zwycięstwo będzie nasze. M, jak mudżahedini – nasi bohaterowie”. I tak dalej. Nawet w podręcznikach do matematyki na pierwszy plan wysuwała się wojna. Chłopcy – bo talibowie przygotowywali książki tylko dla chłopców – nie liczyli jabłek ani ciastek, lecz kule i kałasznikowy. „Mały Omar ma jednego kałasznikowa z trzema magazynkami. W każdym magazynku mieści się dwadzieścia kul. Omar wystrzelał dwie trzecie swoich kul i zabił sześćdziesięciu niewiernych. Ile niewiernych zabił jedną kulą?”.

 Przez kilka miesięcy Åsne Seierstad spała obok 19-letniej siostry Sułtana Chana i słuchała rodzinnych opowieści o niesprawiedliwości, jaka panowała w tej rodzinie. Siostra Sułtana Lejla traktowana była jak niewolnica. Mogła jeść tylko resztki ze stołu a lodówka była przed nią zamknięta na klucz. Jego 12-letni syn zmuszany był do pracy przy sprzedaży słodyczy, zamiast chodzić do szkoły. Jego (pierwsza) żona cierpiała, gdy Sułtan poślubił seksowną 16-latkę, i słyszała jak z sobą figlują w łóżku. Starszy syn Mansur opowiadał o swojej frustracji seksualnej i uczuciu obrzydzenia, gdy przyjaciel pokazał mu najlepszy sposób na seks; najlepiej zwabić do jego sklepu pogrążone w ubóstwie wdowy wojenne i żebrzące dziewczęta, a następnie wykorzystać je seksualnie. „Bo kiedy zerwiesz z niej burkę, kobieta niewiele może już zrobić." A gdyby kiedykolwiek zostali złapani, to kobieta miałaby kłopoty, a nie mężczyzna, bez względu na wszystko. Widać dokładnie jak w tej rodzinie nakręca się spirala przemocy, zachowania agresywne Sułtana wobec syna utrwalają się i nasilają pod wpływem wcześniejszych aktów agresji i zostają przenoszone przez Mansura na matkę i inne kobiety. Jest też opowieść o związku, który został zawarty pomiędzy starszym mężczyzną, mieszkającym w Kanadzie a młodą dziewczyną z Kabulu. Po ślubie wraca do Kanady, aby załatwić dla niej wizę, a ona z rozpaczy rozpoczyna romans z młodym chłopakiem, którego kochała. Po odkryciu tego faktu rodzina, matka i teściowa dziewczyny zgadzają się, że powinna zostać zabita. Jej bracia zostają wysłani, aby ją zamordować (została uduszona w swoim łóżku). Sułtan Chan w tym czasie przedrukowuje wiele książek o afgańskiej historii i kulturze oraz podejmuje niebezpieczną podróż do Pakistanu, „raju dla drukarzy pirackich książek". Kiedy stolarz zostaje przyłapany przez jego syna na kradzieży pocztówek i sprzedaży ich do innego sklepu, aby wyżywić głodującą rodzinę, traktuje kradzież jako fundamentalne zagrożenie dla swojego biznesu. Jego bezlitosne oskarżenie wysyła mężczyznę do więzienia na trzy lata, a rodzinę złodzieja skazuje na śmierć z głodu lub w najlepszym wypadku żebractwo. Na początku książki wydaje się czytelnikowi, że Sułtan Chan jest wolnomyślicielem i liberalnym człowiekiem, myśli o polityce i swoim patriotyzmie jak człowiek Zachodu, ale tak naprawdę jest mężczyzną tyranem, jeśli chodzi o kobiety w jego domu, czy to jego dwie żony, córki, siostry czy własną matkę. Dominuje nad nimi wszystkimi starymi zwyczajami i trudnymi zasadami ustalonymi w Świętym Koranie przez Proroka. Sułtan Chan nigdy nie wierzył w równe prawa kobiet, w ich prawo do edukacji, prawo do wyboru własnych mężów lub prawo do swobodnego życia. Był tylko przekonany o prawie do posłuszeństwa kobiet wobec mężczyzn, które chodziły po domu z głowami pochylonymi do samych stóp.

Pomimo tytułu, dominującym tematem książki jest brak wolności i autonomii dla kobiet w rodzinie Sułtana Chana. Księgarz jest przedstawiany jako autokratyczny patriarcha rodziny, który praktycznie zniewala swoją 19-letnią siostrę i poślubia 16-letnią dziewczynę, wprowadzając ją do rodziny jako drugą żonę. Obraz namalowany przez Asne Seierstada w „Księgarzu z Kabulu” nie jest ładny. Dziennikarka nie musiała długo czekać, aby zostać pozwaną przez Sułtana Chana, którego prawdziwe nazwisko brzmi Shah Muhammad Rais. Szah Muhammad Rais pojechał awanturować się z kobietą  aż do Norwegii. Telefonicznie poinformował ją o chęci spotkania.  Autorka na rozmowę wzięła ze sobą swojego ojca, chciała mu pokazać, że też ma rodzinę, która w razie czego będzie stała za nią murem. „Myślę, że najbardziej rozzłościło go wcale nie to, że przedstawiłam go jako domowego tyrana. Ale że napisałam o jego kłopotach finansowych, o ubogim mieszkaniu, o tym, że nie dla wszystkich starczało lepszego jedzenia. Chciał uchodzić za zamożnego człowieka, takiego, którego stać na to, by kobiety z jego domu nie pracowały. O to miał pretensje, a nie o to, że wyszedł na niesprawiedliwego i nazbyt surowego brata, męża i ojca”- wspominała ich spotkanie Seierstad. Szaha (Sułtan Chan) wytoczył przeciwko niej proces, który najprawdopodobniej zacznie się niedługo. Norweski prawnik księgarza pracuje za darmo, bo liczy na reklamę.  Szah natomiast nie ma prawa wjazdu do Norwegii (norweskie przepisy nie pozwalają, by starającą się o azyl osobę odwiedzali krewni) i nie wiadomo, czy sąd zgodzi się, by reprezentowała go żona. Czas pokaże, jak skończy się ta historia.