10 maja 2025

Chołod

 

„Chołod”

Szczepan Twardoch

Autor/ (ur. 1979) – jeden z najbardziej cenionych współczesnych polskich pisarzy. Zdecydowanie jest autorem docenionym nie tylko przez czytelników. Jego opowiadania „Epifania wikarego Trzaski” i „Rondo” zdobyły liczne wyróżnienia i nagrody literackie. W 2012 został wyróżniony Paszportem Polityki w kategorii literatura. Powieść „Morfina" znalazła się w finale prestiżowej Nagrody Literackiej Nike. Wśród czytelników zdobyła pierwsze miejsce. Wydana w 2014 roku powieść „Drach” również znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike. Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Za powieść „Król” (2017) był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii proza, a sama historia została zekranizowana w formie serialu ze znakomitą obsadą aktorską: Michał Żurawski, Borys Szyc, Aleksandra Pisula, Bartłomiej Topa, Arkadiusz Jakubik, Kacper Olszewski.

Tytuł oryginału/ pl Chołod

Tematyka/ Z jednej strony „Chołod” to opowieść o sposobach obcowania z drugim człowiekiem w warunkach granicznych, gdy bliskość i troska stają się oznakami słabości. Z drugiej – zapis myśli człowieka, który usiłuje rozliczyć się ze sobą i swoją mroczną przeszłością. Niestety, bez perspektyw na odkupienie. W „Chołodzie” każde spojrzenie w przyszłość obciążone jest strachem i niepewnością, a bohater sądzi, że wszystkie występki prędzej czy później doczekają się nieuniknionej kary. W pewnym sensie „Chołod” to kolejna próba refleksji Twardocha nad nieuchronnymi konsekwencjami czynów jednostki, która – paradoksalnie – nie ma nad swoim losem właściwie żadnej kontroli.

Główny motyw/ Głównym bohaterem „Chołodu” jest pięćdziesięcioletni Ślązak, Konrad Widuch, zwany również Konradem Wilgelmowiczem. Wierny mąż, ojciec i żołnierz, a także powątpiewający komunista, podczas stalinowskich czystek zesłany do dalstrojskiego obozu pracy. Łatwo sobie wyobrazić panujące tam warunki – głód, tortury i gwałty. Głównego bohatera poznajemy w osobliwej sytuacji, gdy na pokładzie małego statku „Invincibile”, uwięzionego w topniejących lodach na Morzu Beringa spisuje swoje wspomnienia w okrętowym dzienniku. Ma co wspominać: ucieczkę z domu w przededniu I wojny, służbę w niemieckiej marynarce, bunt w Kilonii – symboliczny kres pruskiej monarchii – podróż do bolszewickiej Rosji, rozboje w 1. Armii Konnej w towarzystwie Kozaków, ustatkowane życie w Murmańsku z żoną, wreszcie zesłanie na Sybir, na wyrąb, i kolejną ucieczkę, tym razem z obozu. A potem dziewięć lat wyniszczającej tułaczki po tajdze. Losy Widucha doskonale obrazują zagmatwane dzieje XX wieku: wielkie nadzieje i równie wielkie rozczarowania, obietnice pokoju, który nigdy nie zaistniał, i brutalny terror, który zawsze im towarzyszył.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Stare bolszewiki, jak wy albo ja, to słowocz najgorsza”.

„Rzadko w końcu spotyka się drugiego, a tem bardziej trzeciego człowieka na środku zamarzniętego oceanu”.

„(…) i po co, co trupowi po honorze? Honorowy trup z wojny nie wróci, baby nie przytuli, dzieci nie nakarmi”.

„Bzdura, na papierze można napisać wszystko, jeśli się ma ołówek albo pióro. Wszystko”.

„(…) bo czymże można zagrozić człowiekowi, którem stracił wszystko?”.

„Rosja się nie zmienia. Rosja pamięta”.

„Gdy się od życia nie oczekuje niczego, to nie sposób się rozczarować, a gdy oczekuje się najgorszego, wtedy każdy dzień, w którym najgorsze nie nadeszło, okazuje się świętem”.

„Ale czy za cara Rosyja była inna? Nie była. Rosyja zawsze taka sama…”.

„Uprzednia zbrodnia nie przekreśla zbrodni będącej jej następstwem nawet jeśli ją usprawiedliwia, to nie przekreśla. Okrucieństwo w odpowiedzi na okrucieństwo pozostaje okrucieństwem, nawet jeśli uzasadnionem”.

„Ty wiesz, że jak Rosyja gdzie przychodzi, mówiła Ljubow, to przychodzi niepowstrzymywalna, okrutnie obojętna i obojętnie okrutna, jak powódź, jak lawina, i przechodząc, nie zostawia za sobą nic, tylko zgliszcza i szczątki”.

„(…) wszyscy wyglądali tak samo, kiedy ich z przykrymi faktami kto skonfrontować raczył, czy to był niemiecki reakcjonista, czy bolszewik, czy anarchista, eser czy socjaldemokrata, czy moja pobożna bardzo starka, jak kto bardzo w co wierzy, a mu się co takiego powie, co mu do wierzeń jego nie przypasowuje się, to wszyscy czerwienią się tak samo”.

„Dlaczego milczeli? A dlatego, że jak wszyscy ludzie na tym świecie, których ja w mojem długim życiu widział, potrafili doskonale odwracać wzrok, kiedy im co nie pasowało”.

„Wyście póty bezpieczni, póki Rosyja o was nic nie wie”.

„Rozumiecie? Gdzie Ruski, postawił nogę, tam i zostawi on”.

„ Jak to jest, że jak coś złego trwa, to nie sposób wierzyć, że kiedykolwiek minie, a jak minie, to wierzyć się nie da, że trwało? Jakby przeszłość nie miała znaczenia, a wszystko, co się ma, to to, co teraz…?”.

            W powieści „Chołod” Szczepan Twardoch przeczołguje swojego bohatera przez najmroczniejsze zakamarki XX wieku. Człowiek jest igraszką losu, mówi pisarz, a wszelkie próby ucieczki przed fatum kończą się śmiercią lub grzechem nie do odkupienia. Już okładka książki, zaprojektowana przez Rafała Kucharczuka, daje wiele do myślenia. Przedstawia żyły dłoniowe palców, które przypominają ukrwiony labirynt. O ile wiadomo, po raz pierwszy pojęcie labiryntu stworzyli mieszkańcy starożytnej Mezopotamii. Wyciągali zwierzęce, a czasami ludzkie jelita i wróżyli z nich, podziwiając skomplikowane kształty, jakie tworzyły. W kształcie labiryntu jest także ludzki układ nerwowy, mózg, a także ucho. Właśnie te kształty stały się inspiracją dla pierwotnej formy labiryntu. Z tego wynika, że zasada labiryntu znajduje się wewnątrz nas i odpowiada labiryntowości świata zewnętrznego. Oczywiście, jest to metafora: to, co nas otacza, jest odbiciem tego, co nosimy w sobie. Wejście w labirynt na zewnątrz często symbolizuje wkroczenie w labirynt własnej duszy. To właśnie przez labirynt swojego losu główny bohater książki Szczepana Twardocha, Konrad Widuch, zadaje sobie i czytelnikom fundamentalne pytanie: Czy jestem jeszcze człowiekiem i kiedy nim jestem? Odpowiedzi na to pytanie poszukują dwie główne postacie powieści, będące jednocześnie jej narratorami.

Mamy więc współczesnego pisarza, który – z nieznanych powodów – opuszcza swoich najbliższych na Śląsku i wyrusza na daleką północ, na Svalbard. Tam spotyka starszą kobietę, Norweżkę, która przekazuje mu pamiętnik pisany łamaną polszczyzną, pełną wtrąceń z rosyjskiego, niemieckiego i śląskiego. Ten poruszający dokument został spisany przez Ślązaka, Konrada Widucha, w 1946 roku. Zapiski są swoistym rozliczeniem z jego dotychczasowym życiem.

Widuch przeszedł przez wiele trudnych doświadczeń i widział ogrom zła – sam też zmuszony był do okrucieństwa. Swoje wspomnienia zaczął spisywać po ucieczce z łagru stalinowskiego, na jachcie uwięzionym w lodach Morza Beringa. Dzięki opowieściom dwójki członków załogi dowiedział się, co wydarzyło się na świecie przez te lata, które spędził w obozie lub wśród jednego z syberyjskich ludów. Wieści te mocno go zaskoczyły i zmieniły jego spojrzenie na rzeczywistość. Narracja Widucha, niezwykle plastyczna, pełna emocji i dramatyzmu, stanowi większą część powieści. Trudno się od niej oderwać – pełna jest zarówno brutalnych scen, jak i głębokich przemyśleń, które prowadzą czytelnika przez mroczne zakamarki losu głównego bohatera. W tej książce pisarz Szczepan poznaje miejsce istniejące poza cywilizacją, poza historią, opisane w dziennikach  Konrada Widucha. „Chołod to bardzo okrutny świat. Świat, w którym istnieje niewolnictwo. Ale czymże jest to chołodzkie niewolnictwo, w którym niewolnicy są tak naprawdę domownikami gospodarza, w porównaniu z łagrem?” – powiedział w  wywiadzie Szczepan Twardoch.

            „Gdy się od życia nie oczekuje niczego, to nie sposób się rozczarować, a gdy oczekuje się najgorszego, wtedy każdy dzień, w którem najgorsze nie nadeszło, okazuje się świętem” – mówi główny bohater książki „Chołod” Konrad Widuch, czy też Konrad Wilgelmowicz. Konrad Wilgelmowicz znieczulił się na przemoc i opowiadał o niej tak, jakby była czymś równie normalnym i oczywistym jak to, że po nocy nadchodzi dzień. Zarówno w „miejscu, którego nazwy nie chce wymieniać”, jak i na wcześniejszych wojnach, naoglądał się jej wystarczająco. Wie też, że po przekroczeniu pewnej granicy „gołodu”, człowiek jest zdolny do wszystkiego: zjedzenia swojego konia, psa… albo innego człowieka. Trudno jest oceniać kogoś, kto stracił wszystko, poza instynktem przetrwania i coraz bardziej zagłuszanym sumieniem. To właśnie sumienie, a raczej fakt, że Konrad próbował oceniać swoje czyny pod kątem moralności, pozwalał mu czasem uważać, że jednak wciąż jest jeszcze „czełowiekiem”. Powtarzał, że zdolność do takiego samosądu odróżnia nas od zwierząt.

Niestety w ojczyźnie światowego proletariatu, w świecie, który w dużej mierze sam sobie zgotował, współtworząc tę niepowstrzymaną machinę zagłady, posiadanie sumienia nie pomagało w przeżyciu. Lepiej radzili sobie ci, którym udało się na wszystko znieczulić. Widuch sam też stał się brutalny i bezwzględny. Być może tylko dlatego wiele razy uchodził z życiem. W pamiętniku rozlicza się ze swoich czynów, ale ja osobiście, mimo niejasnego stosunku do postępowania Konrada, nie odczuwałem do niego żadnej sympatii. I właśnie o tym mówi „Chołod”. Z jednej strony to opowieść o sposobach obcowania z drugim człowiekiem w warunkach granicznych, gdy bliskość i troska stają się oznakami słabości. Z drugiej – zapis myśli człowieka, który usiłuje rozliczyć się ze sobą i swoją mroczną przeszłością. Niestety, bez perspektyw na odkupienie. W „Chołodzie” każde spojrzenie w przyszłość obciążone jest strachem i niepewnością, a Widuch sądzi, że wszystkie występki prędzej czy później doczekają się nieuniknionej kary.

Głównego bohatera poznajemy w chwili osobliwej i pełnej napięcia — na pokładzie niewielkiego statku „Invincibile”, unieruchomionego wśród topniejących lodów Morza Beringa. W klaustrofobicznej przestrzeni okrętowej kajuty spisuje swoje wspomnienia — zapis burzliwego życia, które prowadziło go przez kontynenty i ideologie, przez wiarę i zdradę. Uciekł z domu tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny, zaciągnął się do niemieckiej marynarki, brał udział w buncie marynarzy w Kilonii — zapowiedzi końca pruskiego porządku. Podążył do ogarniętej rewolucją Rosji, związał się z 1. Armią Konną, szalał po stepach u boku Kozaków. Potem — cisza i dom w Murmańsku, chwila złudnego spokoju u boku żony, nim znów los wtrącił go w odmęt: zesłanie na Sybir, niewolnicza praca przy wyrębie lasów, ucieczka z łagru, a wreszcie dziewięć długich lat wyniszczającej tułaczki po bezkresnej tajdze. Historia Widucha to zwierciadło XX wieku — epoki wielkich złudzeń i jeszcze większych katastrof, fałszywych obietnic pokoju i nieustającego, brutalnego terroru, który im towarzyszył niczym cień. Twardoch przygląda się temu, jak bezwzględnie pracują młyńskie koła historii, które każdą jednostkę – nawet tę nieugiętą i niezłomną – potrafią zetrzeć w proch. Bohater na północy Syberii przeżył całą II wojnę. Bez świadomości, że ona się toczy. W pamięci miał wojnę polsko-bolszewicką, w której bił się z Polokami, a kilkanaście lat potem swoje zesłanie do łagru w czasie stalinowskiego wielkiego terroru. No, a potem trafił do społeczności, które w ogóle nie wiedziały, czym jest Rosja, ani carska, ani sowiecka, bo i ona do nich nie dotarła. Kiedy Widuch zapisuje pierwsze zdania w dzienniku w 1946 roku, odkąd musiał opuścić Europę, minęła dekada. Nie wie, że na Japonię spadły bomby atomowe, że z Europy zostały gruzy, że miliony Żydów spłonęły w Zagładzie i że Hitler popełnił samobójstwo, a Stalin wciąż niepodzielnie rządzi Rosją. Gdy dowiaduje się tego wszystkiego od dwóch bretońskich marynarzy spotkanych cudem u kresu włóczęgi, nie robi to na nim najmniejszego wrażenia. Nie interesują go polityka, historia i doniesienia z frontu, ponieważ jego perspektywa nie jest już perspektywą Europejczyka. Jedynym śladem po dawnej wielonarodowej tożsamości okazuje się dziwna, łamana polszczyzna pełna śląskich, niemieckich i rosyjskich naleciałości. O swoich losach Konrad opowiada więc nie jako Polak, Ślązak, Niemiec albo Rosjanin, lecz jako ktoś na uboczu, kto doświadczył najgorszego i wiele razy żegnał się z życiem; by przetrwać, musiał zabijać, i to nie tylko niedźwiedzie czy psy. W swoich notatkach Widuch opisuje moment, w którym wyzbył się naiwnego przeświadczenia, że świat można zmienić i uczynić go znośniejszym. Jednocześnie dręczy go pytanie, czy mimo okrucieństw, jakich się dopuszczał, udało mu się pozostać człowiekiem. Lub raczej, jak mówi, „czełowiekiem”. Wnioski, do których dochodzi, są raczej przygnębiające, a spotkanie z przedstawicielami tajemniczego kołymskiego ludu – niepodobnego ani do Czukczów, ani do Jukagirów, ani do jakiegokolwiek innego plemienia – podsyca jego wątpliwości. To mieszkańcy tytułowego Chołodu, niewielkiej wioski ukrytej w Siewierze, mistycznej krainie, której nie sposób odnaleźć na jakiejkolwiek mapie. 


Z początku Konrad wydaje się przerażony panującymi tam zwyczajami: niewolnictwo jest na porządku dziennym, z pierwszych wypraw myśliwskich wraca ułamek młodych mężczyzn, a zdeformowane noworodki zostawia się na skałach, by zamarzły. Jednak w pewnym momencie mężczyzna pojmuje, że taki tryb życia społeczności został ukształtowany przez surowe warunki. Choć brutalny, jest oznaką wiary w świat i potrzeby zachowania odwiecznego porządku rzeczy. Widuch z całą pewnością nie podziela tej wiary, a do wszelkich ideałów – szczególnie tych, za które niegdyś walczył – podchodzi z cynizmem.

 Widuch, były komunista, ostrzega przed Rosją, mówi, że ona się nie zmienia, że nie zapomina. Żyć zgodnie ze swoimi prawami udaje się Chołodcom tylko do czasu, kiedy przypomina sobie o nich Rosja. Przylatuje aeroplan i Chołodcy z radością witają nowych gości, tak jak wcześniej witali Konrada i Ljubow. A oni ostrzegają przed przybyszami, bo znają Rosję na wylot. „Bo jak Rosyja przyjdzie, to przyjdzie tak, że tu z waszego życia nic nie zostanie. Rosyja przyszła do Koriaków, Jukagirów, Czukczów, Kamczadalów i wszystkich ludów jak wy, co żyły i miały to nieszczęście stanąć na drodze jej puchnięciu, jej wzrostowi, i jak Rosyja przyszła do nich, i przeszła po nich, to nie zostało nic tylko gówno. Wy nie widzieli, jak oni żyją, tam na południu na Kamczatce, nad Bajkałem, a ja widział, co z nich zostaje, kiedy przyjdzie Rosyja, półtrupy” – mówi Konrad. Nikt mu nie wierzy. „Rosyja jak przychodzi, to przychodzi wielka, chociaż jej ludzie marni, słabi, ale przychodzi wielka i nie jest w stanie znieść obok siebie niczego, co nie jest Rosyją, więc wszystko w Rosyję zamienia, rozumiecie, w Rosyję, czyli w gówno. (…) I jak Rosyja przyjdzie i zeżre was, i wysra, to już nie będzie różnicy między Ljaudis, Czukczą, Koriakiem i Jukagirem, i Ruskim, wszystko będzie jedno gówno, ruskie gówno, rozumiecie wy? (…) W Rosyi nikt nie jest wolny, nawet potężny komdyw albo komisarz, wy nie wiecie, co to komisarz albo komdyw, ale to nie ma znaczenia, nawet najpotężniejszy z ludzi w Rosyi niewolnik jest, gówno”. I tutaj mamy świetną aluzję Szczepana Twardocha do sytuacji współczesnej, którą opisuje w Dwutygodniku.com Przemysław Czapliński w tekście pt. „Chołod is coming”[1]: „Diagnoza mówiąca o ponadhistorycznej Rosji i jej gównie nie pasuje jednak do naszej teraźniejszości. W europejskich kaloryferach woda jest podgrzewana rosyjskim węglem albo rosyjskim gazem, a na stacjach benzynowych ludzie tankują rozmaite pochodne rosyjskiej ropy. Różnica między Rosją Sowiecką i Rosją Putina polega przecież na tym, że w latach 30. XX wieku Stalin zaciągał pożyczki na Zachodzie, natomiast na przełomie XX i XXI wieku gospodarki państw europejskich popadły w uzależnienie od rosyjskich źródeł energii. Odpowiednio do tego skomplikowały się sprawy na arenie międzynarodowej: w 1980 roku igrzyska olimpijskie zorganizowane przez Związek Radziecki zostały zbojkotowane przez Zachód i USA, podczas gdy Rosja Putinowska w roku 2014 zorganizowała igrzyska olimpijskie, a w 2018 była gospodarzem mistrzostw świata w piłce nożnej. Tuż przed pierwszą z tych imprez Jérome Valcke, ówczesny sekretarz generalny FIFA (później wykluczony z futbolu na dziewięć lat za korupcję), stwierdził: >Powiem coś szalonego, ale mniej demokracji jest lepsze dla zorganizowania mistrzostw. Z samodzielnie podejmującą decyzje silną głową państwa, jak Putin, rozmawiać nam wygodniej niż z Niemcami, gdzie musisz negocjować na wielu szczeblach<”. Twardoch pokazuje, co się dzieje, kiedy przychodzi Rosja, co się może stać, i tę wiedzę wkłada w usta kogoś, kto zna ją od podszewki. Twardoch nie ma złudzeń, nie tylko co do Rosji, ale przede wszystkim co do ludzkiej natury.

Widuch w książce utożsamia zgubną cywilizację z Rosją, jednak Rosja staje się tu symbolem globalnej polityki kolonialnej, która niszczy zastane tradycje, religie, wiedzę i wiarę, wprowadzając unifikację, wyzysk i przemoc. Przejawem tego są m.in. wspomnienia o ukraińskim Hołodomorze, kiedy ludzie umierali z głodu na skraju pól pełnych dojrzewającej pszenicy, ciągnących się po horyzont. Nie ma ucieczki przed Rosją, przed „cywilizacją”. Technologia pozwala dotrzeć do najdalszych zakątków świata – najpierw pojawi się samolot, potem badacze, a na końcu przemoc i zniszczenie tego, co najcenniejsze: pamięci, języka, przodków, norm społecznych. Ucieczka jest niemożliwa, jak pisze Widuch, bo sam uczestniczył w niszczeniu i wprowadzaniu nowego porządku. Nawet Chołodzianie, którzy uciekli przed czymś, nie mieli już dokąd uciekać.

Czytelnik szybko dostrzeże, że Konrad Widuch nie jest wiarygodnym narratorem, ponieważ koloryzuje i zmyśla wiele opowieści o swoim życiu. Zakończenie „Chołodu” podważa autentyczność dzienników Widucha, jednocześnie ukazując na horyzoncie sam Chołod – tajemniczą osadę, w której rzekomo mieszkał. To sugeruje, że również narrator wstępu, interludium i zakończenia, czyli sam autor Szczepan Twardoch, który wypowiada się w imieniu bohatera, również zmyśla. Jeśli wszyscy zmyślają, to cała opowieść staje się czymś wtórnym wobec życia.

Szczepan Twardoch zmusza nas do refleksji nad granicą między człowieczeństwem a dzikim instynktem. Jak daleko jesteśmy gotowi się posunąć, gdy obdarci z wszystkiego oprócz życia stajemy na krawędzi jego utraty? Czytelnik ponownie zostaje skonfrontowany z moralnymi dylematami, a poczucie absolutnej samotności ludzi staje się dominujące. Komunikacja z drugim człowiekiem zawsze odbywa się w naszych głowach – nienawidzimy ani nie kochamy rzeczywistych osób, lecz nasze wyobrażenia o nich. Jest w tym pewien paradoks, gdyż: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą: każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu” – jak pisał Ernest Hemingway w „Komu bije dzwon”. Człowiek jest człowiekiem tylko w relacji z innymi. „Nie sposób tak naprawdę wyobrazić sobie osobowego, pojedynczego człowieka. Taki człowiek właściwie traci swoje człowieczeństwo, prawda?” – mówi Szczepan Twardoch.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


[1] Wydanie 348 Data 12/2022

Król

 

„Król”

Szczepan Twardoch

Autor/ Pisarz i publicysta. Z wykształcenia socjolog i filozof. Znawca języka i kultury śląskiej oraz ekspert w dziedzinie broni. Urodził się 23 grudnia 1979 roku w Żernicy.

Tytuł oryginału/ pl Król

Tematyka/ Żydowska Warszawa, wódka, pistolety, polityka, kobiety: takie są elementy składowe powieści Szczepana Twardocha. Jest 1937 rok. Na najwyższych szczeblach władzy planowany jest zamach stanu, który ma doprowadzić do władzy Rydza-Śmigłego i, dzięki współudziałowi ONR i Falangi, poprowadzić Polskę ostro na prawo. Bojówki, przemoc na ulicach, falangiści i oenerowcy, brunatniejąca Polska – to wszystko jakoś tam rezonuje z dzisiejszym klimatem politycznym, choć podstawowa różnica jest taka, że w opisanym przez Twardocha świecie także i lewe spektrum ma swoich bojówkarzy, gotowych bronić ideałów siłą.

Główny motyw/ Tytułowym królem jest Jakub Szapiro, bokser z żydowskiego klubu Makabi, którego uwielbiała warszawska ulica. Był człowiekiem Kuma, zbierał haracze od bogatych i biednych, zabijał kogo trzeba – czasem oenerowskiego antysemitę, czasem ubogiego krawca z Nalewek. Żadna z tych śmierci nie zostawała na dłużej w jego pamięci – oprócz jednej. I wokół tej winy osnuta jest intryga, bardzo misternie skonstruowana. W taki sposób, by kolejne trybiki historii zazębiały się, a jednocześnie żeby umiejętnie zaskakiwać czytelnika. Pierwsza zagadka brzmi: kim jest narrator?

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu (…)”.

„Nie ma w ringu straszniejszego przeciwnika niż przeciwnik spokojny i pewny siebie. Najstraszniejszą miną, jaką może przybrać bokser, jest uśmiech”.

„Z suchej szmaty woda nie poleci, jakbyś nie wykręcał”.

„Każdy potrzebuje publiczności”.

„(…) słynął z tego, że w walce na pięści wyciągał nóż, a kiedy walczono na noże, strzelał z pistoletu”.

„Powiedz to jakiemuś gojowi, że nie jesteś Żydem, to zabije cię śmiechem”.

„Czas leci szybciej, niż my dajemy radę za nim dążyć”.

„To krew nas połączyła. Krew Nauma Bernsztajna, mojego ojca”.

„Zamiast w Boga, zacząłem wierzyć w potworności”.

„Teraz wiem, czy raczej domyślam się: moja żydowska matka musiała mnie kochać. Ale nigdy nie czułem się kochany. Może nie miałem kiedy”.

„Jest wielka różnica między Żydkiem z Nalewek a szczupłym eleganckim młodzieńcem o semickiej urodzie”.

„Czasem jest tak, że człowiek mówi głośno >nie< i to >nie< na całe życie go grzebie”.

„Jakub zrozumiał, że nie ma czegoś takiego jak szczęście (…)”.

„Nienawidził go, bo Szapiro był Żydem, to przede wszystkim, a żaden Żyd nie powinien być tak silny, tak przystojny, tak dobrze ubrany i tak luksusowo zmotoryzowany (…)”.

„Pierwszą cnotą dozorcy jest pamięć do twarzy. Drugą zdolność ich zapominania”.

„Wszyscy ludzie są tacy sami, droga pani. Takimi Pan Bóg stworzył. Nie ma dobrych ludzi. Są sami źli. Wszyscy są źli”.

„Oto jak upadają królestwa i jak kończą królowie”.

            Książka Szczepana Twardocha „Król” to jedna z najlepszych pozycji książkowych polskiego autora jaką kiedykolwiek czytałem, bo mówi nam coś, czego wcześniej mogliśmy nie wiedzieć. Fakty historyczne w swoich szczegółach nie mają znaczenia. „Król” daje nam natomiast wejrzenie w międzywojenne życie, okraszone pewnymi nadinterpretacjami, ale jednak pokazane w sposób, w który do tej pory go nie czytaliśmy. Powszechność antysemityzmu, i to nie tylko (jak dziś nam wmawia polityka historyczna) wśród społecznych nizin, to fakt, o którym warto wiedzieć. Literatura popularna do tej pory mało się tym zajmowała. A przecież niechęć do Żydów była na uczelniach wyższych niezwykle rozpowszechniona. I nie wyłącznie wśród studentów, ale i wykładowców. Bycie Żydem oznaczało ciągłe represje i ograniczenia. Pobicie Żyda nie było niczym nadzwyczajnym, a już na pewno nie czymś, czego należało się wstydzić. Ogromną zaletą „Króla” jest to, że pokazuje relacje polsko-żydowskie w sposób o wiele bliższy rzeczywistości niż robią to dziś instytucje zajmujące się polityką historyczną. Zapewnienia płynące z ust polskich polityków o „Rzeczpospolitej przyjaciół” nie mają wiele z prawdą wspólnego. Drugim ogromnym plusem tej książki jest pojawienie się w niej języka jidysz. To był jednak jeden z najpopularniejszych języków w Polsce i należy docenić autora, że wykonał ten wysiłek, by w jidysz napisać kilka dialogów.

            Warszawa w drugiej połowie lat 30. XX wieku, stolica państwa nazywanego przez agresywnych sąsiadów sezonowym, co już samo wprowadziłoby klimat dekadencji, gdyby nie to, że w perspektywie bohaterów tej powieści nie ma miejsca na roztrząsanie scenariuszy geopolitycznych. Tu miasto starcza za cały kosmos, wyznacza granice zainteresowań i ambicji ludzi, którzy naprawdę nim rządzą. Nie żaden prezydent Stefan Starzyński, oczywiście, tylko gangsterzy aktywnie kontrolujący każdy przejaw przedsiębiorczości obywateli różnych stanów i pochodzenia etnicznego.

            „Król” trzyma się schematu powieści noir, ale służy do karnawału, czyli odwrócenia na chwilę ról wyznaczonych przez stereotyp albo historię. Polska: miękka dyktatura z mocarstwowymi pretensjami i XIX-wieczną strukturą społeczną, na różne sposoby wciąż kolonizująca własnych obywateli. Na ulicach bojówki ONR-u i komunistów, w prasie ideologiczny bełkot, przepełniony obóz w Berezie – to wszystko w „Królu” ma nadać epicki wymiar losom kilkorga postaci związanych z pewnym żydowskim gangsterem, który sam ustala sobie priorytety w lojalności. Wszyscy oni w przeciwieństwie do współczesnego pokolenia Polaków żyli dla jakiejś idei. Sam autor podsumowuje to w ujmujący sposób: „Nikt z nas nie chciał wtedy żyć dla życia samego. Tacy byli, wszyscy chcieli żyć dla czegoś większego, wszyscy młodzi bundowcy, kominternowcy, fołkiści, oenerowcy, syjoniści, socjaliści, komuniści, endecy. Każdy chciał żyć dla czegoś. Na jakimś poziomie nawet mogli się za to szanować nawzajem, endek z bundowcem, komunista z syjonistą, mogli uznawać jeśli nie swoje wartości, to jakoś swoich charakterów”.

            Narratorem powieści jest Mojżesz Bernsztajn – w latach 30. był podopiecznym Jakuba Szapiro. Opowiada o tym (a swoją opowieść snuje w latach 60. już w Izraelu, gdzie w międzyczasie został wysoko postawionym wojskowym), jak Jakub przybył do warszawskiego domu w charakterze wysłannika Jana Kapicy, warszawskiego gangstera, by ściągnąć zaległy haracz, a nie uzyskawszy go, wyciągnął ojca Moszego z domu na oczach nastoletniego syna, aby później go zamordować. Mimo hańbiącej dla ojca, ortodoksyjnego  Żyda, śmierci (rozczłonkowanie jego zwłok zostaje porównywane do rytualnego uboju), jego syn Mojżesz jest wpatrzony w zabójcę ojca. Ojciec symbolizuje dla niego ciasnotę tradycji, brak perspektyw, wreszcie pogardę, na którą będzie skazany do końca życia. Mojżesz chciałby być taki jak Jakub – piękny, silny, doskonale ubrany, nieczujący się ani Żydem, ani Polakiem, ale wyłącznie sobą.

            Jest wreszcie Kapica (zwany Kumem) – polski gangster o patriotycznej przeszłości, socjalista z przekonania, a zarazem ktoś w rodzaju warszawskiego Robin Hooda wspierającego Żydów i robotników w walce z prawicowymi bojówkami. Ma wysoko postawionych znajomych z przeszłości (telefony od niego odbierają prezydent i premier).

            Cała historia zawarta w książce to historia warszawskiego świata żydowskiego. Poznajemy zarówno żydowskich gangsterów, jak i zwykłych żydowskich rzemieślników i kupców. Dowiadujemy się ile w ich życiu jest wiary, ile prawdy, kłamstwa czy uczciwości. Dowiadujemy się jak dogadują się z innymi, czyli Polakami, choć przecież oni też nimi są. Analizujemy ile jest w tych relacjach antysemityzmu, a ile zwykłej nienawiści do sąsiadów. Niestety, w tym rankingu zwycięża antysemityzm. Dominuje nienawiść na tle rasowym. Nikt raczej Żydów w przedwojennej Warszawie nie lubi. Książka dobitnie to przedstawia. Pokazuje nastroje, mieszankę religii i kultur, ksenofobię. Pokazuje getto ławkowe i chęć pozbawienia Żydów służących w armii obywatelstwa w tym celu, by wykonywali tylko nieznaczące prace. „Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjąca w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem (…)” – tak przedstawia Szczepan Twardoch życie Polaków i Żydów w przedwojennej Warszawie. „(…) w porannym wydaniu >Kuriera Warszawskiego< niechętny Szapirze polski redaktor Witold Sokoliński nazwie symbolem niezaskakującego u żydowskiego boksera braku sportowego ducha, jasno stwierdzając, że Szapiro dłoni przeciwnika nie uścisnął. Życzliwy żydowski dziennikarz w >Naszym Przeglądzie< napisze, że dłoń Ziembińskiego Szapiro uścisnął lekceważąco” – dodaje autor. 


            Wraz z rozwojem historii przedwojennej Mojsze Bernsztajna i Jakuba Szapiry coraz częściej pojawiają się szczeliny w warstwie narracyjnej powieści. Mosze Inbar, rzekomy narrator i emerytowany tat-aluf[1], zaczyna powątpiewać we własną pamięć, ale i własną tożsamość, „Co ja w ogóle pamiętam? I czy ja, emerytowany tat-aluf Mosze Inbar i mały, chudy Żydek z Nalewek Mojsze Bernsztajn to ten sam człowiek?”. Nie rozpoznaje własnej twarzy w lustrze, nie znajduje w niej śladów dawnych, wojennych ran. Konfrontacja z lustrem naturalnie symbolizuje dysonans poznawczy. Przy pierwszej lekturze czytelnik może odczytać ją jako sygnał, iż Mojsze Inbar nie rozpoznaje dawnego siebie, gdyż tak bardzo się zmienił, być może zdradził własne „ja”. Prawda jednak jest inna i wkrótce objawia się w scenie, w której narrator, dokonując oględzin własnych dłoni, zauważa, że ma identyczny tatuaż jak Szapiro. Dzięki bohaterce powieści, która sprawuje opiekę nad Mosze Inbarem, dowiadujemy się, iż rzeczony Mojsze Bernsztajn zginął w tragicznych okolicznościach w 1937 roku i nigdy nie opuścił Warszawy, a opowieść, którą czytamy, spisywana jest przez samego Jakuba Szapirę. Pytanie, które automatycznie się nasuwa, brzmi: dlaczego Szapiro przybiera tożsamość młodego Mojsze i wyposaża go w alternatywny życiorys w państwie Izrael? Wcielenie się w postać młodego Bernsztajna wynika najprawdopodobniej z wyrzutów sumienia, które Szapiro odczuwa względem chłopca. Jako były żołnierz i bandyta Kuma Kaplicy miał na rękach krew wielu ludzi, nigdy jednak nie odebrał życia dziecku. Gdy pogrążony w malignie młody Mojsze atakuje znienacka wychodzącego z Metropolu Szapirę i w akcie desperacji wbija mu w pośladek nóż, zaskoczony bokser odruchowo zadaje chłopcu cios w skroń. Ten zaś uderza potylicą o krawężnik i ponosi śmierć na miejscu. Szapiro rozpoznaje chłopca i rozumie, że była to desperacka próba pomszczenia śmierci ojca Nauma Bernsztajna. Jak mówi narrator: „Pamiętał mnie, na zawsze zapamiętał moją twarz”. Jako czytelnicy nie wiemy, w którym momencie życia Jakub Szapiro stał się Mojsze Inbarem, czy nastąpiło to wkrótce po wojnie w wyniku doświadczeń Holocaustu, czy też jest skutkiem demencji starczej bądź choroby psychicznej, takiej jak schizofrenia czy Alzheimer. Jasne jest jednak, że nieumyślne spowodowanie śmierci siedemnastolatka staje się w późniejszym okresie kluczowym wydarzeniem w życiu Szapiry. Wyznacza moment, w którym życie warszawskiego boksera–gangstera rozszczepia się na rzeczywiste i alternatywne.

            Przybranie przez Szapirę tożsamości młodego Mosze ma swoje formalne zastosowanie w powieści, pozwala mianowicie nakreślić moralnie wątpliwą postać warszawskiego gangstera w niejednoznacznych barwach. Uwielbienie, jakim darzy boksera jego siedemnastoletni adept byłoby megalomanią ze strony Szapiry jako narratora. Ponadto wcielenie się w Mosze Inbara, tat-alufa zamieszkałego w Tel-Awiwie, jest schronieniem przed samym sobą i własną przeszłością, ucieczką od samego siebie i podjętych decyzji tak brzemiennych w skutki. Tuż przy końcu powieści dowiadujemy się, iż nie tylko Mosze Bernsztajn, ale i Jakub Szapiro nigdy nie dotarł do Palestyny, mimo iż w obliczu politycznej zawieruchy z 1938 roku podjął decyzję o wyjeździe i wraz z żoną i dziećmi był na pokładzie samolotu, który po sześciu międzylądowaniach miał dotrzeć do Lyddy. Pokój w Tel-Awiwie przy ulicy Dizengoffa okazuje się mieszkaniem na ósmym piętrze wieżowca gdzieś na jednej ze śląskich dzielnic, a widok za oknem z arabskim chłopcem ciągnącym wózek pełny starych mebli jest niczym innym niż wyciętą z gazety fotografią, zawieszoną na ścianie.

            Śmierć najbliższych jest zatem równie ciężka do zaakceptowania, jak własne przetrwanie. Potwierdzają to również słowa Marii Orwid, polskiej psychiatry żydowskiego pochodzenia, ocalałej z Holokaustu: „Populację ocalonych charakteryzuje znacznie bardziej poczucie winy niż poczucie krzywdy, co jest wielkim paradoksem filozoficzno-egzystencjalnym”. Zamiast obwiniać Hitlera i nazistów o śmierć Emilii i dzieci, tytułowy bohater bierze winę na siebie, a centralnym przewinieniem czyni zaniechanie wyjazdu do Palestyny.

            „Król” Twardocha jest zatem wariacją na temat alternatywnego życia, które mogło być udziałem wielu, gdyby podążyli za syjonistycznym marzeniem, zanim ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej stało się koszmarną rzeczywistością. Jest opowieścią o traumie tych, którzy ocaleli, gdy wszyscy inni umarli. Jest także swoistym miejscem pamięci, w myśl Pierra Nory, o wielokulturowej przedwojennej Warszawie, bądź też, jak zauważa narrator, dwóch Warszawach, mówiących dwoma językami. Literackie odtworzenie dynamiki stolicy lat trzydziestych wraz z jej tyglem kulturowym wskrzesza pamięć o tym, co niestety często jest wypierane lub przemilczane przez oficjalną narrację władzy. „Król” staje się formą protezy pamięci, gdyż, jak tłumaczy Pierre Nora, „najbardziej podstawowym celem lieu de mémoire jest zatrzymanie czasu, zablokowanie procesu zapominania, ustanowienie pewnego stanu rzeczy, unieśmiertelnienie czegoś martwego, materializacja czegoś niematerialnego”.

            W „Królu” Twardoch postanowił wykorzystać figurę Lewiatana. Raczej w wersji biblijnej niż nowożytnej. Olbrzymi kaszalot wisi nad Warszawą lat 30., zazwyczaj w pionie, niczym wielka szynka serrano nad barem w za drogiej knajpie tapas. I podobnie jak w tym drugim przypadku – służy tylko ozdobie. Oczywiście możemy się jako czytelnik dowartościować samym dekodowaniem figury. Kaszalot nosi imię Litani, co jest zaledwie dalekim echem hebrajskiego Lewitani, więc trzeba nam uczynić śmiałe założenie co do personaliów ssaka i uznać samo rozpoznanie w nim Lewiatana za wartość. Chyba że kazano nam czytać w liceum „Moby Dicka” – wtedy mamy łatwiej. Miłośnicy innych lektur obowiązkowych mogą czuć się usatysfakcjonowani tym, że Twardoch szuka Lewiatana nie w odmętach morskich, lecz na niebie, oddając tym samym uprzejmy hołd „Panu Tadeuszowi”, gdzie kojarzono Lewiatana z Gwiazdozbiorem Smoka. Można bawić się w analogie z symboliką Święta Sukot, zgodnie z którą powrót do Jerozolimy ma nastąpić po zabiciu Lewiatana i uszyciu z jego skóry namiotów wędrowców, i zastanawiać się czy autor „Króla” wziął to pod uwagę, gdy postanowił dręczyć głównego bohatera naprzemiennie wezwaniami do podróży do Izraela oraz wizjami syrenio śpiewającego kaszalota – komentuje Łukasz Kowalczyk w „KULTURA LIBERALNA” (Nr 408 (44/2016) 1 listopada 2016).

Książka Szczepana Twardocha, na podstawie której powstał serial, jest ciekawą podróżą do niejednorodnej, wielokulturowej, barwnej Polski z jej wadami i zaletami. Jest spojrzeniem na świat, który nigdy już nie wróci. Dlatego zarówno książka, jak i serial mają dość istotny wymiar, bo mogą stać się punktem wyjścia do rozmów z uczniami szkół średnich lub studentami. Wiele znakomitych książek historycznych nie przebije się do świadomości szerszego kręgu odbiorców tak skutecznie, jak zrobiły to książka i serial „Król”. A po przeczytaniu „Króla” jest o czym dyskutować. Bo nasza skomplikowana przeszłość to coś, z czego nie wszyscy zdajemy sobie sprawę. Czy przerysowane postaci endeckich spiskowców to jakaś współczesna aluzja? „Nie ma sensu załatwiać spraw politycznych powieścią, to jak wbijanie gwoździa w butelkę” – tłumaczył Twardoch. Ale „Król” to także przestroga przed ryzykiem cynicznego rozgrywania społecznych konfliktów oraz przez niechęcią do wyciągania wniosków z historii.

 

 



[1] Alluf (hebr. ‏אַלּוּף‎) – stopień wojskowy w Siłach Obronnych Izraela, odpowiednik generała majora w anglojęzycznym nazewnictwie generała dywizji. Dowodzi poszczególnymi rodzajami sił zbrojnych jak i regionalnymi dowództwami. Stopniem wyższym od allufa jest raw alluf, którym jest wyłącznie każdorazowy Szef Sztabu Generalnego, stopień niższy – tat alluf to odpowiednik generała brygady.

 

26 kwietnia 2025

Dolina Radości

 

„Dolina Radości”

Stefan Chwin

Autor/ Urodził się 11 kwietnia 1949 w Gdańsku. Jest autorem książek krytycznych i historyczno-literackich. Autor z entuzjazmem przyjętej przez czytelników i zatytułowanej od nazwiska głównego bohatera powieści „Hanemann”. Pisze też powieści fantastyczno-przygodowe dla młodzieży, które ilustruje własnymi grafikami. Mieszka w Gdańsku i pracuje na tamtejszym uniwersytecie. Laureat nagrody im. Andreasa Gryphiusa – jednego z najważniejszych niemieckich wyróżnień literackich.

Tytuł oryginału/ pl Dolina Radości

Tematyka/ Eryk, bo tak go nazwano, to postać niezwykle tajemnicza. Można o nim powiedzieć, że to nad wyraz utalentowany charakteryzator i pionier chirurgii plastycznej. Jednak symbolicznie rzecz ujmując, Eryk to Dobry Duch, który pojawia się na Ziemi po to, aby poprawiać dzieło Stworzyciela: szpetnych czynić pięknymi, starych – młodymi, kobiety –mężczyznami (lub odwrotnie), zmieniać to, co z góry przesądzone (np. przynależność do rasy ludzkiej). To, kim jest główny bohater, pozostanie zagadką. Wszak równie dobrze można dowodzić, że to wysłannik piekieł, a może sam Zły. Często przywoływana w powieści myśl Nietschego: „Nie ma głębi, jest tylko powierzchnia”, stanowi interpretacyjny klucz, ponieważ trafnie opisuje losy Eryka oraz przywiązanie ludzi do „zewnętrznej powłoki”. Wystarczy kamuflaż z różu i szminki aby czynić nas pięknymi, odwracając uwagę od tego co najwartościowsze, skrywane w głębi. Tę prawdę przekazuje Chwin również na poziomie strukturalnym. „Dolina Radości” to nie tylko opowieść o tajemniczym luminarzu w zakresie poprawiania twarzy. Wystarczy przeczytać ją bardziej wnikliwie i otworzyć się na postawione w niej poważne problemy.

Główny motyw/ W „Dolinie Radości” Chwin posługuje się motywami z powieści fantastycznej: opowiada w niej historię Eryka Stamelmanna, charakteryzatora, który posiadł czarodziejską umiejętność manipulowania ludzkim wyglądem. Akcja rozgrywa się w hitlerowskich Niemczech i stalinowskiej Rosji, a bohater staje się świadkiem szeregu niezwykłych wydarzeń: Żydów zamienia w aryjczyków, przyczynia się do scenicznego sukcesu Marleny Dietrich, a nawet dostępuje „zaszczytu” poprawiania urody martwego już Lenina.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Cóż się dziwić, tchórzostwo jest matką wszelkiej nikczemności”.

„Żyć bez pieniędzy i nie być głodnym! Czyż nie o tym właśnie marzą wszyscy?”.
 „Jak wiadomo, głównym wrogiem miłości jest czas, ale ten sam czas, którego tak nienawidzą kobiety, jest wielkim sprzymierzeńcem każdego mistrza makijażu (…)”.

„Czyż może być coś bardziej ulotnego niż sztuka makijażu, nawet jeśli osiąga ona szczyt arystokratycznego kunsztu? Byle łza zabija czarną tajemnicę tuszu, a róż blednie pod mocniejszym pocałunkiem”.

„Cóż, wola ludzka nie potrafi jednak zapanować nad zdarzeniami, jeśli tylko zły los zechce wetknąć w delikatną strukturę życia swoje trzy grosze, zwykle, jak się pan pewnie domyśla, pod postacią kobiety”.

„(…) talenty można spożytkować rozmaicie, nie zawsze rozsądnie”.

„(…) powiedzmy wyraźnie: pod powierzchnią każdej, najuczciwszej nawet twarzy kryje się głębia zła, którą należy ujawnić”.

„Sam pan przyzna, że to, kim jesteśmy pułkowniku Hartmann, zależy w dużym stopniu od tego, z jaką kobietą prześpimy się po raz pierwszy”.

„Łagodny z pozoru wdzięk dziewczęcej czułości kryje w sobie czasem zmysłowość nie znającą hamulców. Nawet najuczciwsze kobiety są tylko z pozoru czyste i układne. Na wierzchu dobro, a w głębi wiadomo co”.

„Służba na froncie hartuje każdego mężczyznę. Uczy go, czym naprawdę jest głębia i powierzchnia. Wystarczy tylko jeden raz w życiu przejść się po pobojowisku, na którym uwijają się sanitariusze z noszami”.

„Sam nie wiedział, co jest naprawdę pierwsze: Radość w sercu czy uśmiech na twarzy? Wiara czy modlitwa na ustach? Zaciśnięte zęby czy nienawiść?”.

„Była w tym jakaś tajemnica, która przeniknęła go dreszczem. Więc można być kompletnie głupim i zasłużyć na ludzki podziw i szacunek?”.

„Są nawet tacy, którzy wierzą, że odbicie, które widzimy w lustrze, żyje w głębi zwierciadła w równym stopniu jak człowiek stojący przed lustrem”.

„Przyzna pan panie pułkowniku Hartmann, że trudno sobie wyobrazić coś gorszego niż widok dorastającego syna, który maluje sobie usta szminką i pudruje policzki. Na całym świecie rodzice boją się takich widoków jak ognia”.

„Jeśli chciałeś chłonąć sztukę, musiałeś amputować połowę swoich zmysłów” [nie można powąchać obrazów, ani dotknąć rzeźby i poczuć jej ciepła].

„Cóż, wiemy dobrze, o czym marzą miliony ludzi: >Och, żeby chociaż przez jedną chwilę być kimś zupełnie innym niż się jest!<”.

„Cóż, pułkowniku Hartmann, są tacy, którzy uważają, że ich prawdziwe >ja< to jakaś przeklęta kula u nogi”.

„Własna twarz to nie parasol. W domu zostawić się jej nie da”.

„Tu każdy mógł być każdym, nikt jednak nie wiedział, kim chce być naprawdę. To było główne cierpienie szaleństwa, palący ból choroby, który wstrząsnął ramionami, głowami i kolanami”.

„Zgoda, prawdziwy makijaż, jak mawiał nieodżałowany pan Rasermann, to taki makijaż, którego nie widać”.

„Oko dziecka jest nawet okropniejsze niż Oko Opatrzności”.

„Według nauki człowiek jest istotą poligamiczną. Zresztą, czy ktoś, kto w tańcu mocniej przyciśnie znajomą żony, zdradza żonę? Ciało jest tylko powierzchnią duszy. Nosimy je na sobie jak ubranie”.

„O ludziach takich jak ja historia milczy”.

„Bilans życia zawsze wypada źle, nawet jeśli życie mieliśmy zazwyczaj udane”.

„Każda choroba ma swój zegar biologiczny”.

„Ale cóż, taki jest już nasz los – nas, skromnych budowniczych katedr, ludzi bez imienia i nazwiska, po których nie zostaje w historii nawet najmniejszy ślad z wyjątkiem samego dzieła cieszącego ludzkie oczy”.

„Wielkie moce historii nie lubią tych, którzy wiedzą zbyt wiele”.

„Cóż, katastrofy, które wywracają do góry nogami cały świat, zwykle zaczynają się od drobiazgów, bo nie ma nic lepszego niż celnie dobrany drobiazg, który trafia prosto w serce”.

„(…) czyż ludzie, którzy nienawidzą wojny, sami nie chodzą chętnie na filmy wojenne? A malarze i poeci, którzy z całego serca potępiają rzezie i pożogi, czyż sami nie lubią malować patriotycznych fresków ze scenami krwawych jatek, zyskując powszechny szacunek i podziw swoich wdzięcznych współobywateli?”.

„Na całym świecie większość małżeństw uprawia seks bez żadnej miłości. Czy jednak to właśnie nie jest prawdziwą zdradą?”.

„Zamiast cieszyć się tym, co mamy, lubimy się pchać w kłopoty”.

„Mój Boże, jak w gruncie rzeczy niewiele wiemy o naszych najbliższych”.

„O przyszłości też nie myślałem, bo na cóż myśleć o rzeczach przykrych, skoro są wiadome”.

„Bez prawdziwej duszy żyć się nie da”.

„Pomyślałem, jak dziwne bywają ludzkie losy. Na przykład student religioznawstwa marksistowskiego na Uniwersytecie Łomonosowa w Moskwie zostaje oficerem NKWD (…)”.

„W milczeniu dokonywałem bilansu życia, który – jak to bywa z bilansem podobnego typu – nie przedstawiał się korzystnie”.

„Dlaczego Bóg stworzył taki świat, w którym każdy ma rację? Bo na tym świecie wszyscy mają rację, a kiedy te racje zderzają się ze sobą, to strumieniami płynie ludzka krew”.

„(…) bo to, co dotknięte śmiechem, broni nas przed śmiercią bardziej niż cokolwiek”.

„Żyliśmy z Anną na uboczu świata, jak miliony ludzi między Łabą a Władywostokiem, choć świat nie zna miejsc, które można nazwać uboczem świata”.

„Światłem był tylko ktoś, kto umiał czekać z obiadem i wymówką, że się spóźniłem, każdym swoim spojrzeniem mówiąc, że nawet chwila mojej nieobecności boli naprawdę”.

„Nasze ja jest jak wielki Urząd Bezpieczeństwa. Gromadzimy w nim portrety pamięciowe naszych wrogów i przyjaciół, którzy w każdej chwili mogą stać się naszymi wrogami”.

„Każdy z nas codziennie podpisuje układ Ribbentrop-Mołotow. Tajność jest fundamentem życia. Bez niej zawaliłby się świat”.

„A ja? Ja przyszedłem na świat pewnie po to, by na własnej skórze, wrażliwej skórze poznać wszystkie odmiany ludzkiego losu, zgłębić sekret, zakryty przed wszystkimi”.

Istota w książce Stefana Chwina „Dolina Radości” tkwi niewątpliwie w zniechęceniu humanizmu, w ścisłym tego słowa znaczeniu. Humanizm sensu stricto oznacza wiarę, która z metafizycznego, a co za tym idzie moralnego punktu widzenia przypisuje człowiekowi centralne miejsce w świecie – ze względu na jego godność i odpowiedzialność. Klasyczna myśl zachodnia, wywodząca się z tradycji judeochrześcijańskiej oraz myśl oświeceniowa, która za nią podąża i ją radykalizuje, jest w tym względzie typowym humanizmem – nawet jeśli oświecenie rozpoczyna ów proces przesunięcia środka, który pozbawia człowieka jego słonecznego miejsca. Rzeczą logiczną jest, że kiedy transcendencja znika, gdyż chodzi tu o religię transcendentną, to pozostają odpowiadające jej zasady moralne, ponieważ żadna nie istnieje bez moralności, lecz kiedy za maską „naprawiaczy moralności stoją szaleńcy to blisko już do katastrofy. Jedna z postaci książki Stefana Chwina, doktor Liebermann z obozu w Auschwitz, powiada: „Ach, żeby tak stworzyć wreszcie człowieka bardziej udanego niż ten, który istnieje obecnie (…). Jak ja patrzę na ludzi, myślę sobie, że stworzył nas jakiś partacz”. Doktor Lieberman brzydził się ludźmi, bo bardzo kochał Człowieka, tego z rzeźb Arno Brekera. A kiedy zatoczył ręką szeroki krąg, mając na myśli tłumy więźniów stłoczonych w barakach obozu koncentracyjnego, a może nawet wszystkich ludzi na Ziemi zapytał: „Czym są oni wszyscy?”. Autorowi nie chodzi już o utopię ziemskiego zbawienia, podobną do tych, które tkwiły i zabijały przez całe XX stulecie. Zbawienie nie jest już opisywane z ową metodyczną precyzją cechującą sprawców terroru. „Zbyt wiele rozczarowań nauczyło nas – napisała kiedyś słynna francuska profesor filozofii Chantal Delsol – że nie można rysować konturów szczęścia, nie paląc sobie przy tym skrzydeł”. A przecież chodzi tu właśnie o doskonalenie moralne, mające nieugięcie zmierzać ku triumfowi, którego już się nie opisuje. Ale czy w świecie współczesnym, w świecie wirtualnej rzeczywistości i sztucznej inteligencji, bezpośredni, aktywny wpływ AI na ludzką świadomość nie stanowi takiego samego niebezpieczeństwa, jak udoskonalanie ludzkości przez doktora Liebermana?

W powieści „Dolina Radości” nie brakuje pytań o sacrum i Boga w obliczu zlaicyzowanego świata bez autorytetów. Tematy te także często przewijają się w wypowiedziach medialnych Chwina. Nowoczesność funduje społeczeństwu nieuchronny pęd ku zagładzie – widać to wyraźnie w „Dolinie Radości”, gdzie narrację zdominowały rozważania moralno-filozoficzne, dla których punktem wyjścia – jest ujawnienie katastrofy, która dokonała się właśnie u progu nowoczesności. Od początku XX wieku i, w znacznym stopniu, od lat powojennych, nasze moralne hierarchie zostały dosłownie wywrócone. Nie jest niczym niespotykanym, że w odniesieniu do zachowań indywidualnych i aktów społecznych w ciągu niewielu lat zło stało się dobrem i na odwrót, że dawne wywołujące wstyd postępowanie stało się teraz postępowaniem chwalonym, że dawny podziw zmienia się w odrzucenie. W tym świecie bez głębi rozgrywa się dramat tożsamości, gdzie „ja” gubi się wśród masek, pozorów oraz – co według Chwina najbardziej niebezpieczne i powszechne – nieprzejrzystości. Mowa jest także o sytuacji sztuki i artysty, o terrorze piękna, o płytkości tzw. światopoglądu naukowego. To żywioł bardziej publicystyczny niż literacki, stawia on jednak literaturę w pozycji jednego z głosów walczących o rząd dusz, o rację i przekonania. Taka różnorodność w dorobku Chwina każe zastanowić się, do kogo pragnie on dotrzeć. O jakiego czytelnika mu chodzi? Czy autor „Doliny Radości” w ogóle go szuka? Czy jedynie – jako pisarz, moralista, badacz literatury, profesor – „chce zabrać głos” i dołączyć do szeregu znamienitych poprzedników, których zajmowały doniosłe sprawy i zasadnicze pytania? Niezależnie od tego, jakiej odpowiedzi udzielimy, a także od tego, jakiego znajdziemy czytelnika wpisanego w tekst, wracamy do zagadnienia indywidualizmu w twórczości Chwina. Skoro osobowość jego bohaterów zasadza się na tym, co wewnętrzne, to właśnie świat wewnętrzny będzie rozpalał jego pisarską ciekawość. Coś nieodkrytego, co porusza wyobraźnię, co krąży wokół zagadnienia znikania i śmierci. Chwinowi chodzi więc o kondycję jednostki w dobie nowoczesnej, ale i o wzięcie odpowiedzialności za życie. Decyzja ta łączy się z pytaniem: czy na pewno chcielibyśmy się narodzić, wiedząc, jak wygląda świat?

„Dolina Radości” opisuje losy Eryka Stamelmanna, mistrza makijażu i przebrania. Umiejętności te nabył Eryk, terminując u pana Rasermanna, charakteryzatora w monachijskiej operze. „Nieodżałowany pan Rasermann” nauczył głównego bohatera nie tylko sztuki charakteryzacji, ale wpoił mu także mnóstwo zasad, w tym jedną, w całej powieści chyba najważniejszą, że „nie ma głębi, jest tylko powierzchnia”. Zasadę tę Eryk będzie miał na uwadze przez całe swoje niebanalne życie. Niebanalne, ponieważ Stamelmann spotka w nim m.in. Marię Magdalenę von Losch, vel. Marlenę Dietrich (którą zresztą odkryje dla światowego kina), Leni Riefenstahl, Hitlera czy Stalina. Będzie także ratował Żydów przed nazistami (przez co sam trafi do Auschwitz), weźmie udział w niemieckiej kampanii pod Stalingradem, stanie się opiekunem zwłok Lenina, w końcu zostanie podwójnym agentem w czasach Zimnej Wojny. A jest to tylko bardzo drobny wycinek wydarzeń zawartych w powieści, na dodatek wcale nie najważniejszych; już to ukazuje „Dolinę Radości” jako utwór, w którym akcja jest wartka, a losy bohaterów niejednokrotnie dramatyczne. Zresztą nie może być inaczej, skoro główny bohater, często nazywający siebie – z pewną dozą obłudy – „skromnym pracownikiem piękna”, poprawia fizjonomię samemu Hitlerowi czy Stalinowi i pożytkuje swoje umiejętności w laboratorium, w którym modyfikuje się ludzki genom, a także na froncie, gdzie tworzy niemal doskonały kamuflaż dla wojska. Dzięki swoim umiejętnościom potrafi przystosować się prawie do każdej sytuacji. Zwodzi tych, którzy w danym momencie występują przeciwko niemu, złapany – współpracuje z nimi, następnie ich zdradza; mimo wszystko zawsze udaje mu się jakoś wyjść z opresji. Jest postacią intrygującą i moralnie dwuznaczną: opisując otaczający go świat, potrafi być cyniczny, by niewiele później pięknie i szczerze wspominać Annę, swoją miłość, której powieściowe losy są równie skomplikowane jak jego własne. Zarówno Niemców, jak i Rosjan, Polaków czy Żydów nazywa „swoimi braćmi”, po czym bez większych rozterek współpracuje z tymi, wśród których akurat przyszło mu się znaleźć, nie zważając na to, że jego współpraca może przynieść szkodę innym „braciom”. Zmieniając rysy twarzy tych, którzy mniej lub bardziej świadomie oddali się w jego ręce, często przyrównuje siebie do tego, który naprawia „nieudane dzieła Boga”; gdy z krwawych strzępów tworzy kompletne i wspaniale wyglądające ciała zabitych żołnierzy, mówi: „Śmierć, bezsilna wobec mojego rzemiosła, jadła mi z ręki jak posłuszna suka”. Co ciekawe, Eryk, pomny innej zasady swojego nauczyciela, pana Rasermanna, że „liczy się dzieło, nie honory”, żąda bardzo niewiele za swoje mistrzowskie zdolności, często przy tym konstatując z goryczą: „o takich jak ja historia milczy”. 


            Ciekawe jest także pochodzenie Eryka Stamelmanna. Gdy Eryk był dzieckiem, służąca państwa Stamelmann, lubiła mu wieczorami opowiadać o chłopcu, którego pewnej chłodnej wiosny znaleziono na Długim Targu w Gdańsku. W pochmurny, kwietniowy dzień, gdy wiatry znad morza nie dawały spokoju miastu, pod studnią Neptuna ujrzano małego, jasnowłosego chłopca, który stał na zimnie w obszarpanym ubraniu, jakby na kogoś czekał. Trzymał w ręku pogniecioną kartkę, na której było wypisane jego imię. Skąd chłopiec się tam wziął? Pewnie pod studnią Neptuna zostawili go rodzice, działo się to bowiem w strasznych czasach wielkiej biedy, gdy chleb kosztował w Gdańsku parę milionów marek i wielu ludzi ze strachu przed nędzą zostawiało swoje dzieci na progu szpitali lub kościołów, w nadziei, że może ktoś bogaty weźmie pod swoją opiekę istotę nierozważnie sprowadzoną na świat, na który wcale się nie prosił. Jednak Eryk nie chciał wierzyć w tą historię. Mając bogatą wyobraźnię sam skonstruował historię swojego pochodzenia. Pewnego razu Eryk wybrał się do doliny Freudental zupełnie sam, nie wspominając o tym przybranym rodzicom, jakby chciał sprawdzić coś ważnego, czego nie mógł sprawdzić w ich obecności. Tam Eryk zbliżył się go ogromnego głazu, ostrożnie wszedł między dwie rozłupane części, przywarł plecami do zimnej powierzchni jednej z nich, zamknął oczy, po czym cierpliwymi poruszeniami ramion i bioder umieścił się w pionowym wgłębieniu, dopasowując kształt ciała do granitowej formy. Spostrzegł, że jego ramiona, głowa, biodra pasują do wgłębienia jak ulał. Wtedy zrozumiał, że jest „synem kamienia”.

Jednak „Dolina Radości” to nie tylko wartka akcja i ciekawi bohaterowie. Największą zaletą tej powieści jest niezwykła złożoność. Liczne wątki poboczne, między innymi: miłosne (historia Eryka i Anny), fantastyczne (motyw tytułowej „Doliny Radości”, miejsca rzekomego przyjścia Eryka na świat), historyczne czy militarne, współistnieją obok siebie bez żadnych zgrzytów. Świat przedstawiony w powieści odmalowany jest przez autora z ogromną dbałością o szczegóły, bez względu na to, czy pisze on o przedwojennym Gdańsku, teatralnej garderobie czy też wyposażeniu sali operacyjnej. Wszystko to, zanurzone w filozoficznych i historycznych kontekstach, a wyłożone klarownie i bez erudycyjnego nadęcia, daje wspaniały efekt, potęgowany dodatkowo przez mnóstwo zgrabnie wplecionych w tok powieści pytań i myśli dotyczących Boga, Świata i Człowieka. Do tego ciekawa, momentami utrzymana w konwencji czarnego humoru narracja, liczne odniesienia do ważnych dzieł światowej kultury, spiskowa teoria dziejów, a wszystko to umieszczone w powieści z bezbłędnym wyczuciem i w doskonałych proporcjach. I ten język: „Nie potrafiłem się od nich uwolnić, więc ostrożnie, jak akuszerka pomagająca przy porodzie, wyjmowałem jedna po drugiej z dna pamięci wrażliwe jak pajęczyna twarze, a potem z kauczukowej pianki, sporządzonej w porcelanowej kuwecie, odtwarzałem je po kolei na głowach krawieckich manekinów, obdarzając przezroczystą materię czułego wspomnienia dotykalną widzialnością”. U Chwina można dostrzec świetne operowanie pewną stereotypowością niektórych postaci. I tak, wiadomo, że Niemcy są czyści, pedantyczni, a niektórzy z nich mają wręcz obsesję aryjskiego piękna (doktor Liebermann); urodzony na Kaukazie rosyjski generał Gumbajew jest wspaniałomyślny i wylewny, by za chwilę zupełnie bez powodu przyłożyć komuś do głowy pistolet; Żydzi są bajecznie bogaci, ale kornie chylą czoła przed tymi, wobec których czują respekt. Rozdrażnienie mija jednak w chwili, w której czytelnik uświadamia sobie, że „Dolina Radości” nie jest powieścią realistyczną czy historyczną (chociaż może się taką wydawać), lecz przypowieścią, współczesną baśnią o Człowieku, który – gdy tylko dostanie taką szansę – potrafi przeżyć w nawet najmniej sprzyjających ku temu warunkach.

Kim był Eryk Stamelmann? Przybyszem z innej planety? Wysłannikiem nieba aby poprawić to, co zostało niedokończone przez Stwórcę? A może jednak był wysłannikiem Szatana, aby pokazać, że jakiś nieudany jest ten człowiek „stworzony na obraz i podobieństwo Boże”? Eryk obdarzał nową twarzą każdego, kto o to prosił. Wiedział, że przynosi ludziom wolność. Kiedy tworzył swoje dzieła sam zastanawiał się, czy naprawdę nie zjawił się na Ziemi po to, by naprawić błąd Ojca. Niektórzy prosili, by chociaż na jedną noc dał im rysy znanych polityków, wysokich urzędników, księży, policjantów wysokiego szczebla, bo chcieli zagrać światu na nosie. Ale czy miał prawo odmówić tym, w których próbach kryła się prawdziwa rozpacz? Zwykli ludzie, którzy w życiu nic nie znaczyli, pragnęli chociaż na jedną noc wcielić się w ludzi znanych, wpływowych, groźnych. Dziwne zajęcie, prawda? Ale któryż to z ludzi nie robi min w łazience przed lustrem? Patrzymy w lustro, by sprawdzić, czy mamy uśmiech, którym moglibyśmy uwieść kobietę, robimy groźne miny, szykując się do walki z szefem, oglądamy siebie z profilu, dziwiąc się, że nie mamy rzymskiego nosa, próbujemy miny smutne, wesołe, agresywne, pokojowe, zachęcające, zniechęcające, łagodne, nienawistne, wściekłe, słodkie, czułe, groźne, pełne dumy i okrucieństwa, a wszystko stąd, że wszyscy chcemy wyglądać inaczej niż wyglądamy. Powiedźmy jeszcze wyraźnie, że pod powierzchnią każdej, najuczciwszej nawet twarzy kryje się głębia zła, którą należy ujarzmić. Dla każdego rozumnego człowieka jasne jest, że na świecie wszystko ma swoją głębię i powierzchnię. Co innego na wierzchu, a co innego pod spodem. Doktor Liebermann wierząc w zbrodniczą ideologię, tłumaczył Erykowi, że „My wszyscy jesteśmy nieudane egzemplarze próbne. Przyroda produkuje nie wiadomo po co miliony marnych kobiet i mężczyzn. No, powiedz mi, Stamelmann, po co ona właśnie to robi? Ale kiedy my stworzymy ludzi bardziej udanych niż ludzie, którzy istnieją obecnie, to, zobaczysz, cała przyroda zaniemówi z wrażenia”. Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej”[1] podkreślił, że „Punktem wyjścia rozważań moralno-filozoficznych wmontowanych w materię fabularną „Doliny Radości" jest ujawnienie katastrofy, jaka dokonała się na progu nowoczesności. Chodzi o zniesienie opozycji między tym, co zewnętrzne, i tym, co wewnętrzne, poprzez zakwestionowanie tego drugiego wymiaru (jako iluzji metafizycznej). W powieści wielokrotnie powraca zdanie będące przetworzeniem myśli Nietzschego („Nie ma głębi, jest tylko powierzchnia”), a Chwin próbuje uchwycić i skatalogować rozliczne i nieodmiennie przykre konsekwencje utraty głębi.

Przede wszystkim w świecie, który jest powierzchnią bez głębi, rozgrywa się wielki dramat tożsamościowy. Ponieważ człowiek jest tylko wyglądem, pojawia się pokusa ucieczki od „ja”, która zawsze przynosi opłakane skutki. Do tego dochodzi cała rozbudowana problematyka maski, pozoru, fasady czy - szerzej - ogólnej nieprzejrzystości, która jak sugeruje Chwin, jest największym utrapieniem człowieka XX wieku. Idąc tym tropem należy przypomnieć także słowa amerykańskiej pisarki Flannery O’Connor: „Jeśli minione wieki były mniej wrażliwe od naszego, to przynajmniej postrzegały głębiej, choćby oczami ślepymi, profetycznymi (…)”.

Jaki jest więc morał książki Stefana Chwina? Pół żartem, pół serio: dobrze mieć jakiś dobry fach w rękach, a wtedy niezależnie od okoliczności i zdarzeń wszędzie będziesz potrzebny, co pozwoli ci przeżyć. Drugi sens jest bardziej filozoficzny niż praktyczny. Podobno Włodzimierz Iljicz Lenin powiedział: „Życie jest formą istnienia białka”. Mistrz Eryka, pan Rosermann, przekazał swojemu podopiecznemu pewną lekcję: „Drogi Eryku, czyż historia ludzkości nie jest, że się tak wyrażę, przygodą jednej formy białka istniejącego na Ziemi, które lubi przebieranki (…). To białko, drogi Eryku, raz przybiera pełną wdzięku formę cesarstwa rzymskiego, raz również uroczą formę komunizmu, raz kapitalizmu, raz demokracji, raz Kościoła Katolickiego, raz świętego Islamu, raz prezydenta Stanów Zjednoczonych, raz papieża, raz samego Maxa Factora, raz ciebie, raz mnie, a wszystkie te piękne formy przybiera ono tylko po to, by jak najdłużej przetrwać na Ziemi w stanie żywym”. Białko chce tylko przetrwać jak najdłużej na Ziemi, nic więcej. Czasami potrafiło oddać życie za ojczyznę, naród, partię lub Boga, ale dobrowolnie robiło to raczej rzadko. Wolało zmieniać barwy. Raz wieszało sztandary ze swastyką, raz sztandary z sierpem i młotem. Było wierne sobie. Nie chciało w nagrodę żadnego złotego runa nicości. Wiedziało, że dobry wygląd jest lepszy od złego, a aryjskie papiery są lepsze od żółtej gwiazdy. Farbowało włosy. Zapuszczało wąsy. Goliło brodę. Uczyło się na pamięć Katechizmu, Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, Krótkiego Kursu Historii Partii Bolszewickiej albo Mein Kamf. Wiedziało, że jeśli będzie umiało we właściwej chwili wypowiedzieć właściwe słowo, przetrwa na ziemi jeszcze jeden dzień. Żyje na Ziemi już pół miliona lat i żarłocznie pragnie nadal żyć. Raz nazywało się Truman, raz Brecht, raz Mao Tse-tung, innym razem Piłsudski, Hitler, Adenauer, Bierut, Marylin Monroe, Mołotow. I zmienia wciąż swoją powierzchnię, jak wąż zmienia skórę. Skórą białka były religie, wiary, idee, języki, sztandary, gesty, filozofie. Któż z nas (szczególnie osoby starsze lub w średnim wieku) nie zna choć jednej osoby, która dawniej nosiła czerwone sztandary i śpiewała „Gdy naród do boju…”, a teraz nosi nad księdzem baldachim i śpiewa „Błękitne rozwińmy sztandary”?.

 

 


[1] Gazeta wyborcza „Dolina Radości , Chwin, Stefan” - Dariusz Nowacki [30.10.2006].