05 sierpnia 2022

Strażnik sadu

 

„Strażnik sadu”

Cormac McCarthy


Autor/ (ur. 20 lipca 1933 w Providence) – amerykański pisarz, scenarzysta i dramaturg. Przez krytyka literackiego Harolda Blooma uznany za jednego z czterech najważniejszych amerykańskich współczesnych powieściopisarzy, obok Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha. Przez zajmujących się jego twórczością porównywany bywa do Williama Faulknera i czasem do Hermana Melville’a.

Tłumaczenie/ Michał Kłobukowski

Tytuł oryginału/ an-us „The Orchard Keeper”

Tematyka/ Akcja kieruje nas do Tennessee pierwszej dekady dwudziestego wieku. Był to schyłek epoki, w której stosunki między ludźmi regulowały biologia i natura albo też instynkt. Najsilniejsza była wola przetrwania w świecie, w którym człowiek nie jest panem stworzenia, ale jedynie składową natury rządzącej instynktami ludzkimi. To amerykańska prowincja lat 30. i 40. XX wieku w okresie przed industrializacją, która nie do poznania zmieniła te dziewicze, piękne i groźne ziemie. McCarthy spędził na tych terenach swoje dzieciństwo. Żył z ludźmi tej epoki, w otoczeniu dzikich zwierząt i przyrody, która wyznaczała osadnikom rytm życia. „Strażnik sadu” to hołd złożony przez pisarza tamtym czasom. Książka została uhonorowana Nagrodą Faulknera, bo i w pisarstwie McCarthy’ego pozostał wyraźny ślad, odciśnięty przez swojego wielkiego poprzednika.

Główny motyw/ Bohaterami debiutanckiej powieści Cormaca McCarthy’ego są: John Wesley Rattner, młody chłopak zarabiający na życie polowaniem na piżmaki, przemytnik whisky Marion Sylder oraz stary samotnik Ather Ownby. Całą trójkę łączą nie tylko czas i miejsce akcji, lecz także mroczna tajemnica. Ather Ownby to właśnie tytułowy strażnik sadu. Sprawuje pieczę zarówno nad martwym sadem brzoskwiń i jabłoni, jak i nad zwłokami rozkładającymi się powoli w metalowej cysternie. Esencją utworu są także epickie opisy dzikiej przyrody. Leniwie posuwająca się do przodu fabuła ustępuje pola wspaniałym krajobrazom Appalachów, wzburzonych rzek, mieszanym i jodłowo-świerkowym lasom, tulipanowcom, wiciokrzewom, groźnym kuguarom czy rozśpiewanym przedrzeźniaczom. McCarthy dokonuje celowego zabiegu zdeharmonizowania opowieści, by ukazać ogrom natury, jej relacje i wpływ na człowieka. Na tym tle ludzkie problemy wydają się mniejsze, zagubione – choć istotne.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Mgliście rozmyślał nad tym, jak pamięta się zapachy… Bo przecież inaczej niż widoki”.

            Książka zaczyna się od dezorientującej sceny napisanej kursywą, która tworzy ważną metaforę. Kilku afroamerykańskich pracowników cmentarza (którzy nie odgrywają w dalszej części powieści żadnej roli) próbuje przeciąć pień i nagle odkrywają, że żelazne ogrodzenie wrosło w drzewo. Na pierwszy rzut oka znaczenie metafory jest oczywiste: coś stworzonego przez człowieka niszczy naturę. Zasadniczo, to jest najbardziej zauważalna istota alegorii; jednak wraz z rozwojem książki „Strażnik sadu”, warstwy ukrytych znaczeń mnożą się. I tak na jednym poziomie widzimy skłonność człowieka do niszczenia natury. Natomiast w innej warstwie zauważymy skłonność człowieka do niszczenia natury drugiego człowieka. Na szczęście McCarthy był na tyle inteligentny (musimy zaznaczyć, że książka „Strażnik sadu” była debiutem literackim autora, zauważalne są też w powieści pewne niedociągnięcia), aby nie poprzestać tylko na tych dość prostych symbolach. Innymi słowy, McCarthy ma dla czytelników naprawdę świetną historię do opowiedzenia z małymi niedopieszczonymi szczegółami. Dlatego debiutancki „Strażnik sadu” uważany jest za formalnie najambitniejszą i jednocześnie najbardziej niedojrzałą książką McCarthy'ego. Powieść ta pokazuje także, że w żadnej rzeczy, a tym bardziej w samej egzystencji ludzkiej, nie warto upatrywać wartości ponadczasowych – wszystko bowiem w okamgnieniu może osunąć się w niebyt. Sam autor powiedział kiedyś: „Nie ma czegoś takiego jak życie bez rozlewu krwi”.

            Myślę, że najlepszym sposobem omówienia tego utworu  będzie bardzo krótki opis postaci, ponieważ poznawanie bohaterów w trakcie lektury jest dość powolne i zajmuje dużo czasu. Historia rozgrywa się między wojnami w odizolowanej społeczności w Tennessee. W pierwszej części spotykamy łazęgę. To Kenneth Rattner, ojciec głównego bohatera, Johna Wesleya Rattnera. W dalszej części powieści dowiadujemy się, że był kiedyś (rzekomo) kapitanem, co ma poświadczyć wiszący w jego domu portret w mundurze wojskowym. W lokalnym przybłędzie o którym czytamy, że pełnił służbę w siłach zbrojnych w stopniu kapitana jest niewiele z oficera wojskowego. Kolejny z naszych głównych bohaterów to Marion Sylder dość dziwny i groźny typ. Kiedy obaj mężczyźni pewnego razu wysiadają z samochodu, Kenneth Rattner w niewytłumaczalny sposób atakuje Syldera. Sylder zaczyna się bronić i ostatecznie zabija Kennetha Rattnera. Sam opis walki i jej następstw pokazuje rozwinięty dar McCarthy'ego do opisywania napięć w codziennych interakcjach. W tej scenie ataku i zabójstwa widzimy między innymi niewytłumaczalny nagły impuls, który pobudza człowieka do przemocy. Sylder ostatecznie zabiera martwe ciało do betonowego zbiornika po opryskach w starym sadzie. Tutaj poznajemy ostatniego z naszych głównych bohaterów, Attera Ownby'ego, starca, który opiekuje się ogrodem. Co ciekawe, zarówno Ownby jak i Sylder stają się dla młodego Johna Wesleya Rattnera ważnymi osobami, choć wydaje mi się, że Ownby i Sylder nigdy nie spotkali się na kartach powieść twarzą w twarz. Młody Rattner nie zdaje sobie sprawy, że to Sylder zabił jego ojca i że Ownby wie, gdzie zostały  porzucone zwłoki. Ale w rzeczywistości także sam Sylder nie wie, że zabił ojca Rattnera, a Ownby nie ma pojęcia, czyje ciało leży w jamie, w której kiedyś mieszano środki owadobójcze. Jest to skomplikowana konfiguracja, w której nikt poza czytelnikiem nie wie, co się naprawdę wydarzyło.

            Od pierwszych stron „Strażnika sadu” zdajemy sobie sprawę, że bieda wrosła w miejscowy krajobraz tak samo jak plantacje bawełny i tytoniu. Wschodnią granicę „stanu ochotników” – bo taki przydomek zyskało Tennessee – wyznaczają Appalachy, w których nawet dziś warunki życia często niewiele różnią się od tych opisanych przez McCarthe’ego. To właśnie u podnóża gór mieści się powieściowa wioska o wdzięcznej nazwie Czerwona Gałąź. W wiosce lub w jej okolicach mieszkają trzej wspomniani wyżej bohaterowie Arthur Ownby, Marion Sylder i John Wesley Rattner, trzej protagoniści „Strażnika sadu”. Każda powieść McCarthe’ego przesycona jest przemocą. Na przykład „Krwawy południk” spełnia zawartą w tytule obietnicę, każąc czytelnikowi obcować z okrucieństwem i deprawacją niemal na każdej stronie. W tym kontekście „Strażnik sadu” wydaje się powieścią dużo mniej brutalną. Jedynym właściwie – jeśli nie liczyć bójek, pobić czy strzałów staruszka broniącego się przed policją – aktem przemocy jest rozpoczynające całą historię zabójstwo ojca Johna Wesleya Rattnera, którego dokonał Marion Sylder. Choć opisane przez McCaethy’ego w dość naturalistyczny sposób, nie ma jednak zbrodniczego charakteru, ponieważ Sylder działa w obronie własnej, a Rattner senior to najbardziej szemrana postać w „Strażniku sadu”, oszust i złodziej gotów zabić dla zysku.           


            Śmierć Kennetha Rattnera staje się punktem wyjścia dla opisywanych przez McCaethy’ego wydarzeń. To właśnie ona czyni z sędziwego Arthura Ownby’ego „strażnika”, który niewzruszenie, z trudną do wytłumaczenia sumiennością pilnuje nieumyślnie znalezionych przez przypadkowe dzieci zwłok, ukrytych przez Syldera w zbiorniku na insektycydy w opuszczonym jabłoniowo-brzoskwiniowym sadzie. Przed bohaterami „Strażnika sadu” świat nie stoi otworem, a ich życie jest zaprzeczeniem amerykańskich mitów o „możliwościach” i „sukcesach”. Autor tworzy sugestywny obraz zamieszkanej przez skromnych farmerów i robotników amerykańskiej prowincji, z wpisanymi w jej życie biedą, tandetą i beznadzieją. Oczom czytelnika ukazują się zakurzone drogi, stacje benzynowe, małe, obskurne, przyozdobione reklamami sklepiki, gdzie popija się coca-colę, siedząc na skrzynkach, i gdzie kupowanie podstawowych towarów na kredyt jest na porządku dziennym, oraz marne gospody, w których każdy pretekst do bójki jest dobry. Marzenia o lepszym życiu próbuje zrealizować Marion Sylder: gdy po pięciu latach tajemniczej nieobecności wraca w 1934 roku w rodzinne strony, miejscowi z trudem rozpoznają go w dobrze ubranym, poruszającym się eleganckim samochodem nieznajomym. Ważnym i zarazem ambiwalentnym elementem symboliki powieści jest samochód, związany z przedstawioną w „Strażniku sadu” klęską amerykańskiego mitu sukcesu. W całej powieści przewijają się obrazy drogi i jazdy samochodem oraz dokładne opisy pracy auta.

W „Strażniku sadu” natura subtelnie współpracuje z człowiekiem, skrzętnie skrywa jego mroczne postępki, by w finale wydać go na pastwę fatum – deszcze psują benzynę w samochodzie Syldera, co doprowadza do jego aresztowania, popiół odkrywa piszczele trupa, lecznicze roślinne korzenie przeznaczone na handel przyczyniają się do schwytania Athera, a kłusownictwo Johna Wesleya zemści się na jego postawie mentalnej. Natura staje się repozytorium rozmaitych wartości, takich jak piękno – w wymiarze nie tylko estetycznym, lecz również duchowym – dobro, prawda, mądrość, odwaga, wolność. W książce McCarthy’ego „prawo moralne” znajduje się w samym centrum przyrody. Symbioza chłopca z przyrodą jest obrazowo przedstawiona w scenie jego pierwszego spotkania z Sylderem. Udzieliwszy pomocy nieznajomemu, którego samochód wpadł do rzeki, młody Rattner wygląda jak dziwny stwór obrośnięty roślinnością. Mamy w powieści nawiązywania do zderzenia się cywilizacji z naturą. Tak jak na początku książki robotnicy odnajdują w drzewie wrośnięty element ogrodzenia cmentarza, tak później bohaterowie stają w obliczu metalowych wytworów techniki, zimnych i nieludzkich, wtłoczonych w tkankę przyrody i kolonizujących ją bezpardonowo. U McCarthy’ego cysterna w której leżą porzucone zwłoki jest „gładka i złowroga”, „beznamiętna”. Nie bez przyczyny w scenie aresztowania Ownby’ego jego pies bezradnie wpatruje się w policyjny samochód. To też okres, kiedy nastaje świat Ameryki czasu wojen, ery bomby atomowej, kiedy to oparty na postępie ówczesny amerykański porządek spełnia monstrualne pragnienie rozwoju bez względu na koszty dla ludzkości i natury. Historia jest jednak dla pisarza tylko pretekstem do pokazania amerykańskich realiów po wielkim kryzysie. Czasów zbuntowanej zorganizowanej przestępczości, przemytu, kłusownictwa, ciągle obecnego w świadomości ludzi rasizmu. A jednak z nostalgią opowiada McCarthy o tamtych czasach, stawiając je naprzeciw zbliżającemu się nieuchronnie uprzemysłowieniu.

Czy Cormac McCarthy jest mizantropem? Centralnym zagadnieniem twórczości McCarthy’ego jest zło i przemoc. Jednak nie temat jest siłą tej prozy, ale sposób jego ujęcia, efekt barokowego przepychu, który osiąga za pomocą prostych środków. Swoich czytelników szokuje okrucieństwem, dla którego nie szuka przyczyn. Konsekwentnie bohaterami jego książek są albo ludzie źli, albo od początku skazani na porażkę. Autor jednak ostentacyjnie uchyla się od psychologizacji i moralnej oceny ich zachowań. Być może temu wszystkiemu przygląda się jakaś potężna istota, będąca odwrotnością Boga, w którego wierzą dobroduszni Amerykanie. To obojętne, być może nawet tępe stworzenie, jakieś pogańskie bóstwo, w najlepszym razie demiurg, który stworzył świat, żeby obserwować ludzkie nieszczęście i znaleźć w nim pocieszenie. W sensie biologicznym jesteśmy niewątpliwie tworami ewolucji dość potwornymi. Dzięki udzielonej nam przez ewolucję nadmiernej wolności poczynań jesteśmy zdolni do wszystkiego, co złe. Gorzej – zło nas często bardziej pociąga niż to, co dobre. Jest w nas ludziach boski, prometejski pierwiastek – ale prometejskim ogniem podpala się potem domy i miasta. Tak to niestety wygląda.

            Zbrodnia, która połączyła głównych bohaterów nie została wyjaśniona, chłopak nigdy nie dowiedział się, że za śmierć ojca odpowiedzialny jest człowiek, którego szanował a Ownby nie poznał prawdy czyje zwłoki skrzętnie ukrywał w zbiorniku w brzoskwiniowym sadzie. Kiedy odkryjemy prawdziwe znaczenie swojej egzystencji i swoich doświadczeń, przekonamy się, że życie nie jest tym, co nam się przytrafia. To MY przytrafiamy się życiu i MY możemy nadać mu sens. Dlatego też „Strażnik sadu” – z jego obrazem kryzysu, by nie powiedzieć klęski amerykańskich mitów i ideałów – trudno rzecz jasna uznać za powieść optymistyczną. 

 

29 lipca 2022

Umierając żyjemy

„Umierając żyjemy”

Robert Silverberg


Autor/ (ur. 15 stycznia 1935) – amerykański pisarz oraz redaktor science fiction i fantasy. Wielokrotny zdobywca nagród Hugo, Nebula, Locusa i Damon Knight Memorial Grand Master Award, członek Science Fiction and Fantasy Hall of Fame. W latach 1967-1968 prezes SWFA. Urodził się w Brooklynie w Nowym Jorku w żydowskiej rodzinie. Studiował na Uniwersytecie Columbia i ukończył literaturę angielską w 1956 roku.

Tłumaczenie/ Maria Korusiewicz

Tytuł oryginału/ an-us „Dying inside”

Tematyka/ Z książki wyłaniają się aż dwa przesłania. Pierwsze, mówiące, że żałosny człowiek będzie żałosny nawet jeśli posiądzie zdolność czytania innym w myślach, a może i zwłaszcza wtedy; oraz drugie, pokazujące czytelnikowi, że czytanie w myślach może nam pomóc w jednej z następujących rzeczy: w skutecznym pozyskiwaniu partnerów seksualnych, w zapoznawaniu się z seksualnymi podbojami innych osób, w kradzieży cudzych odczuć podczas stosunku seksualnego. Bohater Dawid Selig to człowiek rozdarty, niedowartościowany, mimo dodatkowego „trzeciego oka" błądzący po omacku, nieudolny w socjalnych kontaktach, samotny i wyobcowany. Jest przekonany, że jest wyjątkiem, tragiczną anomalią, okrutnym żartem genetyki. Całości dopełnia interesująca panorama amerykańskich realiów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: Wietnam, rewolucja seksualna, wszechobecna konsumpcja rozmaitych środków psychotropowych, nieco odmienna od współczesnej wizja kwestii rasowej - wszystko to widziane oczami telepaty.

Główny motyw/ Dawid Selig od dzieciństwa ma zdolności telepatyczne. Bez trudu czyta w myślach innych ludzi i poznaje ich najgłębiej skrywane sekrety. Z czasem jednak dochodzi do wniosku, że ten dar jest zarówno narzędziem władzy, jak i przekleństwem. Wkraczający w wiek średni, coraz bardziej wyalienowany Selig nie potrafi nawiązać normalnych związków z ludźmi. Ledwo wiąże koniec z końcem, utrzymując się z pisania prac semestralnych dla studentów. Jest coraz bardziej zniesmaczony tym, co dzieje się w Ameryce. Na domiar złego odkrywa, że jego cudowny dar zaczyna z niewiadomego powodu zanikać… Kiedy Dawid Selig spotyka Nyquista, będącego  - ku jego ogromnemu zdumieniu - również  telepatą i to takim, który traktuje swoje nadnaturalne zdolności zupełnie inaczej niż Selig, bohater zmienia swoje postrzeganie rzeczywistości: Silverberg, konfrontując te postacie, demonstruje, jak własne nastawienie, narzucone przez siebie okowy i granice determinują los człowieka.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Tak czy owak budynki starzeją się. Jak wszystko”.

„Kiedy człowiek wie, że coś w nim obumiera, nie stara się ufać przypadkowym nawrotom witalności”.

„To było chyba w 1969. W neolicie”.

„Ten, kto podgląda, może ujrzeć swoje zmartwienie”.

„Ale nie można nakazywać sobie miłości. Nie można powoływać jej do życia tylko przy pomocy dobrych intencji”.

„Zdałem sobie sprawę, że był już wewnętrznie martwy, chociaż w rzeczywistości jego serce biło jeszcze przez całą dekadę”.

„Freud mówił, że nie ma przypadków. Nie ma żadnych przejęzyczeń. Wszystko czynimy rozmyślnie na tym lub innym poziomie świadomości”.

„Prawdziwy kłopot z tobą, Selig, polega na tym, że jesteś  głęboko religijnym człowiekiem, który nie wierzy w Boga”.

„Swoją drogą nie rozumiem, jak ktoś wystarczająco dorosły, by znać życie może pakować się w małżeństwo. Dlaczego miłość wymaga zalegalizowania?”.

„On jest fascynujący. Myślę, że kobry też są fascynujące”.

„Ludzie zawsze denerwują się, kiedy mówi im się rzeczy, których nie chcą słyszeć”.

„Grzechem przeciw miłości jest próbować zmienić duszę ukochanej, nawet jeśli sądzisz, że kiedy już ją zmienisz, bardziej ją pokochasz”.

„Problem polega na tym, by nie przeciągać sprawy, kiedy już wiadomo, że się naprawdę skończyła”.

„Gdzie jest Bóg w rzeczy samej? Czy On naprawdę umarł, czy wyjechał na urlop, czy jest tylko roztargniony? Spójrzcie na Jego sprawiedliwość”.

„Cierpimy żyjąc. Umierając żyjemy”.

            „Lepsza od Internetu byłaby tylko telepatia“ — powiedział kiedyś Michael Dell, amerykański przedsiębiorca, założyciel oraz dyrektor generalny przedsiębiorstwa Dell. Historia starzejącego się telepaty stopniowo tracącego swoją moc, została napisana przez Roberta Silverberga podczas jego twórczego szczytu na początku lat 70. XX wieku (okres, w którym był, według jego słów, „przyzwyczajony do czynienia cudów"). Czas od samego pomysłu na książkę do ukończenia powieści trwał mniej niż dziewięć tygodni. Po „Umierając żyjemy” Silverberg nigdy więcej nie napisał książki tak szybko i nachodzi mnie refleksja, że odrobina jego mocy umarła wraz z tą powieścią, będącej  zgrabną alegorią procesu twórczego, o którym kiedykolwiek czytałem.

            Bohater powieści, Dawid Selig, urodził się z darem, umiejętnością jasnego czytania w myślach, w ten sposób uzyskał dostęp do powierzchownej paplaniny zbiorowej nieświadomości mieszkańców Nowego Jorku, potrafił też dostrzec głębię indywidualnej duszy spotkanych przez niego osób. Jego dar jest dotkliwy. Od dzieciństwa potrafił czytać w myślach pszczoły przelatującej akurat nad łąką oddaloną o kilka kilometrów od niego, mógł także doświadczać przyjemności albo cierpienia każdej napotkanej osoby, którą w danej chwili wybrała jego psychika. Nic dziwnego, że  wiara mężczyzny w prawdziwość i emocjonalne ciepło ludzi z czasem stawała się martwa. Był zbyt wrażliwy na funkcjonowanie w takich często nieszczerych relacjach, dlatego wiódł życie odludka. Jednocześnie czerpał wielką przyjemność, wręcz doznawał voyeurystycznej ekstazy ze swojej zdolności do zagłębiania się głęboko w dusze innych, w badaniu ich najgłębszych tajemnic i przewidywaniu - ba, wykorzystywaniu - ich wrażliwości. Poczucie winy, które odczuwał z tego powodu, było namacalne, podobnie jak jego emocjonalna izolacja. W końcu, kto chciałby być przyjacielem telepaty? Kto czułby się wystarczająco komfortowo w ciemnych zakamarkach swojego umysłu, kiedy wie, że wpuścił medium do swojego życia emocjonalnego?                   

„Umierając żyjemy” to książka o momencie życia, kiedy zdajemy sobie sprawę, że najlepsze lata mogą być już za nami, że nieświadomie przekroczyliśmy punkt, z którego wszystko jest już tylko „z górki”. Telepatyczne osłabienie mocy Seliga nie jest niespodzianką, kiedy wkraczamy w kryzys wieku średniego, gdy starość wkrada się do naszego życia, a my jak bohater książki podejmujemy walkę z entropicznym chaosem niepewności - tak jak wszyscy musimy zmierzyć się z upływającym czasem oraz z rzeczywistością nadchodzącej śmierci. Ale niemożliwe staje się faktem, gdy ktoś myśli o  utracie zdolności telepatycznych Dawida, dotykają go osobiste straty, których wszyscy doświadczamy wraz z wiekiem. Niezależnie od tego, czy jest to utrata rodzica, miłości, zwierzaka, przyjaciela, lat młodości, wigoru seksualnego, młodego ciała, sprawności fizycznej. Wiek średni to moment, w którym stajemy na przysłowiowym półmetku własnego życia, podsumowujemy dotychczasowe osiągnięcia i porażki, czasami podejmujemy drastyczne kroki by spełnić własne marzenia w poczuciu, że na ich spełnienie nie mamy już wiele czasu. Zadajemy sobie pytania w poszukiwaniu sensu naszego istnienia: Kim tak naprawdę jestem? Czy moje wcześniejsze wybory były słuszne? Czy mam szansę jeszcze coś zmienić w moim życiu? Wydaje się, że to, w jaki sposób odpowiemy sobie na te pytania i jak podejdziemy do zmian naturalnie pojawiających się w naszym życiu, zdecyduje czy znajdziemy się w stanie kryzysu wieku średniego czy też nie. W Pirke Awot (5:21) w traktacie Miszny w porządku Nezikin, która zajmuje się kwestiami etyki, napisane jest, że dopiero w wieku 40 lat człowiek dochodzi do siły duchowej. Traktat ten powołuje się na symbolikę Izraelitów, którzy wędrowali z Egiptu do Ziemi Kanaan przez 40 lat. Na uwagę zasługują także dwa fakty historyczne: Krzysztof Kolumb miał 41 lat, kiedy wyruszył jako organizator i kapitan wyprawy, która płynęła na trzech statkach: „Santa María”, „Niña” i „Pinta” pod flagą Kastylii w poszukiwaniu zachodniej drogi morskiej do wschodniej Azji (według ówczesnego nazewnictwa – do Indii). Otto von Bismarck miał 47 lat, kiedy został politykiem, mężem stanu, premierem Prus, kanclerzem Rzeszy zwanym Żelaznym Kanclerzem. Przyczynił się do zjednoczenia Niemiec. W polityce wewnętrznej zwolennik ewolucyjnego konserwatyzmu. Uważany jest za jednego z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych polityków europejskich XIX wieku. 

Selig nie ma jednak komfortu wspólnego doświadczenia rzeczywistości i to jest prawdziwa tragedia jego egzystencji. Istoty ludzkie nie są odizolowanymi systemami; pracujemy razem, aby stworzyć rodzaj równowagi antyentropowej, na poziomie nieświadomości, dzielimy się informacjami, tworzymy intelektualne formy i rytuały przeciwko upływowi czasu. Ale co z Seligiem, człowiekiem odizolowanym od reszty społeczeństwa? Czy jest w stanie zajrzeć tylko w jedną stronę? Przecież w pojedynkę siły entropii mogą go tylko zniszczyć. Odcięty od reszty, może umrzeć w środku. Wszyscy tego doświadczamy i wszyscy się tego boimy. Dzięki temu, że historie tworzące imaginarium są reprezentowane w słowach, opowieściach, całej symbolicznej spuściźnie wchłanianej przez każdego z nas – w rodzinie, szkole, kulturze masowej- mogą one jednocześnie stanowić szkielet podmiotowości całej wspólnoty. Właśnie ten szkielet określamy terminem pole albo uniwersum symboliczne. Oznacza on sieć relacji pomiędzy symbolami, determinującą sensy i działania społeczne, rozpiętą w pewnej etycznej ramie. Te związki nie są uświadamiane, jednak decydują o tym, jak poszczególne figury wyobraźni pozycjonują się wobec siebie, jak są wartościowane, jak wreszcie sytuują się podmioty indywidualne, poszczególni ludzie w wyobrażeniu świata społecznego. W społeczeństwie jak w lustrze widzimy nasze lęki, ale także społeczeństwo podpowiada nam jak sobie radzić z kryzysami poprzez nieświadomie wykonywane rytuały.

W dniach przepełnionych klimatem dostojewszczyzny Dawid Selig lubił myśleć o swojej mocy jak o przekleństwie, potwornej karze za jakiś niewyobrażalny grzech. Coś w rodzaju znamiona Kaina. Ten wyjątkowy dar przysporzył mu z pewnością mniej kłopotów, ale gdy odzyskiwał  wreszcie zdrowy rozsądek, wiedział, że nazywanie mocy przekleństwem było czystą (choć wygodną) melodramatyczną bzdurą. Był to naprawdę boski dar. Doprowadzał go do ekstazy. Bez mocy był niczym głupek – z nią stawał się bogiem. Czy tak wygląda przekleństwo? I czy to było takie straszne? Moc obdarowuje rozkoszą. Oto cały wywód w jednym, krótkim zdaniu. Śmiertelnicy rodzą się w dolinie łez i szukają wyjścia na wszystkie możliwe sposoby. Niektórzy w pogoni za przyjemnością zmuszeni są zwrócić się w stronę narkotyków, seksu, pijaństwa, biczy i łańcuchów, kolekcjonowania pierwszych edycji, karaibskich podróży, chińskich buteleczek z pachnidłami, poezji staroangielskiej, gumowych kombinezonów, gier komputerowych, pracoholizmu. Ale nie on, nie przeklęty Dawid Selig. Wszystko, co musiał zrobić, to usiąść gdzieś spokojnie, otworzyć jak najszerzej swoje receptory i wchłaniać fale myśli przynoszone przez telepatyczny wiatr.

            Najlepszym pod tym względem był okres między czternastym a dwudziestym piątym rokiem życia. Wcześniej był jeszcze zbyt naiwny i nieuformowany, żeby docenić informacje, które pochłaniał. Moc zaczęła dostrzegalnie słabnąć dopiero koło trzydziestki. Zmiana miała charakter nieodwracalny – raczej jakościowy niż ilościowy. I tak, kiedy pewnego sierpniowego dnia, w ciepłym, brueghelowskim krajobrazie Dawid leżał sobie na sianie, na farmie należącej do rodziny Schiele’ów, którzy każdego lata uzupełniali sobie swoje dochody wynajmując domek mieszczuchom tęskniącym za wiejskim zaciszem. Tego lata lokatorami byli Sam i Aneta Stein z Brooklynu wraz z córką Barbarą. Steinowie zaprosili na tydzień swoich bliskich przyjaciół, Paula i Martę Selig z synem Dawidem i córką Judytą. Dawid snując się po gospodarstwie podszedł pod budynek stodoły, w której zobaczył Barbarę i Hansa Schiele syna właściciela gospodarstwa. Osobowość Dawida zaczęła mieszać się z jaźnią Barbary, która leżała w ramionach Hansa. Naga, spoczywała na dywanie zeszłorocznych liści. Jej skóra była mokra od potu. Ciało Hansa rozgniatało ją swoim ciężarem. Dawid słyszał w swoim umyśle oszałamiające skurcze orgazmu dziewczyny. Słyszał jej przyśpieszone bicie serca. Jednak utrzymywanie w umyśle kogoś przeżywającego takie uniesienie, to jak próba okiełznania najdzikszego konia. Dawid uciekł z budynku stodoły i kroczył w stronę pola. Trafił na osobowość starego, sękatego George’a Schiele ojca Hansa, który pracował w odległym kącie pola kukurydzy. Dawid nigdy jeszcze nie zaglądał do jego duszy. Stary George, mężczyzna dobrze po sześćdziesiątce, to ponura i surowa postać. Rzadko się odzywał i sztywno, z uporem krzątał się przez całe dnie po obejściu, a jego twarz o ciężkich, opadających policzkach była zawsze ściągnięta lodowatym grymasem. Jednak Dawid zauważył różnicę między umysłem młodej podnieconej dziewczyny a tym starym człowiekiem. Zdumienie – stary Schiele był mistykiem, ekstatykiem! W jego umyśle nie było żadnego mroku, żadnej ciemnej mściwości. To czysty buddyzm. Na szeroko rozstawionych nogach stał Schiele w żyznej glebie swoich pól, opierając się na motyce. I jednoczył się ze wszechświatem. Bóg wypełniał jego duszę. Mężczyzna łączył się w jedno z wszelkimi rzeczami. Niebo, drzewa, ziemia, słońce, rośliny, potok, owady, ptaki – wszystko było częścią niepodzielnej całości i Schiele żył w głębokiej harmonii ze Wszystkim. Jak to możliwe? Jak taki nieprzystępny, bezbarwny człowiek mógł w głębi duszy cieszyć się tego rodzaju doznaniami? Pod wpływem starego człowieka Dawid zaczął dostrzegać potok wrażeń. Pieśń ptaka, światło słońca, zapach kwiatów i skib przewróconej gleby, klekotanie zielonych kolb kukurydzy, łaskotanie potu spływającego po sczerniałej żylastej szyi, ruch planety, wełnisty, niedojrzały zarys księżyca dążącego do pełni – tysiące olśnień spowijało tego człowieka. Dawid dzielił jego uniesienia. Klęczał w jego duszy pełen poszanowania i bojaźni. Świat w tym momencie był potężnym hymnem. Ten prosty, ograniczony człowiek żył w łasce. Dawid próbował połączyć mózgi ojca i syna, pogrążonego w ekstazie Hansa i pogodzonego z upływającym czasem jego starego ojca. Ojciec i syn, starość i młodość, kapłan i profan.

            Silverberg mógł z łatwością przekształcić książkę „Umierając żyjemy” w opowieść o człowieku, który dysponuje szczególną mocą, który staje się supermanem, który wykorzystuje swoją moc dla dobra ludzkości. Ale Dawid nie jest supermanem, nie jest zainteresowany sławą ani pomaganiem ludziom. W rzeczywistości idea „wykorzystania swojej mocy dla dobra świata" nie jest wcale poruszana w powieści. Myślę, że częścią tego, co Silverberg próbuje nam powiedzieć, jest to, że człowiek obdarzony wyjątkowym darem nie czuje się kimś niezwykłym, a tym bardziej nie dąży do tego, aby go tak postrzegano.  Autor podczas wywiadu powiedział, że nie jest to książka tylko o kryzysie wieku średniego, ale po prostu książka o zmianach. Nasze życie się zmienia, zmieniają się nasze zdolności, a my możemy być przygnębieni, możemy bać się zmian, lub możemy rozkoszować się nowym światem, który otwiera się przed nami, jeśli tylko na to pozwolimy. 

Styl Silverberga nacechowany jest lśniącymi subtelnościami, które raz po raz pokazują jego talent artystyczny jako jednego z czołowych autorów XX wieku. W tym momencie przypomina mi się ewangeliczna przypowieść o talentach, którą znajdujemy u Mateusza. Daje nam do ręki idealną nić przewodnią, pozwalając zrozumieć, co jeszcze dziś rewolucja judeochrześcijańska wnosi do moralności. Ten tekst, tak prosty i niezrównanie głęboki, pozwala nam lepiej niż cokolwiek innego pojąć radykalny przewrót, który śladem judaizmu chrześcijaństwo podejmuje wobec starożytnej etyki Greków. Opowiada historię pana, który wybierając się w podróż, powierzył trzy różne sumy pieniędzy trzem swoim sługom, a mianowicie pięć talentów pierwszemu, dwa drugiemu i jeden trzeciemu – słowo „talent” (talenta [po grecku]) oznaczało pieniądze, ale też symbolizowało naturalne dary, które otrzymywało się przy urodzeniu. Po powrocie pan zażądał rozliczenia. Pierwszy sługa zwrócił mu dziesięć talentów, drugi cztery, a trzeci, który ze strachu, żeby nie oskarżono go o złe wykorzystanie, zakopał w ziemi monetę, oddał ją panu nietkniętą,  niewykorzystaną dla wypracowania zysku. Pan zrugał go i przegnał, natomiast gorąco pogratulował dwóm pozostałym. To oczywiste, że istnieją między nami naturalne nierówności. Próżno byłoby je negować w imię źle pojętego egalitaryzmu. Nic nie możemy poradzić na to, tak już jest, że niektórzy są de facto silniejsi, piękniejsi, a nawet inteligentniejsi niż inni. Kto zaprzeczy, że Einstein czy Newton byli ponadprzeciętnie inteligentni, co odróżniało ich od szarego człowieka. To fakt. To, że pierwszy sługa miał pięć talentów, a drugi tylko dwa, to również fakt. Co z tego wynika? Jakie ma to znaczenie w wymiarze moralnym? Odpowiedź brzmi: żadne! Dlatego że liczy się tylko to, co każdy zrobi z tym, co mu przypadło w udziale; innymi słowy, o wartości moralnej człowieka przesądza wolność i wykonana praca, a nie natura! Musimy dobrze pojąć doniosłość niezrównanej etyki, jakie niesie to proste zdanie.

Powieść Silverberga oferuje niesamowicie sugestywny obraz życia Nowego Jorku pod koniec lat 1950. i 60.: czasy biseksualnych profesorów, swingujących singli, Black Power, narkotyków psychodelicznych oraz wszechstronnych wstrząsów społecznych i politycznych. Zwracając z kolei  uwagę na oczytanie i inteligencję bohatera, powieść jest również wypełniona cytatami z T.S. Eliota, Jamesa Joyce'a, Samuela Becketta, Lewisa Carrolla, Szekspira i wielu innych pisarzy.

 

           

 

 


26 lipca 2022

Siedemdziesiąt dwie litery

 

„Siedemdziesiąt dwie litery”

Ted Chiang

Autor/ wł. Chiang Feng-nan (ur. 1967 w Port Jefferson) – amerykański pisarz science fiction pochodzenia azjatyckiego. Ukończył studia informatyczne na Uniwersytecie Browna w Providence oraz warsztaty literackie Clarion Workshop na Uniwersytecie Michigan w Seattle. Tworzy tylko krótkie formy literackie.

Tłumaczenie/ Dariusz Kopociński, Michał Jakuszewski, Agnieszka Sylwanowicz, Jolanta Pers

Tytuł oryginału/ en-us „Seventy-Two Letters”

Tematyka/ Najciekawszą cechą opowiadań zawartych w zbiorze jest ich nietypowe podejście. Standardowo science fiction operuje spekulacjami na poziomie ontologicznym, czyli zmienia założenia powstania i funkcjonowania świata, wprowadza alteracje rzeczywistości w ramach eksperymentu myślowego. W przypadku opowiadań Chianga spekulacje mają charakter epistemologiczny, pokazując różne sposoby postrzegania i rozumienia świata w zależności od stanu wiedzy i mechanizmów neurologicznych odpowiedzialnych za jej zdobywanie i przetwarzanie.

Główny motyw/ Świat Chianga można wyjaśnić za pomocą… lingwistyki. Teologię i filozofię łączy Chiang w sposób niesamowicie subtelny z systemami językowymi, ideogramami, a nawet Kabałą. Opowiadanie „Siedemdziesiąt dwie litery", w którym autor łączy Kabałę właśnie, czyli sposób przestawiania liter w imieniu Boga, aby lepiej odczytać porządek świata ze współczesną genetyką i powstawaniem chromosomów jest zdecydowanie najlepsze. Są jeszcze dwa teksty stojące obok tropu językowego: naprawdę dobry „Piekło to nieobecność Boga” oraz „Co ma cieszyć oczy”. Pierwszy to wariacja na temat rzeczywistości, w której objawienia, nawiedzenia i istnienie Boga są faktem i bezpośrednio wpływają na życie ludzi – także w okrutny i bezsensowny sposób, o czym świadczą statystyki nawiedzeń (X uzdrowionych, Y okaleczonych, Z zginęło). To frapujące opowiadanie, które czyta się ze zdziwieniem – jednak wciągające. „Co ma cieszyć oczy” to z kolei pseudoreportaż z pewnej uczelni w Pembleton, w którym wprowadzono kaliognozję – sposób na upośledzenie funkcji mózgu odpowiedzialnej za… rozpoznawanie urody innych ludzi.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Ktoś mi mówił, że murarze, którzy pracują na szczycie wieży, lamentują i wydzierają sobie włosy, kiedy spada cegła, bo zastąpienie jej nową trwa cztery miesiące, ale że nikt nie zauważa, kiedy spada człowiek”.

„Jednak jest coś, co cenią bardziej niż ludzkie życie: kielnia”.

„(…) najdłuższa bowiem podróż zakończy się w miejscu, w którym się zaczęła”.

„Jak Bóg tworzący porządek z chaosu jednym słowem, tak ja stwarzam siebie na nowo tym językiem”.

„Poszukuję oświecenia, nie duchowego, lecz racjonalnego”.

„Ponieważ nie jestem częścią rozwiązania, stanowię część problemu”.

„W rzeczywistości czułem się jak teolog, który udowadnia, że Bóg nie istnieje”.

„Oczekiwanie zwiększa późniejszą przyjemność”.

„Język nie służy jednak tylko do porozumiewania się z innymi. Jest również formą działania”.

„Każdy, kto jest obecny na ślubie, spodziewa się usłyszeć słowa >Ogłaszam was mężem i żoną<, lecz dopóki duchowny ich nie wypowie, ceremonia jest nieważna. W performatywnym języku słowa równają się czynom”.

„Teoretycznie tylko najprostsze zwierzęta rodzą się w drodze samorództwa (…)”.

„Pytam więc, co żyje, ale nie ma formy? Niezapłodniona komórka jajowa! Ona zawiera pryncypium życia, które animuje istotę i pobudza do wzrostu, ale sama w sobie formy nie ma”.

„Zręczność dłoni jest odbiciem geniuszu umysłu (…)”.

„Wy, nomenklatorzy, zawłaszczacie sobie techniki przeznaczone do oddania czci Bogu, by za ich pomocą dodać sobie splendoru”.

„Czasem religijni ludzie stają się nadgorliwi”.

„Zawsze istniały argumenty wykazujące, że wolna wola to iluzja: niektóre oparte na fizyce doświadczalnej, inne na czystej logice”.

„W tej chwili cywilizacja zależy od autooszustwa. Niewykluczone, iż zawsze od niego zależała”.

„Dla większości mieszkańców piekło nie różni się zbytnio od Ziemi”.

„Choć już od wielu lat przebywa w piekle, poza zasięgiem świadomości Boga, nie przestaje Go kochać. Taka jest natura prawdziwej pobożności”.

„Starszy człowiek traktuje swój wygląd z większym dystansem, czuje się lepiej w swojej skórze, bezpieczniej, bardziej pewnie. Czy jest ładny, czy nie, ma mniejszą skłonność do samokrytyki”.

„Podwaliny naszej kultury powstały w starożytnej Grecji, w której hołd oddawano fizycznemu pięknu człowieka. Z drugiej strony, ta właśnie kultura została przesiąknięta tradycją monoteistyczną, która marginalizuje ciało na rzecz ducha. Właśnie te odwieczne sprzeczności toczą bój (…)”.

„Słowem >urok< w starych wierzeniach określano siłę magiczną. To samo można przypisać słowu >czarujący<. Narzucają się jeszcze takie wyrazy, jak >urzekający< czy >zniewalający<. Słuchając tego, pomyślałem sobie: fakt, o to właśnie chodzi, kiedy w kim się zadurzamy, pozostajemy jakby pod wpływem czarów”.

„Uroda sprawia tyle samo przyjemności tym, co ją mają, jak tym, co na nią patrzą, lecz ostatnio wszyscy chcą, żeby zadowolone ze swego wyglądu kobiety, miały z tego powodu poczucie winy. To kolejna szowinistyczna nagonka na kobiecą seksualność, której niestety wiele kobiet uległo”.

„Jak wielu zwykłych ludzi, z przyjemnością patrzę na ładną twarz, choć uważam, że jestem na tyle dojrzały, by nie ulegać pozorom”.

„Podobnie jak po dorośnięciu nieraz uświadamiamy sobie wartość obyczajów, które w młodości uważaliśmy za absurdalne (…)”.

„(…) ukrywanie informacji może mieć wartość równie wielką, jak jej ujawnienie”.

„Cztery są rzeczy, które nigdy nie wracają: wypowiedziane słowo, wypuszczona z łuku strzała, minione życie i zmarnowana okazja”.

„(…) przeszłość i przyszłość niczym się od siebie nie różnią. Nie można zmienić żadnej z nich, a co najwyżej lepiej je poznać”.

            Każda historia z tej książki złamała mi serce na swój specyficzny sposób i tylko z tego powodu polubiłem Teda Chianga. Fakt, że te historie są również technicznymi arcydziełami i wzorcami gatunku, jest tak naprawdę tylko lukrem.

Opowiadanie „Dzielenie przez zero”, przedstawia nam profesor matematyki, Renee, której życie traci sens, gdy natrafia na dowód unieważniający zasadniczo całą teorię matematyczną. Gdy pogrąża się w głębokiej i śmiertelnej depresji, jej mąż Carl odkrywa, że fundamenty jego rzeczywistości również się rozpadają. Sama historia przybiera formę złowieszczego dowodu naukowego, który pisze Renee, pokazując, że jedna liczba jest równoważna wszystkim innym liczbom. Doświadczenia Renee i Carla są również równoważne, chociaż ich rozczarowania mogą tylko coraz bardziej ich od siebie oddzielać. To historia dla każdego, kto kiedykolwiek stracił wiarę w coś, na czym kiedyś zbudował swój świat, niezależnie od tego, czy jest to religia, ścieżka kariery, koncepcja siebie czy związek. Zaledwie osiemnaście stron, które przenicowało moją psychikę.

Założeniem opowiadania „Piekło to nieobecność Boga” jest to, że Biblia ma dosłowne, namacalne i przerażająco prawdziwe przesłanie. Anielskie nawiedzenia ziemi wywołują naturalne „klęski żywiołowe" i mają tendencję do pozostawiania za sobą śmierć. Ludzie umierają, lub stają się kalekami niezależnie od tego czy są głęboko pobożni czy są grzesznikami. Po tym jak żona Neila Fiska zginęła podczas pojawienia się anioła Nathanaela, Neil zdaje sobie sprawę, że pomimo swojej wściekłości i bólu musi znaleźć sposób na kochanie Boga. Świadkowie widzieli, jak dusza Sary wznosi się do nieba, więc wie, że prawdziwa miłość do Boga jest jedyną szansą, aby ją ponownie zobaczyć. Założenie tego opowiadania z pewnością wywoła wątpliwości lub będzie obraźliwe dla wielu czytelników, ale jest to rodzaj historii, którą musiałem przeczytać  dwa razy. I, podobnie jak wiele innych opowiadań z tej książki, autor czerpie podstawową ideę z kosmologii babilońskiej oraz z teologii Starego Testamentu. Autor rozważa je szczegółowo i głęboko, jednocześnie opowiadając współczującą, głęboką historię z morałem.

„Siedemdziesiąt dwie litery”, to czysta fantastyka naukowa w najlepszym wydaniu, dziwna, cudowna i niezapomniana. Dzieje się to w świecie, w którym funkcjonuje XVIII-wieczna idea, że plemniki zawierają maleńki homunkulus, podczas gdy łono matki zapewnia „iskrę życia" niezbędną do rozwoju człowieka. Tak jak mityczne golemy opisane w żydowskim folklorze faktycznie były powołane do życia za pomocą tajemniczych słów, tak też większość zautomatyzowanych manekinów jest zaprogramowana za pomocą 72-literowych hebrajskich zwrotów. Kiedy naukowcy odkrywają, że ludzkie plemniki zawierają jeszcze tylko kilka pokoleń ludzkiego życia, muszą spieszyć się, aby znaleźć nowy sposób rozmnażania gatunku. Ta historia jest całkowicie dziwaczna a zarazem fascynująca. Nigdy nie czytałem czegoś podobnego, nie mogłem przewidzieć żadnego z kierunków, który miał się pojawić w opowiadaniu, a każdy nowy pomysł, który autor przedstawiał, uderzał mnie jak objawienie. Do tego opowiadania powrócimy później.

„Wieża Babilonu": Biblijny mit wymyślony na nowo. Co by było, gdyby Bóg nie sabotował budowy wieży, wprowadzając różne języki i rozpraszając ludzkość na cztery wiatry? Co by było, gdyby zamiast tego wieża w końcu sięgnęła nieba?

„Zrozum": Mężczyzna, który doznał poważnego uszkodzenia mózgu z powodu upadku przez cienki lód, zostaje poddany eksperymentalnemu lekowi, który zaczyna stymulować neurogenezę na masową skalę. Bohater staje się nadnaturalnie inteligentny, zdaje sobie sprawę, że taka superinteligencja jest uważana za zagrożenie, zdobyta inteligencja przez zastosowanie tej innowacyjnej farmakologii pozwala mu ukrywać się przed agentami CIA, którzy go ścigają. Tak będzie, dopóki nie natknie się na innego pacjenta, który miał podobny wypadek i u niego także zastosowano takie leczenie.

„Historia twojego życia”:  to opowieść, na której oparty jest film „Nowy początek" w reżyserii Denisa Villeneuve’a. Specjalna elitarna jednostka zostaje wysłana na miejsce lądowania tajemniczego statku kosmicznego, który unosi się tuż nad Ziemią. Załodze mającej zbadać zamiary przybyszów przewodzi dr Louise Banks, ekspertka lingwistyki. Podczas gdy ludzkość stoi na krawędzi globalnej wojny, Banks i jej zespół ściga się z czasem, by odnaleźć odpowiedź na pytanie: Po co kosmici najechali Ziemię i czego chcą od ludzkości? Okazuje się, że to nie jedyne zagadki, jakie rozwiąże  Louise Banks, prawda zagraża nie tylko jej, ale całej ludzkości. W procesie uczenia się języka obcych przybyszów i interakcji z nimi zaczyna widzieć świat tak, jak oni – czas jest iluzją. Historie z życia jej córki, które główna bohaterka widzi w swoich myślach, przeplatają się z opisem jej pracy z obcym językiem.

Warto poświęcić kilka słów opowiadaniu, które nie jest tak do końca opowiadaniem, a swoistym fantastycznym reportażem, jak zresztą niedwuznacznie sugeruje tytuł. „Co ma cieszyć oczy. Reportaż” rzeczywiście do złudzenia przypomina zapis dziennikarskich rozmów z ludźmi na określony temat.  A tematem tym staje się wprowadzenie obowiązkowej kaliognozji na jednym z uniwersytetów. Dzięki kaliognozji człowiek nie dostrzega  piękna – widzi twarz, rozpoznaje ją i w ogóle wszystko postrzega właściwie, ale nie potrafi stwierdzić, czy jest ładna, czy brzydka. Pojawiają się różne głosy, zaczynając od studentów będących za czy przeciw, wykładowców, przez przedstawicieli firm i stronnictw zaangażowanych w kampanii po jednej lub po drugiej stronie, na naukowcach kończąc. Chiang doskonale pokazał problem z każdej możliwej perspektywy – mamy więc i totalnie głupie, i emocjonalne, i naukowe, i rzeczowe wypowiedzi, argumenty zwolenników obu opcji. 


            Starożytny kabalista Rav Shimon Bar Yochai opisał w Księdze Zohar rozstąpienie się Morza Czerwonego. Cud ten wydarzył się za sprawą Mojżesza a nie Boga. Bóg wyraźnie zapytał „Czemu mnie o to prosisz?”, dając Mojżeszowi do zrozumienia, że jego niezachwiana wiara może czynić cuda wpływając na naturę, pozwalając uciec Izraelitom przed Faraonem i egipską armią. Aby to osiągnąć, Mojżesz połączył moc pewności z duchową technologią. Posiadł formułę, która dała mu dostęp do subatomowej rzeczywistości natury. Użyta przez Mojżesza formuła ukryta była w Księdze Zohar przez 2000 lat. Formuła ta to 72 Imiona Boga. Nie są to imiona w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale 72 sekwencje skomponowane z liter hebrajskich, które mają nadzwyczajną moc pokonywania praw natury w każdej jej formie (z naturą ludzką włącznie).

U podstaw opowieści o tworzeniu golema i homunkulusa leżą więc podobne założenia – przekonanie o możliwości stworzenia sztucznego człowieka, sprzężenie tego aktu ze skomplikowanymi czynnościami o charakterze rytualnym czy podkreślanie roli interpretacji. Widoczne jest to szczególnie w ich późniejszych kulturowych reprezentacjach. Golemy w legendach i późniejszych obrazach literackich skojarzone zostają z postacią silnego, posłusznego rozkazom stwórcy sługi, którego moc może jednak obrócić się przeciwko panu. Tworzenie golema ma więc – paradoksalnie – charakter teologiczny; choć pełnego aktu kreacji dokonać może jedynie ten mistyk, który w swojej doskonałości zbliża się do tajemnicy stworzenia, zazwyczaj golem symbolizuje niebezpieczeństwo grożące mistykowi, który próbuje naśladować Stwórcę – ostatecznie zwykle wymyka się spod kontroli i musi zostać zniszczony (najczęściej poprzez wymazanie pierwszej litery z zapisanego na jego czole słowa emet – „prawda” – i pozostawienie met – „jest martwy”). Homunkulusy przedstawiane w literaturze nie są zwykle w żaden sposób skojarzone ze służbą stwórcy, nie stanowią też zagrożenia – są bowiem istotami niewielkimi i o małej sile fizycznej. W przeciwieństwie do golemów, których cechą dystynktywną jest, wedle przekazów, brak zdolności mowy. Podobne motywy znaleźć można również w Koranie, gdzie kilkukrotnie pojawia się  stwierdzenie, że człowiek został stworzony „z grudki krwi zakrzepłej” (Koran 96: 2) – ponownie widać związek aktu tworzenia z krwią; werset ten można przetłumaczyć dokładnie, jako „stworzył człowieka ze skrzepu”. Polskie tłumaczenie autorstwa Józefa Bielawskiego dodaje do tego element telluryczny („grudka” jak grudka ziemi). Motyw ulepienia lub wyłonienia się człowieka z ziemi czy gliny jest zresztą obecny w mitach kreacyjnych wielu religii. Homunkulusy mogą także być obdarzone inteligencją i potrafią porozumiewać się ze światem zewnętrznym. Akt tworzenia homunkulusa i sama jego figura pojawiają się w literaturze przynajmniej kilku różnych epok, służąc jako maska, symbol lub element zabiegów fabularnych. Aby zobrazować niniejsze rozważania, warto przyjrzeć się przynajmniej kilku przykładom. Trzy omówione dalej teksty mogą okazać się szczególnie symptomatyczne – pochodzą, bowiem z różnych epok literackich i gatunków, pozwalając w ten sposób na zarysowanie mapy wystąpień i znaczeń figury homunkulusa w literaturze oraz wyeksponowanie kilku związanych z tym motywem wątków.

Homunkulusy są w tym wypadku bezrozumnymi bytami, które instynktownie dążą do ucieleśnienia poprzez złączenie się z komórką jajową. Jednakże, jak się okazuje, ich obecność nie jest niezbędna do rozpłodu – naukowcy ze świata Chianga jak w opowiadaniu „Siedemdziesiąt dwie litery” uznają za możliwe wzburzenie rozwoju zarodka z niezapłodnionego jaja. Proces ten staje się koniecznością, gdy w wyniku badań okazuje się, że ludzkości pozostały jedynie cztery płodne pokolenia – później rozmnażanie w tradycyjny sposób będzie niemożliwe, co doprowadzi do wymarcia całego gatunku. Grupa naukowców, szczególnie nomenklatorów, czyli badaczy zajmującymi się tworzeniem imion, umożliwiających ożywienie martwej materii poprzez nadanie im siły życiowej – widoczne są tu inspiracje tradycją kabalistyczną – konstatuje, że sposobem na zapobieżenie katastrofie jest odciskanie spreparowanego imienia na komórkach jajowych. Wybór takiego sposobu rozrodu nie jest przypadkowy:

- […] Pytanie brzmi, co żyje, lecz nie posiada formy?

Stary nomenklator nie czekał na odzew.

- Odpowiedź brzmi: niezapłodnione jajo. Jajo zawiera w sobie podstawowe pryncypia, jakie ożywiają istotę, której ostatecznie nadają kształt, lecz samo nie posiada formy. Zazwyczaj jajko przyjmuje formę płodu skompresowanego wewnątrz zapładniającej go spermy. […] Kolejnym krokiem byłoby sztuczne wymuszenie wzrostu zarodka z jaja poprzez aplikację imienia.

Wyjątkowo ciężar odpowiedzialności za rozmnażanie spoczywa więc nie na dostarczającym nasienie mężczyźnie, a na udostępniającej jajeczko kobiecie. Mężczyzna zostaje właściwie wykluczony z procesu rozmnażania – tylko kobiece zarodki mają zdolność produkowania gamet, męskie pozostają bezpłodne (bowiem w organizmie męskim znajduje się – zgodnie z ideą preformacji – wiele nowych potencjalnych organizmów, a niemożliwe jest stworzenie jednego imienia dla nich wszystkich). „Biologiczny wkład ojca ma w tym wypadku drugorzędne znaczenie”, stwierdza jeden z naukowców; nadanie odpowiedniego kształtu nowemu organizmowi będzie zależne wyłącznie od ułożonego dlań imienia i od nastawienia matki, która „myśląc o mężu jako o ojcu dziecka, poprzez swoją wyobraźnię nada płodowi wygląd oraz cechy charakteru będące mieszanką wyróżników jej własnych i jej męża”.

            Oczywiście do poprawnego przeprowadzenia procesu stworzenia nowego organizmu niezbędny jest również naukowiec; chociaż zasadniczo intelektualiści są w opowiadaniu Chianga przeciwstawiani religijnym fanatykom, w tym kontekście należy zauważyć, że medyk dokonujący implantowania imienia jest również kapłanem, który dzięki obcowaniu ze swoiście rozumianym absolutem (pulą niedostępnej większości ludzi wiedzy) może dowolnie dysponować życiem i śmiercią. Naukowcy i sponsorzy projektu z „Siedemdziesięciu dwóch liter” chcą ograniczyć możliwości rozmnażania w nowy sposób, dopuszczając do niego jedynie najwyższe warstwy społeczne.

Homunkulus nie jest efektem ani czystej, obiektywnej nauki – nawet w „unaukowionym” świecie Teda Chianga stworzenie nowego życia nie byłoby możliwe, gdyby nie kabalistyczne machinacje – ani kreacyjnej, mistycznej potęgi wiary. Sposób rozmnażania, w świecie „Siedemdziesięciu dwóch liter” mimo pozornie istotnej roli kobiet zostają one de facto sprowadzone do roli żywych inkubatorów, którymi zarządzają mężczyźni-naukowcy. Kobieta, utożsamiana zazwyczaj z przekazywaniem życia, przestaje pełnić rolę pełnowartościowej matki. W najlepszym wypadku może stanowić źródło komórek, ale nie ma realnego wpływu na proces rozmnażania. Wszystkim kierują mężczyźni – potężni zarówno mocą czystej, nieskażonej prostą zmysłowością wiary, jak i siłą intelektu.

            „Wieża Babilonu” to genialne, uduchowione opowiadanie Teda Chianga. Można je odczytać jako fantasy, fikcję spekulatywną lub po prostu jako przypowieść lub legendę przywróconą przy pomocy alegorycznego tonu. Narracja jest konkretna i namacalna, fabuła zwarta, postacie różnorodne i mityczne, a jednocześnie ziemskie. Istnieje nieodłączne poczucie, że historia rozgrywa się i w starożytnych czasach, kiedy nie istniała jeszcze nauka czy też  science-fiction oraz w przyszłości, kiedy zasady kosmologiczne, takie jak ciała niebieskie i modele geocentryczne, już dawno zostały uznane za prawdziwe i niepodważalne. Hillalum, górnik z Elamu, jest w drodze do Babilonu wraz z innymi, aby pracować nad ogromną wieżą, która była budowana od kilku wieków, a teraz prawie dotyka Niebios. To, co obecnie pozostało do zrobienia, to przekopanie się przez Krypty Nieba, aby dotrzeć do Jahwe (boga królestw z epoki żelaza) i jego stworzeń.  Śledzimy podróż Hillaluma po wieży. Istnieje wieczne poczucie wysokości i strachu przedstawione przez emocjonalne obrazy, które sączą się z pisanych słów do umysłu czytelników. Autor zagłębia się w drobiazgowe, choć wiarygodne szczegóły wieży i jej mieszkańców, cięcie kamienia i granitu, układanie cegieł i znaczenie kielni, atmosferę i architekturę.

            Mieszkańcy wieży mieszkają w tunelach wykopanych w wieży. Są to rodziny górników, tragarzy cegieł i murarzy, którzy nigdy nie widzieli ziemi, na której stoi wieża. Ich życie jest dostosowane do mechaniki pracy, ich stałego miejsca pobytu, tam też uprawiają rośliny i warzywa w celu utrzymania ich przy życiu nad linią słońca, ogrody tak są zbudowane aby rośliny zginały się w dół, w ten sposób mieszkańcy nie tracili dostępu do światła słonecznego. Jednym z najpiękniejszych opisów w tej historii jest zbliżający się zmrok na tak wysokiej konstrukcji. Kiedy cała Ziemia była pogrążona w ciemności, wieża nadal była oświetlona promieniami zachodzącego słońca. Istnieje, więc nieustanne poczucie lęku i dociekania tego, w co człowiek się zaangażował i dlaczego. Po dotarciu do Niebios robotnicy spierają się, czy dalej kontynuować drążenie Niebios, czy nie. Marzenia o dotarciu tak wysoko, stały się już realne, jednak po dotarciu do celu skarbiec nieba raczej wzbudzał w nich niepokój niż zapał. Ciekawość stała w sprzeczności z powrotem do ich naturalnego stanu (to znaczy z powrotem na Ziemię, gdzie ich miejsce).

            Odzwierciedla to wrodzoną naturę człowieka, to, jak jest dumny z samego wysiłku, jaki podejmuje. To, czy walka jest rozsądna, czy nie, nigdy nie jest brane pod uwagę. Wielu mężczyzn trudzi się, ale tylko niektórzy angażują się mądrze. We współczesnym świecie wyścig szczurów jest podkreślany w kategoriach walki materialnej, a nie w kategoriach roztropności nabytej nawet podczas najbardziej służebnych prac. Co Babilończycy chcieli osiągnąć dzięki dotarciu do bram niebios? Dlaczego istnieje w człowieku nieustanne pragnienie zdobywania informacji na jakikolwiek temat, skoro raz po raz prowadzi to tylko do gloryfikacji i arogancji człowieka? Ale być może podjęcie tak żmudnej podróży, aby zrobić to, co teraz wydawało się niepotrzebnym aktem, było kwestią pogodzenia Hillaluma z tym, co los miał dla niego w zanadrzu, ponieważ był jedynym, który mógł podróżować przez skarbiec i skończyć po drugiej stronie. Śmierć i życie witają go w tandemie, gdy wychodzi żywy na drugi koniec – z powrotem na Ziemię. Uświadomiono sobie, że dzieło człowieka, do pewnej granicy, ujawniłoby tylko tyle, ile Stwórca chciał wydobyć na światło dzienne; wszystko inne, bez względu na to, jak bardzo Człowiek by walczył, zostanie na zawsze od niego odsunięte.

            Historia powtarza ograniczenia materialnego postępu i tego, co można osiągnąć dla dobra ludzkości. Na początku opowieści mówi się, że kielnia jest bardziej niezbędna niż ludzkie życie. Utrata kielni pociąga za sobą dług dla murarza, który nie może zarobić na jedzenie. Ale jeśli człowiek spada z wieży, zostawia kielnię, ta natomiast zostaje zabrana przez następnego murarza, który także traci narzędzie. Hillalum próbuje znaleźć uzasadnienie tego absurdu, w końcu zatrudnienie nowego murarza oznacza czekanie, aż dotrze na szczyt, ale jego pytanie spotyka się tylko ze śmiechem budowniczych. Tam na pewnej wysokości nad powierzchnią ziemi, wartość życia gwałtownie spada, ale ludzie pędzą, aby dotrzeć na szczyt, gdzie mogą przyczynić się do tego iluzorycznego korytarza na wprost swojego Stwórcy. Kiedy czytałem to opowiadanie przypomniał mi się Neil A. Armstrong – pierwszy człowiek na Księżycu. Stał się symbolem rozwoju XX wieku, w którym ludzkość po raz pierwszy oderwała się od Ziemi i rozpoczęła podbój przestrzeni kosmicznej.

Czy autor zamierzał przekazać nam morał w tej historii? Moim zdaniem znaczenia lub moralność wydobyte z jakiejkolwiek historii zależą całkowicie od samego czytelnika. „Wieża Babilonu”, z silnymi religijnymi podtekstami, jest dla mnie potępiającym oskarżeniem o nieograniczone dążenie człowieka do chwały i panowania nad wszystkimi stworzeniami i całym Układem Słonecznym. To, że Hillalum znajduje się z powrotem na Ziemi (właśnie wtedy, gdy nieumyślnie manifestuje nutę dumy: „Umrze bliżej nieba niż jakikolwiek człowiek kiedykolwiek wcześniej") pokazuje, że człowiek musi powrócić do swojej prawdziwej natury i że postęp wszelkiego rodzaju nie może przekraczać granic ograniczonych do nich przez Stwórcę. Pokora w myśleniu i działaniu prowadzi do mądrości, która może przynieść zbiorową korzyść całej ludzkości.