„Siedem lat w Tybecie”
Heinrich Harrer
Tłumaczenie/ Ewa
Waldeck-Kurtyka
Tematyka/ „Siedem lat w Tybecie" to opowieść o głębokiej wewnętrznej
przemianie, która dokonuje się w człowieku wyrosłym w zachodniej cywilizacji
pod wpływem osobistych kontaktów z Dalajlamą. Kiedy bohater przybywa do Lhasy stolicy
Tybetu wpada w depresję, z której wyrywa go nakaz stawienia się
przed obliczem młodego Dalajlamy – „Kunduna". Okazuje się, że ma uczyć
młodego Lamę angielskiego, geografii i kultury zachodniej. W zamian chłopiec
buduje w nim pozytywne emocje. Dzięki czemu Harrer odradza się moralnie,
otwiera na świat i innych ludzi. Wkrótce zostają przyjaciółmi. Harrer spędza w
Tybecie 7 lat, w ciągu, których staje się świadkiem przemian politycznych
wstrząsających krajem oraz świadkiem narodzin duchowego przywódcy Tybetańczyków
- Dalajlamy.
Główny motyw/ Austriacki alpinista Heinrich Harrer w 1939 roku wyruszył z
niemiecką wyprawą w Himalaje. Niestety plany zdobycia Nanga Parbat pokrzyżował
wybuch II wojny światowej, która zastała podróżników w Indiach. Po internowaniu
przez Anglików Harrer próbował wielu ucieczek z obozu, aż w końcu dopiął swego
– w 1944 roku z Peterem Aufschnaiterem dotarli do odciętego od świata Tybetu.
Spędzili w tym niezwykłym miejscu zwanym „Dachem świata” kilka lat, aż do
komunistycznej inwazji Chin. Opisywany w autobiograficznej książce Harrera
Tybet to tradycyjne, zamknięte na cywilizację zachodnią państwo, w którym czas
i tradycja działają zupełnie inaczej. Autor miał okazję nie tylko poznać tę
egzotyczną dla Europejczyków kulturę, ale też zaprzyjaźnić się z XIV Dalajlamą.
„Siedem lat w Tybecie” –
zekranizowana w 1997 roku z Bradem Pittem w roli głównej – to opowieść o
magicznym świecie i tradycji, która już nie istnieje. Pozwala powrócić do ich
magii i zrozumieć Tybet na nowo.
Cytaty z książki charakteryzujące
problematykę utworu:
„Wszelkie marzenia życia rodzą się w młodości…”.
„Oczywiście, tak jak wszędzie, jedni hołdują zabobonom
mniej, a inni bardziej”.
„W starych pismach istnieje przepowiednia, która głosi, że
wielka siła z północy zaleje Tybet, zniszczy religię i zawładnie całym
światem”.
„Nastawienie do przedmiotów zmienia się zależnie od punktu
widzenia”.
„Nie należy narzucać ludziom wynalazków, które są zbyt
odległe od poziomu ich aktualnej egzystencji”.
„Mimo iż przeżyliśmy razem w Azji trzynaście lat, to
przecież każdy człowiek widzi świat przez inne okulary”.
„Siedem lat w Tybecie", to opisane
autobiograficzne przygody austriackiego odkrywcy Heinricha Harrera. Wydarzenia te rozgrywały się w
latach 1944-1950 na wyżynach Centralnej Azji. Opowieść ta jest prawdopodobnie
bardziej znana z adaptacji filmowej z 1997 r. z Bradem Pittem w roli Harrera,
choć z pewnością jest to raczej romantyzacja przygód prawdziwego protagonisty w
krainie Dalajlamy. W miarę, jak wczytujemy się w książkę „Siedem lat w Tybecie”, zaczynamy
rozumieć lub zgadujemy wiele z tego, co wiemy o Heinrichu, Austriaku „opętanym”
przez wspinaczkę górską. Niewiele wiemy o wczesnym życiu Dalajlamy, duchowego
przywódcy Tybetu. Dowiadujemy się za to- i to jest pozytywną cechą książki- o
historii tego nieodkrytego do końca regionu (obozy jenieckie, wędrówki po
górach i pustyni, opis fauny i flory oraz zwyczajów panujących wśród ludów
zamieszkujących Himalaje). O wiele mniej wiemy o świecie w tajemniczym
tybetańskim mieście Lhasa, w którym mieszka 14-letni chłopiec, który jest
zarówno władcą, jak i bogiem.
Według wszystkich relacji
Heinrich Harrer był romantykiem i marzycielem, zachwyconym wczesną XX-wieczną
modą na wszystkie rzeczy orientalne; tendencje, które skupiały wiele elementów
z kultur wschodnich od literatury i sztuki po popularne nurty religijne, takie
jak teozofia. W coraz bardziej mrocznych latach dwudziestych i trzydziestych
Harrer opuścił Europę w poszukiwaniu eskapistycznej fantazji - szukając świata,
który działałby, jako antidotum na ciemność gospodarczego chaosu, faszyzmu i
gorączkowego, „skórzanego” splendoru ówczesnego świata.
W XXI wieku Tybet jest dobrze
znanym miejscem i magnesem dla studentów, wczasowiczów i poszukiwaczy przygód
wszystkich odmian. W latach trzydziestych było to praktycznie miejsce nieznane,
a dopiero inwazja chińska w 1950 roku tak naprawdę umieściła Tybet na mapie
świata. Marzyciele, tacy jak Harrer w latach trzydziestych, skłaniali się ku
Indiom, i tu autor znalazł się, gdy w 1939 r. wybuchł konflikt światowy i
Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Jako obywatel wrogiego kraju w
brytyjskich rządzonych kolonialnych Indiach, Harrer został skazany na obóz internowania
dla obywateli o wątpliwej lojalności, sam był członkiem SS i partii
narodowosocjalistycznej NSDAP.
Reżim w obozie był ewidentnie „dość luźny”,
ponieważ Harrer bardzo szybko uciekł z więzienia w towarzystwie przyjaciela
Petera Aufschnaitera i wyruszył w góry. Bez względu na to, czy wierzył w
nazistowską ideologię, czy był po prostu politycznie naiwny, wydaje się
prawdopodobne, że związek pomógł mu zapewnić sobie miejsce we wspólnej
niemiecko-austriackiej wyprawie w Himalaje. Po ucieczce przed Brytyjczykami, on
i Peter Aufschnaiter spędzili ponad rok włócząc się po obrzeżach Tybetu, gdzie
lokalni urzędnicy odmawili im pozwolenia na podróż do Lhasy. W końcu udawali,
że słuchają rozkazów, by odejść; zamiast tego uciekli na wschód, podczas
srogiej zimy, przeprawili się przez wysoki płaskowyż do Lhasy. Władze Tybetu pozwoliły
im zostać, wkrótce się okazało, że są przydatni. Aufschnaiter otrzymał zlecenie
zaprojektowania systemu kanalizacyjnego dla Lhasy, a Harrer oceniał teoretyczne
możliwości rozbudowy całego miasta.
Czas Harrera w Tybecie z pewnością nie
powinien być mylony z wakacjami w Himalajach. Jego szorstka proza maluje obraz
Tybetu z lat czterdziestych, który zarówno jest tak prozaiczny, jak i
nostalgiczny. Bohater szybko stał się znany w Lhasie, niewątpliwie po
części z powodu widocznej nieobecności innych mieszkańców Zachodu. W mieście;
zajmował się handlem, był tłumaczem, medykiem, przewodnikiem górskim i
inżynierem, w tym czasie nawiązał wielką przyjaźń z Dalajlamą.
W czasie przemierzania
szlaku w kierunku stolicy Tybetu bohater spotyka różnych ludzi, oraz dowiaduje się,
jakie sprzeczności i hipokryzja „otaczają” życie mieszkańców tych stron. Kiedy
wraz ze swoim towarzyszem brnęli przez Himalaje jedno spotkanie utkwiło im
szczególnie w pamięci. Był to otulony w długą owczą skórę nomada, młody
mężczyzna z warkoczem, jakie zwyczajowo noszą wszyscy Tybetańczycy nie będąc
mnichami. Poprowadził ich do swojego namiotu zrobionego z wełny jaka, gdzie
czekała na niego młoda żona. W namiocie odkryli „skarb”, na widok, którego
ślinka pociekła im z ust: znakomitą szynkę z dzika. Mężczyzna chętnie
odsprzedał im część swej zdobyczy po śmiesznie niskiej cenie. Prosił tylko, aby
nie opowiadać o tym, że poluje, bo grozi mu za to surowa kara. Zabijanie żywych
stworzeń, człowieka czy zwierzęcia, to wykroczenie przeciwko religijnym
przykazaniom buddyzmu i dlatego polowanie jest zabronione. Ponieważ w Tybecie
panował system feudalny, ludzie i zwierzęta należą do Dalajlamy, a jego
zalecenia są prawem. Sprytni Tybetańczycy umiejętnie obchodzą to prawo, hodują
zwierzęta po czym sprzedają je Nepalczykom, Nepalczycy je zabijają i odsprzedają
Tybetańczykom. Pewnego razu, przyglądali się Nepalczykom wyruszającym na
poszukiwanie miodu, byli świadkami osobliwego przedstawienia. Zgodnie z
oficjalnym rządowym zakazem, Tybetańczykom nie wolno wybierać miodu, ponieważ
religia zakazuje pozbawienia zwierząt pokarmu. Niemniej jednak, jak na całym
świecie, także i tutaj chętnie omija się to prawo i Tybetańczycy chętnie płacą
mały haracz. Miód, który właściwie mogliby mieć za darmo, pozwalają zbierać
Nepalczykom, po czym odkupują od nich ten ulubiony specjał. Zdobywanie miodu
było przedsięwzięciem bardzo śmiałym, ponieważ pszczoły najchętniej ukrywały
swe plastry pod nawisami skalnymi w przepaścistych wąwozach. Mężczyźni
opuszczają w dół długie, bambusowe drabiny i schodzą po nich balansując w powietrzu,
często siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt metrów nad ziemią. W dole pod nimi
płynęła rzeka i pęknięcie liny oznaczało pewną śmierć.
W Kyirongu poznali mnicha, który studiował w
Kolegium Medycznym w Lhasie. Cieszył się wielkim szacunkiem i żył dostatnio
dzięki licznym produktom spożywczym znoszonym mu zamiast honorariów. Stosował
najprzeróżniejsze metody leczenia. Jedna z nich polegała na przykładaniu do
bolącego miejsca pieczęci z modlitwą, co przy schorzeniach o podłożu
histerycznym bywało skuteczne. W ciężkich przypadkach wypalał w skórze dziury
rozżarzonym żelazem. Osobiście Harrer był
świadkiem, jak dzięki tej metodzie odzyskał przytomność pacjent uznany za
zmarłego. Jednakże nie wszystkim wychodziło to na dobre. Kiedyś wyznał, że zna
granice swojej wiedzy, chociaż zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy. Ponieważ
medyk często zmieniał miejsce pobytu, dotychczas nie zdarzały się jakieś
nieprzyjemne wpadki. Dzięki tym wątpliwym praktykom mógł odbywać pielgrzymki do
świętych miejsc i to uspokajało jego sumienie.
Poza
radosnymi świętami, poznali także tybetańskie ceremonie pogrzebowe. Te
czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głęboko religijne
uzasadnienia. Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha
nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu. Zwłoki szlachetnie urodzonych i
lamów były palone. Wśród zwykłych ludzi powszechny był pochówek przez
poćwiartowanie i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać na to, wrzucane były
do rzeki. Tutaj funkcję sępów pełniły ryby. Gdy ubodzy umierają na jakąś
straszliwą chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych.
Grabarze, rzeźnicy, zwyczajowo musieli żyć na skraju wsi, niczym wygnańcy. Na
końcu wsi mieszkali także kowale, jako że ich rzemiosło uchodziło w Tybecie za
najpodlejsze.
Tymczasem w miejscowości
Dzongka wybuchła epidemia i zabrała wiele ofiar. Poznali mężczyznę o nazwisku
Łangdula. Był człowiekiem nowocześnie myślącym, otwartym i żądnym wiedzy. Był
też bardzo pobożny, codziennie oddawał się medytacji a jego wiara wydawała się
nie do zachwiania. Jego żona, dwudziestokilkuletnia tybetańska piękność,
władała biegle językiem hindi, który opanowała w okresie nauki szkolnej w
Indiach. Byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Po upływie wielu lat wędrowcy
usłyszeli o tragicznym losie tego małżeństwa. Gdy doczekali się potomka, młoda
żona zmarła przy połogu, a Łangdula oszalał z rozpaczy. Złorzeczył Buddzie i
nawoływał do zniszczenia jego świątyń i posągów. Był on jednym z najbardziej sympatycznych
Tybetańczyków, jakiego poznali, i jego los wstrząsnął Heinrichem do głębi. Ten
młody pobożny Tybetańczyk nie wytrzymał bólu, którego nie potrafiły złagodzić nawet
jego wieloletnie medytacje.
Policja w naszym sensie nie
istniała, ale przestępcy byli zawsze karani publicznie. Kary były dość
drastyczne, ale bezbłędnie dostosowane do mentalności ludzi. Opowiadano im o
mężczyźnie, który ukradł złotą lampkę maślaną w jednej z licznych świątyń położonych
wokół miasta Kyirongu. Po udowodnieniu mu winy wydano- nieludzki w naszym
pojęciu- wyrok. Publicznie obcięto mu dłonie i okaleczone, żyjące jeszcze ciało
zaszyto w namoczoną skórę jaka, którą pozostawiono do wyschnięcia, a potem
wrzucono w najgłębszą przepaść. Heinrich był świadkiem pewnej publicznej
chłosty, dotyczyła ona mniszki zreformowanego buddyjskiego kościoła, w którym
surowo obowiązywał celibat. Owa mniszka poczęła dziecko z mnichem tegoż
kościoła i zabiła je natychmiast po urodzeniu. Obydwoje zostali oskarżeni i
postawieni przed pręgierzem. Następnie, po publicznym stwierdzeniu hańby,
skazano ich na chłostę. Zhańbionego mnicha wraz z mniszką napiętnowano i
wydalono z okręgu. Kiedy bohater podróżował dalej w głąb Tybetu w domu, w
którym się zatrzymał na nocleg zobaczył mężczyznę z nogami w kajdanach, z
którym- jak się okazało – miał spędzić nocleg. Poruszał się drobnymi kroczkami
i bez żenady, ze śmiechem wyznał, że jest mordercą, któremu wymierzono w Lhasie
karę dwustu batów, a ponadto do końca życia musiał chodzić w kajdanach na
nogach. Czy możemy sobie wyobrazić pójście po wodę w kajdanach na nogach? Ile
czasu musiał przemierzyć skazaniec w jedną i w drugą stronę!?
Władza mnichów w Tybecie była
szczególna i można ją przyrównać tylko do silnej dyktatury. Byli oni czujni i
podejrzliwi wobec wszelkich wpływów, z zewnątrz, które mogłyby zagrozić ich
potędze. Zbyt mądrzy, by wierzyć w nieograniczoność swej mocy, ukarzą każdego,
kto by w to otwarcie powątpiewał. Niektórym były, więc nie w smak kontakty
Heinricha z miejscową ludnością. Jego zachowanie, wskazujące, że nie ulega
przesądom, musiało w końcu dać wiele do myślenia Tybetańczykom; chodził w nocy
do lasu, a demony go nie karały, wspinał się po górach nie zapalając ogni
ofiarnych, a nic złego mu się nie stało. W pewnych okolicach okazywano mu
wyraźną rezerwę, która była wynikiem jedynie wpływu lamów. Z drugiej strony
przypisywano Heinrichowi nadnaturalną moc. W przekonaniu o szczególnej misji
jego wycieczek, wypytywano go ciągle, dlaczego tak często rozmawia ze
strumieniami i ptakami, w jakim celu, ponieważ żaden Tybetańczyk nie ruszy się
na krok bez wyraźnego powodu, nie potrafili wytłumaczyć jego wędrówek,
wysiadywania w lesie i nad potokiem.
Całe życie nomadów
skupiało się na jak najlepszym wykorzystaniu nędznych środków, które ofiarowała
im natura. Nawet w sypiali w pozycji umożliwiającej zachowanie ciepła; kucając
na podłodze pokrytej futrami, ściągali z ramion swoje kożuchy i przykrywali się
nimi razem z głową. Zmiany odzieży z zimowej na letnie lub odwrotnie dokonywało
się na wezwanie podczas wielogodzinnej ceremonii. Służba znosiła na plecach
ciężkie toboły z nowymi ubiorami. U mnichów odbywało się to prościej, bo
zmieniali oni tylko kapelusze obszyte futrem na nakryciu głowy w kształcie
talerza. Gdy wszyscy mieszkańcy na raz ukazywali się w letniej odzieży, całe
miasto zmieniało nagle wygląd, ale zmiana garderoby następowała jeszcze raz z
okazji wspaniałej procesji, gdy wszyscy urzędnicy odprowadzali swego władcę do
letniej rezydencji. Heinrich nie mógł doczekać się tej ceremonii; była to
przecież szansa ujrzenia z bliska Żyjącego Buddy. Tymczasem przeminęły burze
piaskowe, resztki śniegu na okolicznych szczytach lśniły w słońcu oślepiającą
bielą. Ten kontrast nadawał w pełni rozkwitłej wiośnie niepowtarzalny czar,
dobrze mu znanych z austriackich Alp. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy ciepła
pora roku zapanowała oficjalnie. Było to hasło do zmiany odzieży na letnią,
ponieważ zimowego futra pod żadnym pozorem nie wolno było zrzucać według
własnego widzimisię. Rokrocznie, na podstawie rozmaitych znaków wzmiankowanych
w starych religijnych księgach, ustala się dzień, w którym arystokracja i mnisi
przebierają się w letnie szaty, niezależnie od tego czy przyjdą jeszcze burze i
śnieżyce, czy też już wcześniej nastały ciepłe dni. Jesienią, gdy sięga się po
zimowe odzienie, jest podobnie. Nieustannie słychać narzekania, że zmiana
odzieży nastąpiła za wcześnie lub za późno i wszyscy duszą się z gorąca albo
niemal umierają z zimna, ale tego, co raz zostało ustalone, trzeba się trzymać.
Typową postawę Tybetańczyków
wobec wszystkich żyjących stworzeń obrazowało rozporządzenie przerwania
wszelkich prac budowlanych w całym Tybecie na okres medytacji młodego
Dalajlamy, a trwała ona trzy lata. Nakaz wydawano, ponieważ podczas prac
ziemnych-nawet przy zachowaniu największej ostrożności- nie da się uniknąć
zabijania robaków, owadów i dżdżownic. Rozsyłano gońców we wszystkie strony, do
najodleglejszych zakątków kraju, rozkaz musiał dotrzeć do najmniejszego
gospodarstwa. Później, gdy Heinrich osobiście kierował robotami ziemnymi,
widział na własne oczy, jak robotnicy, co chwila odstawiali narzędzia i z
każdej łopaty ziemi wygrzebywali wszelkie żyjątka, ratując je od śmierci.
Należy poruszyć bardzo
drastyczny problem w Tybecie, jakim było brak służby zdrowia oraz armii. Tybet
przez wieki sam siebie poddawał izolacji, nie utrzymywał żadnych stosunków
dyplomatycznych z innymi krajami. Wiara Tybetańczyków w ochronną moc amuletów
była bezgraniczna- w podróży czy podczas wojny czuli się chronieni przez amulety
i zdjęcia Dalajlamy. Gdy Heinrich próbował przytaczać kontrargumenty, chciano
się z nim zakładać, że na przykład posiadanie amuletu czyni właściciela odpornym
na kule. Kiedy wielka chińska armia przekroczyła granice Tybetu mnisi zaczęli
rzeźbić z masła ogromne posągi Buddy i kręcono młynkami modlitewnymi, te metody
miały ochronić Tybet przed najeźdźcą.
Książkę bardzo polecam, lecz film „Siedem lat w Tybecie” w reżyserii Jeana-Jacquesa Annauda z Bradem Pittem w roli głównej proszę
traktować z „przymrużeniem oka”, ponieważ obraz Annauda
przypomina film „Indiana Jones”. Kiedy
czytamy książkę pozbywamy się idealnego obrazu Tybetu i buddyzmu, natomiast po
obejrzeniu filmu wszyscy chcą podróżować w Himalaje na „Dach świata”, medytować
i zrobić konwersję na buddyzm. Moim zdaniem reżyser łatwo popadł w sztuczność i
śmieszność oraz z drugiej strony w sztywność i powagę.
Początkowo niewiele rozumiemy
z tego wszystkiego. Barwne ceremonie, egzotyczne rytuały, niekończące się
procesje mnichów… - „uczta” dla czytelnika, ale, o co w tym wszystkim chodzi?
Jaki jest morał ze wspomnień Heinricha
Harrera? Dopiero po czasie pojawią się wyjaśnienia i bardzo ciekawe
interpretacje tego, co jest nam dane poznać. Przykładowo:
widzimy niszczejące topiące się figurki. Okazuje się, że są to podobizny bogów
wykonane… z masła. Dlaczego akurat z szybko psującego się i topiącego się na
słońcu masła? Ano, dlatego, by przypominać buddystom, że nic nie jest wieczne.
Gdy do Tybetu brutalnie wkroczą Chińczycy, usłyszymy, że dla buddyjskiego
mnicha wróg to najlepszy nauczyciel, bo tylko on jest w stanie nauczyć ich cierpliwości
i współczucia. Kiedy do bram świętego miasta Lhasa przybędą niezliczone tłumy
pielgrzymów, dowiemy się, że w Tybecie ludzie wierzą, iż to w czasie
pielgrzymki ich dusze oczyszczają się ze złych uczynków… Takie przykłady można
mnożyć. „Siedem lat w Tybecie” znakomicie
ukazuje nam buddyjską mentalność, czy też filozofię, ale pokazuje nam także, że
nie ma religii świętej i czystej, bo tam gdzie działają ludzie, będą i „święci”
i przestępcy, jak pewien mnich, który zdradził Dalajlamę współpracując z
Chińczykami aby go porwać i zamordować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz