„Śmierć pięknych saren”
„Jak spotkałem się z rybami”
Ota Pavel
Autor/ właściwie Otto Popper (ur. 2 lipca 1930 w Pradze, zm. 31 marca 1973 w Pradze) – czeski
pisarz,
dziennikarz
i reporter sportowy. Urodził się, jako trzeci, najmłodszy syn żydowskiego
komiwojażera Leo Poppera. Wczesne dzieciństwo spędził w Pradze, potem jego
rodzina przeprowadziła się do rodziców ojca do Buštěhradu
(w miasteczku tym obecnie znajduje się jego muzeum).
Tłumaczenie/ Andrzej
Czcibor-Piotrowski, Józef Waczków
Tematyka/ Kiedy Ota Pavel zaczynał spisywanie swoich wspomnień z
dzieciństwa, które składają się na tomy „Śmierć
pięknych saren" oraz „Jak
spotkałem się z rybami”, był już zdiagnozowanym schizofrenikiem. Podczas
pobytów w szpitalach psychiatrycznych powracał w myślach do starych czasów,
okazało się to antidotum na beznadzieję oraz formą niezwykłej terapii. Co
najważniejsze, krótkie opowiadania Pavla w najmniejszym stopniu nie ujawniają
choroby autora, wręcz przeciwnie, ktoś, kto nie zna historii tego czeskiego
dziennikarza sportowego i pisarza, mógłby odnieść zupełnie odwrotne wrażenie.
Bo jak tłem dla tak pogodnej, optymistycznej i skrzącej się humorem prozy mogą
być zaburzenia psychiczne?
Główny motyw/ „Śmierć pięknych saren" oraz „Jak spotkałem się z rybami” to zbiór
opowiadań, których narratorem, (ale i bohaterem) jest syn, młody chłopak, można
powiedzieć, że sam Ota Pavel, bo książka zawiera wątki biograficzne. Głównym
bohaterem jest natomiast ojciec - zaradny, a jednocześnie fajtłapowaty, mądry i
głupi, uroczy i wzbudzający politowanie. Postać bardzo ciekawa. Tłem jest
czechosłowacka wieś lat 30. i 40. XX wieku.
Cytaty z
książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Ciekaw jestem tylko, co ma pani wspólnego z tym Żydem?”–
Troje dzieci – odparła mama”.
„Jego głównym argumentem, świadczącym o tym, że nie
zostajemy w tyle i że już doganiamy kapitalizm, był pracujący na pełne obroty
młynek do mielenia kawy w każdym sklepie”.
„Niech tam sobie, ale pozostaje faktem, że tata miał do
komunizmu niedaleko: często przebywał wśród włóczęgów, tułaczy i biedaków. A
przede wszystkim miał dobre serce!”.
„W tych oczach było przerażające rozczarowanie, brak
nadziei i rozpacz człowieka, który chciał przejść po niezawodnym moście na
drugi brzeg rzeki, a ten most tak naprawdę nie istniał”.
„Pan Bóg podobno
bierze do nieba według innego porządku”.
„Rzeka to głęboka studnia zapomnienia”.
„Najwspanialsi ludzie zawsze są najskromniejsi. Jedynie
głupcy i ubodzy duchem czują potrzebę mówienia o sobie, żeby urosnąć we
własnych oczach”.
„Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierzę, bo nikt nie
wie, jak zwierzę cierpi, choć często o tym opowiada się i pisze”.
Wszyscy Czesi wiedzą, kim
był Ota Pavel. Syn czeskiego Żyda dotknięty traumą Holocaustu, powojenny ideowy
komunista, najpracowitszy czeski dziennikarz sportowy, obsesyjny
perfekcjonista, genialny pisarz dotknięty chorobą psychiczną. Życie Oty Pavla
to los mieszkańca Europy Środkowej XX wieku, modelowy przykład tego, jak
wielkie wydarzenia determinują historię człowieka, nawet, jeśli on sam nie miał
na nie żadnego wpływu. Pavlowi najbardziej zależało na tym, by zostać pisarzem.
To się udało. I chociaż nie zaznał sławy ani splendorów, wpisał się w wielką
tradycję środkowoeuropejskiej literatury żydowskiej, której symbolami są Franz
Kafka, Egon Erwin Kisch czy Max Brod, pozostając jednocześnie pisarzem na
wskroś czeskim. Wielu Polaków czytało „Śmierć
pięknych saren”, wielu zakochało się w tej książce od pierwszej lektury,
ale teraz mamy okazję dowiedzieć się więcej o człowieku, który kiedyś w życiu
postanowił: „Najpierw sprawię sobie
maszynę do pisania, a zaraz potem piękną wędkę na ryby”.
Otto był najmłodszym z
trzech synów państwa Popperów. Jego ojciec był żydowskim Don Kichotem,
niepoprawnym marzycielem i postrzeleńcem, który imał się różnych zajęć, był
komiwojażerem i żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, obieżyświatem i hodowcą
królików, a przede wszystkim wielkim miłośnikiem czeskiego krajobrazu, natury-
lasów i rzek- żyjącym w zgodzie z przyrodą i ją właśnie kochającym nade
wszystko. W dzieciństwo Ottona Poppera-, bo Ota Pavel to pseudonim- wkroczyła
wojna, która dla na pół żydowskiej rodziny była jeszcze okrutniejsza niż dla
innych. Ojciec i dwaj starsi bracia, Hugo i Jerzy, znaleźli się w obozie
koncentracyjnym. Udało im się przeżyć. Po spędzonej na Ziemi Kładeńskiej wojnie
( tam młodziutki Ota zaczął pracować, jako górnik) wrócił do Pragi, uczęszczał
do szkoły handlowej i na kursy języków obcych a przy tym zaczął uprawiać sport,
traktując go zresztą z całą powagą. Przez długi czas sport był dla niego
wszystkim. Wietrzył w nim dawne dziecięce gry i zabawy. Wietrzył w nim toczący
się odwiecznie dramat ludzkich sił. Widownia była mu obca. Scena hal i
zakurzonych boisk obiecywała mu wszystko. Dlatego sam grał i trenował. I
zawiązywał sznurowadła, i prasował wypłowiały dres- drżąc nocami, czy aby jutro
zagra, są, bowiem szanse, które się nie powtarzają. I sport rzeczywiście okazał
się tą szansą. Pierwszą wielką szansą, choć niebawem wyszło na jaw, że
skorzysta z niej jakby z odwrotnej strony, nie, jako zawodnik, lecz jako widz i
komentator.
Tak oto narodził się Ota
Pavel, dziennikarz, sprawozdawca, redaktor Czechosłowackiego Radia, pisma „Stadion”,
autor reportaży z wielkich zawodów, mistrzostw świata, olimpiad. Wraz z
czechosłowackimi sportowcami jeździł po świecie, towarzyszył piłkarzom w
zagranicznych wojażach, rozmawiał z zawodnikami, wśród których nie brakowała
najwybitniejszych. Gdyby nie choroba, Ota Pavel pewnie do końca życia
pozostałby dziennikarzem sportowym. Dostał „pomieszania zmysłów” (zdiagnozowane,
jako cyklofrenia, psychoza
maniakalno-depresyjna z elementami schizofrenii) na zimowej
olimpiadzie w Innsbrucku. Zimowa olimpiada w Innsbrucku – dziewiąta z kolei-
odbywała się w 1964 roku. Po opuszczeniu szpitala psychiatrycznego spod jego
pióra wyszły dwie książki: „Śmierć
pięknych saren” i „Jak spotkałem się
z rybami”. Tych dziesięć bez mała lat, dzielonych między chorobą ( z
towarzyszącymi jej depresjami, urojeniami i manią samobójczą) a pracą twórczą,
która miała przynieść tak upragnioną ulgę w cierpieniu, ten stan obłędu nie
zaćmił w pełni już literackiej prozy Pavla: stała się ona panaceum. Literatura
jednakże nie okazała się do końca skuteczną terapią. Z choroby nigdy się nie
podniósł, w 1973 zmarł na zawał serca. Pochowany jest, razem z rodzicami, w
części żydowskiej Cmentarza Olszańskiego w Pradze.
Przede wszystkim stwierdzić
tu trzeba, że pisarstwo Ota Pavla nie zostało w pełni docenione. Oczywiście
komplementowano je w Czechach i później za granicą, stwierdzono, że to urocze,
wdzięczne, sympatyczne i miłe utwory, z drugiej jednak strony wyrażano
przekonanie, że do rangi rewelacji w skali międzynarodowej nie dorastają. Osobiście
uważam, że z przymrużeniem oka należy słuchać opinii tak zwanych „znawców
literatury”, ponieważ i oni ulegają modzie i naciskom wydawnictw. Radosnym
odkryciem stał się dla mnie zbiór opowiadań Pavla „Śmierć pięknych saren” oraz „Jak
spotkałem się z rybami”, z których nasuwa się analogia ze zwariowanym
rycerzem Don Kichotem, który przez całe życie zmierza konsekwentnie za swoim
wielkim snem i jedynie w głębi duszy- i tylko niekiedy- przeżywa dreszcz,
uświadamiając sobie, że jego walka jest nadaremna, a może nawet pozbawiona
sensu. Kojarzy się również i z Sancho Pansą, człowiekiem jedynie pozornie
przyziemnym, który umie być nie tylko mądry, ale i wierny, i który w końcu, nie
zdając sobie z tego wcale sprawy, jest dziedzicem i kontynuatorem swojego
prawdziwego pana.
Wszyscy ci
Popperowie-Pavlowie byli żywą kombinacją Don Kichota i Sancho Pansy. Są może
trochę śmieszni, ale jednocześnie przejmujący. Komizm od tragizmu dzieli
zaledwie krok i Ota Pavel przekracza tę granicę z mądrością starożytnego
filozofa. Na pierwszym miejscu autor zastanawia się nad
charakterem ojca, któremu mimo wszystko okazuje pobłażliwość, a nawet podziw.
Wszystkie jego wybryki i niezdarność na początku nie rozśmieszają czytelnika.
Ale jest to ten rodzaj człowieka, który może irytować. Na pewno jest marzycielem,
ale przede wszystkim bohaterem, wystarczającym, aby nazwać go nieodpowiedzialnym
i samolubnym. Nie, nie bawi nas, gdy wydaje wszystkie swoje pieniądze, nie
biorąc pod uwagę swoich synów, kiedy kupuje piękne garnitury i amerykański
samochód, by zadowolić żonę swojego szefa, w której się podkochuje. Nie
śmiejemy się, kiedy naraża życie swojego syna nad rzeką podczas powodzi, by
złowić węgorze. Co więcej, kiedy ojciec przekazuje swoim synom swoje
zamiłowanie do ryb, chodzi tylko o łowienie ryb. Czytałem już książki na ten
temat i wiem, że dzięki opisowi wędkarstwa jest to coś innego niż opis przygód
ojca! Rozumiem miłość, która łączy ojca ze swoimi synami, poczucie wolności,
które czują, piękno natury, które dzielą. Dopiero Ota czuje, czym jest łączność
człowieka z naturą, jaką rolę spełnia rzeka, nad którą godzinami wysiaduje „mocząc
kija” w wodzie i kiedy czuje ten lekki dotyk podniecenia, kiedy na wodzie
zaczyna podskakiwać spławik.
Ale kiedy nagle
dociera do naszej świadomości „śmierć pięknych saren” (rozpoczęcie II wojny
światowej i utrata przez świat „niewinności”), wszystko się zmienia! Wraz ze
śmiercią „pięknego jelenia” nadchodzi wojna, dzieci cierpią z głodu i z braku jedzenia,
a ojciec, aby je nakarmić idzie na polowanie na jelenie, dobrze zdaje sobie
sprawę, że kłusownictwo karane jest śmiercią przez nazistów. Nagle narracja
nabiera wielkiego dramatyzmu, a ojciec, który ryzykuje życiem dla swoich
dzieci, nabiera innego wymiaru. Kłusownictwo, łowiectwo lub wędkarstwo stają
się kwestią przetrwania, a także desperacką, ale odważną odpowiedzią na
upokorzenia i znęcanie się, jakich doznali Żydzi. Historia nabiera tempa i
kończy się wraz z wysłaniem starszych braci Ota do obozu koncentracyjnego. Wszystkie
opowieści o wojnie są ekscytujące i możemy się przy ich czytaniu także śmiać z
tego, jak Niemcom ojciec „gra” na nerwach, kiedy opróżnia swój staw, zaraz po
tym jak go skonfiskowali. To także piękna opowieść, balansująca pomiędzy udręką
a humorem, kiedy to mały Ota – za wzorem swojego ojca- idzie kłusować w stawie
strzeżonym przez strażnika, „walczy” symbolicznie z zakazem Niemców poławiania
ryb. To samo dotyczy karpi, które łowił, z wielką cierpliwością, zanurzony w
lodowatej wodzie. Te wszystkie opowieści o rybach mają głęboki sens i są
ekscytujące. Jest dramatyczne napięcie, które nie opada. Po powrocie z obozów
ojca i braci ojciec stał się komunistą, podobała mi się jego reakcja na wiadomość,
gdy zdaje sobie sprawę z tego, że komuniści także okazali się antysemitami. Książka
kończy się niezbyt optymistycznym rozdziałem „Złote węgorze” pięknie napisanym, pełnym smutku i poezji po tym
jak Ota Pavel, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym i wracał myślami
do czasów swojego dzieciństwa.
W tej recenzji chciałbym
przedstawić małą próbkę z twórczości Ota Pavla i opisać jedno z ciekawszych
opowiadań autora pt. „Najdroższa w
Europie Środkowej”. Przed wojną
matka Ota chciała pojechać do Włoch. Marzyła nie tyle o zobaczeniu rzeźb
Michała Anioła i obrazów Leonarda da Vinci, ile o kąpieli w ciepłym morzu. Bo
matka pochodziła z Drzynia koło Kładna, gdzie znajdował się jedyny nędzny kaczy
stawek, pokryty gęstym żabim skrzekiem, i jako mała dziewczynka nigdy w nim
kąpieli nie użyła. Tak więc co roku na wiosnę pytała męża; „No i co, Leonku, pojedziemy w tym roku?”. Leon odpowiadał zazwyczaj, że właśnie w tym
roku nie ma dość pieniędzy, i tłumaczył, że -jego zdaniem- nad rzeka Berounką
koło Krzywoklatu jest znacznie lepiej. W centrum jego zainteresowań znajdowały
się; handel i ryby. I w jednym, i w drugim wyróżniał się wprost nadzwyczajnie,
rybom jednak dawał pierwszeństwo ku wiecznej szkodzie rodziny, a także szwedzkiej
firmie „Elektrolux”, w której pracował jako agent-komiwojażer sprzedający
lodówki i odkurzacze. Często po prostu zbaczał ze szlaku podróży handlowej i
znajdowano go najczęściej nad rzeką Berounką, gdzie wraz ze swoim najlepszym
przyjacielem przewoźnikiem Karolem Proszkiem łapał szczupaki na okonki.
Tę właśnie jego miłość do ryb
ukoronowała decyzja zakupienia stawu dla rodziny, i to stawu wraz z karpiami.
Leon był pewien, że nie tylko będą mieć swoje karpie, ale jeszcze na ich
odłowie zarobią mnóstwo pieniędzy. Matka na całe to przedsięwzięcie patrzyła
dość sceptycznie i ostrzegała ojca, żeby się do tego nie brał, bo to nie jego
branża, ale zbytnio nie protestowała, ojciec przy takich okazjach na ogół sporo
krzyczał, tylko pozwoliła sobie w końcu na uwagę, czy za te pieniądze nie
powinni raczej pojechać do Włoch. Ojciec nawet nie raczył się odezwać, obrzucił
ją jedynie odmownym spojrzeniem, był bowiem przekonany, że na interesach zna
się lepiej niż jego żona i wszyscy jej aryjscy krewni razem wzięci. W
spojrzeniu tym zawierała się tysiącletnia mądrość przodków i ten nagi fakt, iż
za pieniądze, jakie na karpiach zarobi, będą mogli pojechać do Włoch, i to wraz
ze wszystkimi krewnymi. Mały Ota zauważył, że tego matka obawiała się
najbardziej.
No i ojciec zaczął się
rozglądać za odpowiednim stawem. Oczywiście, już go sobie wyobraził, a obraz
ten zrodził się w jego głęboko wrażliwej duszy. Staw otoczony pochylonymi nisko
wierzbami, tu i ówdzie grążele w kształcie serca z żółtymi kielichami kwiatów,
a w prześwietlonej słonecznymi promieniami wodzie pływają karpie wielkie jak
cielęta. W pogoni za owym wymyślonym obrazem Leon przypominał pszczołę w pogoni
za pyłkiem. Przewędrował szmat kraju, ale takiego stawu na sprzedaż nie
znalazł. Dopiero w Kroczehlawach przyszedł do niego dobry znajomy, pan doktor
Jakubczyk, ogromnie tęgie chłopisko z wąsami. Pan doktor zwracał się do Leona
per panie inspektorze, bo miał on wówczas- Bóg jeden wiedział dlaczego – tytuł
inspektora. I oto pan doktor zaproponował panu inspektorowi kupno stawu z
karpiami za dziesięć tysięcy koron. Poszli więc, a już po drodze obudziło się w
Leonie przeczucie, że to właśnie to. Było to owo niezawodne przeczucie, które
podpowiadało mu z góry, gdzie sprzeda lodówkę, a gdzie odkurzacz, gdzie zaś na
próżno będzie dzwonić czy pukać. Tak jak z daleka wyczuwał dobry interes, tak i
tym razem przeczuwał swój wymarzony staw, a w nim grubaśne, pękate karpie.
Po zainwestowaniu
wszystkich oszczędności w staw Leon promieniował radością, niekiedy uśmiechał
się tajemniczo. Żona Hermina zawsze miała zrozumienie dla słabostek męża i
dlatego godziła się na niekończące się rozmowy o tym, jak karpie rosną i
przybierają na wadze. Zbliżyła się jesień, a wraz z nią pierwszy odłów w
stawie. Cała rodzina, a przede wszystkim ojciec, szykowała się na ten dzień jak
na wielkie święto. Matka specjalnie na tę okazję uszyła sobie modny płaszcz.
Zaprosiła swoich dwóch szwagrów robotników, którym powierzono ważne zadanie.
Przyjechali nad staw ze swoimi rodzinami. Do odłowu karpi Leon najął jeszcze
zawodowego rybaka, który przyjechał jeszcze z ośmioma innymi mężczyznami,
odzianymi od stóp do głów w gumowe stroje. Na grobli stały dwa pięciotonowe
samochody marki Praga, na nich butle z tlenem i specjalne kadzie do przewozu
karpi. Po grobli poruszali się bezszelestnie „gumowi mężczyźni” i rozkładali
sieci. Woda powoli wyciekała ze stawu, a pan Leon spodziewając się pokaźnego
zarobku ze sprzedaży karpi, które obiecał przedsiębiorstwu „Wańha”, częstował
gości parówkami na gorąco i bułkami. Załatwił też dwie beczki piwa. W miarę jak
zbliżał się finał, napięcie wśród widzów wzrosło. Przestrzeń z karpiami zwęziła
się do niewielkiego kręgu. Powierzchnia wody powinna zafalować od rzucających
się ryb, ale nic takiego się nie zdarzyło. A pan Leon, który doskonale znał się
na tych rzeczach, bladł coraz bardziej i na czoło występowały mu krople potu. W
sieci nie było absolutnie nic. Był tylko jeden jedyny stary karp. Wszyscy
wówczas rechotali- prócz matki i ojca. Matka musiała tę hańbę przeżywać
szczególnie boleśnie. Ojciec tymczasem zbiegł nad staw, stanął nad chwytającą
powietrze rybą i przyglądał się jej, jakby widział karpia po raz pierwszy w
życiu.
Tego karpia rodzina miał
na kolację. Matka zauważyła z wściekłością, że nawet dla pana Rothschilda,
współwyznawcy Leona, byłaby to wyjątkowo droga kolacja. Prawdopodobnie był to
najdroższy karp nie tylko w Czechach, ale i w całej Europie Środkowej.
Kosztował Leona- wliczając koszty odłowu- dokładnie jedenaście i pól tysiąca,
za które to pieniądze- dodała matka po kolacji – mogli mieć żywe łososie
sprowadzone wprost z Kanady.
Gniew pana Leona minął i do
„pojedynku bokserskiego” z doktorem Jakubczykiem nie doszło. Pewnego dnia pan
Leon siedział sobie w swoim biurze, a tu ktoś puka do drzwi. Wszedł pan doktor i zapytał czy Leon nie
sprzedałby mu najlepszej lodówki na świecie. Leon zaprowadził pana doktora do
sklepu, aby tę lodówkę pokazać, i pan doktor był niezwykle zadowolony. Ojciec
chciał w tym czasie powiedzieć, że od czasu kupienia od niego stawu ma się
znakomicie, bo ciągle je te karpie, których nie było. Coś mu jednak szeptało,
aby poczekał, że to najważniejsze dopiero przyjdzie. Doktor kupił najdroższą lodówkę,
jaka była w magazynie. Jednak pan Leon nakazał lakiernikowi pomalować
najstarszą lodówkę, jaka była na składzie i polecił wyjąć z niej środek, tak
żeby z lodówki pozostała jedynie pusta skrzynia. Lodówkę wysłano do pana
doktora Jakubczyka. Kiedy monter zobaczył owe „cacko” uciekł z przerażenia
wołając, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Jakubczyk natychmiast zadzwonił
do pana Leona krzycząc do słuchawki: „Panie
inspektorze ta lodówka nie ma środka. Przysłał mi pan pustą skrzynię”. A
pan Leon odpowiedział na to: „No, panie
doktorze, nic się nie da zrobić. To tak jak z tym stawem. On także nie miał
środka, choć skądinąd wyglądał prześlicznie”. I odłożył słuchawkę. Toż
przecież pan doktor Jakubczyk kupił najdroższą lodówkę służącą mu później za
skrzynię na króliki nie tylko w Czechach, ale w całej Europie Środkowej!
Dzieciństwo zanurzone w okrucieństwie wojny,
dzieciństwo pełne magii i cudowności. Takie, do którego się pomimo wszystko
wraca po latach z łezką w oku.
Niesamowite opowiadania byłego dziennikarza sportowego o zwyczajnym
dziecięcym życiu i emocjach. Książka, która stała się rodzajem terapii w
chorobie psychicznej, terapii również dla nas w chorobie cywilizacji i w pośpiechu.
Warto przystanąć i przeczytać choćby jedno z niej opowiadanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz