09 marca 2019

Śmierć pięknych saren / Jak spotkałem się z rybami


„Śmierć pięknych saren”     


          „Jak spotkałem się z rybami”



Ota Pavel




Autor/ właściwie Otto Popper (ur. 2 lipca 1930 w Pradze, zm. 31 marca 1973 w Pradze) – czeski pisarz, dziennikarz i reporter sportowy. Urodził się, jako trzeci, najmłodszy syn żydowskiego komiwojażera Leo Poppera. Wczesne dzieciństwo spędził w Pradze, potem jego rodzina przeprowadziła się do rodziców ojca do Buštěhradu (w miasteczku tym obecnie znajduje się jego muzeum).

Tłumaczenie/ Andrzej Czcibor-Piotrowski, Józef Waczków

Tematyka/ Kiedy Ota Pavel zaczynał spisywanie swoich wspomnień z dzieciństwa, które składają się na tomy „Śmierć pięknych saren" oraz „Jak spotkałem się z rybami”, był już zdiagnozowanym schizofrenikiem. Podczas pobytów w szpitalach psychiatrycznych powracał w myślach do starych czasów, okazało się to antidotum na beznadzieję oraz formą niezwykłej terapii. Co najważniejsze, krótkie opowiadania Pavla w najmniejszym stopniu nie ujawniają choroby autora, wręcz przeciwnie, ktoś, kto nie zna historii tego czeskiego dziennikarza sportowego i pisarza, mógłby odnieść zupełnie odwrotne wrażenie. Bo jak tłem dla tak pogodnej, optymistycznej i skrzącej się humorem prozy mogą być zaburzenia psychiczne?

Główny motyw/ „Śmierć pięknych saren" oraz „Jak spotkałem się z rybami” to zbiór opowiadań, których narratorem, (ale i bohaterem) jest syn, młody chłopak, można powiedzieć, że sam Ota Pavel, bo książka zawiera wątki biograficzne. Głównym bohaterem jest natomiast ojciec - zaradny, a jednocześnie fajtłapowaty, mądry i głupi, uroczy i wzbudzający politowanie. Postać bardzo ciekawa. Tłem jest czechosłowacka wieś lat 30. i 40. XX wieku.

Cytaty z książki charakteryzujący problematykę utworu:

„Ciekaw jestem tylko, co ma pani wspólnego z tym Żydem?”– Troje dzieci – odparła mama”.

„Jego głównym argumentem, świadczącym o tym, że nie zostajemy w tyle i że już doganiamy kapitalizm, był pracujący na pełne obroty młynek do mielenia kawy w każdym sklepie”.

„Niech tam sobie, ale pozostaje faktem, że tata miał do komunizmu niedaleko: często przebywał wśród włóczęgów, tułaczy i biedaków. A przede wszystkim miał dobre serce!”.

„W tych oczach było przerażające rozczarowanie, brak nadziei i rozpacz człowieka, który chciał przejść po niezawodnym moście na drugi brzeg rzeki, a ten most tak naprawdę nie istniał”.

 „Pan Bóg podobno bierze do nieba według innego porządku”.

„Rzeka to głęboka studnia zapomnienia”.

„Najwspanialsi ludzie zawsze są najskromniejsi. Jedynie głupcy i ubodzy duchem czują potrzebę mówienia o sobie, żeby urosnąć we własnych oczach”.

„Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierzę, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi, choć często o tym opowiada się i pisze”.



                     Wszyscy Czesi wiedzą, kim był Ota Pavel. Syn czeskiego Żyda dotknięty traumą Holocaustu, powojenny ideowy komunista, najpracowitszy czeski dziennikarz sportowy, obsesyjny perfekcjonista, genialny pisarz dotknięty chorobą psychiczną. Życie Oty Pavla to los mieszkańca Europy Środkowej XX wieku, modelowy przykład tego, jak wielkie wydarzenia determinują historię człowieka, nawet, jeśli on sam nie miał na nie żadnego wpływu. Pavlowi najbardziej zależało na tym, by zostać pisarzem. To się udało. I chociaż nie zaznał sławy ani splendorów, wpisał się w wielką tradycję środkowoeuropejskiej literatury żydowskiej, której symbolami są Franz Kafka, Egon Erwin Kisch czy Max Brod, pozostając jednocześnie pisarzem na wskroś czeskim. Wielu Polaków czytało „Śmierć pięknych saren”, wielu zakochało się w tej książce od pierwszej lektury, ale teraz mamy okazję dowiedzieć się więcej o człowieku, który kiedyś w życiu postanowił: „Najpierw sprawię sobie maszynę do pisania, a zaraz potem piękną wędkę na ryby”.

                   Otto był najmłodszym z trzech synów państwa Popperów. Jego ojciec był żydowskim Don Kichotem, niepoprawnym marzycielem i postrzeleńcem, który imał się różnych zajęć, był komiwojażerem i żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, obieżyświatem i hodowcą królików, a przede wszystkim wielkim miłośnikiem czeskiego krajobrazu, natury- lasów i rzek- żyjącym w zgodzie z przyrodą i ją właśnie kochającym nade wszystko. W dzieciństwo Ottona Poppera-, bo Ota Pavel to pseudonim- wkroczyła wojna, która dla na pół żydowskiej rodziny była jeszcze okrutniejsza niż dla innych. Ojciec i dwaj starsi bracia, Hugo i Jerzy, znaleźli się w obozie koncentracyjnym. Udało im się przeżyć. Po spędzonej na Ziemi Kładeńskiej wojnie ( tam młodziutki Ota zaczął pracować, jako górnik) wrócił do Pragi, uczęszczał do szkoły handlowej i na kursy języków obcych a przy tym zaczął uprawiać sport, traktując go zresztą z całą powagą. Przez długi czas sport był dla niego wszystkim. Wietrzył w nim dawne dziecięce gry i zabawy. Wietrzył w nim toczący się odwiecznie dramat ludzkich sił. Widownia była mu obca. Scena hal i zakurzonych boisk obiecywała mu wszystko. Dlatego sam grał i trenował. I zawiązywał sznurowadła, i prasował wypłowiały dres- drżąc nocami, czy aby jutro zagra, są, bowiem szanse, które się nie powtarzają. I sport rzeczywiście okazał się tą szansą. Pierwszą wielką szansą, choć niebawem wyszło na jaw, że skorzysta z niej jakby z odwrotnej strony, nie, jako zawodnik, lecz jako widz i komentator.

                 Tak oto narodził się Ota Pavel, dziennikarz, sprawozdawca, redaktor Czechosłowackiego Radia, pisma „Stadion”, autor reportaży z wielkich zawodów, mistrzostw świata, olimpiad. Wraz z czechosłowackimi sportowcami jeździł po świecie, towarzyszył piłkarzom w zagranicznych wojażach, rozmawiał z zawodnikami, wśród których nie brakowała najwybitniejszych. Gdyby nie choroba, Ota Pavel pewnie do końca życia pozostałby dziennikarzem sportowym. Dostał „pomieszania zmysłów” (zdiagnozowane, jako cyklofrenia, psychoza maniakalno-depresyjna z elementami schizofrenii) na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku. Zimowa olimpiada w Innsbrucku – dziewiąta z kolei- odbywała się w 1964 roku. Po opuszczeniu szpitala psychiatrycznego spod jego pióra wyszły dwie książki: „Śmierć pięknych saren” i „Jak spotkałem się z rybami”. Tych dziesięć bez mała lat, dzielonych między chorobą ( z towarzyszącymi jej depresjami, urojeniami i manią samobójczą) a pracą twórczą, która miała przynieść tak upragnioną ulgę w cierpieniu, ten stan obłędu nie zaćmił w pełni już literackiej prozy Pavla: stała się ona panaceum. Literatura jednakże nie okazała się do końca skuteczną terapią. Z choroby nigdy się nie podniósł, w 1973 zmarł na zawał serca. Pochowany jest, razem z rodzicami, w części żydowskiej Cmentarza Olszańskiego w Pradze.

                   Przede wszystkim stwierdzić tu trzeba, że pisarstwo Ota Pavla nie zostało w pełni docenione. Oczywiście komplementowano je w Czechach i później za granicą, stwierdzono, że to urocze, wdzięczne, sympatyczne i miłe utwory, z drugiej jednak strony wyrażano przekonanie, że do rangi rewelacji w skali międzynarodowej nie dorastają. Osobiście uważam, że z przymrużeniem oka należy słuchać opinii tak zwanych „znawców literatury”, ponieważ i oni ulegają modzie i naciskom wydawnictw. Radosnym odkryciem stał się dla mnie zbiór opowiadań Pavla „Śmierć pięknych saren” oraz „Jak spotkałem się z rybami”, z których nasuwa się analogia ze zwariowanym rycerzem Don Kichotem, który przez całe życie zmierza konsekwentnie za swoim wielkim snem i jedynie w głębi duszy- i tylko niekiedy- przeżywa dreszcz, uświadamiając sobie, że jego walka jest nadaremna, a może nawet pozbawiona sensu. Kojarzy się również i z Sancho Pansą, człowiekiem jedynie pozornie przyziemnym, który umie być nie tylko mądry, ale i wierny, i który w końcu, nie zdając sobie z tego wcale sprawy, jest dziedzicem i kontynuatorem swojego prawdziwego pana.

                    Wszyscy ci Popperowie-Pavlowie byli żywą kombinacją Don Kichota i Sancho Pansy. Są może trochę śmieszni, ale jednocześnie przejmujący. Komizm od tragizmu dzieli zaledwie krok i Ota Pavel przekracza tę granicę z mądrością starożytnego filozofa. Na pierwszym miejscu autor zastanawia się nad charakterem ojca, któremu mimo wszystko okazuje pobłażliwość, a nawet podziw. Wszystkie jego wybryki i niezdarność na początku nie rozśmieszają czytelnika. Ale jest to ten rodzaj człowieka, który może irytować. Na pewno jest marzycielem, ale przede wszystkim bohaterem, wystarczającym, aby nazwać go nieodpowiedzialnym i samolubnym. Nie, nie bawi nas, gdy wydaje wszystkie swoje pieniądze, nie biorąc pod uwagę swoich synów, kiedy kupuje piękne garnitury i amerykański samochód, by zadowolić żonę swojego szefa, w której się podkochuje. Nie śmiejemy się, kiedy naraża życie swojego syna nad rzeką podczas powodzi, by złowić węgorze. Co więcej, kiedy ojciec przekazuje swoim synom swoje zamiłowanie do ryb, chodzi tylko o łowienie ryb. Czytałem już książki na ten temat i wiem, że dzięki opisowi wędkarstwa jest to coś innego niż opis przygód ojca! Rozumiem miłość, która łączy ojca ze swoimi synami, poczucie wolności, które czują, piękno natury, które dzielą. Dopiero Ota czuje, czym jest łączność człowieka z naturą, jaką rolę spełnia rzeka, nad którą godzinami wysiaduje „mocząc kija” w wodzie i kiedy czuje ten lekki dotyk podniecenia, kiedy na wodzie zaczyna podskakiwać spławik.
                      
                 Ale kiedy nagle dociera do naszej świadomości „śmierć pięknych saren” (rozpoczęcie II wojny światowej i utrata przez świat „niewinności”), wszystko się zmienia! Wraz ze śmiercią „pięknego jelenia” nadchodzi wojna, dzieci cierpią z głodu i z braku jedzenia, a ojciec, aby je nakarmić idzie na polowanie na jelenie, dobrze zdaje sobie sprawę, że kłusownictwo karane jest śmiercią przez nazistów. Nagle narracja nabiera wielkiego dramatyzmu, a ojciec, który ryzykuje życiem dla swoich dzieci, nabiera innego wymiaru. Kłusownictwo, łowiectwo lub wędkarstwo stają się kwestią przetrwania, a także desperacką, ale odważną odpowiedzią na upokorzenia i znęcanie się, jakich doznali Żydzi. Historia nabiera tempa i kończy się wraz z wysłaniem starszych braci Ota do obozu koncentracyjnego. Wszystkie opowieści o wojnie są ekscytujące i możemy się przy ich czytaniu także śmiać z tego, jak Niemcom ojciec „gra” na nerwach, kiedy opróżnia swój staw, zaraz po tym jak go skonfiskowali. To także piękna opowieść, balansująca pomiędzy udręką a humorem, kiedy to mały Ota – za wzorem swojego ojca- idzie kłusować w stawie strzeżonym przez strażnika, „walczy” symbolicznie z zakazem Niemców poławiania ryb. To samo dotyczy karpi, które łowił, z wielką cierpliwością, zanurzony w lodowatej wodzie. Te wszystkie opowieści o rybach mają głęboki sens i są ekscytujące. Jest dramatyczne napięcie, które nie opada. Po powrocie z obozów ojca i braci ojciec stał się komunistą, podobała mi się jego reakcja na wiadomość, gdy zdaje sobie sprawę z tego, że komuniści także okazali się antysemitami. Książka kończy się niezbyt optymistycznym rozdziałem „Złote węgorze” pięknie napisanym, pełnym smutku i poezji po tym jak Ota Pavel, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym i wracał myślami do czasów swojego dzieciństwa.

                    W tej recenzji chciałbym przedstawić małą próbkę z twórczości Ota Pavla i opisać jedno z ciekawszych opowiadań autora pt. „Najdroższa w Europie Środkowej”.  Przed wojną matka Ota chciała pojechać do Włoch. Marzyła nie tyle o zobaczeniu rzeźb Michała Anioła i obrazów Leonarda da Vinci, ile o kąpieli w ciepłym morzu. Bo matka pochodziła z Drzynia koło Kładna, gdzie znajdował się jedyny nędzny kaczy stawek, pokryty gęstym żabim skrzekiem, i jako mała dziewczynka nigdy w nim kąpieli nie użyła. Tak więc co roku na wiosnę pytała męża; „No i co, Leonku, pojedziemy w tym roku?”.  Leon odpowiadał zazwyczaj, że właśnie w tym roku nie ma dość pieniędzy, i tłumaczył, że -jego zdaniem- nad rzeka Berounką koło Krzywoklatu jest znacznie lepiej. W centrum jego zainteresowań znajdowały się; handel i ryby. I w jednym, i w drugim wyróżniał się wprost nadzwyczajnie, rybom jednak dawał pierwszeństwo ku wiecznej szkodzie rodziny, a także szwedzkiej firmie „Elektrolux”, w której pracował jako agent-komiwojażer sprzedający lodówki i odkurzacze. Często po prostu zbaczał ze szlaku podróży handlowej i znajdowano go najczęściej nad rzeką Berounką, gdzie wraz ze swoim najlepszym przyjacielem przewoźnikiem Karolem Proszkiem łapał szczupaki na okonki.

               Tę właśnie jego miłość do ryb ukoronowała decyzja zakupienia stawu dla rodziny, i to stawu wraz z karpiami. Leon był pewien, że nie tylko będą mieć swoje karpie, ale jeszcze na ich odłowie zarobią mnóstwo pieniędzy. Matka na całe to przedsięwzięcie patrzyła dość sceptycznie i ostrzegała ojca, żeby się do tego nie brał, bo to nie jego branża, ale zbytnio nie protestowała, ojciec przy takich okazjach na ogół sporo krzyczał, tylko pozwoliła sobie w końcu na uwagę, czy za te pieniądze nie powinni raczej pojechać do Włoch. Ojciec nawet nie raczył się odezwać, obrzucił ją jedynie odmownym spojrzeniem, był bowiem przekonany, że na interesach zna się lepiej niż jego żona i wszyscy jej aryjscy krewni razem wzięci. W spojrzeniu tym zawierała się tysiącletnia mądrość przodków i ten nagi fakt, iż za pieniądze, jakie na karpiach zarobi, będą mogli pojechać do Włoch, i to wraz ze wszystkimi krewnymi. Mały Ota zauważył, że tego matka obawiała się najbardziej.

                   No i ojciec zaczął się rozglądać za odpowiednim stawem. Oczywiście, już go sobie wyobraził, a obraz ten zrodził się w jego głęboko wrażliwej duszy. Staw otoczony pochylonymi nisko wierzbami, tu i ówdzie grążele w kształcie serca z żółtymi kielichami kwiatów, a w prześwietlonej słonecznymi promieniami wodzie pływają karpie wielkie jak cielęta. W pogoni za owym wymyślonym obrazem Leon przypominał pszczołę w pogoni za pyłkiem. Przewędrował szmat kraju, ale takiego stawu na sprzedaż nie znalazł. Dopiero w Kroczehlawach przyszedł do niego dobry znajomy, pan doktor Jakubczyk, ogromnie tęgie chłopisko z wąsami. Pan doktor zwracał się do Leona per panie inspektorze, bo miał on wówczas- Bóg jeden wiedział dlaczego – tytuł inspektora. I oto pan doktor zaproponował panu inspektorowi kupno stawu z karpiami za dziesięć tysięcy koron. Poszli więc, a już po drodze obudziło się w Leonie przeczucie, że to właśnie to. Było to owo niezawodne przeczucie, które podpowiadało mu z góry, gdzie sprzeda lodówkę, a gdzie odkurzacz, gdzie zaś na próżno będzie dzwonić czy pukać. Tak jak z daleka wyczuwał dobry interes, tak i tym razem przeczuwał swój wymarzony staw, a w nim grubaśne, pękate karpie.

                     Po zainwestowaniu wszystkich oszczędności w staw Leon promieniował radością, niekiedy uśmiechał się tajemniczo. Żona Hermina zawsze miała zrozumienie dla słabostek męża i dlatego godziła się na niekończące się rozmowy o tym, jak karpie rosną i przybierają na wadze. Zbliżyła się jesień, a wraz z nią pierwszy odłów w stawie. Cała rodzina, a przede wszystkim ojciec, szykowała się na ten dzień jak na wielkie święto. Matka specjalnie na tę okazję uszyła sobie modny płaszcz. Zaprosiła swoich dwóch szwagrów robotników, którym powierzono ważne zadanie. Przyjechali nad staw ze swoimi rodzinami. Do odłowu karpi Leon najął jeszcze zawodowego rybaka, który przyjechał jeszcze z ośmioma innymi mężczyznami, odzianymi od stóp do głów w gumowe stroje. Na grobli stały dwa pięciotonowe samochody marki Praga, na nich butle z tlenem i specjalne kadzie do przewozu karpi. Po grobli poruszali się bezszelestnie „gumowi mężczyźni” i rozkładali sieci. Woda powoli wyciekała ze stawu, a pan Leon spodziewając się pokaźnego zarobku ze sprzedaży karpi, które obiecał przedsiębiorstwu „Wańha”, częstował gości parówkami na gorąco i bułkami. Załatwił też dwie beczki piwa. W miarę jak zbliżał się finał, napięcie wśród widzów wzrosło. Przestrzeń z karpiami zwęziła się do niewielkiego kręgu. Powierzchnia wody powinna zafalować od rzucających się ryb, ale nic takiego się nie zdarzyło. A pan Leon, który doskonale znał się na tych rzeczach, bladł coraz bardziej i na czoło występowały mu krople potu. W sieci nie było absolutnie nic. Był tylko jeden jedyny stary karp. Wszyscy wówczas rechotali- prócz matki i ojca. Matka musiała tę hańbę przeżywać szczególnie boleśnie. Ojciec tymczasem zbiegł nad staw, stanął nad chwytającą powietrze rybą i przyglądał się jej, jakby widział karpia po raz pierwszy w życiu.

                      Tego karpia rodzina miał na kolację. Matka zauważyła z wściekłością, że nawet dla pana Rothschilda, współwyznawcy Leona, byłaby to wyjątkowo droga kolacja. Prawdopodobnie był to najdroższy karp nie tylko w Czechach, ale i w całej Europie Środkowej. Kosztował Leona- wliczając koszty odłowu- dokładnie jedenaście i pól tysiąca, za które to pieniądze- dodała matka po kolacji – mogli mieć żywe łososie sprowadzone wprost z Kanady.

                    Gniew pana Leona minął i do „pojedynku bokserskiego” z doktorem Jakubczykiem nie doszło. Pewnego dnia pan Leon siedział sobie w swoim biurze, a tu ktoś puka do drzwi.  Wszedł pan doktor i zapytał czy Leon nie sprzedałby mu najlepszej lodówki na świecie. Leon zaprowadził pana doktora do sklepu, aby tę lodówkę pokazać, i pan doktor był niezwykle zadowolony. Ojciec chciał w tym czasie powiedzieć, że od czasu kupienia od niego stawu ma się znakomicie, bo ciągle je te karpie, których nie było. Coś mu jednak szeptało, aby poczekał, że to najważniejsze dopiero przyjdzie. Doktor kupił najdroższą lodówkę, jaka była w magazynie. Jednak pan Leon nakazał lakiernikowi pomalować najstarszą lodówkę, jaka była na składzie i polecił wyjąć z niej środek, tak żeby z lodówki pozostała jedynie pusta skrzynia. Lodówkę wysłano do pana doktora Jakubczyka. Kiedy monter zobaczył owe „cacko” uciekł z przerażenia wołając, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Jakubczyk natychmiast zadzwonił do pana Leona krzycząc do słuchawki: „Panie inspektorze ta lodówka nie ma środka. Przysłał mi pan pustą skrzynię”. A pan Leon odpowiedział na to: „No, panie doktorze, nic się nie da zrobić. To tak jak z tym stawem. On także nie miał środka, choć skądinąd wyglądał prześlicznie”. I odłożył słuchawkę. Toż przecież pan doktor Jakubczyk kupił najdroższą lodówkę służącą mu później za skrzynię na króliki nie tylko w Czechach, ale w całej Europie Środkowej!

               Dzieciństwo zanurzone w okrucieństwie wojny, dzieciństwo pełne magii i cudowności. Takie, do którego się pomimo wszystko wraca po latach z łezką w oku.  Niesamowite opowiadania byłego dziennikarza sportowego o zwyczajnym dziecięcym życiu i emocjach. Książka, która stała się rodzajem terapii w chorobie psychicznej, terapii również dla nas w chorobie cywilizacji i w pośpiechu. Warto przystanąć i przeczytać choćby jedno z niej opowiadanie.








02 marca 2019

Przewodnik


„Przewodnik”


R.K. Narayan




Autor/ (ur. 10 października 1906, zm. 13 maja 2001), jego imię to skrócone: Rasipuram Krishnaswami Iyer Narayanaswami. Indyjski pisarz z obecnego stanu Indii Tamil Nadu piszący w języku angielskim. Autor powieści i opowiadań, twórca fikcyjnego świata indyjskiego miasteczka o nazwie Malgudu. Jeden z trzech głównych twórców wczesnej indyjskiej literatury w języku angielskim.

Tłumaczenie/ Henryk Krzeczkowski

Tematyka/ Całość fabuły ma za zadanie pokazanie dokonującej się w bohaterze przemiany. Poznajemy go, jako człowieka bardzo chwiejnego psychicznie, słabo umocowanego w codziennym życiu. Najpierw staje się kimś w rodzaju przedsiębiorcy prowadzącego sklep i jednocześnie będącego przewodnikiem dla turystów zwiedzających okolicę. Z czasem staje się znany, zyskuje pewną sławę w środowisku ludzi chcących poznać miejscowe atrakcje. Nabiera pewności siebie, zyskuje niezależność finansową. Jego w miarę ustabilizowane życie zostaje jednak zburzone przez... no, nikt by nie zgadł. Kobietę. Nie byle, jaką kobietę - tancerkę, mistrzynię „wężowego tańca”. Dalsza historia nie odbiega zbytnio od standardów romansu. Wielka miłość, przeciwności losu, rodzinne dramaty, kłopoty finansowe, wreszcie spektakularna kariera. W chwili, gdy - jak się wydaje - bohater uzyskuje wszystko, co chciał: ukochaną kobietę, sławę i bogactwo, na skutek własnego głupiego błędu w jednym momencie staje się życiowym bankrutem.

 Główny motyw/ Bohater powieści, Radżu, prowadziłby odziedziczony po ojcu sklepik, ożeniłby się, miałby kilkoro dzieci i dożyłby pewnie późnej starości, gdyby... gdyby w Malgudi nie zbudowano stacji kolejowej. To wydarzenie zaważyło na jego życiu. Mały sklepikarz staje się kolejno: przewodnikiem turystów, kochankiem, impresario słynnej tancerki, fałszerzem i, wreszcie, „mędrcem" i „świętym".

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Pochlebstwa każdy lubi, ale chyba najbardziej na nie łakome są tancerki”.

„Człowiek przebierający się za wiecznego turystę jest wymarzonym ideałem dla przewodnika”.

„Mam coś ważniejszego do roboty aniżeli glinianego bałwana w geniusza zamieniać”.

„Panie, mam zmartwienie!- A któż ich nie ma?”.

„Pokaż mi człowieka, który nie ma zmartwień, a ukażę ci świat doskonały”.

„Przyszła raz do Buddy kobieta przyciskająca do piersi martwe dziecko i zawodząc głośno. Rzekł Budda: > Obejdź wszystkie domy w tym mieście i znajdź taki, w którym nie znają śmierci. Jeśli dom taki znajdziesz, zabierz stamtąd garść gorczycy, a ja nauczę cię, jak przezwyciężyć śmierć<”.

„(…) niedokończone opowiadanie, brak morału w niczym mu nie zawadzały; tak to już bywa w życiu”.

„Któż by malował tęczę?”.

„Zgodziłabym się na najgorszą teściową, gdybym za tę cenę miała żywego, prawdziwego męża”.

„On interesuje się malarstwem, dawną sztuką i tym podobnym. Ale niczym. Co porusza rękami i nogami”.

„Żadnemu człowiekowi nie wolno padać plackiem przed drugim człowiekiem!”.

„Ze zwykłego kamienia zrobił władczy tron”.

„Doszedłem do przekonania, że nic na tym świecie nie da się ukryć lub zapomnieć. Wszystkie wysiłki w tym kierunku są jak próba zasłonięcia słońca parasolem”.

      

                 W powieści „Przewodnik” poznajemy adwokata, który potrafi przemawiać godzinami, nie kończąc zdania. Jest to tajemnica jego sukcesu, ponieważ zmusza w ten sposób sędziów do zajmowania się drobiazgami. Jest również przyczyna, dla której główny bohater książki Radżu odnosi sukces w swych kolejnych oszustwach. Jako przewodnik turystyczny staje się szybko gwiazdą, ponieważ potrafi wymyślać na poczekaniu interesujące i barwne opowieści dla znudzonych turystów. To właśnie dzięki pracy przewodnika spotyka niedocenioną tancerkę Rosie, żonę wykładowcy Marco. Mąż bagatelizuje jej talent, a wsparcie, jakiego udziela jej Radżu powoduje, że wiążą się ze sobą. Jako tancerka Rosie odnosi sukces, a ponieważ bohaterowi dobrze się wiedzie za sprawą jego podejrzanych interesów, para wkrótce staje się bogata. Niestety Radżu wpada w pułapkę zastawioną przez Marco i trafia do więzienia. Po zwolnieniu zostaje pomyłkowo wzięty za świętego człowieka. Postanawia odgrywać tę rolę i znów odnosi sukces. Wkrótce sam staje się ofiarą kłamstwa, gdy obiecuje, że będzie pościć dopóty, dopóki w dręczonej suszą wiosce nie spadnie deszcz. Szybko zaczyna żałować narzuconej sobie głodówki, ale choć staje się coraz słabszy fizycznie, postanawia dotrzymać słowa. Jedenastego dnia słabnie i upada, jednak pojawiają się pewne wskazówki pozwalające przypuszczać, że wkrótce nadejdą deszcze. „Przewodnik” to jedna z najbardziej cenionych powieści Narayana, rozgrywająca się w wymyślonym przez niego mieście Malgudi. Przyczyną jego sukcesu jest bez wątpienia humor, z jakim opisywana jest nieodparta potrzeba snucia historii.

                   Czytelnik od samego początku chce wiedzieć, kiedy i dlaczego główny bohater książki został przewodnikiem. Z tego samego powodu, dla którego ktoś inny zostaje dróżnikiem, bagażowym lub strażnikiem kolejowym. Taki los. Kolej weszła w krew Radżu od wczesnego dzieciństwa. Jego wyobraźnię urzekły parowozy z ich straszliwym łoskotem i dymem. Na peronie czuł się jak w domu, naczelnika stacji i bagażowego uważał za najodpowiedniejsze towarzystwo, a ich rozmowy o kolei za najbardziej pouczające. Jego rodzinny domek stał naprzeciw stacji w miasteczku Malgudi. Dom ten postawił jego ojciec własnymi rękami na długo, zanim ktokolwiek w ogóle słyszał o kolei. Wybrał to miejsce, bo było za miastem i było tanie. Sam kopał ziemię, sam ugniatał glinę z wodą źródlaną, sam postawił ściany i przykrył je strzechą z liści palmowych. Ojciec miał mały sklepić, budkę zbitą z desek sosnowych i przykrytą jutowymi workami; przesiadywał tam cały dzień sprzedając miętowe cukierki, owoce, tytoń, liście betelu, suszony groch i wszelkie inne towary, jakich mogliby zażądać ciągnący szosą wędrowcy. Sklepik ojca nazywano powszechnie „budką”. Przed tą „budką” zbierali się zazwyczaj chłopi i poganiacze bawołów. Ekscentryczny kogut sąsiadów oznajmiał świt widocznie wtedy, gdy dochodził do wniosku, że spali już dostatecznie długo. Na jego przeraźliwe pianie ojciec wyskakiwał z łóżka i budził Radżu.

                      Mały Radżu mył się przy studni, czoło smarował świętym popiołem, stawał przed wiszącymi w ramkach obrazami bogów i głośnym, dźwięcznym głosem recytował przeróżne święte wersety. Ojciec przyglądał się przez chwilę jego wyczynom, po czym wymykał się na podwórze doić krowę. Wracając z wiaderkiem powtarzał stale tę samą uwagę: „Tym razem coś naprawdę nie w porządku z bydlęciem. Dała połowę tego, co powinna”. Odpowiedź matki była równie niezmienna: „Wiem, wiem, przewróciło jej się w głowie”. Cukier trzymano w domu w starej blaszanej puszce. Puszka wyglądała jak zardzewiała, ale cukier z niej był wyśmienity. Chowano ją na drewnianej półce na osmolonej ścianie kuchni, tak żeby Radżu nie mógł dosięgnąć. Zdaje się, że w miarę jak rósł, półka wędrowała coraz wyżej, bo o ile pamiętał, nigdy nie mógł się do niej dostać bez pomocy dorosłych.

                    Pewnego dnia na polu przed ich domem zrobił się ruch. Codziennie rano przybywali ludzie z miasta i przez cały dzień pracowali w polu. Dowiedzieli się, że budują linię kolejową, co później okaże się nieszczęściem dla Radżu. Robota postępowała żwawo. Samochody ciężarowe stojące w cieniu tamaryndy ograniczyły trochę swobodę małego Radżu, ale za to mógł włazić na wysokie nasypy i bawić się. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Przez cały dzień właził na ciężarówki i z nich złaził, aż jego ubranie było całe czerwone od błota. Bez przerwy przebywał w towarzystwie ludzi pracujących na linii kolejowej, przysłuchiwał się ich rozmowom i śmiał się z ich żartów. Po obu stronach linii gromadziły się rozmaite materiały budowlane. Zaczął zbierać kawałki metalu i różnego rodzaju śruby. Chował je skrzętnie w wydzielonej dla niego części wielkiej skrzyni, w której matka przechowywała swe stare, nigdy nienoszone jedwabne sari. Lecz pewnego dnia, kiedy Radżu nie dopuścił do swojego terenu zabaw innego chłopca, ubliżając mu słownie, ojciec postanowił wysłać go do szkoły. Od tego momentu miał ukochane miejsce opuścić dla miejsca znienawidzonego.

                   Każdy dzień zaczynał się od straszliwego zamieszania. Matka dawała mu jeść wcześnie, a drugie śniadanie wkładała do małego aluminiowego naczynia. Starannie układała jego książki i tabliczkę w torbie, którą zawieszała mu na szyi. Początkowo wszystkie te zabiegi były przyjemne, ale już po kilku dniach, jak to było zresztą do przewidzenia, obrzydły mu doszczętnie; wolał już zaniedbany siedzieć w domu, aniżeli być przedmiotem tej całej krzątaniny i chodzić do szkoły. Jednak ojciec przestrzegał surowo dyscypliny. Być może, był snobem, który przechwalał się przed ludźmi, że jego syn chodzi do szkoły. Pilnował każdego jego ruchu, dopóki nie był pewny, że jego syn jest już w drodze do szkoły. Droga do szkoły ciągnęła się w nieskończoność.
                         
                       Nikt nie mógł nawet we śnie nazwać tego szkołą, a co dopiero dobrą szkołą. Była to szkoła domowa, ponieważ lekcje odbywały się w domu nauczyciela. Mieszkał w zaułku dzielnicy Kabira w starym, ciasnym domu. Przed domem przepływał rynsztok. Codziennie rano gromadził wokół siebie na podwórku ze dwudziestu chłopców i rozparty na poduszce cały czas wrzeszczał na nich wymachując trzcinką. Wszystkie klasy miały lekcje równocześnie, a on zajmował się każdą grupą po kolei. Nauczyciel używał mocnego języka. Ojciec Radżu, chcąc go uchronić przed wulgarnym językiem robotników kolejowych, nie dokonał najlepszego wyboru wysyłając syna do tego starca, który swoich uczniów nazywał zazwyczaj osłami i baranami, wyliczając przy tym skrupulatnie przodków każdego z uczniów po mieczu i po kądzieli.

                     Po kilku latach, kiedy Radżu zakończył edukację zobaczył, że kolej została ukończona. Stalowe szyny lśniły w słońcu, semafory z czerwonymi i zielonymi pasami i swymi kolorowymi światłami stały na właściwych miejscach, a tor kolejowy podzielił podwórko na dwie oddzielne części. Budynek stacji też był już gotowy. Ruch w sklepie ojca zwiększył się wielokrotnie, co zmusiło Radżu do pomocy, jednak chłopakowi nie była w głowie praca jako sprzedawcy i pomału stawał się lokalnym przewodnikiem dla turystów. Zaczęto go nazywać „Radżu ze stacji”. Zupełnie obcy ludzie zupełnie przypadkowo, którym gdzieś, kiedyś obiło się o uszy jego imię, dopytywali się o niego zaraz po przyjeździe na stację Malgudi. Przy sklepiku zatrzymywali się świeżo przybili, by napić się wody sodowej lub kupić paczkę papierosów, przerzucali na półce leżące książki i prawie zawsze zadawali te same pytania: „Jak daleko do..?” czy też „Jak się dostać do …?”, „Czy dużo tu historycznych zabytków?”, „Słyszałem, że gdzieś w tych górach jest źródło waszej rzeki Saraju, piękne rzekomo miejsce”. Radżu doszedł do wniosku, że musi zmienić coś w swoim życiu i zaczął pracę, jako przewodnik turystyczny. A to, „że miał gadane” i tak przekonująco i barwnie opowiadał o okolicy, w której nic nie było do zwiedzania, zaczął, więc uchodzić za znawcę miasta i okolic wśród ludzi nawet z najbardziej odległych zakątków prowincji. Po latach będzie żałował, że łgał tak bez umiaru, ale przecież nie chciał kłamać, lecz tylko przypodobać się ludziom. I gdyby nie zbudowano kolei, to nie przybywaliby turyści, nie potrzebowaliby przewodnika i Radżu nie wplątałby się w kłopoty. Ta przyczynowo -skutkowość sprawiła, że pewnego dnia do miasta przybyła tancerka Rosie wraz z mężem Marco, który chciał zbadać i opisać w swojej naukowej pracy okoliczne jaskinie.

                     Rosie i Marco byli nieszczęśliwym małżeństwem. Marco wydawał się być nieprzyjazny w stosunku do Rosie i lekceważył jej pasję do tańca, nazywając to „płytkim zawodem dla nierządnic”. Radżu zdawał sobie sprawę, że Rosie poślubiła Marco tylko dla pieniędzy. Korzystając z tego ich niezbyt udanego małżeństwa, Radżu użył swoich kuszących słów na temat Rosie i jej tańca i rozpoczął z nią romans. Doceniał jej taniec, chwalił, komplementował, uznawał ją za boginię. Rosie stała się sławną tancerką w kręgach kosmopolitycznych za sprawą jej talentu i imponującej umiejętności marketingowej Radżu, który stał się jej menedżerem. Oboje zaczęli żyć razem. Matka Radżu nie pochwala tego i ostatecznie opuściła dom, aby zamieszkać ze swoim bratem. Jednak chciwość Radżu doprowadziła go do upadku. Marco wysłał biżuterię dla Rosie, jednak Radżu nie wspomina o tym Rosie, sam kwituje dokumenty, podrabia jej podpis - myśląc, że nikt nie będzie tego weryfikował. W blasku tej wspaniałej egzystencji Radżu zapomniał o tym, że Marco wciąż jeszcze istnieje. Nie brał pod uwagę faktu, że nadal zamieszkuje on kulę ziemską. Zachowywał tylko jeden środek ostrożności, unikając wszelkich występów Rosie w pobliżu jego miejsca zamieszkania. Nie chciał go prowokować, jednak Marco o nim nie zapominał. Marco „rozpoznał” to fałszerstwo, zgłosił przestępstwo na policję i Radżu został skazany na 2 lata więzienia.

                   W więzieniu Radżu uchodził za wzorowego więźnia. Szybko zaprzyjaźnił się ze wszystkimi strażnikami, zastępował ich, gdy trzeba było pilnować innych więźniów. Pilnował sekcji tkackiej i warsztatów stolarskich. Czy to byli mordercy, czy też rabusie, wszyscy go słuchali. Umiał rozmawiać z nimi nawet wtedy, gdy byli w najbardziej ponurych humorach. Jego urok osobisty sprawił, że z czasem naczelnik przeniósł go do swojej kancelarii, jako osobistego służącego. Sprzątał jego biurko, napełniał kałamarze, czyścił pióra, temperował ołówki i pilnował przed drzwiami, by nikt nie przeszkadzał naczelnikowi w pracy. W piątki i w soboty drżały Radżu palce, gdy przeglądał gazety. Ostatnie górne szpale zawierały zawsze to samo- fotografię Rosie, nazwę miejsca, w którym tańczyła, i ceny biletów. Jej imperium i sława nie tylko się nie kurczyły, ale wręcz przeciwnie rosły. Żółć się w nim burzyła na myśl, że znowu jest z Marco i świetnie sobie dają radę.

                    Po zwolnieniu z więzienia Radżu nie chciał powrócić do Malgudi, ponieważ był zhańbiony, jako były więzień. Spędzał czas, zdezorientowany, dokąd się udać. W wiosce o nazwie Mangal, pewien prostak o imieniu Velan uznał go za świętego męża, duchowego guru. Velan był w pełni przekonany o tym, że Radżu to guru, nawet, gdy Radżu ujawnił mu całą prawdę o swoim życiu. Siostra Velana, która odmówiła małżeństwa zgodnie z życzeniem rodziny, zostaje przywieziona do Radżu na rozmowę. Radżu skutecznie przekonuje ją do małżeństwa, a tym samym potwierdza ideę bycia oświeconą osobistością. Mieszkańcy Mangal wkrótce poprosili Radżu o szybką pomoc w celu zakończenia głodu, który poważnie wpłynął na ich wioskę, ponieważ wierzyli, że jako guru może im pomóc. Mieszkańcy wioski byli przekonani, że jeśli Radżu będzie w ich imieniu pościł, ułagodzi bóstwa deszczowe i z pewnością spadnie deszcz i głód szybko się skończy. I po raz kolejny Radżu wplątuje się w kłopoty.

                  Wieści o głodującym świętym mężu rozniosły się po całych Indiach. Do wioski Mangal zaczęli przybywać pielgrzymi z różnych zakątków kraju. Przyjezdny dziennikarz, który znalazł się we wsi, usłyszał przypadkowo nowinę. Rząd przysłał komisję dla zbadania sytuacji powstałej na skutek posuchy i dużej migracji pielgrzymów. Od tego się zaczęło. Z każdym dniem tłum wzrastał. Po tygodniu nie ustawał. Po obu brzegach rzeki wznosiły się małe kłęby dymu, wszędzie koczowali pątnicy. Ministerstwo Zdrowia obawiało się wybuchu epidemii w tak zatłoczonym miejscu, pozbawionym wody i budynków sanitarnych. Drogi były zatłoczone chłopskimi furmankami, autobusami i rowerami, jeepami i samochodami wszystkich roczników. Rzędy piechurów z koszykami i tobołkami ciągnęły polami jak mrówki ściągające do kostki cukru. Najbardziej krzątał się Amerykanin w koszuli wyrzuconej na spodnie. Nazywał się James J. Malone i był z Kalifornii. Trudnił się produkcją filmów i widowisk telewizyjnych, przyjechał, by sfilmować ten temat i wyemitować go milionom Amerykanów. Ludzie, aby zobaczyć „świętego” Radżu, który pości już od kilku dni włazili na słupy i postumenty, czepiali się najróżniejszych miejsc, byle zyskać dobry widok.

                    Radżu zorientował się, że sytuacja zaczęła wymykać się z pod jego kontroli. Łzy dławiły mu gardło, żałował, że wydał tyle pieniędzy na adwokata. Z radością pozostałby w tym więzieniu na zawsze. Podsumowując, możemy powiedzieć, że humor w książce Narayana nie wynika z zniekształceń czy z przesady. Pokazuje powszechną słabość człowieka, szaleństwo i fantazje. Jego humor jest zróżnicowany i wszechobecny. Wspomnienia Radżu sprawiają, że powieść jest realistyczna i pełna napięcia. Technika retrospekcji wzbudza ciekawość i jeszcze większe zainteresowanie czytelnika książką. Czytelnik przy tej lekturze nie nudzi się i jest bardziej zainteresowany tym, co wydarzy się dalej. Dowodzi to również umiejętność Narayana, jako narratora historii i narratora wzbudzania ciekawości w czytelniku.

 


23 lutego 2019

Siedem lat w Tybecie


„Siedem lat w Tybecie”


Heinrich Harrer




Autor/
(ur. 6 lipca 1912 w Hüttenbergu, zm. 7 stycznia 2006 we Friesach) – austriacki alpinista, himalaista, geograf, pisarz i nauczyciel Dalajlamy XIV.

Tłumaczenie/ Ewa Waldeck-Kurtyka

Tematyka/ „Siedem lat w Tybecie" to opowieść o głębokiej wewnętrznej przemianie, która dokonuje się w człowieku wyrosłym w zachodniej cywilizacji pod wpływem osobistych kontaktów z Dalajlamą. Kiedy bohater przybywa do Lhasy stolicy Tybetu wpada w depresję, z której wyrywa go nakaz stawienia się przed obliczem młodego Dalajlamy – „Kunduna". Okazuje się, że ma uczyć młodego Lamę angielskiego, geografii i kultury zachodniej. W zamian chłopiec buduje w nim pozytywne emocje. Dzięki czemu Harrer odradza się moralnie, otwiera na świat i innych ludzi. Wkrótce zostają przyjaciółmi. Harrer spędza w Tybecie 7 lat, w ciągu, których staje się świadkiem przemian politycznych wstrząsających krajem oraz świadkiem narodzin duchowego przywódcy Tybetańczyków - Dalajlamy.

Główny motyw/ Austriacki alpinista Heinrich Harrer w 1939 roku wyruszył z niemiecką wyprawą w Himalaje. Niestety plany zdobycia Nanga Parbat pokrzyżował wybuch II wojny światowej, która zastała podróżników w Indiach. Po internowaniu przez Anglików Harrer próbował wielu ucieczek z obozu, aż w końcu dopiął swego – w 1944 roku z Peterem Aufschnaiterem dotarli do odciętego od świata Tybetu. Spędzili w tym niezwykłym miejscu zwanym „Dachem świata” kilka lat, aż do komunistycznej inwazji Chin. Opisywany w autobiograficznej książce Harrera Tybet to tradycyjne, zamknięte na cywilizację zachodnią państwo, w którym czas i tradycja działają zupełnie inaczej. Autor miał okazję nie tylko poznać tę egzotyczną dla Europejczyków kulturę, ale też zaprzyjaźnić się z XIV Dalajlamą. „Siedem lat w Tybecie” – zekranizowana w 1997 roku z Bradem Pittem w roli głównej – to opowieść o magicznym świecie i tradycji, która już nie istnieje. Pozwala powrócić do ich magii i zrozumieć Tybet na nowo.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Wszelkie marzenia życia rodzą się w młodości…”.

„Oczywiście, tak jak wszędzie, jedni hołdują zabobonom mniej, a inni bardziej”.

„W starych pismach istnieje przepowiednia, która głosi, że wielka siła z północy zaleje Tybet, zniszczy religię i zawładnie całym światem”.

„Nastawienie do przedmiotów zmienia się zależnie od punktu widzenia”.

„Nie należy narzucać ludziom wynalazków, które są zbyt odległe od poziomu ich aktualnej egzystencji”.

„Mimo iż przeżyliśmy razem w Azji trzynaście lat, to przecież każdy człowiek widzi świat przez inne okulary”.

  

                           „Siedem lat w Tybecie", to opisane autobiograficzne przygody austriackiego odkrywcy Heinricha Harrera. Wydarzenia te rozgrywały się w latach 1944-1950 na wyżynach Centralnej Azji. Opowieść ta jest prawdopodobnie bardziej znana z adaptacji filmowej z 1997 r. z Bradem Pittem w roli Harrera, choć z pewnością jest to raczej romantyzacja przygód prawdziwego protagonisty w krainie Dalajlamy. W miarę, jak wczytujemy się w książkę „Siedem lat w Tybecie”, zaczynamy rozumieć lub zgadujemy wiele z tego, co wiemy o Heinrichu, Austriaku „opętanym” przez wspinaczkę górską. Niewiele wiemy o wczesnym życiu Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetu. Dowiadujemy się za to- i to jest pozytywną cechą książki- o historii tego nieodkrytego do końca regionu (obozy jenieckie, wędrówki po górach i pustyni, opis fauny i flory oraz zwyczajów panujących wśród ludów zamieszkujących Himalaje). O wiele mniej wiemy o świecie w tajemniczym tybetańskim mieście Lhasa, w którym mieszka 14-letni chłopiec, który jest zarówno władcą, jak i bogiem.

                 Według wszystkich relacji Heinrich Harrer był romantykiem i marzycielem, zachwyconym wczesną XX-wieczną modą na wszystkie rzeczy orientalne; tendencje, które skupiały wiele elementów z kultur wschodnich od literatury i sztuki po popularne nurty religijne, takie jak teozofia. W coraz bardziej mrocznych latach dwudziestych i trzydziestych Harrer opuścił Europę w poszukiwaniu eskapistycznej fantazji - szukając świata, który działałby, jako antidotum na ciemność gospodarczego chaosu, faszyzmu i gorączkowego, „skórzanego” splendoru ówczesnego świata.

              W XXI wieku Tybet jest dobrze znanym miejscem i magnesem dla studentów, wczasowiczów i poszukiwaczy przygód wszystkich odmian. W latach trzydziestych było to praktycznie miejsce nieznane, a dopiero inwazja chińska w 1950 roku tak naprawdę umieściła Tybet na mapie świata. Marzyciele, tacy jak Harrer w latach trzydziestych, skłaniali się ku Indiom, i tu autor znalazł się, gdy w 1939 r. wybuchł konflikt światowy i Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Jako obywatel wrogiego kraju w brytyjskich rządzonych kolonialnych Indiach, Harrer został skazany na obóz internowania dla obywateli o wątpliwej lojalności, sam był członkiem SS i partii narodowosocjalistycznej NSDAP. Reżim w obozie był ewidentnie „dość luźny”, ponieważ Harrer bardzo szybko uciekł z więzienia w towarzystwie przyjaciela Petera Aufschnaitera i wyruszył w góry. Bez względu na to, czy wierzył w nazistowską ideologię, czy był po prostu politycznie naiwny, wydaje się prawdopodobne, że związek pomógł mu zapewnić sobie miejsce we wspólnej niemiecko-austriackiej wyprawie w Himalaje. Po ucieczce przed Brytyjczykami, on i Peter Aufschnaiter spędzili ponad rok włócząc się po obrzeżach Tybetu, gdzie lokalni urzędnicy odmawili im pozwolenia na podróż do Lhasy. W końcu udawali, że słuchają rozkazów, by odejść; zamiast tego uciekli na wschód, podczas srogiej zimy, przeprawili się przez wysoki płaskowyż do Lhasy. Władze Tybetu pozwoliły im zostać, wkrótce się okazało, że są przydatni. Aufschnaiter otrzymał zlecenie zaprojektowania systemu kanalizacyjnego dla Lhasy, a Harrer oceniał teoretyczne możliwości rozbudowy całego miasta.

                 Czas Harrera w Tybecie z pewnością nie powinien być mylony z wakacjami w Himalajach. Jego szorstka proza maluje obraz Tybetu z lat czterdziestych, który zarówno jest tak prozaiczny, jak i nostalgiczny. Bohater szybko stał się znany w Lhasie, niewątpliwie po części z powodu widocznej nieobecności innych mieszkańców Zachodu. W mieście; zajmował się handlem, był tłumaczem, medykiem, przewodnikiem górskim i inżynierem, w tym czasie nawiązał wielką przyjaźń z Dalajlamą.

                   W czasie przemierzania szlaku w kierunku stolicy Tybetu bohater spotyka różnych ludzi, oraz dowiaduje się, jakie sprzeczności i hipokryzja „otaczają” życie mieszkańców tych stron. Kiedy wraz ze swoim towarzyszem brnęli przez Himalaje jedno spotkanie utkwiło im szczególnie w pamięci. Był to otulony w długą owczą skórę nomada, młody mężczyzna z warkoczem, jakie zwyczajowo noszą wszyscy Tybetańczycy nie będąc mnichami. Poprowadził ich do swojego namiotu zrobionego z wełny jaka, gdzie czekała na niego młoda żona. W namiocie odkryli „skarb”, na widok, którego ślinka pociekła im z ust: znakomitą szynkę z dzika. Mężczyzna chętnie odsprzedał im część swej zdobyczy po śmiesznie niskiej cenie. Prosił tylko, aby nie opowiadać o tym, że poluje, bo grozi mu za to surowa kara. Zabijanie żywych stworzeń, człowieka czy zwierzęcia, to wykroczenie przeciwko religijnym przykazaniom buddyzmu i dlatego polowanie jest zabronione. Ponieważ w Tybecie panował system feudalny, ludzie i zwierzęta należą do Dalajlamy, a jego zalecenia są prawem. Sprytni Tybetańczycy umiejętnie obchodzą to prawo, hodują zwierzęta po czym sprzedają je Nepalczykom, Nepalczycy je zabijają i odsprzedają Tybetańczykom. Pewnego razu, przyglądali się Nepalczykom wyruszającym na poszukiwanie miodu, byli świadkami osobliwego przedstawienia. Zgodnie z oficjalnym rządowym zakazem, Tybetańczykom nie wolno wybierać miodu, ponieważ religia zakazuje pozbawienia zwierząt pokarmu. Niemniej jednak, jak na całym świecie, także i tutaj chętnie omija się to prawo i Tybetańczycy chętnie płacą mały haracz. Miód, który właściwie mogliby mieć za darmo, pozwalają zbierać Nepalczykom, po czym odkupują od nich ten ulubiony specjał. Zdobywanie miodu było przedsięwzięciem bardzo śmiałym, ponieważ pszczoły najchętniej ukrywały swe plastry pod nawisami skalnymi w przepaścistych wąwozach. Mężczyźni opuszczają w dół długie, bambusowe drabiny i schodzą po nich balansując w powietrzu, często siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt metrów nad ziemią. W dole pod nimi płynęła rzeka i pęknięcie liny oznaczało pewną śmierć.
                    
W Kyirongu poznali mnicha, który studiował w Kolegium Medycznym w Lhasie. Cieszył się wielkim szacunkiem i żył dostatnio dzięki licznym produktom spożywczym znoszonym mu zamiast honorariów. Stosował najprzeróżniejsze metody leczenia. Jedna z nich polegała na przykładaniu do bolącego miejsca pieczęci z modlitwą, co przy schorzeniach o podłożu histerycznym bywało skuteczne. W ciężkich przypadkach wypalał w skórze dziury rozżarzonym żelazem. Osobiście Harrer był świadkiem, jak dzięki tej metodzie odzyskał przytomność pacjent uznany za zmarłego. Jednakże nie wszystkim wychodziło to na dobre. Kiedyś wyznał, że zna granice swojej wiedzy, chociaż zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy. Ponieważ medyk często zmieniał miejsce pobytu, dotychczas nie zdarzały się jakieś nieprzyjemne wpadki. Dzięki tym wątpliwym praktykom mógł odbywać pielgrzymki do świętych miejsc i to uspokajało jego sumienie.

                Poza radosnymi świętami, poznali także tybetańskie ceremonie pogrzebowe. Te czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głęboko religijne uzasadnienia. Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu. Zwłoki szlachetnie urodzonych i lamów były palone. Wśród zwykłych ludzi powszechny był pochówek przez poćwiartowanie i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać na to, wrzucane były do rzeki. Tutaj funkcję sępów pełniły ryby. Gdy ubodzy umierają na jakąś straszliwą chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych. Grabarze, rzeźnicy, zwyczajowo musieli żyć na skraju wsi, niczym wygnańcy. Na końcu wsi mieszkali także kowale, jako że ich rzemiosło uchodziło w Tybecie za najpodlejsze.

                   Tymczasem w miejscowości Dzongka wybuchła epidemia i zabrała wiele ofiar. Poznali mężczyznę o nazwisku Łangdula. Był człowiekiem nowocześnie myślącym, otwartym i żądnym wiedzy. Był też bardzo pobożny, codziennie oddawał się medytacji a jego wiara wydawała się nie do zachwiania. Jego żona, dwudziestokilkuletnia tybetańska piękność, władała biegle językiem hindi, który opanowała w okresie nauki szkolnej w Indiach. Byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Po upływie wielu lat wędrowcy usłyszeli o tragicznym losie tego małżeństwa. Gdy doczekali się potomka, młoda żona zmarła przy połogu, a Łangdula oszalał z rozpaczy. Złorzeczył Buddzie i nawoływał do zniszczenia jego świątyń i posągów. Był on jednym z najbardziej sympatycznych Tybetańczyków, jakiego poznali, i jego los wstrząsnął Heinrichem do głębi. Ten młody pobożny Tybetańczyk nie wytrzymał bólu, którego nie potrafiły złagodzić nawet jego wieloletnie medytacje.

                  Policja w naszym sensie nie istniała, ale przestępcy byli zawsze karani publicznie. Kary były dość drastyczne, ale bezbłędnie dostosowane do mentalności ludzi. Opowiadano im o mężczyźnie, który ukradł złotą lampkę maślaną w jednej z licznych świątyń położonych wokół miasta Kyirongu. Po udowodnieniu mu winy wydano- nieludzki w naszym pojęciu- wyrok. Publicznie obcięto mu dłonie i okaleczone, żyjące jeszcze ciało zaszyto w namoczoną skórę jaka, którą pozostawiono do wyschnięcia, a potem wrzucono w najgłębszą przepaść. Heinrich był świadkiem pewnej publicznej chłosty, dotyczyła ona mniszki zreformowanego buddyjskiego kościoła, w którym surowo obowiązywał celibat. Owa mniszka poczęła dziecko z mnichem tegoż kościoła i zabiła je natychmiast po urodzeniu. Obydwoje zostali oskarżeni i postawieni przed pręgierzem. Następnie, po publicznym stwierdzeniu hańby, skazano ich na chłostę. Zhańbionego mnicha wraz z mniszką napiętnowano i wydalono z okręgu. Kiedy bohater podróżował dalej w głąb Tybetu w domu, w którym się zatrzymał na nocleg zobaczył mężczyznę z nogami w kajdanach, z którym- jak się okazało – miał spędzić nocleg. Poruszał się drobnymi kroczkami i bez żenady, ze śmiechem wyznał, że jest mordercą, któremu wymierzono w Lhasie karę dwustu batów, a ponadto do końca życia musiał chodzić w kajdanach na nogach. Czy możemy sobie wyobrazić pójście po wodę w kajdanach na nogach? Ile czasu musiał przemierzyć skazaniec w jedną i w drugą stronę!?

                  Władza mnichów w Tybecie była szczególna i można ją przyrównać tylko do silnej dyktatury. Byli oni czujni i podejrzliwi wobec wszelkich wpływów, z zewnątrz, które mogłyby zagrozić ich potędze. Zbyt mądrzy, by wierzyć w nieograniczoność swej mocy, ukarzą każdego, kto by w to otwarcie powątpiewał. Niektórym były, więc nie w smak kontakty Heinricha z miejscową ludnością. Jego zachowanie, wskazujące, że nie ulega przesądom, musiało w końcu dać wiele do myślenia Tybetańczykom; chodził w nocy do lasu, a demony go nie karały, wspinał się po górach nie zapalając ogni ofiarnych, a nic złego mu się nie stało. W pewnych okolicach okazywano mu wyraźną rezerwę, która była wynikiem jedynie wpływu lamów. Z drugiej strony przypisywano Heinrichowi nadnaturalną moc. W przekonaniu o szczególnej misji jego wycieczek, wypytywano go ciągle, dlaczego tak często rozmawia ze strumieniami i ptakami, w jakim celu, ponieważ żaden Tybetańczyk nie ruszy się na krok bez wyraźnego powodu, nie potrafili wytłumaczyć jego wędrówek, wysiadywania w lesie i nad potokiem.

                     Całe życie nomadów skupiało się na jak najlepszym wykorzystaniu nędznych środków, które ofiarowała im natura. Nawet w sypiali w pozycji umożliwiającej zachowanie ciepła; kucając na podłodze pokrytej futrami, ściągali z ramion swoje kożuchy i przykrywali się nimi razem z głową. Zmiany odzieży z zimowej na letnie lub odwrotnie dokonywało się na wezwanie podczas wielogodzinnej ceremonii. Służba znosiła na plecach ciężkie toboły z nowymi ubiorami. U mnichów odbywało się to prościej, bo zmieniali oni tylko kapelusze obszyte futrem na nakryciu głowy w kształcie talerza. Gdy wszyscy mieszkańcy na raz ukazywali się w letniej odzieży, całe miasto zmieniało nagle wygląd, ale zmiana garderoby następowała jeszcze raz z okazji wspaniałej procesji, gdy wszyscy urzędnicy odprowadzali swego władcę do letniej rezydencji. Heinrich nie mógł doczekać się tej ceremonii; była to przecież szansa ujrzenia z bliska Żyjącego Buddy. Tymczasem przeminęły burze piaskowe, resztki śniegu na okolicznych szczytach lśniły w słońcu oślepiającą bielą. Ten kontrast nadawał w pełni rozkwitłej wiośnie niepowtarzalny czar, dobrze mu znanych z austriackich Alp. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy ciepła pora roku zapanowała oficjalnie. Było to hasło do zmiany odzieży na letnią, ponieważ zimowego futra pod żadnym pozorem nie wolno było zrzucać według własnego widzimisię. Rokrocznie, na podstawie rozmaitych znaków wzmiankowanych w starych religijnych księgach, ustala się dzień, w którym arystokracja i mnisi przebierają się w letnie szaty, niezależnie od tego czy przyjdą jeszcze burze i śnieżyce, czy też już wcześniej nastały ciepłe dni. Jesienią, gdy sięga się po zimowe odzienie, jest podobnie. Nieustannie słychać narzekania, że zmiana odzieży nastąpiła za wcześnie lub za późno i wszyscy duszą się z gorąca albo niemal umierają z zimna, ale tego, co raz zostało ustalone, trzeba się trzymać.

                  Typową postawę Tybetańczyków wobec wszystkich żyjących stworzeń obrazowało rozporządzenie przerwania wszelkich prac budowlanych w całym Tybecie na okres medytacji młodego Dalajlamy, a trwała ona trzy lata. Nakaz wydawano, ponieważ podczas prac ziemnych-nawet przy zachowaniu największej ostrożności- nie da się uniknąć zabijania robaków, owadów i dżdżownic. Rozsyłano gońców we wszystkie strony, do najodleglejszych zakątków kraju, rozkaz musiał dotrzeć do najmniejszego gospodarstwa. Później, gdy Heinrich osobiście kierował robotami ziemnymi, widział na własne oczy, jak robotnicy, co chwila odstawiali narzędzia i z każdej łopaty ziemi wygrzebywali wszelkie żyjątka, ratując je od śmierci.

                      Należy poruszyć bardzo drastyczny problem w Tybecie, jakim było brak służby zdrowia oraz armii. Tybet przez wieki sam siebie poddawał izolacji, nie utrzymywał żadnych stosunków dyplomatycznych z innymi krajami. Wiara Tybetańczyków w ochronną moc amuletów była bezgraniczna- w podróży czy podczas wojny czuli się chronieni przez amulety i zdjęcia Dalajlamy. Gdy Heinrich próbował przytaczać kontrargumenty, chciano się z nim zakładać, że na przykład posiadanie amuletu czyni właściciela odpornym na kule. Kiedy wielka chińska armia przekroczyła granice Tybetu mnisi zaczęli rzeźbić z masła ogromne posągi Buddy i kręcono młynkami modlitewnymi, te metody miały ochronić Tybet przed najeźdźcą.

                Książkę bardzo polecam, lecz film  „Siedem lat w Tybecie” w reżyserii Jeana-Jacquesa Annauda z Bradem Pittem w roli głównej proszę traktować z „przymrużeniem oka”, ponieważ obraz Annauda przypomina film „Indiana Jones”. Kiedy czytamy książkę pozbywamy się idealnego obrazu Tybetu i buddyzmu, natomiast po obejrzeniu filmu wszyscy chcą podróżować w Himalaje na „Dach świata”, medytować i zrobić konwersję na buddyzm. Moim zdaniem reżyser łatwo popadł w sztuczność i śmieszność oraz z drugiej strony w sztywność i powagę.

                  Początkowo niewiele rozumiemy z tego wszystkiego. Barwne ceremonie, egzotyczne rytuały, niekończące się procesje mnichów… - „uczta” dla czytelnika, ale, o co w tym wszystkim chodzi? Jaki jest morał ze  wspomnień Heinricha Harrera? Dopiero po czasie pojawią się wyjaśnienia i bardzo ciekawe interpretacje tego, co jest nam dane poznać. Przykładowo: widzimy niszczejące topiące się figurki. Okazuje się, że są to podobizny bogów wykonane… z masła. Dlaczego akurat z szybko psującego się i topiącego się na słońcu masła? Ano, dlatego, by przypominać buddystom, że nic nie jest wieczne. Gdy do Tybetu brutalnie wkroczą Chińczycy, usłyszymy, że dla buddyjskiego mnicha wróg to najlepszy nauczyciel, bo tylko on jest w stanie nauczyć ich cierpliwości i współczucia. Kiedy do bram świętego miasta Lhasa przybędą niezliczone tłumy pielgrzymów, dowiemy się, że w Tybecie ludzie wierzą, iż to w czasie pielgrzymki ich dusze oczyszczają się ze złych uczynków… Takie przykłady można mnożyć. „Siedem lat w Tybecie” znakomicie ukazuje nam buddyjską mentalność, czy też filozofię, ale pokazuje nam także, że nie ma religii świętej i czystej, bo tam gdzie działają ludzie, będą i „święci” i przestępcy, jak pewien mnich, który zdradził Dalajlamę współpracując z Chińczykami aby go porwać i zamordować.  




16 lutego 2019

To oślepiające, nieobecne światło


„To oślepiające, nieobecne światło”


Tahar Ben Jelloun




Autor/ (ur. 1 grudnia 1944 w Fezie) - marokański pisarz, tworzący w języku francuskim, uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli literatury frankofońskiej Maghrebu. Jest jednym z najbardziej znanych żyjących autorów piszących po francusku. Studiował filozofię, socjologię i psychiatrię. W 1971 roku wyemigrował do Francji, dwa lata później wydał pierwszą powieść, pt. „Harrouda”, docenioną przez Barthesa i Becketta.

Tłumaczenie/ Małgorzata Szczurek

Tematyka/ Niewyobrażalnie okrutna opresja uczy bohatera przede wszystkim jednego: nienawiść i pragnienie zemsty zabijają. „Oddal ode mnie nienawiść, niszczycielski popęd, jad zatruwający serce i wątrobę. Nie chcę już mścić się na życiu i sumieniach innych ludzi, chcę zapomnieć, odrzucić ją, przestać odpowiadać nienawiścią na nienawiść. Chcę się wznieść ponad” – tą modlitwą do Allaha bohater przy okazji zadaje kłam powszechnym wyobrażeniom o islamie, zainspirowanym działalnością muzułmańskich terrorystów. Lektura tej książki, choć wydaje się ona zapisem koszmaru nie do zniesienia, ożywia, wzmacnia i dodaje otuchy. Uświadamia, jak wiele mamy i jak bluźnierczą niewdzięcznością jest z naszej strony niedocenianie rzeczy prostych: tego, że codziennie widzimy słońce i niebo, że możemy jeść, co chcemy, przebywać z bliskimi, rozeprzeć się w fotelu bądź iść na długi spacer.

Główny motyw/ Ta historia zdarzyła się naprawdę. Maroko, tajne więzienie Tazmamart. Bohater powieści, skazany za udział w zamachu na króla, zostaje – podobnie jak jego towarzysze – osadzony w celi wielkości grobu. Pod ziemią, bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ma umierać długo i w męczarniach. Jest jednak coś, co sprawi, że po osiemnastu latach nadal będzie żył i kiedy wyjdzie na wolność, opowie innym tę wstrząsającą historię. Tahar Ben Jelloun nada zaś jego relacji doskonałą artystyczną formę.

  Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„I tak śmierć zmieniła się w zachwycający promień słońca”.

„Kiedy przechodzimy ciężką próbę, najprostsze rzeczy wydają się nam szczytem marzeń”.

„Rzeczy najprostsze są tak piękne i tak straszne, kiedy ich już nie ma, kiedy stają się na zawsze niemożliwe!”.

„Pośród mroków prawda ujawniła mi się w swej wspaniałej jasności”.

„Nie ma grupy, w której nie trafiłby się jakiś łajdak”.

„W każdym człowieku kryje się jakaś cząstka wulgarności”.

„Cisza może zastąpić światło którego nam brak”.

„Lepiej rozumiem język ptaków niż ludzi”.

„W piekle korupcja także czyni cuda!”.

 

                     „To oślepiające, nieobecne światło” marokańskiego pisarza Tahara Ben Jellouna to sfabularyzowana relacja z uwięzienia młodego żołnierza marokańskiego za jego udział w zamachu na króla Hassana II w 1971 roku. Opierając się na prawdziwej historii, autor ściśle współpracował z ocalałym, przeprowadził z nim rozmowę i napisał opowieść o pozornie niewyczerpanej zdolności człowieka do okrucieństwa. Narrator, Salim, dołącza do marokańskiej armii, by pomóc finansowo swojej rodzinie, i zostaje zaaresztowany wraz z innymi żołnierzami po makabrycznym ataku na królewski pałac. Jego ojciec, który porzucił żonę i dzieci, jest ulubionym poetą, który zabawia i uspokaja króla, i jak na ironię ojciec Salima był w pałacu, gdy żołnierze zaatakowali i zabili około 100 gości monarchy. Salim, skromny żołnierz, który nie był do końca wtajemniczony w ten spisek, nie wiedział, że ma miejsce zamach stanu był oszołomiony, kiedy został skazany za ten czyn na 10 lat więzienia. Ale dziesięcioletni wyrok mija, a więźniowie dalej przebywają w więzieniu - najwyraźniej zostali zapomniani przez świat. Tym prawdziwym więźniem był Marokańczyk Aziz Binebine, który do końca życia będzie powtarzał sobie pytanie monotonnym głosem: – „Wyobraź sobie noce bez gwiazd, dni bez światła, jedzenie bez smaku. Umarłeś, ale żyjesz. Wiesz o tym, bo codziennie doświadczasz bólu, zimna, głodu. Jesteś w grobie”.

                     W 1973 r. Salim i 57 innych współwięźniów zostaje przeniesionych z więzienia do Tazmamart, tajnego ośrodka na odległym obszarze południowo-wschodniego Maroka, gdzie wielu z nich „znika” bez śladu. Ich cele podzielone są między blokami „A” i blokami „B”. Salim jest przypisany do bloku „B” – i jest jednym z 23 więźniów. Każdy z mężczyzn zostaje wepchnięty do wilgotnego podziemnego lochu o długości około 10 stóp, szerokości 5 stóp i wysokości 5 stóp. Można powiedzieć, że zostali zamknięci w grobowcach, zostali pochowani za życia. W takiej celi- grobowcu Salim spędza 18 lat swojego życia. Oto historia, jaką przeżył.

                    W książce pozostaje nam tylko głos Salima, głos, który jest jeszcze wspanialszy z tego powodu, że jest „zasłonięty” ciemnością. Niektórzy odnaleźli w nim echa Becketta w klarownej, zredukowanej prozie, a na pewno w jego ograniczonym środowisku i beznadziejności. A to, że wyrzekł się nadziei i pomocy od Najwyższego, wynika już z pierwszych jego słów: „Długo szukałem Czarnego Kamienia[1] oczyszczającego duszę. Mówiąc „długo”, myślę o studni bez dna, tunelu, który drążyłem palcami i zębami, z niezmordowaną nadzieją, że dostrzegę- choćby tylko minutę, nieskończenie długą minutę- promień światła, iskrę, która odciśnie mi się na dnie oka i której moje ciało będzie strzegło jak tajemnicy”. Jest to język islamskiego mistycyzmu. Salim nie był religijny, kiedy przybył do Tazmamartu, ale jego sytuacja jest prawdziwą wersją duchowego piekła, które islamscy mistycy opisują w różnych metaforach. Ucieka przed swymi udrękami, podążając ich śladami, wyobrażając sobie drogę do swojego umysłu, na jakie pozwala mu wolno rozpadające się ciało. Wie, że jego marzenia się skończą, kiedy poczuje smród umierającego ciała.

                      Narracja podąża krętą i zdradziecką ścieżką: inspirowane samotne odejścia kończą się niedającą się opisać degradacją. Okropna śmierć przeplata się z inspirowanymi zbiorowymi wysiłkami, aby utrzymać się przy życiu. Jeden z więźniów Karim staje się gadającym zegarem, który nadaje kształt ich niekończącej się nocy. Ustad śpiewa im wersety z Koranu. Jeden człowiek opowiada o fabułach każdego filmu, jaki kiedykolwiek widział, inny wymyśla gry, w które można grać  wyimaginowanymi kartami, ale lepiej nie zbliżać się do tej książki, jeśli chcesz, aby twoje serce się ociepliło. Najbardziej niepokojąca scena pojawia się, gdy Salim zostaje wpuszczony do przestronnego pokoju z wygodnym łóżkiem. To nie jest hołd dla ludzkiego ducha, ale próba jednego człowieka, aby oświecić prawdę innego człowieka.

                W baraku „B” mieszkało dwudziestu trzech więźniów, każdy w swojej celi. Poza dziurą wykopaną w ziemi, do której załatwiali swoje potrzeby, była tam jeszcze szpara nad metalowymi drzwiami, przez którą wpadało powietrze. Nie mieli już imion, przeszłości ani przyszłości. Odarto ich ze wszystkiego. Została im skóra i głowa. Nie wszystkim. Więzień nr 12 pierwszy stracił rozum. Bardzo szybko zobojętniał. Przeskoczył kilka etapów. Zstąpił w otchłań cierpienia, zostawiając głowę lub to, co z niej zostało, przy bramie obozu. Odmawiali zwracania się do siebie inaczej niż po imieniu lub nazwisku, co było zakazane.

                   W pierwszych miesiącach więzienia nie mógł w ogóle spać ani śnić. Odkąd jednak zerwał z przeszłością i nadzieją, spał normalnie, z wyjątkiem bardzo zimnych nocy, kiedy trzeba było czuwać, żeby nie zamarznąć na śmierć. Sny wypełniały go po brzegi każdą noc. Niektóre były dla niego szczególnie ważne i przypominał je sobie, po innych pozostawały jakieś mgliste wrażenia, rzadko nieprzyjemne. Nie tylko on śnił, jednak chyba tylko jemu śnili się trzej prorocy. Z Mojżeszem miał długą dyskusję natury politycznej. Rozmawiali twarzą w twarz, Mojżesz siedział na swym tronie, on na ziemi. Mówił mu, że nierówność ludzi jest źródłem niesprawiedliwości. Słuchał go, ale się nie odzywał. Jezus też nic nie mówił. Przychodził od czasu do czasu, miał uniesione ręce i smutne oczy. Twarzy Mahometa nie widział, ale czuł jego świetlistą obecność. Słyszał z daleka poważny głos, który rezonował w jego głowie, jakby stary mędrzec szeptał mu coś do ucha. Nawoływał do cierpliwości. Te sny go uspokajały. Dawały pewność. Szedł drogą prawdy i sprawiedliwości. Nie musiał szukać nadziei, ponieważ czuł, że Bóg go nie opuścił. Nie bał się śmierci; a co do bólu, starał się go traktować jak drobnostkę, coś, z czym można się uporać. Od kiedy w snach nawiedzali go prorocy jego wiara był niezachwiana i potężna. Dawała mu siłę i wolę, o które wcześniej nie prosił. Nikomu nie opowiadał snów o prorokach. Należały tylko do niego.

                 Powieść przekształca niewyobrażalną „nieludzkość” w egzystencjalną opowieść o woli przetrwania. Podobnie jak wiele książek, które świadczą o ludzkim okrucieństwie, Tahar Ben Jelloun książkę „To oślepiające, nieobecne światło” napędza przez prostą, potężną narrację. Jego oszczędny ton i styl są podobne do innych wielkich książek z życia pod ustrojem totalitarnym na przykład Elie Wiesela „Noc” i wspomnienia Aleksandra Sołżenicyna w „Archipelagu Gułag”. Książka Bena Jellouna ma pod wieloma względami jeszcze większe znaczenie, ponieważ zajmuje się złem o mniejszej skali niż te utwory, ale jego przesłanie jest podobne: wszystkie autokratyczne rządy i instytucje działają bez litości. Niewyobrażalnie okrutna opresja uczy bohatera przede wszystkim jednego: nienawiść i pragnienie zemsty zabijają. „Oddal ode mnie nienawiść, niszczycielski popęd, jad zatruwający serce i wątrobę. Nie chcę już mścić się na życiu i sumieniach innych ludzi, chcę zapomnieć, odrzucić ją, przestać odpowiadać nienawiścią na nienawiść. Chcę się wznieść ponad” – tą modlitwą do Allaha bohater przy okazji zadaje kłam powszechnym wyobrażeniom o islamie, zainspirowanym działalnością muzułmańskich terrorystów.

                   
               Opowieść Salima to studium obłędu – rejestracja procesów, które kolejnych współwięźniów doprowadziły na skraj szaleństwa; niewielu udało się wrócić. „Żeby stawiać opór, trzeba myśleć. Nie ma oporu bez samoświadomości, bez myśli”. Z mroków łagru wyłaniają się kolejne postaci: Gharbi bierze na siebie odpowiedzialność za dusze pozostałych, bez wytchnienia recytując Koran i prowadząc codzienne modlitwy; Karim zostaje strażnikiem czasu w miejscu, w którym pojęcia dnia i nocy tracą sens; Wakrim strzeże towarzyszy przed skorpionami, wysysając jad z dogorywających ciał i ucząc, jak mimo  ślepoty dostrzec zagrożenie; Salim natomiast – odtrącony syn królewskiego błazna – staje się Księgą, wypełniając czas, mrok i myśli słuchaczy opowieścią. „Walcząc z ciemnością, byłem jak studnia, w której roiły się słowa”. Z nich, najwyższym wysiłkiem woli, budować będzie kolejne narracje – snute raz wokół „Obcego” Camus, innym razem wokół „Anioła zagłady” Buñuela – poprzez metaforę pokazując towarzyszom możliwe ścieżki interpretacji ich własnego położenia.         
                  Jest jeszcze jedna, wewnętrzna ścieżka ocalenia – bohater znajduje ją w islamskim mistycyzmie, w uparcie podejmowanych próbach wyzwolenia od cierpienia ciała poprzez medytację o Czarnym Kamieniu w świątyni Kaba w Mekce. Do niego wracać będzie myślami w chwilach załamania, jego wyobrażenie stanie się najważniejszym – obok wyidealizowanej figury matki – punktem odniesienia w ciemnościach więziennej celi. Raz jeszcze: nie wspomnienia, a projekcje obrazów zawieszonych w bezczasie, oderwanych zarówno od upiornej teraźniejszości, jak i indywidualnej przeszłości. Praktyka suficka zawiedzie Salima do punktu paradoksalnej wolności ostatecznej – momentu, gdy przeszłość, przyszłość i teraźniejszość ulegną wymazaniu, gdzie nienawiść wobec oprawców nie będzie miała przystępu do myśli i przestanie wyniszczać ciało.Widziałem go i pozwalałem, by przeszedł jak cień przez moje życie. Łatwiej byłoby go nienawidzić, mieć mu za złe i pielęgnować w sobie żądzę zemsty. Jednak w łatwości tej kryła się pułapka:, jeśli człowiek dopuści do siebie nienawiść, nienawiść zatruje mu krew i go zabije. Potem widziałem sylwetki i duchy tych, którzy wciągnęli nas w to bagno. Nie wszyscy byli martwi. Kilku oficerom udało się ocaleć dzięki własnej przebiegłości. Do nich też nie miałem żalu. Byli doskonałymi kanaliami. Nie miałem wrogów. Nie wzmacniałem już moich złych skłonności. Zrozumiałem, jak bardzo męczące było krojenie na plasterki moich oprawców. Postanowiłam, że nie będę się już nimi zajmował. W ten sposób pozbyłem się ich, co równało się uśmierceniu, tyle, że bez brudzenia sobie rąk i bez ciągłego roztrząsania możliwości odpłacenia im takim samym nieszczęściem, na jakie mnie skazali. Musiałem ostatecznie pokonać myśl o zemście. Przekroczyć ją. Nie podsycać jej płomienia. Bo zemsta miała ostry zapach śmierci i nie rozwiązywała żadnego problemu. Na próżno szukałem – nie znajdowałem już nikogo, kogo mógłbym nienawidzić. Oznaczało to powrót do stanu, który uwielbiałem ponad wszystko: do wolności”. I choć religia staje się dla wielu więźniów sposobem na przeżycie, równie ważnym elementem okazuje się wyobraźnia i książki. Salim, który jest narratorem, recytuje towarzyszom poezję, cytuje całe fragmenty ukochanych książek, opowiada powieści i filmy. Więźniowie trzymają się tych historii jak ostatniej deski ratunku, pozwalają im one zapomnieć na chwilę o swoich cierpieniach i przenieść się gdzie indziej.
               Książka nie jest pozbawiona dwuznaczności. Chociaż protagonista narrator zostaje uwięziony za swoją rolę w rewolucyjnej próbie zamachu stanu w 1971 roku, niewielu czytelników sympatyzuje z tymi rewolucjonistami, ponieważ napadając na pałac królewski doprowadzają do masakry uczestników podczas uroczystości z okazji królewskich urodzin. Ta myśl o bezsensownym zabójstwie niewinnych ludzi podtrzymuje bohatera przy życiu, znosi każde nowe okrucieństwo i poniżenie. Zaprzeczając samemu sobie i kontrolując swoje myśli, pozostaje względnie zdrowy. Jego koledzy współwięźniowie nie przystosowują się tak dobrze: jeden umiera, próbując zmniejszyć swoje zaparcia, inny popełnia makabryczne samobójstwo w grobie z wapnem palonym, podczas gdy dwóch innych więźniów pożerają karaluchy.
                   Wszystkie magiczne myśli narratora, intelektualna racjonalizacja i odwoływanie się do Boga ostatecznie go zawiodły. A ponieważ narrator opowiada swoją historię poprzez pamięć, jego historia staje się coraz bardziej złożona i niejasna. Zrozumiałe, że nie zgadza się z ojcem, obwiniania go za porzucenie rodziny, za wygodne i dostatnie życie na królewskim dworze, ale jasne jest, że narrator dołączył do zamachu częściowo z fascynacji wizerunkiem zastrzelenia ojca. Podobnie, relacja bohatera z jego matką zmienia się wraz z rozwojem akcji książki, od silnego powiązania między członkami rodziny w niemal kazirodczą obsesję. Tahar Ben Jelloun nie pozwala nam „odpoczywać” przy tej lekturze z prostym spojrzeniem na „cierpiącego bohatera", który ze stoickim spokojem znosi wszelkie przeciwności z powodu czystości i prawości swojej sprawy. Taki luksus, jak nam się wydaje, jest nie na miejscu, jeśli chcemy zrozumieć świat takim, jaki jest.
                Książka w końcu dotyka ważnego przesłania: społeczność postkolonialna Maroka jest wciąż zdominowana przez dysfunkcję, od elit po rewolucjonistów; kolonizowani nie odradzają się natychmiast po opuszczeniu kolonizatora. To, że narrator został ocalony nie przez swoich współobywateli, ale europejskie organizacje na rzecz praw człowieka, dodaje jeszcze jeden akcent do portretu Maroka, który jeszcze nie umknął przed zawirowaniami swojej przeszłości. To, że szanujemy cierpienie narratora, niezależnie od jego politycznych skłonności, jest ludzką odpowiedzią Tahara Ben Jellouna na tych, którzy sugerują łatwe rozwiązania realiów życia postkolonialnego.
                  W „Tym oślepiającym, nieobecnym świetle” bohater musi zbudować sobie nową tożsamość, odrzucając potrzeby ciała. Jego życie dzieli się na to przed uwięzieniem i to w więzieniu. Tu musi stać się innym człowiekiem. Dzień po dniu zrzuca z siebie powłokę wspomnień i dawnych przyzwyczajeń. Wsłuchuje się w szmer własnej duszy, a wreszcie dokonuje mistycznej sublimacji, która wynosi go poza ramy ciała i pozwala przetrwać najcięższe chwile. Stanie się prawdziwie wolny, jeszcze zanim opuści więzienie. A zatem Tahar Ben Jelloun – subtelny poeta, pisarz zuchwale zrywający zasłonę tego, co niewypowiedziane, bajarz, czerpiący przyjemność z samego opowiadania, ale też pisarz publiczny, który niczym skryba udziela głosu tym, którzy są go pozbawieni.
 

[1] Czarny Kamień- największa świętość i cel pielgrzymek muzułmanów. Znajduje się w jednym z narożników świątyni Kaba w Mekce.