02 marca 2019

Przewodnik


„Przewodnik”


R.K. Narayan




Autor/ (ur. 10 października 1906, zm. 13 maja 2001), jego imię to skrócone: Rasipuram Krishnaswami Iyer Narayanaswami. Indyjski pisarz z obecnego stanu Indii Tamil Nadu piszący w języku angielskim. Autor powieści i opowiadań, twórca fikcyjnego świata indyjskiego miasteczka o nazwie Malgudu. Jeden z trzech głównych twórców wczesnej indyjskiej literatury w języku angielskim.

Tłumaczenie/ Henryk Krzeczkowski

Tematyka/ Całość fabuły ma za zadanie pokazanie dokonującej się w bohaterze przemiany. Poznajemy go, jako człowieka bardzo chwiejnego psychicznie, słabo umocowanego w codziennym życiu. Najpierw staje się kimś w rodzaju przedsiębiorcy prowadzącego sklep i jednocześnie będącego przewodnikiem dla turystów zwiedzających okolicę. Z czasem staje się znany, zyskuje pewną sławę w środowisku ludzi chcących poznać miejscowe atrakcje. Nabiera pewności siebie, zyskuje niezależność finansową. Jego w miarę ustabilizowane życie zostaje jednak zburzone przez... no, nikt by nie zgadł. Kobietę. Nie byle, jaką kobietę - tancerkę, mistrzynię „wężowego tańca”. Dalsza historia nie odbiega zbytnio od standardów romansu. Wielka miłość, przeciwności losu, rodzinne dramaty, kłopoty finansowe, wreszcie spektakularna kariera. W chwili, gdy - jak się wydaje - bohater uzyskuje wszystko, co chciał: ukochaną kobietę, sławę i bogactwo, na skutek własnego głupiego błędu w jednym momencie staje się życiowym bankrutem.

 Główny motyw/ Bohater powieści, Radżu, prowadziłby odziedziczony po ojcu sklepik, ożeniłby się, miałby kilkoro dzieci i dożyłby pewnie późnej starości, gdyby... gdyby w Malgudi nie zbudowano stacji kolejowej. To wydarzenie zaważyło na jego życiu. Mały sklepikarz staje się kolejno: przewodnikiem turystów, kochankiem, impresario słynnej tancerki, fałszerzem i, wreszcie, „mędrcem" i „świętym".

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Pochlebstwa każdy lubi, ale chyba najbardziej na nie łakome są tancerki”.

„Człowiek przebierający się za wiecznego turystę jest wymarzonym ideałem dla przewodnika”.

„Mam coś ważniejszego do roboty aniżeli glinianego bałwana w geniusza zamieniać”.

„Panie, mam zmartwienie!- A któż ich nie ma?”.

„Pokaż mi człowieka, który nie ma zmartwień, a ukażę ci świat doskonały”.

„Przyszła raz do Buddy kobieta przyciskająca do piersi martwe dziecko i zawodząc głośno. Rzekł Budda: > Obejdź wszystkie domy w tym mieście i znajdź taki, w którym nie znają śmierci. Jeśli dom taki znajdziesz, zabierz stamtąd garść gorczycy, a ja nauczę cię, jak przezwyciężyć śmierć<”.

„(…) niedokończone opowiadanie, brak morału w niczym mu nie zawadzały; tak to już bywa w życiu”.

„Któż by malował tęczę?”.

„Zgodziłabym się na najgorszą teściową, gdybym za tę cenę miała żywego, prawdziwego męża”.

„On interesuje się malarstwem, dawną sztuką i tym podobnym. Ale niczym. Co porusza rękami i nogami”.

„Żadnemu człowiekowi nie wolno padać plackiem przed drugim człowiekiem!”.

„Ze zwykłego kamienia zrobił władczy tron”.

„Doszedłem do przekonania, że nic na tym świecie nie da się ukryć lub zapomnieć. Wszystkie wysiłki w tym kierunku są jak próba zasłonięcia słońca parasolem”.

      

                 W powieści „Przewodnik” poznajemy adwokata, który potrafi przemawiać godzinami, nie kończąc zdania. Jest to tajemnica jego sukcesu, ponieważ zmusza w ten sposób sędziów do zajmowania się drobiazgami. Jest również przyczyna, dla której główny bohater książki Radżu odnosi sukces w swych kolejnych oszustwach. Jako przewodnik turystyczny staje się szybko gwiazdą, ponieważ potrafi wymyślać na poczekaniu interesujące i barwne opowieści dla znudzonych turystów. To właśnie dzięki pracy przewodnika spotyka niedocenioną tancerkę Rosie, żonę wykładowcy Marco. Mąż bagatelizuje jej talent, a wsparcie, jakiego udziela jej Radżu powoduje, że wiążą się ze sobą. Jako tancerka Rosie odnosi sukces, a ponieważ bohaterowi dobrze się wiedzie za sprawą jego podejrzanych interesów, para wkrótce staje się bogata. Niestety Radżu wpada w pułapkę zastawioną przez Marco i trafia do więzienia. Po zwolnieniu zostaje pomyłkowo wzięty za świętego człowieka. Postanawia odgrywać tę rolę i znów odnosi sukces. Wkrótce sam staje się ofiarą kłamstwa, gdy obiecuje, że będzie pościć dopóty, dopóki w dręczonej suszą wiosce nie spadnie deszcz. Szybko zaczyna żałować narzuconej sobie głodówki, ale choć staje się coraz słabszy fizycznie, postanawia dotrzymać słowa. Jedenastego dnia słabnie i upada, jednak pojawiają się pewne wskazówki pozwalające przypuszczać, że wkrótce nadejdą deszcze. „Przewodnik” to jedna z najbardziej cenionych powieści Narayana, rozgrywająca się w wymyślonym przez niego mieście Malgudi. Przyczyną jego sukcesu jest bez wątpienia humor, z jakim opisywana jest nieodparta potrzeba snucia historii.

                   Czytelnik od samego początku chce wiedzieć, kiedy i dlaczego główny bohater książki został przewodnikiem. Z tego samego powodu, dla którego ktoś inny zostaje dróżnikiem, bagażowym lub strażnikiem kolejowym. Taki los. Kolej weszła w krew Radżu od wczesnego dzieciństwa. Jego wyobraźnię urzekły parowozy z ich straszliwym łoskotem i dymem. Na peronie czuł się jak w domu, naczelnika stacji i bagażowego uważał za najodpowiedniejsze towarzystwo, a ich rozmowy o kolei za najbardziej pouczające. Jego rodzinny domek stał naprzeciw stacji w miasteczku Malgudi. Dom ten postawił jego ojciec własnymi rękami na długo, zanim ktokolwiek w ogóle słyszał o kolei. Wybrał to miejsce, bo było za miastem i było tanie. Sam kopał ziemię, sam ugniatał glinę z wodą źródlaną, sam postawił ściany i przykrył je strzechą z liści palmowych. Ojciec miał mały sklepić, budkę zbitą z desek sosnowych i przykrytą jutowymi workami; przesiadywał tam cały dzień sprzedając miętowe cukierki, owoce, tytoń, liście betelu, suszony groch i wszelkie inne towary, jakich mogliby zażądać ciągnący szosą wędrowcy. Sklepik ojca nazywano powszechnie „budką”. Przed tą „budką” zbierali się zazwyczaj chłopi i poganiacze bawołów. Ekscentryczny kogut sąsiadów oznajmiał świt widocznie wtedy, gdy dochodził do wniosku, że spali już dostatecznie długo. Na jego przeraźliwe pianie ojciec wyskakiwał z łóżka i budził Radżu.

                      Mały Radżu mył się przy studni, czoło smarował świętym popiołem, stawał przed wiszącymi w ramkach obrazami bogów i głośnym, dźwięcznym głosem recytował przeróżne święte wersety. Ojciec przyglądał się przez chwilę jego wyczynom, po czym wymykał się na podwórze doić krowę. Wracając z wiaderkiem powtarzał stale tę samą uwagę: „Tym razem coś naprawdę nie w porządku z bydlęciem. Dała połowę tego, co powinna”. Odpowiedź matki była równie niezmienna: „Wiem, wiem, przewróciło jej się w głowie”. Cukier trzymano w domu w starej blaszanej puszce. Puszka wyglądała jak zardzewiała, ale cukier z niej był wyśmienity. Chowano ją na drewnianej półce na osmolonej ścianie kuchni, tak żeby Radżu nie mógł dosięgnąć. Zdaje się, że w miarę jak rósł, półka wędrowała coraz wyżej, bo o ile pamiętał, nigdy nie mógł się do niej dostać bez pomocy dorosłych.

                    Pewnego dnia na polu przed ich domem zrobił się ruch. Codziennie rano przybywali ludzie z miasta i przez cały dzień pracowali w polu. Dowiedzieli się, że budują linię kolejową, co później okaże się nieszczęściem dla Radżu. Robota postępowała żwawo. Samochody ciężarowe stojące w cieniu tamaryndy ograniczyły trochę swobodę małego Radżu, ale za to mógł włazić na wysokie nasypy i bawić się. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Przez cały dzień właził na ciężarówki i z nich złaził, aż jego ubranie było całe czerwone od błota. Bez przerwy przebywał w towarzystwie ludzi pracujących na linii kolejowej, przysłuchiwał się ich rozmowom i śmiał się z ich żartów. Po obu stronach linii gromadziły się rozmaite materiały budowlane. Zaczął zbierać kawałki metalu i różnego rodzaju śruby. Chował je skrzętnie w wydzielonej dla niego części wielkiej skrzyni, w której matka przechowywała swe stare, nigdy nienoszone jedwabne sari. Lecz pewnego dnia, kiedy Radżu nie dopuścił do swojego terenu zabaw innego chłopca, ubliżając mu słownie, ojciec postanowił wysłać go do szkoły. Od tego momentu miał ukochane miejsce opuścić dla miejsca znienawidzonego.

                   Każdy dzień zaczynał się od straszliwego zamieszania. Matka dawała mu jeść wcześnie, a drugie śniadanie wkładała do małego aluminiowego naczynia. Starannie układała jego książki i tabliczkę w torbie, którą zawieszała mu na szyi. Początkowo wszystkie te zabiegi były przyjemne, ale już po kilku dniach, jak to było zresztą do przewidzenia, obrzydły mu doszczętnie; wolał już zaniedbany siedzieć w domu, aniżeli być przedmiotem tej całej krzątaniny i chodzić do szkoły. Jednak ojciec przestrzegał surowo dyscypliny. Być może, był snobem, który przechwalał się przed ludźmi, że jego syn chodzi do szkoły. Pilnował każdego jego ruchu, dopóki nie był pewny, że jego syn jest już w drodze do szkoły. Droga do szkoły ciągnęła się w nieskończoność.
                         
                       Nikt nie mógł nawet we śnie nazwać tego szkołą, a co dopiero dobrą szkołą. Była to szkoła domowa, ponieważ lekcje odbywały się w domu nauczyciela. Mieszkał w zaułku dzielnicy Kabira w starym, ciasnym domu. Przed domem przepływał rynsztok. Codziennie rano gromadził wokół siebie na podwórku ze dwudziestu chłopców i rozparty na poduszce cały czas wrzeszczał na nich wymachując trzcinką. Wszystkie klasy miały lekcje równocześnie, a on zajmował się każdą grupą po kolei. Nauczyciel używał mocnego języka. Ojciec Radżu, chcąc go uchronić przed wulgarnym językiem robotników kolejowych, nie dokonał najlepszego wyboru wysyłając syna do tego starca, który swoich uczniów nazywał zazwyczaj osłami i baranami, wyliczając przy tym skrupulatnie przodków każdego z uczniów po mieczu i po kądzieli.

                     Po kilku latach, kiedy Radżu zakończył edukację zobaczył, że kolej została ukończona. Stalowe szyny lśniły w słońcu, semafory z czerwonymi i zielonymi pasami i swymi kolorowymi światłami stały na właściwych miejscach, a tor kolejowy podzielił podwórko na dwie oddzielne części. Budynek stacji też był już gotowy. Ruch w sklepie ojca zwiększył się wielokrotnie, co zmusiło Radżu do pomocy, jednak chłopakowi nie była w głowie praca jako sprzedawcy i pomału stawał się lokalnym przewodnikiem dla turystów. Zaczęto go nazywać „Radżu ze stacji”. Zupełnie obcy ludzie zupełnie przypadkowo, którym gdzieś, kiedyś obiło się o uszy jego imię, dopytywali się o niego zaraz po przyjeździe na stację Malgudi. Przy sklepiku zatrzymywali się świeżo przybili, by napić się wody sodowej lub kupić paczkę papierosów, przerzucali na półce leżące książki i prawie zawsze zadawali te same pytania: „Jak daleko do..?” czy też „Jak się dostać do …?”, „Czy dużo tu historycznych zabytków?”, „Słyszałem, że gdzieś w tych górach jest źródło waszej rzeki Saraju, piękne rzekomo miejsce”. Radżu doszedł do wniosku, że musi zmienić coś w swoim życiu i zaczął pracę, jako przewodnik turystyczny. A to, „że miał gadane” i tak przekonująco i barwnie opowiadał o okolicy, w której nic nie było do zwiedzania, zaczął, więc uchodzić za znawcę miasta i okolic wśród ludzi nawet z najbardziej odległych zakątków prowincji. Po latach będzie żałował, że łgał tak bez umiaru, ale przecież nie chciał kłamać, lecz tylko przypodobać się ludziom. I gdyby nie zbudowano kolei, to nie przybywaliby turyści, nie potrzebowaliby przewodnika i Radżu nie wplątałby się w kłopoty. Ta przyczynowo -skutkowość sprawiła, że pewnego dnia do miasta przybyła tancerka Rosie wraz z mężem Marco, który chciał zbadać i opisać w swojej naukowej pracy okoliczne jaskinie.

                     Rosie i Marco byli nieszczęśliwym małżeństwem. Marco wydawał się być nieprzyjazny w stosunku do Rosie i lekceważył jej pasję do tańca, nazywając to „płytkim zawodem dla nierządnic”. Radżu zdawał sobie sprawę, że Rosie poślubiła Marco tylko dla pieniędzy. Korzystając z tego ich niezbyt udanego małżeństwa, Radżu użył swoich kuszących słów na temat Rosie i jej tańca i rozpoczął z nią romans. Doceniał jej taniec, chwalił, komplementował, uznawał ją za boginię. Rosie stała się sławną tancerką w kręgach kosmopolitycznych za sprawą jej talentu i imponującej umiejętności marketingowej Radżu, który stał się jej menedżerem. Oboje zaczęli żyć razem. Matka Radżu nie pochwala tego i ostatecznie opuściła dom, aby zamieszkać ze swoim bratem. Jednak chciwość Radżu doprowadziła go do upadku. Marco wysłał biżuterię dla Rosie, jednak Radżu nie wspomina o tym Rosie, sam kwituje dokumenty, podrabia jej podpis - myśląc, że nikt nie będzie tego weryfikował. W blasku tej wspaniałej egzystencji Radżu zapomniał o tym, że Marco wciąż jeszcze istnieje. Nie brał pod uwagę faktu, że nadal zamieszkuje on kulę ziemską. Zachowywał tylko jeden środek ostrożności, unikając wszelkich występów Rosie w pobliżu jego miejsca zamieszkania. Nie chciał go prowokować, jednak Marco o nim nie zapominał. Marco „rozpoznał” to fałszerstwo, zgłosił przestępstwo na policję i Radżu został skazany na 2 lata więzienia.

                   W więzieniu Radżu uchodził za wzorowego więźnia. Szybko zaprzyjaźnił się ze wszystkimi strażnikami, zastępował ich, gdy trzeba było pilnować innych więźniów. Pilnował sekcji tkackiej i warsztatów stolarskich. Czy to byli mordercy, czy też rabusie, wszyscy go słuchali. Umiał rozmawiać z nimi nawet wtedy, gdy byli w najbardziej ponurych humorach. Jego urok osobisty sprawił, że z czasem naczelnik przeniósł go do swojej kancelarii, jako osobistego służącego. Sprzątał jego biurko, napełniał kałamarze, czyścił pióra, temperował ołówki i pilnował przed drzwiami, by nikt nie przeszkadzał naczelnikowi w pracy. W piątki i w soboty drżały Radżu palce, gdy przeglądał gazety. Ostatnie górne szpale zawierały zawsze to samo- fotografię Rosie, nazwę miejsca, w którym tańczyła, i ceny biletów. Jej imperium i sława nie tylko się nie kurczyły, ale wręcz przeciwnie rosły. Żółć się w nim burzyła na myśl, że znowu jest z Marco i świetnie sobie dają radę.

                    Po zwolnieniu z więzienia Radżu nie chciał powrócić do Malgudi, ponieważ był zhańbiony, jako były więzień. Spędzał czas, zdezorientowany, dokąd się udać. W wiosce o nazwie Mangal, pewien prostak o imieniu Velan uznał go za świętego męża, duchowego guru. Velan był w pełni przekonany o tym, że Radżu to guru, nawet, gdy Radżu ujawnił mu całą prawdę o swoim życiu. Siostra Velana, która odmówiła małżeństwa zgodnie z życzeniem rodziny, zostaje przywieziona do Radżu na rozmowę. Radżu skutecznie przekonuje ją do małżeństwa, a tym samym potwierdza ideę bycia oświeconą osobistością. Mieszkańcy Mangal wkrótce poprosili Radżu o szybką pomoc w celu zakończenia głodu, który poważnie wpłynął na ich wioskę, ponieważ wierzyli, że jako guru może im pomóc. Mieszkańcy wioski byli przekonani, że jeśli Radżu będzie w ich imieniu pościł, ułagodzi bóstwa deszczowe i z pewnością spadnie deszcz i głód szybko się skończy. I po raz kolejny Radżu wplątuje się w kłopoty.

                  Wieści o głodującym świętym mężu rozniosły się po całych Indiach. Do wioski Mangal zaczęli przybywać pielgrzymi z różnych zakątków kraju. Przyjezdny dziennikarz, który znalazł się we wsi, usłyszał przypadkowo nowinę. Rząd przysłał komisję dla zbadania sytuacji powstałej na skutek posuchy i dużej migracji pielgrzymów. Od tego się zaczęło. Z każdym dniem tłum wzrastał. Po tygodniu nie ustawał. Po obu brzegach rzeki wznosiły się małe kłęby dymu, wszędzie koczowali pątnicy. Ministerstwo Zdrowia obawiało się wybuchu epidemii w tak zatłoczonym miejscu, pozbawionym wody i budynków sanitarnych. Drogi były zatłoczone chłopskimi furmankami, autobusami i rowerami, jeepami i samochodami wszystkich roczników. Rzędy piechurów z koszykami i tobołkami ciągnęły polami jak mrówki ściągające do kostki cukru. Najbardziej krzątał się Amerykanin w koszuli wyrzuconej na spodnie. Nazywał się James J. Malone i był z Kalifornii. Trudnił się produkcją filmów i widowisk telewizyjnych, przyjechał, by sfilmować ten temat i wyemitować go milionom Amerykanów. Ludzie, aby zobaczyć „świętego” Radżu, który pości już od kilku dni włazili na słupy i postumenty, czepiali się najróżniejszych miejsc, byle zyskać dobry widok.

                    Radżu zorientował się, że sytuacja zaczęła wymykać się z pod jego kontroli. Łzy dławiły mu gardło, żałował, że wydał tyle pieniędzy na adwokata. Z radością pozostałby w tym więzieniu na zawsze. Podsumowując, możemy powiedzieć, że humor w książce Narayana nie wynika z zniekształceń czy z przesady. Pokazuje powszechną słabość człowieka, szaleństwo i fantazje. Jego humor jest zróżnicowany i wszechobecny. Wspomnienia Radżu sprawiają, że powieść jest realistyczna i pełna napięcia. Technika retrospekcji wzbudza ciekawość i jeszcze większe zainteresowanie czytelnika książką. Czytelnik przy tej lekturze nie nudzi się i jest bardziej zainteresowany tym, co wydarzy się dalej. Dowodzi to również umiejętność Narayana, jako narratora historii i narratora wzbudzania ciekawości w czytelniku.

 


23 lutego 2019

Siedem lat w Tybecie


„Siedem lat w Tybecie”


Heinrich Harrer




Autor/
(ur. 6 lipca 1912 w Hüttenbergu, zm. 7 stycznia 2006 we Friesach) – austriacki alpinista, himalaista, geograf, pisarz i nauczyciel Dalajlamy XIV.

Tłumaczenie/ Ewa Waldeck-Kurtyka

Tematyka/ „Siedem lat w Tybecie" to opowieść o głębokiej wewnętrznej przemianie, która dokonuje się w człowieku wyrosłym w zachodniej cywilizacji pod wpływem osobistych kontaktów z Dalajlamą. Kiedy bohater przybywa do Lhasy stolicy Tybetu wpada w depresję, z której wyrywa go nakaz stawienia się przed obliczem młodego Dalajlamy – „Kunduna". Okazuje się, że ma uczyć młodego Lamę angielskiego, geografii i kultury zachodniej. W zamian chłopiec buduje w nim pozytywne emocje. Dzięki czemu Harrer odradza się moralnie, otwiera na świat i innych ludzi. Wkrótce zostają przyjaciółmi. Harrer spędza w Tybecie 7 lat, w ciągu, których staje się świadkiem przemian politycznych wstrząsających krajem oraz świadkiem narodzin duchowego przywódcy Tybetańczyków - Dalajlamy.

Główny motyw/ Austriacki alpinista Heinrich Harrer w 1939 roku wyruszył z niemiecką wyprawą w Himalaje. Niestety plany zdobycia Nanga Parbat pokrzyżował wybuch II wojny światowej, która zastała podróżników w Indiach. Po internowaniu przez Anglików Harrer próbował wielu ucieczek z obozu, aż w końcu dopiął swego – w 1944 roku z Peterem Aufschnaiterem dotarli do odciętego od świata Tybetu. Spędzili w tym niezwykłym miejscu zwanym „Dachem świata” kilka lat, aż do komunistycznej inwazji Chin. Opisywany w autobiograficznej książce Harrera Tybet to tradycyjne, zamknięte na cywilizację zachodnią państwo, w którym czas i tradycja działają zupełnie inaczej. Autor miał okazję nie tylko poznać tę egzotyczną dla Europejczyków kulturę, ale też zaprzyjaźnić się z XIV Dalajlamą. „Siedem lat w Tybecie” – zekranizowana w 1997 roku z Bradem Pittem w roli głównej – to opowieść o magicznym świecie i tradycji, która już nie istnieje. Pozwala powrócić do ich magii i zrozumieć Tybet na nowo.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Wszelkie marzenia życia rodzą się w młodości…”.

„Oczywiście, tak jak wszędzie, jedni hołdują zabobonom mniej, a inni bardziej”.

„W starych pismach istnieje przepowiednia, która głosi, że wielka siła z północy zaleje Tybet, zniszczy religię i zawładnie całym światem”.

„Nastawienie do przedmiotów zmienia się zależnie od punktu widzenia”.

„Nie należy narzucać ludziom wynalazków, które są zbyt odległe od poziomu ich aktualnej egzystencji”.

„Mimo iż przeżyliśmy razem w Azji trzynaście lat, to przecież każdy człowiek widzi świat przez inne okulary”.

  

                           „Siedem lat w Tybecie", to opisane autobiograficzne przygody austriackiego odkrywcy Heinricha Harrera. Wydarzenia te rozgrywały się w latach 1944-1950 na wyżynach Centralnej Azji. Opowieść ta jest prawdopodobnie bardziej znana z adaptacji filmowej z 1997 r. z Bradem Pittem w roli Harrera, choć z pewnością jest to raczej romantyzacja przygód prawdziwego protagonisty w krainie Dalajlamy. W miarę, jak wczytujemy się w książkę „Siedem lat w Tybecie”, zaczynamy rozumieć lub zgadujemy wiele z tego, co wiemy o Heinrichu, Austriaku „opętanym” przez wspinaczkę górską. Niewiele wiemy o wczesnym życiu Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetu. Dowiadujemy się za to- i to jest pozytywną cechą książki- o historii tego nieodkrytego do końca regionu (obozy jenieckie, wędrówki po górach i pustyni, opis fauny i flory oraz zwyczajów panujących wśród ludów zamieszkujących Himalaje). O wiele mniej wiemy o świecie w tajemniczym tybetańskim mieście Lhasa, w którym mieszka 14-letni chłopiec, który jest zarówno władcą, jak i bogiem.

                 Według wszystkich relacji Heinrich Harrer był romantykiem i marzycielem, zachwyconym wczesną XX-wieczną modą na wszystkie rzeczy orientalne; tendencje, które skupiały wiele elementów z kultur wschodnich od literatury i sztuki po popularne nurty religijne, takie jak teozofia. W coraz bardziej mrocznych latach dwudziestych i trzydziestych Harrer opuścił Europę w poszukiwaniu eskapistycznej fantazji - szukając świata, który działałby, jako antidotum na ciemność gospodarczego chaosu, faszyzmu i gorączkowego, „skórzanego” splendoru ówczesnego świata.

              W XXI wieku Tybet jest dobrze znanym miejscem i magnesem dla studentów, wczasowiczów i poszukiwaczy przygód wszystkich odmian. W latach trzydziestych było to praktycznie miejsce nieznane, a dopiero inwazja chińska w 1950 roku tak naprawdę umieściła Tybet na mapie świata. Marzyciele, tacy jak Harrer w latach trzydziestych, skłaniali się ku Indiom, i tu autor znalazł się, gdy w 1939 r. wybuchł konflikt światowy i Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Jako obywatel wrogiego kraju w brytyjskich rządzonych kolonialnych Indiach, Harrer został skazany na obóz internowania dla obywateli o wątpliwej lojalności, sam był członkiem SS i partii narodowosocjalistycznej NSDAP. Reżim w obozie był ewidentnie „dość luźny”, ponieważ Harrer bardzo szybko uciekł z więzienia w towarzystwie przyjaciela Petera Aufschnaitera i wyruszył w góry. Bez względu na to, czy wierzył w nazistowską ideologię, czy był po prostu politycznie naiwny, wydaje się prawdopodobne, że związek pomógł mu zapewnić sobie miejsce we wspólnej niemiecko-austriackiej wyprawie w Himalaje. Po ucieczce przed Brytyjczykami, on i Peter Aufschnaiter spędzili ponad rok włócząc się po obrzeżach Tybetu, gdzie lokalni urzędnicy odmawili im pozwolenia na podróż do Lhasy. W końcu udawali, że słuchają rozkazów, by odejść; zamiast tego uciekli na wschód, podczas srogiej zimy, przeprawili się przez wysoki płaskowyż do Lhasy. Władze Tybetu pozwoliły im zostać, wkrótce się okazało, że są przydatni. Aufschnaiter otrzymał zlecenie zaprojektowania systemu kanalizacyjnego dla Lhasy, a Harrer oceniał teoretyczne możliwości rozbudowy całego miasta.

                 Czas Harrera w Tybecie z pewnością nie powinien być mylony z wakacjami w Himalajach. Jego szorstka proza maluje obraz Tybetu z lat czterdziestych, który zarówno jest tak prozaiczny, jak i nostalgiczny. Bohater szybko stał się znany w Lhasie, niewątpliwie po części z powodu widocznej nieobecności innych mieszkańców Zachodu. W mieście; zajmował się handlem, był tłumaczem, medykiem, przewodnikiem górskim i inżynierem, w tym czasie nawiązał wielką przyjaźń z Dalajlamą.

                   W czasie przemierzania szlaku w kierunku stolicy Tybetu bohater spotyka różnych ludzi, oraz dowiaduje się, jakie sprzeczności i hipokryzja „otaczają” życie mieszkańców tych stron. Kiedy wraz ze swoim towarzyszem brnęli przez Himalaje jedno spotkanie utkwiło im szczególnie w pamięci. Był to otulony w długą owczą skórę nomada, młody mężczyzna z warkoczem, jakie zwyczajowo noszą wszyscy Tybetańczycy nie będąc mnichami. Poprowadził ich do swojego namiotu zrobionego z wełny jaka, gdzie czekała na niego młoda żona. W namiocie odkryli „skarb”, na widok, którego ślinka pociekła im z ust: znakomitą szynkę z dzika. Mężczyzna chętnie odsprzedał im część swej zdobyczy po śmiesznie niskiej cenie. Prosił tylko, aby nie opowiadać o tym, że poluje, bo grozi mu za to surowa kara. Zabijanie żywych stworzeń, człowieka czy zwierzęcia, to wykroczenie przeciwko religijnym przykazaniom buddyzmu i dlatego polowanie jest zabronione. Ponieważ w Tybecie panował system feudalny, ludzie i zwierzęta należą do Dalajlamy, a jego zalecenia są prawem. Sprytni Tybetańczycy umiejętnie obchodzą to prawo, hodują zwierzęta po czym sprzedają je Nepalczykom, Nepalczycy je zabijają i odsprzedają Tybetańczykom. Pewnego razu, przyglądali się Nepalczykom wyruszającym na poszukiwanie miodu, byli świadkami osobliwego przedstawienia. Zgodnie z oficjalnym rządowym zakazem, Tybetańczykom nie wolno wybierać miodu, ponieważ religia zakazuje pozbawienia zwierząt pokarmu. Niemniej jednak, jak na całym świecie, także i tutaj chętnie omija się to prawo i Tybetańczycy chętnie płacą mały haracz. Miód, który właściwie mogliby mieć za darmo, pozwalają zbierać Nepalczykom, po czym odkupują od nich ten ulubiony specjał. Zdobywanie miodu było przedsięwzięciem bardzo śmiałym, ponieważ pszczoły najchętniej ukrywały swe plastry pod nawisami skalnymi w przepaścistych wąwozach. Mężczyźni opuszczają w dół długie, bambusowe drabiny i schodzą po nich balansując w powietrzu, często siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt metrów nad ziemią. W dole pod nimi płynęła rzeka i pęknięcie liny oznaczało pewną śmierć.
                    
W Kyirongu poznali mnicha, który studiował w Kolegium Medycznym w Lhasie. Cieszył się wielkim szacunkiem i żył dostatnio dzięki licznym produktom spożywczym znoszonym mu zamiast honorariów. Stosował najprzeróżniejsze metody leczenia. Jedna z nich polegała na przykładaniu do bolącego miejsca pieczęci z modlitwą, co przy schorzeniach o podłożu histerycznym bywało skuteczne. W ciężkich przypadkach wypalał w skórze dziury rozżarzonym żelazem. Osobiście Harrer był świadkiem, jak dzięki tej metodzie odzyskał przytomność pacjent uznany za zmarłego. Jednakże nie wszystkim wychodziło to na dobre. Kiedyś wyznał, że zna granice swojej wiedzy, chociaż zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy. Ponieważ medyk często zmieniał miejsce pobytu, dotychczas nie zdarzały się jakieś nieprzyjemne wpadki. Dzięki tym wątpliwym praktykom mógł odbywać pielgrzymki do świętych miejsc i to uspokajało jego sumienie.

                Poza radosnymi świętami, poznali także tybetańskie ceremonie pogrzebowe. Te czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głęboko religijne uzasadnienia. Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu. Zwłoki szlachetnie urodzonych i lamów były palone. Wśród zwykłych ludzi powszechny był pochówek przez poćwiartowanie i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać na to, wrzucane były do rzeki. Tutaj funkcję sępów pełniły ryby. Gdy ubodzy umierają na jakąś straszliwą chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych. Grabarze, rzeźnicy, zwyczajowo musieli żyć na skraju wsi, niczym wygnańcy. Na końcu wsi mieszkali także kowale, jako że ich rzemiosło uchodziło w Tybecie za najpodlejsze.

                   Tymczasem w miejscowości Dzongka wybuchła epidemia i zabrała wiele ofiar. Poznali mężczyznę o nazwisku Łangdula. Był człowiekiem nowocześnie myślącym, otwartym i żądnym wiedzy. Był też bardzo pobożny, codziennie oddawał się medytacji a jego wiara wydawała się nie do zachwiania. Jego żona, dwudziestokilkuletnia tybetańska piękność, władała biegle językiem hindi, który opanowała w okresie nauki szkolnej w Indiach. Byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Po upływie wielu lat wędrowcy usłyszeli o tragicznym losie tego małżeństwa. Gdy doczekali się potomka, młoda żona zmarła przy połogu, a Łangdula oszalał z rozpaczy. Złorzeczył Buddzie i nawoływał do zniszczenia jego świątyń i posągów. Był on jednym z najbardziej sympatycznych Tybetańczyków, jakiego poznali, i jego los wstrząsnął Heinrichem do głębi. Ten młody pobożny Tybetańczyk nie wytrzymał bólu, którego nie potrafiły złagodzić nawet jego wieloletnie medytacje.

                  Policja w naszym sensie nie istniała, ale przestępcy byli zawsze karani publicznie. Kary były dość drastyczne, ale bezbłędnie dostosowane do mentalności ludzi. Opowiadano im o mężczyźnie, który ukradł złotą lampkę maślaną w jednej z licznych świątyń położonych wokół miasta Kyirongu. Po udowodnieniu mu winy wydano- nieludzki w naszym pojęciu- wyrok. Publicznie obcięto mu dłonie i okaleczone, żyjące jeszcze ciało zaszyto w namoczoną skórę jaka, którą pozostawiono do wyschnięcia, a potem wrzucono w najgłębszą przepaść. Heinrich był świadkiem pewnej publicznej chłosty, dotyczyła ona mniszki zreformowanego buddyjskiego kościoła, w którym surowo obowiązywał celibat. Owa mniszka poczęła dziecko z mnichem tegoż kościoła i zabiła je natychmiast po urodzeniu. Obydwoje zostali oskarżeni i postawieni przed pręgierzem. Następnie, po publicznym stwierdzeniu hańby, skazano ich na chłostę. Zhańbionego mnicha wraz z mniszką napiętnowano i wydalono z okręgu. Kiedy bohater podróżował dalej w głąb Tybetu w domu, w którym się zatrzymał na nocleg zobaczył mężczyznę z nogami w kajdanach, z którym- jak się okazało – miał spędzić nocleg. Poruszał się drobnymi kroczkami i bez żenady, ze śmiechem wyznał, że jest mordercą, któremu wymierzono w Lhasie karę dwustu batów, a ponadto do końca życia musiał chodzić w kajdanach na nogach. Czy możemy sobie wyobrazić pójście po wodę w kajdanach na nogach? Ile czasu musiał przemierzyć skazaniec w jedną i w drugą stronę!?

                  Władza mnichów w Tybecie była szczególna i można ją przyrównać tylko do silnej dyktatury. Byli oni czujni i podejrzliwi wobec wszelkich wpływów, z zewnątrz, które mogłyby zagrozić ich potędze. Zbyt mądrzy, by wierzyć w nieograniczoność swej mocy, ukarzą każdego, kto by w to otwarcie powątpiewał. Niektórym były, więc nie w smak kontakty Heinricha z miejscową ludnością. Jego zachowanie, wskazujące, że nie ulega przesądom, musiało w końcu dać wiele do myślenia Tybetańczykom; chodził w nocy do lasu, a demony go nie karały, wspinał się po górach nie zapalając ogni ofiarnych, a nic złego mu się nie stało. W pewnych okolicach okazywano mu wyraźną rezerwę, która była wynikiem jedynie wpływu lamów. Z drugiej strony przypisywano Heinrichowi nadnaturalną moc. W przekonaniu o szczególnej misji jego wycieczek, wypytywano go ciągle, dlaczego tak często rozmawia ze strumieniami i ptakami, w jakim celu, ponieważ żaden Tybetańczyk nie ruszy się na krok bez wyraźnego powodu, nie potrafili wytłumaczyć jego wędrówek, wysiadywania w lesie i nad potokiem.

                     Całe życie nomadów skupiało się na jak najlepszym wykorzystaniu nędznych środków, które ofiarowała im natura. Nawet w sypiali w pozycji umożliwiającej zachowanie ciepła; kucając na podłodze pokrytej futrami, ściągali z ramion swoje kożuchy i przykrywali się nimi razem z głową. Zmiany odzieży z zimowej na letnie lub odwrotnie dokonywało się na wezwanie podczas wielogodzinnej ceremonii. Służba znosiła na plecach ciężkie toboły z nowymi ubiorami. U mnichów odbywało się to prościej, bo zmieniali oni tylko kapelusze obszyte futrem na nakryciu głowy w kształcie talerza. Gdy wszyscy mieszkańcy na raz ukazywali się w letniej odzieży, całe miasto zmieniało nagle wygląd, ale zmiana garderoby następowała jeszcze raz z okazji wspaniałej procesji, gdy wszyscy urzędnicy odprowadzali swego władcę do letniej rezydencji. Heinrich nie mógł doczekać się tej ceremonii; była to przecież szansa ujrzenia z bliska Żyjącego Buddy. Tymczasem przeminęły burze piaskowe, resztki śniegu na okolicznych szczytach lśniły w słońcu oślepiającą bielą. Ten kontrast nadawał w pełni rozkwitłej wiośnie niepowtarzalny czar, dobrze mu znanych z austriackich Alp. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy ciepła pora roku zapanowała oficjalnie. Było to hasło do zmiany odzieży na letnią, ponieważ zimowego futra pod żadnym pozorem nie wolno było zrzucać według własnego widzimisię. Rokrocznie, na podstawie rozmaitych znaków wzmiankowanych w starych religijnych księgach, ustala się dzień, w którym arystokracja i mnisi przebierają się w letnie szaty, niezależnie od tego czy przyjdą jeszcze burze i śnieżyce, czy też już wcześniej nastały ciepłe dni. Jesienią, gdy sięga się po zimowe odzienie, jest podobnie. Nieustannie słychać narzekania, że zmiana odzieży nastąpiła za wcześnie lub za późno i wszyscy duszą się z gorąca albo niemal umierają z zimna, ale tego, co raz zostało ustalone, trzeba się trzymać.

                  Typową postawę Tybetańczyków wobec wszystkich żyjących stworzeń obrazowało rozporządzenie przerwania wszelkich prac budowlanych w całym Tybecie na okres medytacji młodego Dalajlamy, a trwała ona trzy lata. Nakaz wydawano, ponieważ podczas prac ziemnych-nawet przy zachowaniu największej ostrożności- nie da się uniknąć zabijania robaków, owadów i dżdżownic. Rozsyłano gońców we wszystkie strony, do najodleglejszych zakątków kraju, rozkaz musiał dotrzeć do najmniejszego gospodarstwa. Później, gdy Heinrich osobiście kierował robotami ziemnymi, widział na własne oczy, jak robotnicy, co chwila odstawiali narzędzia i z każdej łopaty ziemi wygrzebywali wszelkie żyjątka, ratując je od śmierci.

                      Należy poruszyć bardzo drastyczny problem w Tybecie, jakim było brak służby zdrowia oraz armii. Tybet przez wieki sam siebie poddawał izolacji, nie utrzymywał żadnych stosunków dyplomatycznych z innymi krajami. Wiara Tybetańczyków w ochronną moc amuletów była bezgraniczna- w podróży czy podczas wojny czuli się chronieni przez amulety i zdjęcia Dalajlamy. Gdy Heinrich próbował przytaczać kontrargumenty, chciano się z nim zakładać, że na przykład posiadanie amuletu czyni właściciela odpornym na kule. Kiedy wielka chińska armia przekroczyła granice Tybetu mnisi zaczęli rzeźbić z masła ogromne posągi Buddy i kręcono młynkami modlitewnymi, te metody miały ochronić Tybet przed najeźdźcą.

                Książkę bardzo polecam, lecz film  „Siedem lat w Tybecie” w reżyserii Jeana-Jacquesa Annauda z Bradem Pittem w roli głównej proszę traktować z „przymrużeniem oka”, ponieważ obraz Annauda przypomina film „Indiana Jones”. Kiedy czytamy książkę pozbywamy się idealnego obrazu Tybetu i buddyzmu, natomiast po obejrzeniu filmu wszyscy chcą podróżować w Himalaje na „Dach świata”, medytować i zrobić konwersję na buddyzm. Moim zdaniem reżyser łatwo popadł w sztuczność i śmieszność oraz z drugiej strony w sztywność i powagę.

                  Początkowo niewiele rozumiemy z tego wszystkiego. Barwne ceremonie, egzotyczne rytuały, niekończące się procesje mnichów… - „uczta” dla czytelnika, ale, o co w tym wszystkim chodzi? Jaki jest morał ze  wspomnień Heinricha Harrera? Dopiero po czasie pojawią się wyjaśnienia i bardzo ciekawe interpretacje tego, co jest nam dane poznać. Przykładowo: widzimy niszczejące topiące się figurki. Okazuje się, że są to podobizny bogów wykonane… z masła. Dlaczego akurat z szybko psującego się i topiącego się na słońcu masła? Ano, dlatego, by przypominać buddystom, że nic nie jest wieczne. Gdy do Tybetu brutalnie wkroczą Chińczycy, usłyszymy, że dla buddyjskiego mnicha wróg to najlepszy nauczyciel, bo tylko on jest w stanie nauczyć ich cierpliwości i współczucia. Kiedy do bram świętego miasta Lhasa przybędą niezliczone tłumy pielgrzymów, dowiemy się, że w Tybecie ludzie wierzą, iż to w czasie pielgrzymki ich dusze oczyszczają się ze złych uczynków… Takie przykłady można mnożyć. „Siedem lat w Tybecie” znakomicie ukazuje nam buddyjską mentalność, czy też filozofię, ale pokazuje nam także, że nie ma religii świętej i czystej, bo tam gdzie działają ludzie, będą i „święci” i przestępcy, jak pewien mnich, który zdradził Dalajlamę współpracując z Chińczykami aby go porwać i zamordować.  




16 lutego 2019

To oślepiające, nieobecne światło


„To oślepiające, nieobecne światło”


Tahar Ben Jelloun




Autor/ (ur. 1 grudnia 1944 w Fezie) - marokański pisarz, tworzący w języku francuskim, uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli literatury frankofońskiej Maghrebu. Jest jednym z najbardziej znanych żyjących autorów piszących po francusku. Studiował filozofię, socjologię i psychiatrię. W 1971 roku wyemigrował do Francji, dwa lata później wydał pierwszą powieść, pt. „Harrouda”, docenioną przez Barthesa i Becketta.

Tłumaczenie/ Małgorzata Szczurek

Tematyka/ Niewyobrażalnie okrutna opresja uczy bohatera przede wszystkim jednego: nienawiść i pragnienie zemsty zabijają. „Oddal ode mnie nienawiść, niszczycielski popęd, jad zatruwający serce i wątrobę. Nie chcę już mścić się na życiu i sumieniach innych ludzi, chcę zapomnieć, odrzucić ją, przestać odpowiadać nienawiścią na nienawiść. Chcę się wznieść ponad” – tą modlitwą do Allaha bohater przy okazji zadaje kłam powszechnym wyobrażeniom o islamie, zainspirowanym działalnością muzułmańskich terrorystów. Lektura tej książki, choć wydaje się ona zapisem koszmaru nie do zniesienia, ożywia, wzmacnia i dodaje otuchy. Uświadamia, jak wiele mamy i jak bluźnierczą niewdzięcznością jest z naszej strony niedocenianie rzeczy prostych: tego, że codziennie widzimy słońce i niebo, że możemy jeść, co chcemy, przebywać z bliskimi, rozeprzeć się w fotelu bądź iść na długi spacer.

Główny motyw/ Ta historia zdarzyła się naprawdę. Maroko, tajne więzienie Tazmamart. Bohater powieści, skazany za udział w zamachu na króla, zostaje – podobnie jak jego towarzysze – osadzony w celi wielkości grobu. Pod ziemią, bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ma umierać długo i w męczarniach. Jest jednak coś, co sprawi, że po osiemnastu latach nadal będzie żył i kiedy wyjdzie na wolność, opowie innym tę wstrząsającą historię. Tahar Ben Jelloun nada zaś jego relacji doskonałą artystyczną formę.

  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„I tak śmierć zmieniła się w zachwycający promień słońca”.

„Kiedy przechodzimy ciężką próbę, najprostsze rzeczy wydają się nam szczytem marzeń”.

„Rzeczy najprostsze są tak piękne i tak straszne, kiedy ich już nie ma, kiedy stają się na zawsze niemożliwe!”.

„Pośród mroków prawda ujawniła mi się w swej wspaniałej jasności”.

„Nie ma grupy, w której nie trafiłby się jakiś łajdak”.

„W każdym człowieku kryje się jakaś cząstka wulgarności”.

„Cisza może zastąpić światło którego nam brak”.

„Lepiej rozumiem język ptaków niż ludzi”.

„W piekle korupcja także czyni cuda!”.

 

                     „To oślepiające, nieobecne światło” marokańskiego pisarza Tahara Ben Jellouna to sfabularyzowana relacja z uwięzienia młodego żołnierza marokańskiego za jego udział w zamachu na króla Hassana II w 1971 roku. Opierając się na prawdziwej historii, autor ściśle współpracował z ocalałym, przeprowadził z nim rozmowę i napisał opowieść o pozornie niewyczerpanej zdolności człowieka do okrucieństwa. Narrator, Salim, dołącza do marokańskiej armii, by pomóc finansowo swojej rodzinie, i zostaje zaaresztowany wraz z innymi żołnierzami po makabrycznym ataku na królewski pałac. Jego ojciec, który porzucił żonę i dzieci, jest ulubionym poetą, który zabawia i uspokaja króla, i jak na ironię ojciec Salima był w pałacu, gdy żołnierze zaatakowali i zabili około 100 gości monarchy. Salim, skromny żołnierz, który nie był do końca wtajemniczony w ten spisek, nie wiedział, że ma miejsce zamach stanu był oszołomiony, kiedy został skazany za ten czyn na 10 lat więzienia. Ale dziesięcioletni wyrok mija, a więźniowie dalej przebywają w więzieniu - najwyraźniej zostali zapomniani przez świat. Tym prawdziwym więźniem był Marokańczyk Aziz Binebine, który do końca życia będzie powtarzał sobie pytanie monotonnym głosem: – „Wyobraź sobie noce bez gwiazd, dni bez światła, jedzenie bez smaku. Umarłeś, ale żyjesz. Wiesz o tym, bo codziennie doświadczasz bólu, zimna, głodu. Jesteś w grobie”.

                     W 1973 r. Salim i 57 innych współwięźniów zostaje przeniesionych z więzienia do Tazmamart, tajnego ośrodka na odległym obszarze południowo-wschodniego Maroka, gdzie wielu z nich „znika” bez śladu. Ich cele podzielone są między blokami „A” i blokami „B”. Salim jest przypisany do bloku „B” – i jest jednym z 23 więźniów. Każdy z mężczyzn zostaje wepchnięty do wilgotnego podziemnego lochu o długości około 10 stóp, szerokości 5 stóp i wysokości 5 stóp. Można powiedzieć, że zostali zamknięci w grobowcach, zostali pochowani za życia. W takiej celi- grobowcu Salim spędza 18 lat swojego życia. Oto historia, jaką przeżył.

                    W książce pozostaje nam tylko głos Salima, głos, który jest jeszcze wspanialszy z tego powodu, że jest „zasłonięty” ciemnością. Niektórzy odnaleźli w nim echa Becketta w klarownej, zredukowanej prozie, a na pewno w jego ograniczonym środowisku i beznadziejności. A to, że wyrzekł się nadziei i pomocy od Najwyższego, wynika już z pierwszych jego słów: „Długo szukałem Czarnego Kamienia[1] oczyszczającego duszę. Mówiąc „długo”, myślę o studni bez dna, tunelu, który drążyłem palcami i zębami, z niezmordowaną nadzieją, że dostrzegę- choćby tylko minutę, nieskończenie długą minutę- promień światła, iskrę, która odciśnie mi się na dnie oka i której moje ciało będzie strzegło jak tajemnicy”. Jest to język islamskiego mistycyzmu. Salim nie był religijny, kiedy przybył do Tazmamartu, ale jego sytuacja jest prawdziwą wersją duchowego piekła, które islamscy mistycy opisują w różnych metaforach. Ucieka przed swymi udrękami, podążając ich śladami, wyobrażając sobie drogę do swojego umysłu, na jakie pozwala mu wolno rozpadające się ciało. Wie, że jego marzenia się skończą, kiedy poczuje smród umierającego ciała.

                      Narracja podąża krętą i zdradziecką ścieżką: inspirowane samotne odejścia kończą się niedającą się opisać degradacją. Okropna śmierć przeplata się z inspirowanymi zbiorowymi wysiłkami, aby utrzymać się przy życiu. Jeden z więźniów Karim staje się gadającym zegarem, który nadaje kształt ich niekończącej się nocy. Ustad śpiewa im wersety z Koranu. Jeden człowiek opowiada o fabułach każdego filmu, jaki kiedykolwiek widział, inny wymyśla gry, w które można grać  wyimaginowanymi kartami, ale lepiej nie zbliżać się do tej książki, jeśli chcesz, aby twoje serce się ociepliło. Najbardziej niepokojąca scena pojawia się, gdy Salim zostaje wpuszczony do przestronnego pokoju z wygodnym łóżkiem. To nie jest hołd dla ludzkiego ducha, ale próba jednego człowieka, aby oświecić prawdę innego człowieka.

                W baraku „B” mieszkało dwudziestu trzech więźniów, każdy w swojej celi. Poza dziurą wykopaną w ziemi, do której załatwiali swoje potrzeby, była tam jeszcze szpara nad metalowymi drzwiami, przez którą wpadało powietrze. Nie mieli już imion, przeszłości ani przyszłości. Odarto ich ze wszystkiego. Została im skóra i głowa. Nie wszystkim. Więzień nr 12 pierwszy stracił rozum. Bardzo szybko zobojętniał. Przeskoczył kilka etapów. Zstąpił w otchłań cierpienia, zostawiając głowę lub to, co z niej zostało, przy bramie obozu. Odmawiali zwracania się do siebie inaczej niż po imieniu lub nazwisku, co było zakazane.

                   W pierwszych miesiącach więzienia nie mógł w ogóle spać ani śnić. Odkąd jednak zerwał z przeszłością i nadzieją, spał normalnie, z wyjątkiem bardzo zimnych nocy, kiedy trzeba było czuwać, żeby nie zamarznąć na śmierć. Sny wypełniały go po brzegi każdą noc. Niektóre były dla niego szczególnie ważne i przypominał je sobie, po innych pozostawały jakieś mgliste wrażenia, rzadko nieprzyjemne. Nie tylko on śnił, jednak chyba tylko jemu śnili się trzej prorocy. Z Mojżeszem miał długą dyskusję natury politycznej. Rozmawiali twarzą w twarz, Mojżesz siedział na swym tronie, on na ziemi. Mówił mu, że nierówność ludzi jest źródłem niesprawiedliwości. Słuchał go, ale się nie odzywał. Jezus też nic nie mówił. Przychodził od czasu do czasu, miał uniesione ręce i smutne oczy. Twarzy Mahometa nie widział, ale czuł jego świetlistą obecność. Słyszał z daleka poważny głos, który rezonował w jego głowie, jakby stary mędrzec szeptał mu coś do ucha. Nawoływał do cierpliwości. Te sny go uspokajały. Dawały pewność. Szedł drogą prawdy i sprawiedliwości. Nie musiał szukać nadziei, ponieważ czuł, że Bóg go nie opuścił. Nie bał się śmierci; a co do bólu, starał się go traktować jak drobnostkę, coś, z czym można się uporać. Od kiedy w snach nawiedzali go prorocy jego wiara był niezachwiana i potężna. Dawała mu siłę i wolę, o które wcześniej nie prosił. Nikomu nie opowiadał snów o prorokach. Należały tylko do niego.

                 Powieść przekształca niewyobrażalną „nieludzkość” w egzystencjalną opowieść o woli przetrwania. Podobnie jak wiele książek, które świadczą o ludzkim okrucieństwie, Tahar Ben Jelloun książkę „To oślepiające, nieobecne światło” napędza przez prostą, potężną narrację. Jego oszczędny ton i styl są podobne do innych wielkich książek z życia pod ustrojem totalitarnym na przykład Elie Wiesela „Noc” i wspomnienia Aleksandra Sołżenicyna w „Archipelagu Gułag”. Książka Bena Jellouna ma pod wieloma względami jeszcze większe znaczenie, ponieważ zajmuje się złem o mniejszej skali niż te utwory, ale jego przesłanie jest podobne: wszystkie autokratyczne rządy i instytucje działają bez litości. Niewyobrażalnie okrutna opresja uczy bohatera przede wszystkim jednego: nienawiść i pragnienie zemsty zabijają. „Oddal ode mnie nienawiść, niszczycielski popęd, jad zatruwający serce i wątrobę. Nie chcę już mścić się na życiu i sumieniach innych ludzi, chcę zapomnieć, odrzucić ją, przestać odpowiadać nienawiścią na nienawiść. Chcę się wznieść ponad” – tą modlitwą do Allaha bohater przy okazji zadaje kłam powszechnym wyobrażeniom o islamie, zainspirowanym działalnością muzułmańskich terrorystów.

                   
               Opowieść Salima to studium obłędu – rejestracja procesów, które kolejnych współwięźniów doprowadziły na skraj szaleństwa; niewielu udało się wrócić. „Żeby stawiać opór, trzeba myśleć. Nie ma oporu bez samoświadomości, bez myśli”. Z mroków łagru wyłaniają się kolejne postaci: Gharbi bierze na siebie odpowiedzialność za dusze pozostałych, bez wytchnienia recytując Koran i prowadząc codzienne modlitwy; Karim zostaje strażnikiem czasu w miejscu, w którym pojęcia dnia i nocy tracą sens; Wakrim strzeże towarzyszy przed skorpionami, wysysając jad z dogorywających ciał i ucząc, jak mimo  ślepoty dostrzec zagrożenie; Salim natomiast – odtrącony syn królewskiego błazna – staje się Księgą, wypełniając czas, mrok i myśli słuchaczy opowieścią. „Walcząc z ciemnością, byłem jak studnia, w której roiły się słowa”. Z nich, najwyższym wysiłkiem woli, budować będzie kolejne narracje – snute raz wokół „Obcego” Camus, innym razem wokół „Anioła zagłady” Buñuela – poprzez metaforę pokazując towarzyszom możliwe ścieżki interpretacji ich własnego położenia.         
                  Jest jeszcze jedna, wewnętrzna ścieżka ocalenia – bohater znajduje ją w islamskim mistycyzmie, w uparcie podejmowanych próbach wyzwolenia od cierpienia ciała poprzez medytację o Czarnym Kamieniu w świątyni Kaba w Mekce. Do niego wracać będzie myślami w chwilach załamania, jego wyobrażenie stanie się najważniejszym – obok wyidealizowanej figury matki – punktem odniesienia w ciemnościach więziennej celi. Raz jeszcze: nie wspomnienia, a projekcje obrazów zawieszonych w bezczasie, oderwanych zarówno od upiornej teraźniejszości, jak i indywidualnej przeszłości. Praktyka suficka zawiedzie Salima do punktu paradoksalnej wolności ostatecznej – momentu, gdy przeszłość, przyszłość i teraźniejszość ulegną wymazaniu, gdzie nienawiść wobec oprawców nie będzie miała przystępu do myśli i przestanie wyniszczać ciało.Widziałem go i pozwalałem, by przeszedł jak cień przez moje życie. Łatwiej byłoby go nienawidzić, mieć mu za złe i pielęgnować w sobie żądzę zemsty. Jednak w łatwości tej kryła się pułapka:, jeśli człowiek dopuści do siebie nienawiść, nienawiść zatruje mu krew i go zabije. Potem widziałem sylwetki i duchy tych, którzy wciągnęli nas w to bagno. Nie wszyscy byli martwi. Kilku oficerom udało się ocaleć dzięki własnej przebiegłości. Do nich też nie miałem żalu. Byli doskonałymi kanaliami. Nie miałem wrogów. Nie wzmacniałem już moich złych skłonności. Zrozumiałem, jak bardzo męczące było krojenie na plasterki moich oprawców. Postanowiłam, że nie będę się już nimi zajmował. W ten sposób pozbyłem się ich, co równało się uśmierceniu, tyle, że bez brudzenia sobie rąk i bez ciągłego roztrząsania możliwości odpłacenia im takim samym nieszczęściem, na jakie mnie skazali. Musiałem ostatecznie pokonać myśl o zemście. Przekroczyć ją. Nie podsycać jej płomienia. Bo zemsta miała ostry zapach śmierci i nie rozwiązywała żadnego problemu. Na próżno szukałem – nie znajdowałem już nikogo, kogo mógłbym nienawidzić. Oznaczało to powrót do stanu, który uwielbiałem ponad wszystko: do wolności”. I choć religia staje się dla wielu więźniów sposobem na przeżycie, równie ważnym elementem okazuje się wyobraźnia i książki. Salim, który jest narratorem, recytuje towarzyszom poezję, cytuje całe fragmenty ukochanych książek, opowiada powieści i filmy. Więźniowie trzymają się tych historii jak ostatniej deski ratunku, pozwalają im one zapomnieć na chwilę o swoich cierpieniach i przenieść się gdzie indziej.
               Książka nie jest pozbawiona dwuznaczności. Chociaż protagonista narrator zostaje uwięziony za swoją rolę w rewolucyjnej próbie zamachu stanu w 1971 roku, niewielu czytelników sympatyzuje z tymi rewolucjonistami, ponieważ napadając na pałac królewski doprowadzają do masakry uczestników podczas uroczystości z okazji królewskich urodzin. Ta myśl o bezsensownym zabójstwie niewinnych ludzi podtrzymuje bohatera przy życiu, znosi każde nowe okrucieństwo i poniżenie. Zaprzeczając samemu sobie i kontrolując swoje myśli, pozostaje względnie zdrowy. Jego koledzy współwięźniowie nie przystosowują się tak dobrze: jeden umiera, próbując zmniejszyć swoje zaparcia, inny popełnia makabryczne samobójstwo w grobie z wapnem palonym, podczas gdy dwóch innych więźniów pożerają karaluchy.
                   Wszystkie magiczne myśli narratora, intelektualna racjonalizacja i odwoływanie się do Boga ostatecznie go zawiodły. A ponieważ narrator opowiada swoją historię poprzez pamięć, jego historia staje się coraz bardziej złożona i niejasna. Zrozumiałe, że nie zgadza się z ojcem, obwiniania go za porzucenie rodziny, za wygodne i dostatnie życie na królewskim dworze, ale jasne jest, że narrator dołączył do zamachu częściowo z fascynacji wizerunkiem zastrzelenia ojca. Podobnie, relacja bohatera z jego matką zmienia się wraz z rozwojem akcji książki, od silnego powiązania między członkami rodziny w niemal kazirodczą obsesję. Tahar Ben Jelloun nie pozwala nam „odpoczywać” przy tej lekturze z prostym spojrzeniem na „cierpiącego bohatera", który ze stoickim spokojem znosi wszelkie przeciwności z powodu czystości i prawości swojej sprawy. Taki luksus, jak nam się wydaje, jest nie na miejscu, jeśli chcemy zrozumieć świat takim, jaki jest.
                Książka w końcu dotyka ważnego przesłania: społeczność postkolonialna Maroka jest wciąż zdominowana przez dysfunkcję, od elit po rewolucjonistów; kolonizowani nie odradzają się natychmiast po opuszczeniu kolonizatora. To, że narrator został ocalony nie przez swoich współobywateli, ale europejskie organizacje na rzecz praw człowieka, dodaje jeszcze jeden akcent do portretu Maroka, który jeszcze nie umknął przed zawirowaniami swojej przeszłości. To, że szanujemy cierpienie narratora, niezależnie od jego politycznych skłonności, jest ludzką odpowiedzią Tahara Ben Jellouna na tych, którzy sugerują łatwe rozwiązania realiów życia postkolonialnego.
                  W „Tym oślepiającym, nieobecnym świetle” bohater musi zbudować sobie nową tożsamość, odrzucając potrzeby ciała. Jego życie dzieli się na to przed uwięzieniem i to w więzieniu. Tu musi stać się innym człowiekiem. Dzień po dniu zrzuca z siebie powłokę wspomnień i dawnych przyzwyczajeń. Wsłuchuje się w szmer własnej duszy, a wreszcie dokonuje mistycznej sublimacji, która wynosi go poza ramy ciała i pozwala przetrwać najcięższe chwile. Stanie się prawdziwie wolny, jeszcze zanim opuści więzienie. A zatem Tahar Ben Jelloun – subtelny poeta, pisarz zuchwale zrywający zasłonę tego, co niewypowiedziane, bajarz, czerpiący przyjemność z samego opowiadania, ale też pisarz publiczny, który niczym skryba udziela głosu tym, którzy są go pozbawieni.
 

[1] Czarny Kamień- największa świętość i cel pielgrzymek muzułmanów. Znajduje się w jednym z narożników świątyni Kaba w Mekce.

09 lutego 2019

Żydoptak


„Żydoptak”


Bernard Malamud




Autor/ (ur. 26 kwietnia 1914 w Nowym Jorku, zm. 19 marca 1986 w Nowym Jorku) - amerykański pisarz, prozaik i autor sztuk teatralnych. Malamud urodził się na Brooklynie w rodzinie rosyjskich Żydów. Jego utwory często rozgrywają się w żydowskich środowiskach Nowego Jorku, pisarz nie ogranicza się jednak jedynie do opisania tradycyjnych żydowskich zwyczajów i postaw na tle wielokulturowej społeczności. Interesuje go głównie jednostka i sposób realizacji jej ambicji oraz marzeń wobec oporu otoczenia. Jego proza, w pełni realistyczna i z pozoru oschła, zaskakuje ukrytym liryzmem.

Tłumaczenie/ Zbigniew Białas, Mariusz Brymora, Aneta i Adam Janiszewscy

Tematyka/ Książka stanowi wybór z utworów powstałych w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci. Życie amerykańskich Żydów nabiera tu osobliwych wymiarów magii i tajemnicy. Zwykły los odsłania swoją dziwność, w każdej codziennej czynności tli się szaleństwo.

Główny motyw/ Na przykład historia opisana przez Bernarda Malamuda w „Żydoptaku” to opowieści o asymilacji, prawdzie, ludzkiej naturze i nienawiści (antysemityzmie). Fabuła skupia się wokół Cohena, jego żony Edie, jego syna Mauriego i żydowskiego mówiącego ptaka. Cohen, Edie i Maurie to żydowska rodzina, która próbuje przyswoić sobie zwyczaje amerykańskiego społeczeństwa. Chociaż zrozumiałe jest, że ludzie dostosowują się i zmieniają, aby dopasować się do nowych lokalizacji i budować relacje z innymi ludźmi z różnych grup etnicznych i religii, osobiście uważam, że niesłuszne jest pozbycie się dziedzictwa, religii i kultury, by zadowolić innych. Autor pokazuje nam, w jaki sposób nadmierna asymilacja może być szkodliwa i może prowadzić do chaosu i skutkować nienawiścią. Postać Cohena skonstruowana przez Malamuda, jest przykładem tego jak nadmierna asymilacja przemienia się w nienawiść w stosunku do swojego „własnego" narodu żydowskiego, dążąc do tego, aby stać się prawdziwym Amerykaninem, Cohen traci miłość do swojego narodu żydowskiego i nie ma dla nich tolerancji ani akceptacji.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Kto myśli, ten żyje”.

„Jeśli córka Rothschilda zechciałaby pana poślubić, pytałby pan o jej wiek?”.

„Miłość przychodzi z odpowiednią osobą, nie wcześniej”.

„Dla nas miłością jest nasze życie, a nie kobiety”.

„Żałoba to trudny obowiązek. Gdyby ludzie o tym wiedzieli, byłoby mniej śmierci”.

„Najlepiej nie być zbyt mocno wierzącym, bo staje się to kłopotliwe”.

„Z wiary w siebie płyną pewne korzyści”.

„Duchowo i fizycznie: nie ma miłości po śmierci”.

„Nie jest doskonała, chociaż Bóg, który ją stworzył na swoje podobieństwo jest doskonały. Nie muszę chyba panu wyjaśniać, co to znaczy .- A co to znaczy?- Na swój sposób ona też jest doskonała”.

„Jak możemy być sobie obcy, skoro obaj wierzymy w Boga?”.

„Wątpimy w Boga i Bóg wątpi w nas. Taka już jest natura istnienia”.

„Sam Bóg ma kłopoty ze zrozumieniem ludzkich bolączek”.

„Przeszłość przeszkadza, jeśli jej się na to pozwala”.

     

                      Literatura żydowska, która powstała w diasporze pomimo istniejących w niej różnic, zarówno językowych, jak i kulturowych, posiada jedną wspólną cechę – odbijało świętość. Jeśli chodzi o warsztat literacki, to środkiem, przez który najczęściej ją artykułowano był symbol, bardzo mocno związany z ludzką egzystencją i nigdy nieginący z pola aktywności psychicznej człowieka. Fakt ten łączy się również z wielką popularnością symbolu, jako „języka”, w którym świętość objawia się najpełniej. Psychoanaliza wiąże go z ukrytymi konfliktami psychicznymi człowieka. Dla literaturoznawcy symbol tworzy pewną wizję świata i w ten sposób pomaga przekształcić tworzywo językowe w dzieło literackie. Natomiast historyk religii próbuje odnaleźć w symbolu elementy sakralne. Symbol odsyła do sedna bytu, odsłania i objawia Boga. Stąd też ścisła łączność symbolu z kultem, który poprzez święte czynności i święte słowa przywołują obraz Transcendencji. Symbole mogą być w pełni rozumiane tylko i jedynie przez odbiorców o mentalności podobnej do tej, którą ma nadawca, pochodzących z tego samego, co on kręgu kulturowego. W tym miejscu można zaryzykować stwierdzenie, iż literaturę żydowską odpowiednio pojmie wyłącznie Żyd.

                            W interesujący sposób dla owej symboliki organizuje przestrzeń Bernard Malamud w opowiadaniu „Anioł Levine”. Krawcowi Manischewitzowi, w chwili, gdy ma poważne problemy, objawia się anioł, który ku zdziwieniu bohatera jest Murzynem. Obiecuje on, że wybawi krawca z jego kłopotów, a gdy ten nie dowierza, odchodzi, mówiąc, że można go znaleźć w najbardziej podejrzanej dzielnicy miasta. Po pewnym czasie Manischewitz, zdesperowany swoją sytuacją, udaje się na poszukiwanie czarnego wysłannika nieba. Dowiaduje się, że ten rzeczywiście najczęściej przebywa w podrzędnej knajpie „Bella”, wypełnionej ludźmi z marginesu społecznego. To wpędza bohatera w kryzys religijny. Wprawdzie będąc pobożnym Żydem, powinien mieć świadomość sakralności całej przestrzeni z wszystkimi jej elementami, ale w tym konkretnym doświadczeniu egzystencjalnym ujawnia się, że jednak pewne obszary uważa za profanum – miejsca, gdzie Boga być nie może. Zasmucony odchodzi. Jednak niekończące się problemy zmuszają go do wznowienia poszukiwań anioła, i wtedy następuje moment najbardziej zaskakujący. Tam, gdzie poprzednim razem widział knajpę, teraz napotyka dom modlitwy, tyle, że anioła w nim nie ma. Odnajduje w innej knajpie, i to stamtąd przychodzi dla krawca i jego rodziny wybawienie. Ta stworzona przez Malamuda fabuła jest najprostszą wykładnią judaistycznej teorii ustanowionej przez Boga jednorodności świata. Tego typu konstrukcję przestrzenną w literaturze żydowskiej spotykamy również u Singera, Kafki, Mangera czy Schulza.

                         W związku z tym pobożny Żyd przeżywa swoje istnienie w obydwu wymiarach: biologicznej cykliczności i jednocześnie linearności. Takie traktowanie rzeczywistości czasowej przypomina koło toczące się po prostej. Kołem byłby tu czas cykliczny, prostą linearny, zaś współistnienie obydwu to ruch „pojazdu”, czyli pełne, sakralne przeżywanie czasu. Religijność naturalna (pierwotna) dzieli czas na sacrum i profanum (podobnie jak przestrzeń). Według Kabały żyjemy w czasie profanum. Czas sacrum to jedynie momenty poszukiwania kontaktu z Bogiem, które na krótko przerywają profanum. Mamy, więc znowu „pęknięcie”, tym razem czasu!

                         Akcja opowiadania „Żydoptak” odgrywa się w skromnym mieszkaniu w Nowym Jorku. Jest to historia czterech postaci: Cohena, jego żony Edie i syna Maurie oraz Schwartza, ptaka, który pewnego dnia wleciał do mieszkania rodziny Cohena. Główny bohater opowieści to wrona lub kruk, uważający się za żydowskiego ptaka. W opowiadaniu Schwartz (ptak) ma nadzieję znaleźć schronienie w mieszkaniu tej rodziny, ale Cohen, głowa domu, nie jest tak przyjazny dla Schwartza, jak reszta jego domowników. W tym opowiadaniu autor wykorzystuje alegorię ptaka, aby przedstawić szersze koncepcje, które przedstawione są w innych jego opowiadaniach. Dzięki postaci Żydoptaka autorowi udaje się przekazać tematy tożsamości, przesiedlenia, asymilacji i antysemityzmu. Jednakże i chociaż nie ma jednoznacznej odpowiedzi na zachowanie Cohena, podniesienie tej kwestii w ramach społeczności żydowsko-amerykańskiej ma wielką wartość. Otwiera drzwi do wielojęzycznego dyskursu o żydowskiej kulturze w Ameryce. Pokazuje złożone relacje między ludźmi w jednym społeczeństwie. Cohen, jak na ironię, traktuje Schwartza (ptaka), jako niechcianego gościa w jego domu i jego społeczności, chociaż on sam prawdopodobnie doświadczył imigracji poprzez osobiste doświadczenie lub jest potomkiem imigrantów.

                      Z jednej strony zapomniał o tym doświadczeniu i przeżywa swoje codzienne życie, jakby nie miał żadnego związku z żydowską imigracją w Ameryce. Z drugiej jednak strony doświadczenie to prześladuje go od momentu, w którym Schwartz wkracza w jego życie (mówi w języku jidysz, ma czarne upierzenie i odczuwa strach przed antysemityzmem). Nacisk na wielojęzyczny dyskurs w tym społeczeństwie jest cenny, ponieważ ujawnia poczucie ksenofobii i nienawiści do samego siebie w nowej kulturze amerykańskiej. Cohen nienawidzi Żydoptaka tak samo, jak nie znosi faktu, że ma związek z żydowską kulturą, i być może z tego powodu nie chce świadomie poradzić sobie z tym doświadczeniem.

                  Bernard Malamud w prostych i krótkich opowiadaniach koncentruje się na wszystkich szczególnie ważnych sytuacjach tematycznych i wszechobecnym, wielopostaciowym, jednoczącym symbolu, który utrzymuje historie razem: więzienie - fizyczne lub duchowe, działa jak zachęta do pozbycia się kryzysu. Inicjuje podróż każdego bohatera w poszukiwaniu samego siebie. Wędrujący Żydzi w tych opowiadaniach podróżują od ograniczających żądań przeszłości przodków judaizmu do nowych zasobów asymilacji w nowym świecie; od duszącej potrzeby chowania się, unikania innych, do izolacji społecznej spowodowanej brakiem komunikacji; od rozpaczy po desperację. Opowiadania stają się potężnym stwierdzeniem głoszącym konieczność transcendencji i potępiającym bezpłodność fałszywej „wolności", którą amerykańscy Żydzi dostali, jako iluzję cieszenia się, w czasach, kiedy antysemityzm nie jest już dla nich wrogiem, z którym należy walczyć. Dyskursy tworzone przez bohaterów sprowadzają się do słów, którym brakuje siły do komunikowania się; jednocześnie pozostawiają jęczące echo w obliczu rozwiązania tego, co w czasach starożytnych było namacalną rzeczywistością: teraz więzi z innymi są zerwane jak w opowiadaniu „Mój Syn, Morderca".

                      Bernard Malamud w swoich opowiadaniach przedstawił rodzaj postaci, która stanowi jeden z najbardziej kluczowych procesów nowej ery, mającą związek z osobistą tożsamością - eliminacją podmiotu, który może wiedzieć, kim jest. Mężczyźni i kobiety, którzy kiedyś byli w stanie tworzyć i budować, teraz zmienili się, zgodnie z malamudańskim poczuciem siebie, na istoty upokorzone, uwięzione zarówno w swoim własnym niewolnictwie pracy, jak i w świecie rzeczy, za których wytworzenie są odpowiedzialni. Bohaterowie z opowiadań Malamuda cierpią z powodu wszystkich nieszczęść i bólu spowodowanego zniszczeniem połączenia człowieka z jego naturalnym miejscem. Na poziomie społecznym, w sztuce, a nawet w osobistym związku człowieka z Naturą, niewiele pozostało z historycznego projektu współczesnego humanizmu. Porzucenie ojczyzny siłą, by rozpocząć nowe życie w obiecanym „amerykańskim raju", spowodowało w opowieściach Malamuda nowy typ obskurantyzmu, nową historyczną „Kryształową noc”, w której ból i upokorzenie spowodowane przez naciski  kapitalistycznego życia są legitymizowane pod nazwą postępu i nowoczesności – powstaje nowa zasada transcendencji stłumiona przez zbliżającą się potrzebę przetrwania.

                     W tych warunkach wyrasta pokolenie o seksualnej obsesji, będące wytworem niezdolności do miłości, które ożywa w opowiadaniach Malamuda. Miłość zamienia się w symulację, która wymaga konkretyzacji. Ale nawet, gdy zmaterializuje się seksualność, nie dopełnia ona osoby. Seksualność, miłość, sztuka, rodzina, społeczność i religia, realia pomyślane, jako długoterminowe zasoby ludzkiego wewnętrznego rozwoju, uległy dezintegracji, pozostawiając jedynie cień sugerujący ich wcześniejsze istnienie. Malamud stworzył w swojej książce cały spektakl oparty na wielkim teatrze amerykańskiego stylu życia w drugiej połowie XX wieku. Jego osobista „antyczna tragedia” (doświadczenie Holocaustu przez miliony Żydów) dowodzi ostatecznie, że pokonanie nicości w świecie, w którym człowiek jest zabłąkany, jest trudnym zadaniem. Bez pewnych wartości kształtujących słuszność takich pojęć jak transgresja, grzech czy cnota, wartości wymazane w masie świeckiego, głównego nurtu społeczeństwa, bez solidnego poczucia jaźni, człowiek nie ma poczucia kierunku.
                            
                        Malamudska koncepcja żydowsko-amerykańskiej tragicznej duszy obejmuje także indywidualny ból związany z kryzysem tożsamości. Ten ból i niepokój, jaki on wywołuje, to najbardziej fundamentalna rzeczywistość, którą jego krótkie opowiadania zawierają, jako krytyczną reakcję na niedostatek. Jednak amerykańskie życie w XX wieku obiecało Żydom dobrobyt i bezpieczeństwo, jako substytut „nowej cywilizacji", ale ból tobitwa” na obiektywne fakty, które ją powodują, i nie ma bólu bez buntu. Postaci Malamuda protestują, na swój własny sposób, przeciwko zagranicznemu „niewolnictwu”, stąd w bohaterach gorączkowa aktywność w poszukiwaniach nowych tożsamości. W opowiadaniu „Koń, który mówi” Malamud odkrywa trzy freudowskie kategorie odpowiadające trzem strefom psychicznym, które regulują ludzkie funkcjonowanie psychiczne - id, ego i superego - aby poddać je ostatecznemu pojedynkowi i znaleźć ostateczną odpowiedź na konflikt egzystencjalny autora.  W tej opowieści, zwierzęca część Abramowitza (konia) reprezentuje id, stajnia libido i źródło tego, co Freud nazwał zasadą przyjemności. Charakteryzuje się przytłaczającą witalnością, całkowicie obcą racjonalnemu porządkowi i jest ilustrowany tekstowo opisem potrzeb seksualnych konia. Zdolność zwierzęcia do mówienia odpowiada ego, czyli zdolności rozumowania psyche, która kontroluje niezbadane „zwoje” wewnątrz psychiki. Ten aspekt Abramowitza rządzi się zasadą rzeczywistości, w której postrzega swoją obecną sytuację, źródło jego nieprzerwanego procesu przesłuchiwania samego siebie - procesu odrzuconego przez jego właściciela Goldberga. Goldberg reprezentuje superego, obrońcę dumy, społeczną nad-poprawność i oczyszczone sumienie oraz impuls do doskonałości. Superego dąży do zasady moralności. Zadaniem ego jest utrzymanie równowagi pomiędzy nadmiernie instynktownymi siłami jednostki a jej skrajnie perfekcjonistycznymi pragnieniami.

                      W opowiadaniach „Magiczna beczułka” i „Wybór zawodu” Bernard Malamud opisuje z ironią poszukiwania przez bohaterów żony lub kochanki. W pierwszym opowiadaniu Leo Finkle po sześciu latach studiowania miał zostać rabinem, pewien znajomy doradził mu, że znacznie lepiej byłoby mu zdobyć kongregację, gdyby się ożenił. Od sześciu lat poświęcał się prawie wyłącznie studiom, więc, to było chyba zrozumiałe, nie miał czasu na kontakty towarzyskie i znajomości z młodymi kobietami. W związku z tym pomyślał, że lepiej się stanie, jeżeli uda się po radę do osoby w tych sprawach doświadczonej, zamiast samemu niezdarnie brnąć przez to wszystko. Umówił się na spotkanie z pośrednikiem matrymonialnym o nazwisku Salzman. Pośrednik zaproponował mu kilka cnotliwych i wykształconych kandydatek na żony, jednak Finkle bardzo marudził i żadna mu nie odpowiadała. Podczas kolejnego spotkania z teczki, w której były zdjęcia kandydatek wypadła na stół fotografia pewnej dziewczyny. Leo Finkle zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, jednak Salzman nie chciał go umówić z ową kobietą. Pod wpływem nacisków na pośrednika dostał adres dziewczyny. Okazało się, że jest to Stella córka Salzmana, prostytutka uliczna. Leo pojawił się niosąc mały bukiecik fiołków i róż. Stella stała przy lampie paląc papierosa. Czekała spięta i onieśmielona. Z daleka zauważył jej oczy- zupełnie podobne do oczu jej ojca- oczy, które wyrażały pełną rozpaczy niewinność. Bohater uosobił w niej swoje odkupienie. W drugim opowiadaniu „Wybór zawodu” Cronin przeżywał pełne cierpienia miesiące, odkąd odkrył, że jego żona Marge zdradza go z przyjacielem. Wykładał stylistykę i literaturę w małym mieście akademickim w północnej Karolinie. W semestrze wiosennym na jego wykładach z literatury pojawiła się nowa studentka, starsza od innych dziewczyna. Chociaż w gruncie rzeczy nie była ładna, to jednak twarz miała szczerą i ponętną. Nazywała się niezbyt czarująco- Mary Lou Miller. Nadal był nią zainteresowany, a ona od czasu do czasu czekała przy jego biurku po zajęciach i szła z nim w kierunku gabinetu. Po kilku takich wspólnych spacerach umówili się na „randkę”. Cronin zaprzyjaźnił się z malarzem George’em Getzem, docentem na Wydziale Sztuk Pięknych. Okazało się, że Mary spotyka się też z George’em i że jest jego muzą, którą maluje wieczorami w swojej pracowni. Co ciekawe Mary nie była zwykła studentką, kiedyś była prostytutką, ale obecnie nie pracowała już w tym zawodzie. Cronin z zazdrości o Mary prawie oszalał, do tego stopnia, że opowiedział docentowi artyście o przeszłości Mary. Po tym incydencie studentka znika z uczelni. Cornin po roku dostaje od niej pocztówkę z wyznaniem. Pisała, że wciąż jest na uczelni, specjalizującej się w pedagogice, i że ma nadzieję kiedyś uczyć, podkreśliła, że jest to zasługa profesora Cornina.

                  W opowiadaniach Bernarda Malamuda synagoga sąsiaduje z domem publicznym, sacrum można odnaleźć w profanum, a profanum w sacrum jak w opowiadaniu „Srebrna korona”, w którym rabin oszust sprzedawał nieuleczalnie chorym ludziom „cudowną” koronę, która według niego posiada moc uzdrawiania. Jednym z oszukanych okazał się Albert Gans, którego ojciec dogorywał w szpitalnym łóżku. Co ciekawe, Albert to nauczyciel biologii w szkole średniej, który z powodu choroby ojca stał się naiwny w kwestiach medycznych, szczególnie, kiedy okazało się, że córka rabina Lifschitza była upośledzona umysłowo. Rabin Lifschitz uzdrawiał innych a nie mógł uzdrowić własnej córki?! Finezja intelektualna, subtelna ironia, a zarazem dramatyczne obrazowanie losów zwykłych ludzi czynią z Bernarda Malamuda klasyka short story.

                  Malamud to mistrz krótkiej prozy; jego zbiory opowiadań należą do wybitnych osiągnięć nowelistyki amerykańskiej. Opowiadania mienią się różnymi barwami; przewagę mają utwory realistyczne, których bohaterami są najczęściej albo starzy, osamotnieni Żydzi, żyjący wspomnieniami i kapitulujący w obliczu dynamicznej Ameryki, albo młodzi, rozgorączkowani Żydzi, rozglądający się za jakimś miejscem dla  siebie  w  świecie,  zakompleksieni z powodu  pochodzenia.  Z drugiej strony w wielu tekstach pojawiają się elementy groteskowe, fantastyczne i surrealistyczne, na przykład gadający, inteligentny ptak, podający się za Żyda we wspomnianym wyżej Żydoptaku”, czy też czarnoskóry anioł-stróż w opowiadaniu „Anioł Levine”. Alegorycznym opowiadaniom Malamuda bliskie są żydowskie archetypy i żydowski folklor.