23 lutego 2019

Siedem lat w Tybecie


„Siedem lat w Tybecie”


Heinrich Harrer




Autor/
(ur. 6 lipca 1912 w Hüttenbergu, zm. 7 stycznia 2006 we Friesach) – austriacki alpinista, himalaista, geograf, pisarz i nauczyciel Dalajlamy XIV.

Tłumaczenie/ Ewa Waldeck-Kurtyka

Tematyka/ „Siedem lat w Tybecie" to opowieść o głębokiej wewnętrznej przemianie, która dokonuje się w człowieku wyrosłym w zachodniej cywilizacji pod wpływem osobistych kontaktów z Dalajlamą. Kiedy bohater przybywa do Lhasy stolicy Tybetu wpada w depresję, z której wyrywa go nakaz stawienia się przed obliczem młodego Dalajlamy – „Kunduna". Okazuje się, że ma uczyć młodego Lamę angielskiego, geografii i kultury zachodniej. W zamian chłopiec buduje w nim pozytywne emocje. Dzięki czemu Harrer odradza się moralnie, otwiera na świat i innych ludzi. Wkrótce zostają przyjaciółmi. Harrer spędza w Tybecie 7 lat, w ciągu, których staje się świadkiem przemian politycznych wstrząsających krajem oraz świadkiem narodzin duchowego przywódcy Tybetańczyków - Dalajlamy.

Główny motyw/ Austriacki alpinista Heinrich Harrer w 1939 roku wyruszył z niemiecką wyprawą w Himalaje. Niestety plany zdobycia Nanga Parbat pokrzyżował wybuch II wojny światowej, która zastała podróżników w Indiach. Po internowaniu przez Anglików Harrer próbował wielu ucieczek z obozu, aż w końcu dopiął swego – w 1944 roku z Peterem Aufschnaiterem dotarli do odciętego od świata Tybetu. Spędzili w tym niezwykłym miejscu zwanym „Dachem świata” kilka lat, aż do komunistycznej inwazji Chin. Opisywany w autobiograficznej książce Harrera Tybet to tradycyjne, zamknięte na cywilizację zachodnią państwo, w którym czas i tradycja działają zupełnie inaczej. Autor miał okazję nie tylko poznać tę egzotyczną dla Europejczyków kulturę, ale też zaprzyjaźnić się z XIV Dalajlamą. „Siedem lat w Tybecie” – zekranizowana w 1997 roku z Bradem Pittem w roli głównej – to opowieść o magicznym świecie i tradycji, która już nie istnieje. Pozwala powrócić do ich magii i zrozumieć Tybet na nowo.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Wszelkie marzenia życia rodzą się w młodości…”.

„Oczywiście, tak jak wszędzie, jedni hołdują zabobonom mniej, a inni bardziej”.

„W starych pismach istnieje przepowiednia, która głosi, że wielka siła z północy zaleje Tybet, zniszczy religię i zawładnie całym światem”.

„Nastawienie do przedmiotów zmienia się zależnie od punktu widzenia”.

„Nie należy narzucać ludziom wynalazków, które są zbyt odległe od poziomu ich aktualnej egzystencji”.

„Mimo iż przeżyliśmy razem w Azji trzynaście lat, to przecież każdy człowiek widzi świat przez inne okulary”.

  

                           „Siedem lat w Tybecie", to opisane autobiograficzne przygody austriackiego odkrywcy Heinricha Harrera. Wydarzenia te rozgrywały się w latach 1944-1950 na wyżynach Centralnej Azji. Opowieść ta jest prawdopodobnie bardziej znana z adaptacji filmowej z 1997 r. z Bradem Pittem w roli Harrera, choć z pewnością jest to raczej romantyzacja przygód prawdziwego protagonisty w krainie Dalajlamy. W miarę, jak wczytujemy się w książkę „Siedem lat w Tybecie”, zaczynamy rozumieć lub zgadujemy wiele z tego, co wiemy o Heinrichu, Austriaku „opętanym” przez wspinaczkę górską. Niewiele wiemy o wczesnym życiu Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetu. Dowiadujemy się za to- i to jest pozytywną cechą książki- o historii tego nieodkrytego do końca regionu (obozy jenieckie, wędrówki po górach i pustyni, opis fauny i flory oraz zwyczajów panujących wśród ludów zamieszkujących Himalaje). O wiele mniej wiemy o świecie w tajemniczym tybetańskim mieście Lhasa, w którym mieszka 14-letni chłopiec, który jest zarówno władcą, jak i bogiem.

                 Według wszystkich relacji Heinrich Harrer był romantykiem i marzycielem, zachwyconym wczesną XX-wieczną modą na wszystkie rzeczy orientalne; tendencje, które skupiały wiele elementów z kultur wschodnich od literatury i sztuki po popularne nurty religijne, takie jak teozofia. W coraz bardziej mrocznych latach dwudziestych i trzydziestych Harrer opuścił Europę w poszukiwaniu eskapistycznej fantazji - szukając świata, który działałby, jako antidotum na ciemność gospodarczego chaosu, faszyzmu i gorączkowego, „skórzanego” splendoru ówczesnego świata.

              W XXI wieku Tybet jest dobrze znanym miejscem i magnesem dla studentów, wczasowiczów i poszukiwaczy przygód wszystkich odmian. W latach trzydziestych było to praktycznie miejsce nieznane, a dopiero inwazja chińska w 1950 roku tak naprawdę umieściła Tybet na mapie świata. Marzyciele, tacy jak Harrer w latach trzydziestych, skłaniali się ku Indiom, i tu autor znalazł się, gdy w 1939 r. wybuchł konflikt światowy i Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Jako obywatel wrogiego kraju w brytyjskich rządzonych kolonialnych Indiach, Harrer został skazany na obóz internowania dla obywateli o wątpliwej lojalności, sam był członkiem SS i partii narodowosocjalistycznej NSDAP. Reżim w obozie był ewidentnie „dość luźny”, ponieważ Harrer bardzo szybko uciekł z więzienia w towarzystwie przyjaciela Petera Aufschnaitera i wyruszył w góry. Bez względu na to, czy wierzył w nazistowską ideologię, czy był po prostu politycznie naiwny, wydaje się prawdopodobne, że związek pomógł mu zapewnić sobie miejsce we wspólnej niemiecko-austriackiej wyprawie w Himalaje. Po ucieczce przed Brytyjczykami, on i Peter Aufschnaiter spędzili ponad rok włócząc się po obrzeżach Tybetu, gdzie lokalni urzędnicy odmawili im pozwolenia na podróż do Lhasy. W końcu udawali, że słuchają rozkazów, by odejść; zamiast tego uciekli na wschód, podczas srogiej zimy, przeprawili się przez wysoki płaskowyż do Lhasy. Władze Tybetu pozwoliły im zostać, wkrótce się okazało, że są przydatni. Aufschnaiter otrzymał zlecenie zaprojektowania systemu kanalizacyjnego dla Lhasy, a Harrer oceniał teoretyczne możliwości rozbudowy całego miasta.

                 Czas Harrera w Tybecie z pewnością nie powinien być mylony z wakacjami w Himalajach. Jego szorstka proza maluje obraz Tybetu z lat czterdziestych, który zarówno jest tak prozaiczny, jak i nostalgiczny. Bohater szybko stał się znany w Lhasie, niewątpliwie po części z powodu widocznej nieobecności innych mieszkańców Zachodu. W mieście; zajmował się handlem, był tłumaczem, medykiem, przewodnikiem górskim i inżynierem, w tym czasie nawiązał wielką przyjaźń z Dalajlamą.

                   W czasie przemierzania szlaku w kierunku stolicy Tybetu bohater spotyka różnych ludzi, oraz dowiaduje się, jakie sprzeczności i hipokryzja „otaczają” życie mieszkańców tych stron. Kiedy wraz ze swoim towarzyszem brnęli przez Himalaje jedno spotkanie utkwiło im szczególnie w pamięci. Był to otulony w długą owczą skórę nomada, młody mężczyzna z warkoczem, jakie zwyczajowo noszą wszyscy Tybetańczycy nie będąc mnichami. Poprowadził ich do swojego namiotu zrobionego z wełny jaka, gdzie czekała na niego młoda żona. W namiocie odkryli „skarb”, na widok, którego ślinka pociekła im z ust: znakomitą szynkę z dzika. Mężczyzna chętnie odsprzedał im część swej zdobyczy po śmiesznie niskiej cenie. Prosił tylko, aby nie opowiadać o tym, że poluje, bo grozi mu za to surowa kara. Zabijanie żywych stworzeń, człowieka czy zwierzęcia, to wykroczenie przeciwko religijnym przykazaniom buddyzmu i dlatego polowanie jest zabronione. Ponieważ w Tybecie panował system feudalny, ludzie i zwierzęta należą do Dalajlamy, a jego zalecenia są prawem. Sprytni Tybetańczycy umiejętnie obchodzą to prawo, hodują zwierzęta po czym sprzedają je Nepalczykom, Nepalczycy je zabijają i odsprzedają Tybetańczykom. Pewnego razu, przyglądali się Nepalczykom wyruszającym na poszukiwanie miodu, byli świadkami osobliwego przedstawienia. Zgodnie z oficjalnym rządowym zakazem, Tybetańczykom nie wolno wybierać miodu, ponieważ religia zakazuje pozbawienia zwierząt pokarmu. Niemniej jednak, jak na całym świecie, także i tutaj chętnie omija się to prawo i Tybetańczycy chętnie płacą mały haracz. Miód, który właściwie mogliby mieć za darmo, pozwalają zbierać Nepalczykom, po czym odkupują od nich ten ulubiony specjał. Zdobywanie miodu było przedsięwzięciem bardzo śmiałym, ponieważ pszczoły najchętniej ukrywały swe plastry pod nawisami skalnymi w przepaścistych wąwozach. Mężczyźni opuszczają w dół długie, bambusowe drabiny i schodzą po nich balansując w powietrzu, często siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt metrów nad ziemią. W dole pod nimi płynęła rzeka i pęknięcie liny oznaczało pewną śmierć.
                    
W Kyirongu poznali mnicha, który studiował w Kolegium Medycznym w Lhasie. Cieszył się wielkim szacunkiem i żył dostatnio dzięki licznym produktom spożywczym znoszonym mu zamiast honorariów. Stosował najprzeróżniejsze metody leczenia. Jedna z nich polegała na przykładaniu do bolącego miejsca pieczęci z modlitwą, co przy schorzeniach o podłożu histerycznym bywało skuteczne. W ciężkich przypadkach wypalał w skórze dziury rozżarzonym żelazem. Osobiście Harrer był świadkiem, jak dzięki tej metodzie odzyskał przytomność pacjent uznany za zmarłego. Jednakże nie wszystkim wychodziło to na dobre. Kiedyś wyznał, że zna granice swojej wiedzy, chociaż zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy. Ponieważ medyk często zmieniał miejsce pobytu, dotychczas nie zdarzały się jakieś nieprzyjemne wpadki. Dzięki tym wątpliwym praktykom mógł odbywać pielgrzymki do świętych miejsc i to uspokajało jego sumienie.

                Poza radosnymi świętami, poznali także tybetańskie ceremonie pogrzebowe. Te czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głęboko religijne uzasadnienia. Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu. Zwłoki szlachetnie urodzonych i lamów były palone. Wśród zwykłych ludzi powszechny był pochówek przez poćwiartowanie i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać na to, wrzucane były do rzeki. Tutaj funkcję sępów pełniły ryby. Gdy ubodzy umierają na jakąś straszliwą chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych. Grabarze, rzeźnicy, zwyczajowo musieli żyć na skraju wsi, niczym wygnańcy. Na końcu wsi mieszkali także kowale, jako że ich rzemiosło uchodziło w Tybecie za najpodlejsze.

                   Tymczasem w miejscowości Dzongka wybuchła epidemia i zabrała wiele ofiar. Poznali mężczyznę o nazwisku Łangdula. Był człowiekiem nowocześnie myślącym, otwartym i żądnym wiedzy. Był też bardzo pobożny, codziennie oddawał się medytacji a jego wiara wydawała się nie do zachwiania. Jego żona, dwudziestokilkuletnia tybetańska piękność, władała biegle językiem hindi, który opanowała w okresie nauki szkolnej w Indiach. Byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Po upływie wielu lat wędrowcy usłyszeli o tragicznym losie tego małżeństwa. Gdy doczekali się potomka, młoda żona zmarła przy połogu, a Łangdula oszalał z rozpaczy. Złorzeczył Buddzie i nawoływał do zniszczenia jego świątyń i posągów. Był on jednym z najbardziej sympatycznych Tybetańczyków, jakiego poznali, i jego los wstrząsnął Heinrichem do głębi. Ten młody pobożny Tybetańczyk nie wytrzymał bólu, którego nie potrafiły złagodzić nawet jego wieloletnie medytacje.

                  Policja w naszym sensie nie istniała, ale przestępcy byli zawsze karani publicznie. Kary były dość drastyczne, ale bezbłędnie dostosowane do mentalności ludzi. Opowiadano im o mężczyźnie, który ukradł złotą lampkę maślaną w jednej z licznych świątyń położonych wokół miasta Kyirongu. Po udowodnieniu mu winy wydano- nieludzki w naszym pojęciu- wyrok. Publicznie obcięto mu dłonie i okaleczone, żyjące jeszcze ciało zaszyto w namoczoną skórę jaka, którą pozostawiono do wyschnięcia, a potem wrzucono w najgłębszą przepaść. Heinrich był świadkiem pewnej publicznej chłosty, dotyczyła ona mniszki zreformowanego buddyjskiego kościoła, w którym surowo obowiązywał celibat. Owa mniszka poczęła dziecko z mnichem tegoż kościoła i zabiła je natychmiast po urodzeniu. Obydwoje zostali oskarżeni i postawieni przed pręgierzem. Następnie, po publicznym stwierdzeniu hańby, skazano ich na chłostę. Zhańbionego mnicha wraz z mniszką napiętnowano i wydalono z okręgu. Kiedy bohater podróżował dalej w głąb Tybetu w domu, w którym się zatrzymał na nocleg zobaczył mężczyznę z nogami w kajdanach, z którym- jak się okazało – miał spędzić nocleg. Poruszał się drobnymi kroczkami i bez żenady, ze śmiechem wyznał, że jest mordercą, któremu wymierzono w Lhasie karę dwustu batów, a ponadto do końca życia musiał chodzić w kajdanach na nogach. Czy możemy sobie wyobrazić pójście po wodę w kajdanach na nogach? Ile czasu musiał przemierzyć skazaniec w jedną i w drugą stronę!?

                  Władza mnichów w Tybecie była szczególna i można ją przyrównać tylko do silnej dyktatury. Byli oni czujni i podejrzliwi wobec wszelkich wpływów, z zewnątrz, które mogłyby zagrozić ich potędze. Zbyt mądrzy, by wierzyć w nieograniczoność swej mocy, ukarzą każdego, kto by w to otwarcie powątpiewał. Niektórym były, więc nie w smak kontakty Heinricha z miejscową ludnością. Jego zachowanie, wskazujące, że nie ulega przesądom, musiało w końcu dać wiele do myślenia Tybetańczykom; chodził w nocy do lasu, a demony go nie karały, wspinał się po górach nie zapalając ogni ofiarnych, a nic złego mu się nie stało. W pewnych okolicach okazywano mu wyraźną rezerwę, która była wynikiem jedynie wpływu lamów. Z drugiej strony przypisywano Heinrichowi nadnaturalną moc. W przekonaniu o szczególnej misji jego wycieczek, wypytywano go ciągle, dlaczego tak często rozmawia ze strumieniami i ptakami, w jakim celu, ponieważ żaden Tybetańczyk nie ruszy się na krok bez wyraźnego powodu, nie potrafili wytłumaczyć jego wędrówek, wysiadywania w lesie i nad potokiem.

                     Całe życie nomadów skupiało się na jak najlepszym wykorzystaniu nędznych środków, które ofiarowała im natura. Nawet w sypiali w pozycji umożliwiającej zachowanie ciepła; kucając na podłodze pokrytej futrami, ściągali z ramion swoje kożuchy i przykrywali się nimi razem z głową. Zmiany odzieży z zimowej na letnie lub odwrotnie dokonywało się na wezwanie podczas wielogodzinnej ceremonii. Służba znosiła na plecach ciężkie toboły z nowymi ubiorami. U mnichów odbywało się to prościej, bo zmieniali oni tylko kapelusze obszyte futrem na nakryciu głowy w kształcie talerza. Gdy wszyscy mieszkańcy na raz ukazywali się w letniej odzieży, całe miasto zmieniało nagle wygląd, ale zmiana garderoby następowała jeszcze raz z okazji wspaniałej procesji, gdy wszyscy urzędnicy odprowadzali swego władcę do letniej rezydencji. Heinrich nie mógł doczekać się tej ceremonii; była to przecież szansa ujrzenia z bliska Żyjącego Buddy. Tymczasem przeminęły burze piaskowe, resztki śniegu na okolicznych szczytach lśniły w słońcu oślepiającą bielą. Ten kontrast nadawał w pełni rozkwitłej wiośnie niepowtarzalny czar, dobrze mu znanych z austriackich Alp. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy ciepła pora roku zapanowała oficjalnie. Było to hasło do zmiany odzieży na letnią, ponieważ zimowego futra pod żadnym pozorem nie wolno było zrzucać według własnego widzimisię. Rokrocznie, na podstawie rozmaitych znaków wzmiankowanych w starych religijnych księgach, ustala się dzień, w którym arystokracja i mnisi przebierają się w letnie szaty, niezależnie od tego czy przyjdą jeszcze burze i śnieżyce, czy też już wcześniej nastały ciepłe dni. Jesienią, gdy sięga się po zimowe odzienie, jest podobnie. Nieustannie słychać narzekania, że zmiana odzieży nastąpiła za wcześnie lub za późno i wszyscy duszą się z gorąca albo niemal umierają z zimna, ale tego, co raz zostało ustalone, trzeba się trzymać.

                  Typową postawę Tybetańczyków wobec wszystkich żyjących stworzeń obrazowało rozporządzenie przerwania wszelkich prac budowlanych w całym Tybecie na okres medytacji młodego Dalajlamy, a trwała ona trzy lata. Nakaz wydawano, ponieważ podczas prac ziemnych-nawet przy zachowaniu największej ostrożności- nie da się uniknąć zabijania robaków, owadów i dżdżownic. Rozsyłano gońców we wszystkie strony, do najodleglejszych zakątków kraju, rozkaz musiał dotrzeć do najmniejszego gospodarstwa. Później, gdy Heinrich osobiście kierował robotami ziemnymi, widział na własne oczy, jak robotnicy, co chwila odstawiali narzędzia i z każdej łopaty ziemi wygrzebywali wszelkie żyjątka, ratując je od śmierci.

                      Należy poruszyć bardzo drastyczny problem w Tybecie, jakim było brak służby zdrowia oraz armii. Tybet przez wieki sam siebie poddawał izolacji, nie utrzymywał żadnych stosunków dyplomatycznych z innymi krajami. Wiara Tybetańczyków w ochronną moc amuletów była bezgraniczna- w podróży czy podczas wojny czuli się chronieni przez amulety i zdjęcia Dalajlamy. Gdy Heinrich próbował przytaczać kontrargumenty, chciano się z nim zakładać, że na przykład posiadanie amuletu czyni właściciela odpornym na kule. Kiedy wielka chińska armia przekroczyła granice Tybetu mnisi zaczęli rzeźbić z masła ogromne posągi Buddy i kręcono młynkami modlitewnymi, te metody miały ochronić Tybet przed najeźdźcą.

                Książkę bardzo polecam, lecz film  „Siedem lat w Tybecie” w reżyserii Jeana-Jacquesa Annauda z Bradem Pittem w roli głównej proszę traktować z „przymrużeniem oka”, ponieważ obraz Annauda przypomina film „Indiana Jones”. Kiedy czytamy książkę pozbywamy się idealnego obrazu Tybetu i buddyzmu, natomiast po obejrzeniu filmu wszyscy chcą podróżować w Himalaje na „Dach świata”, medytować i zrobić konwersję na buddyzm. Moim zdaniem reżyser łatwo popadł w sztuczność i śmieszność oraz z drugiej strony w sztywność i powagę.

                  Początkowo niewiele rozumiemy z tego wszystkiego. Barwne ceremonie, egzotyczne rytuały, niekończące się procesje mnichów… - „uczta” dla czytelnika, ale, o co w tym wszystkim chodzi? Jaki jest morał ze  wspomnień Heinricha Harrera? Dopiero po czasie pojawią się wyjaśnienia i bardzo ciekawe interpretacje tego, co jest nam dane poznać. Przykładowo: widzimy niszczejące topiące się figurki. Okazuje się, że są to podobizny bogów wykonane… z masła. Dlaczego akurat z szybko psującego się i topiącego się na słońcu masła? Ano, dlatego, by przypominać buddystom, że nic nie jest wieczne. Gdy do Tybetu brutalnie wkroczą Chińczycy, usłyszymy, że dla buddyjskiego mnicha wróg to najlepszy nauczyciel, bo tylko on jest w stanie nauczyć ich cierpliwości i współczucia. Kiedy do bram świętego miasta Lhasa przybędą niezliczone tłumy pielgrzymów, dowiemy się, że w Tybecie ludzie wierzą, iż to w czasie pielgrzymki ich dusze oczyszczają się ze złych uczynków… Takie przykłady można mnożyć. „Siedem lat w Tybecie” znakomicie ukazuje nam buddyjską mentalność, czy też filozofię, ale pokazuje nam także, że nie ma religii świętej i czystej, bo tam gdzie działają ludzie, będą i „święci” i przestępcy, jak pewien mnich, który zdradził Dalajlamę współpracując z Chińczykami aby go porwać i zamordować.  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz