„Wszystko
rozpada się”
(„Świat
się rozpada”)
Chinua Achebe
Autor/ właśc. Albert Chinụalụmọgụ Achebe (ur. 16 listopada
1930 w Ogidi, Nigeria,
zm. 21 marca
2013 w Bostonie,
USA) – nigeryjski
pisarz, poeta, krytyk i nauczyciel akademicki. W 2007 nagrodzony The Man Booker International Prize.
Pisał w języku angielskim, tematyką jego powieści była Afryka,
a zwłaszcza problemy społeczne, polityczne i kulturowe, tuż po odzyskaniu
niepodległości. Zwany był „ojcem” nowoczesnej literatury afrykańskiej.
Był najczęściej tłumaczonym pisarzem afrykańskim.
Tłumaczenie/ Jolanta
Kozak
Tematyka/ Książka opowiada
o życiu Okonkwy z plemienia Ibo, przywódcy i lokalnego mistrza zapasów w fikcyjnej
nigeryjskiej wiosce Umuofia. Dzieli się na 3 części: pierwsza opisuje jego
rodzinę i dotychczasowe życie, zwyczaje i społeczeństwo Ibo, a dwie dalsze
mówią o wpływie brytyjskiego kolonializmu i chrześcijańskich misjonarzy na tę
społeczność.
Główny motyw/ Nigeria
przedkolonialna, ok. roku 1895. Okonkwo chce być silnym mężczyzną, gdyż jego
ojciec ma wiele słabości. Okonkwo buduje własne bogactwo, jest odważny i
potężny, ma 3 żony, jest jednym z przywódców wioski. Jego problemy zaczynają się, gdy dla pokazania swej
męskości zabija przybranego syna, zakładnika z innej wioski. Wkrótce
przypadkiem zabija z broni syna najstarszego mężczyzny w wiosce, Ezendu, i
zostaje wygnany na 7 lat. W tym czasie w Umuofii pojawiają się biali
kolonizatorzy. Po powrocie Okonkwo wchodzi z nimi w konflikt, on i inni
przywódcy niszczą kościół chrześcijański, za co są ukarani chłostą. Okonkwo
zabija potem białego wysłannika pragnącego zapobiec powstaniu. Wieś nie udziela
mu wsparcia zbrojnego. Nie chcąc być sądzony, wiesza się, co jest potępiane
wśród Ibo.
Cytaty z
książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Zawsze powtarzał, że widok ust
nieboszczyka przypomina mu, jaką głupotą jest nie najeść się w życiu do syta”.
„Starzy ludzie powiadają, że
słońce najpierw świeci na tych, co stoją, a dopiero później na tych, co przed
nimi klęczą”.
„Ale Okonkwo działał z zapałem
opętańca. Bo też istotnie opętany był lękiem przed godnym pogardy życiem ojca i
jego haniebną śmiercią”.
„Wyrocznia powiedziała mu:
>Twój zmarły ojciec chce, żebyś mu poświęcił kozę <. A wiecie, co on
odpowiedział Wyroczni?. Odpowiedział tak: >Zapytaj się mojego zmarłego ojca,
czy za życia miał na własność, chociaż kurę <”.
„(…) bo jak to powiadają: starej
kobiecie zawsze nieswojo, jak słyszy przysłowie o suchych kościach”.
„Ale co w jednym miejscu jest
dobre, to w innym jest złe”.
„Wszystko
rozpada się” lub w innym tłumaczeniu „Świat
się rozpada” to pierwsza i najsłynniejsza powieść Chinui Achebe, napisana w
reakcji na mało przychylny obraz Afrykańczyków, prezentowany w kanonicznych
angielskich tekstach, takich, jak „Jądro
ciemności” Josepha Conrada czy „Mister
Johnson” Joyce’a Cary’ego. Sprzedano ponad 8 milionów egzemplarzy tej
książki i przełożono ją na ponad 30 języków. Opowiada o historycznej tragedii,
jaką było przybycie Brytyjczyków do ziemi Igbo we wschodniej Nigerii. W
pierwszej części autor prezentuje złożoną i dynamiczną lokalną kulturę i
religię, dziewiczą i nieskażoną przez cywilizację europejską. Część druga
opisuje zmiany społeczne spowodowane przez pierwszych osadników i
chrześcijańskich misjonarzy. Część ostatnia koncentruje się na problemie
milczenia Afryki, będącym bezpośrednią konsekwencją brytyjskich rządów
kolonialnych. Na tym tle opowiedziane zostają losy głównego bohatera, Okonkwo. „Wszystko rozpada się” to powieść
antykolonialna. Znaleźć tu można liczne przykłady milczenia Afrykanów lub ich
nieobecności, ukazanych, jako kontrast dla angielskiej obecności i wymowności.
Jednak pomimo tych aktów uciszenia, dzieło to wskazuje inny kierunek:
protestując przeciwko kolonializmowi, czci radosną hałaśliwość
nieskolonizowanego świata ludu Igbo. Kultura Igbo to kultura mówiona- pełno tu
obrzędów, przysłów, przypowieści, dyskusji, plotek i rozmów, nad którymi górują
wszechobecne zachodnioafrykańskie „mówiące bębny”.
Autor uważał, że
zadanie pisarza zależy od stanu, w jakim znajduje się jego kraj, i tylko, jeśli
jego ludzie mają się dobrze, może pozwolić sobie na większą swobodę. Sam Achebe
nigdy nie skorzystał z takiego przywileju. Jego debiutancka powieść "Wszystko
rozpada się" ukazała się w 1958 r. w brytyjskiej oficynie Williama
Heinemanna i natychmiast została uznana za pierwszą prawdziwą powieść
afrykańską. Na czym polegała jej prawdziwość? Nigdy wcześniej do świadomości
zachodniego czytelnika nie przebił się obraz Afryki stworzony przez mieszkańca
tej ziemi. Zachód oglądał ten kontynent -żyjących na nim ludzi, ich języki i
obyczaje - własnymi oczami. Łatwo się domyślić, że była to perspektywa
uwzględniająca tylko jeden- imperialny- punkt widzenia. Achebe zrozumiał, że
walka z kolonializmem będzie skuteczna tylko wtedy, gdy uda się rozmontować
fundamenty zachodniego sposobu myślenia. Nie wystarczą interwencje międzynarodowych
organizacji niosących pomoc, nie wystarczy zaangażowanie polityczne postępowych
rządów. Trzeba zmienić świadomość ludzi, a najlepszym środkiem do tego celu
jest literatura.
Bohater książki „Wszystko rozpada się” Okonkwo był
szeroko znany w dziewięciu wioskach, a nawet dalej. Sławę zawdzięczał solidnym
osobistym osiągnięciom. Jako osiemnastoletni młodzieniec okrył chwałą rodzinną
wioskę, powalając Amalinzego „Kota”. Amalinze był wielkim zapaśnikiem, przez
siedem lat niepokonanym przez nikogo od Umuofii po Mbaino. Nosił przydomek
„Kot”, ponieważ jego grzbiet nigdy nie dotknął ziemi. Tego właśnie człowieka
Okonkwo obalił w walce, o której starzy ludzie zgodnie mówili, że była
najzajadlejszą od czasu, gdy założyciel ich osady zmagał się z duchem puszczy
przez siedem dni i siedem nocy. To było przed wielu laty, dwudziestu albo i
więcej, a od tamtego czasu sława Okonkwo rozprzestrzeniała się jak pożar buszu.
Okonkwo był wysoki i potężny, a krzaczaste brwi i szeroki nos nadawały mu
bardzo srogi wygląd. Miał ciężki oddech; powiadano, że gdy spał, jego żony i
dzieci w chatach obejścia słyszały, jak sapie. Kiedy szedł, ledwo muskał ziemię
stopami- wyglądał, jakby stąpał na sprężynach, jakby miał zaraz rzucić się na
ofiarę. I bywało, dość często, że rzucał się na innych. Lekko się jąkał, więc
kiedy wpadał w złość i nie mógł się wysłowić, używał pięści. Nie miał
cierpliwości do nieudaczników. Nie miał cierpliwości do swojego ojca.
Unoka, bo tak miał na imię
ojciec Okonkwo, umarł przed dziesięciu laty. Za życia był leniwy, niezaradny i
całkiem niezdolny do myślenia o jutrze. Gdy trafiły mu się jakieś pieniądze, co
zdarzało się rzadko, zaraz kupował tykwy wina palmowego, skrzykiwał sąsiadów i
urządzał zabawę. Zawsze powtarzał, „że
widok ust nieboszczyka przypomina mu, jaką głupotą jest nie najeść się w życiu
do syta”. Unoka był, rzecz jasna, zadłużony, każdemu sąsiadowi winien był
pieniądze. Unoka był biedny, a jego żona i dzieci ledwo miały, co jeść. Ludzie
wyśmiewali się z niego, że jest obibokiem, i zarzekali się, że nie pożyczą mu
ani kauri, bo nigdy nie oddaje. Ale Unoka jakoś zawsze umiał jeszcze raz
pożyczyć i powiększyć swoje długi. Unoka zmarł, nie przyjąwszy w życiu żadnego
tytułu, w dodatku ciężko zadłużony. Czy można się, więc dziwić, że syn,
Okonkwo, wstydził się ojca? Całe szczęście, że jego lud zwykł oceniać mężczyznę
wedle wartości własnej, a nie wartości ojca. Po Okonkwo widać było, że jest
stworzony do wielkich rzeczy. Był jeszcze młody, a już zdobył sławę wielkiego
zapaśnika w dziewięciu wioskach. Jako zamożny rolnik, miał dwie spiżarnie pełne
jamsów i właśnie poślubił trzecią żonę. W dodatku szczycił się dwoma tytułami i
opinią nadzwyczajnej waleczności w dwóch wojnach plemiennych. Tak, więc, choć
młody, Okonkwo już stał się jednym z najważniejszym ludzi swoich czasów. Wśród
jego ludu szanowano, co prawda, wiek, ale czczono osiągnięcia. Jak to mawiali
starzy: „dziecko, które samo umyło ręce,
może jeść z królami”. Okonkwo od dawna „sam mył ręce”, dlatego jadł z
królami i ze starszyzną. Z tego też powodu dostał pod opiekę młodego skazańca,
poświęconego wiosce Umuofia przez jej sąsiadów dla uniknięcia wojny i rozlewu
krwi. Nieszczęsny młodzik zwał się Ikemefuna.
Okonkwo rządził w domu twardą ręką. Jego żony,
szczególnie najmłodsza, żyły w ustawicznym lęku przed ognistym temperamentem
głowy rodziny, tak samo zresztą ich małe dzieci. Możliwe, że w głębi duszy
Okonkwo nie był okrutnikiem. Ale całe jego życie zdominował lęk, lęk przed
porażką i słabością. Ten lęk był w nim głębiej zakorzeniony niż lęk przed złymi
i kapryśnymi bogami, przed magią, przed puszczą, przed siłami przyrody,
złowieszczymi, o czerwonych zębiskach i szponach. Lęk Okonkwo był większy niż
te wszystkie lęki. Nie pochodził z zewnątrz, lecz wypływał z jego wnętrza. Był
to lęk przed samym sobą obawa, aby się nie okazać podobnym do ojca. Już, jako
mały chłopiec Okonkwo brzydził się ojcowskim nieudacznictwem i słabością, wciąż
pamiętał, jak bardzo go zabolało, gdy towarzysz zabawy powiedział o jego ojcu: „agbala”. Właśnie w ten sposób Okonkwo
dowiedział się, że „agbala” to nie
tylko inna nazwa kobiety, ale epitet dla mężczyzny, który nie pozyskał żadnych
tytułów. Dlatego Okonkwo oddał się władzy jednej pasji: nienawidzić
wszystkiego, co jego ojciec, Unoka, kochał. Jedną z takich rzeczy była
łagodność, inną- bezczynność. Przy takim ojcu jak Unoka Okonkwo nie miał
takiego startu w życiu, jak wielu innych młodych mężczyzn. Nie odziedziczył ani
spiżarni, ani nawet młodej żony. Jednak pomimo tych niedogodności, jeszcze za
życia ojca zaczął kłaść podwaliny pod swoją dostatnią przyszłość. Odbywało się
to powoli i z wielkim trudem. Ale Okonkwo działał z zapałem opętańca. Bo też
istotnie „opętany” był lękiem przed godnym pogardy życiem ojca i jego banalną
śmiercią.
Kiedy zakładnik Ikemefuna
trafił do wioski, starsi klanu postanowili, że przez jakiś czas pozostanie pod
opieką Okonkwo. Nikt jednak nie sądził, że potrwa to aż trzy lata. Wyglądało to
tak, jakby zapomniano o chłopcu, ledwie decyzja zapadła. Z początku Ikemefuna
bardzo się bał. Raz czy dwa próbował uciec, ale nie wiedział, jak się do tego
zabrać. Wspominał matkę i trzyletnią siostrę, i gorzko płakał. Nwoye żona
Okonkwo była dla niego bardzo dobra i traktowała go jak własne dziecko. On
jednak stale pytał tylko: „Kiedy pójdę do
domu?”. Ikemefuna chorował przez trzy targowe tygodnie, a gdy wyzdrowiał,
zdawało się, że przezwyciężył swój wielki strach i smutek.
Ikemefuna był z natury żywym
chłopcem i domownicy lubili go coraz bardziej, zwłaszcza dzieci. Syn Okonkwo, Nwoye,
dwa lata młodszy od Ikemefuny, nie odstępował go na krok, bo starszy chłopiec
zdawał się wiedzieć i umieć wszystko. Potrafił zrobić fujarkę z pędu bambusa, a
nawet ze słomianej trawy. Znał nazwy wszystkich ptaków i zestawiał sprytne
pułapki na drobne gryzonie z buszu. Wiedział, z którego drzewa ściąć gałąź na
najmocniejszy łuk. Nawet sam Okonkwo bardzo polubił chłopca- co, oczywiście,
ukrywał. Okonkwo nigdy nie zdradzał swoich uczuć, chyba, że chodziło o uczucia
gniewu. Okazywanie uczuć było oznaką słabości; jedyną rzeczą wartą okazywania
była siła. Traktował, więc Ikemefunę tak, jak traktował wszystkich- twardą
ręką. Nie ulegało jednak wątpliwości, że lubi chłopca. Czasami, kiedy udawał
się na walną wioskową naradę lub na zbiorowe święto przodków, pozwalał
Ikemefunie iść ze sobą, jak synowi, i nieść swój stołek oraz worek z koziej
skóry. Ikemefuna zaś zwracał się do niego „ojcze”. Przez trzy lata mieszkał
Ikemefuna w domostwie Okonkwo, a starszyzna Umuofii jakby o nim zapomniała.
Rósł szybko, niczym „młody pęd krzewu” w porze deszczowej. Całkowicie wtopił
się w nową rodzinę. Okonkwo radował się w duchu rozwojem syna i wiedział, że to
była zasługa Ikemefuny. Lecz pewnego dnia do Okonkwo przyszedł Ezeudu,
najstarszy mężczyzna z okolicy. W swoim czasie był wielkim, nieustraszonym
wojownikiem, więc szanowano go teraz wielce w całym klanie. Był także
wysłannikiem „wyroczni” Umuofia, która zdecydowała, aby chłopca zabić tylko,
dlatego, że nazywa Okonkwo swoim „ojcem”. Na drugi dzień z samego rana grupa
starszych ze wszystkich dziewięciu wiosek stawiła się w domu Okonkwo i zabrała
chłopca poza wioskę. Szli, więc mężowie zbrojni w osłonięte pochwami maczety.
Po chwili padły ciosy, Ikemefuna przeszył zimny dreszcz lęku i krzyknął do
Okonkwo: „Mój ojcze, zabili mnie!”. Zaślepiony
lękiem, Okonkwo chwycił maczetę i zadał decydujący śmiertelny cios. Bał się,
żeby go nie uznali za słabeusza.
Najgorsze do Okonkwo miało
dopiero nadejść. Podczas plemiennego pogrzebu, kiedy bębny i tańce rozszalały
się jeszcze bardziej ogniście, właśnie wtedy z samego centrum delirycznej orgii
podniósł się agonalny krzyk i wrzask przerażenia, jakby ktoś rzucił czar.
Wszystko umilkło. Pośrodku zbiorowiska leżał chłopiec w kałuży krwi. Był to
szesnastoletni syn zmarłego, który wraz z rodzonymi i przyrodnimi braćmi
wykonywał tradycyjny pożegnalny taniec na cześć ojca. Strzelba Okonkwo wypaliła
znienacka i żelazny odłamek przeszył serce chłopca. Zapanował zamęt, jakiego
jeszcze nie znała historia Umuofii. Zabicie członka rodzimego klanu było
zbrodnią przeciwko bogini ziemi, więc winowajca musiał zbiec przed klanem.
Zbrodnia ta miała dwie odmiany: męska i żeńską. Okonkwo popełnił żeńską, gdyż
zadziałał niechcący. Wolno mu było powrócić do klanu po siedmiu latach.
Tej samej nocy spakował
wszystkie swoje najcenniejsze rzeczy w toboły do niesienia na głowie. Jego żony
szlochały głośno, a dzieci płakały wraz z nimi. Ledwie zaświtało, wielki tłum
odzianych w wojenne stroje mężczyzn przypuściło szturm na obejście Okonkwo.
Podpalili jego chaty, rozwalili czerwony mur, pozabijali zwierzęta, zburzyli
stodołę. Tak mściła się bogini ziemi, oni byli tylko jej wysłannikami. Nie
mieli w sercach nienawiści do Okonkwo. Wśród nich był też jego największy
przyjaciel, lecz rytuał nakazywał zniszczyć to, co spowodowało śmierć chłopca.
To na wygnaniu Okonkwo
dowiedział się, że do wioski przybyli misjonarze. Wznieśli swój kościół,
pozyskali garstkę wiernych. Młody Kościół w Mbancie przeżył u swojego zarania
parę kryzysów. Początkowo klan uważał za oczywiste, że Kościół nie przetrwa
długo. On jednak trwał, i stopniowo rósł w siłę. Krążyły także pogłoski, że
biały człowiek przyniósł ze sobą nie tylko religię, ale i rządy. Siedem lat to
długa nieobecność we własnym klanie. Nie zawsze czekało na człowieka miejsce,
które opuścił. Zaraz po odejściu zajął je ktoś inny. Klan był niczym
jaszczurka, która traci ogon, lecz szybko odrasta jej nowy. Okonkwo był
oburzony na nową religię, lecz wielu mężczyzn i kobiet w Umuofii nie podzielało
jego oburzenia na nowe porządki. To prawda, że biały człowiek przyniósł
bałamutną religię- ale też pobudował sklep: nagle olej palmowy i ziarno stały
się towarem wysokiej wartości i do wioski zaczęły napływać duże pieniądze. Pobudowano
także szkołę, do której zgłaszało się coraz więcej uczniów. A misjonarze
nagradzali ich za to podkoszulkami i ręcznikami. Powrót Okonkwo do ojczystej
ziemi nie był aż tak wielkim wydarzeniem, jak sam Okonkwo sobie życzył. Mieszkańcy
skupili swoją uwagę na lokalnym Kościele i profitach, jakimi Kościół ich
obdarowywał. Okonkwo zaczął się buntować przeciwko Kościołowi i nowym rządom
białego człowieka. Jego buntownicze działania doprowadzą go do tragedii.
Pisarstwo
Achebego wyrasta z jego biografii. Dorastał w regionie Nigerii zamieszkanym
przez lud Igbo w schrystianizowanej rodzinie (jego ojciec, jako jeden z
pierwszych przyjął chrześcijaństwo od anglikańskich misjonarzy). Od
najmłodszych lat obserwował spory religijne między bliższą i dalszą rodziną (ta
ostatnia pozostała przy tradycyjnych wierzeniach). Edukację zawdzięczał szkołom
założonym w Afryce przez Europejczyków. Studiując zachodnią literaturę, wierzył
jeszcze, że pomyślny rozwój Nigerii zależy od szybkości, z jaką przebiegać
będzie jej akulturacja. Szybko jednak przyszło otrzeźwienie, które Achebe
zawdzięczał nie tylko wyjątkowej przenikliwości i inteligencji, ale także
działalności publicznej (przez lata pracował, jako dziennikarz radiowy).
Przez całe życie krytykował kolonializm, analizując każdy jego aspekt, ujawniając każdą nikczemność najeźdźców i szukając lekarstwa na wywoływane przez nich choroby społeczne. Podkreślał, że za stan Afryki odpowiada cały zachodni świat - również ci, którzy nie realizowali bezpośrednio kolonizatorskiego projektu. Krwawe rządy europejskich potęg, które uczyniły z Afryki antropologiczno-ekonomiczne laboratorium, nie byłyby możliwe bez milczącego przyzwolenia milionów Europejczyków. Zło czynili nawet ci, którzy przybywali do Afryki z zamiarem pomocy (w ich przekonaniu) zacofanym społecznościom. Dlatego najważniejszym zadaniem Afrykanów - tłumaczył Achebe - jest zidentyfikowanie wroga i rozpoznanie jego prawdziwego imienia. Opowiadał przy tej okazji anegdotę popularną wśród Igbo. Stado ptaków zostało zaproszone na ucztę w niebie. Gdy dowiedział się o tym żółw - osobnik nieprzyjemny i złośliwy - zaczął zabiegać o to, by ptaki zabrały go ze sobą. Zgodziły się, choć niechętnie. Aby uczcić zgodę między gatunkami, żółw zaproponował, aby wszyscy wybrali dla siebie nowe imiona, które będą symbolizować to przymierze. Ptaki uznały pomysł za osobliwy, ale od tej pory zwracały się do siebie z namaszczeniem: jeden nazwał się Mistrzem Nieba, drugi Strumieniem Światła, kolejny Błyskiem Słońca... Żółw wybrał sobie najdziwniejsze imię: Wy Wszyscy. Gdy dotarli do bram nieba, żółw wysunął się przed szereg i zapytał, dla kogo przygotowano wspaniałe potrawy. Gospodarz odpowiedział: "Dla was wszystkich, oczywiście".
Dobrze mieć tę opowieść w pamięci, kiedy usłyszy się często w ostatnich dniach powtarzaną na Zachodzie opinię, zgodnie, z którą pisarstwo Achebego jest... dla nas wszystkich.
Przez całe życie krytykował kolonializm, analizując każdy jego aspekt, ujawniając każdą nikczemność najeźdźców i szukając lekarstwa na wywoływane przez nich choroby społeczne. Podkreślał, że za stan Afryki odpowiada cały zachodni świat - również ci, którzy nie realizowali bezpośrednio kolonizatorskiego projektu. Krwawe rządy europejskich potęg, które uczyniły z Afryki antropologiczno-ekonomiczne laboratorium, nie byłyby możliwe bez milczącego przyzwolenia milionów Europejczyków. Zło czynili nawet ci, którzy przybywali do Afryki z zamiarem pomocy (w ich przekonaniu) zacofanym społecznościom. Dlatego najważniejszym zadaniem Afrykanów - tłumaczył Achebe - jest zidentyfikowanie wroga i rozpoznanie jego prawdziwego imienia. Opowiadał przy tej okazji anegdotę popularną wśród Igbo. Stado ptaków zostało zaproszone na ucztę w niebie. Gdy dowiedział się o tym żółw - osobnik nieprzyjemny i złośliwy - zaczął zabiegać o to, by ptaki zabrały go ze sobą. Zgodziły się, choć niechętnie. Aby uczcić zgodę między gatunkami, żółw zaproponował, aby wszyscy wybrali dla siebie nowe imiona, które będą symbolizować to przymierze. Ptaki uznały pomysł za osobliwy, ale od tej pory zwracały się do siebie z namaszczeniem: jeden nazwał się Mistrzem Nieba, drugi Strumieniem Światła, kolejny Błyskiem Słońca... Żółw wybrał sobie najdziwniejsze imię: Wy Wszyscy. Gdy dotarli do bram nieba, żółw wysunął się przed szereg i zapytał, dla kogo przygotowano wspaniałe potrawy. Gospodarz odpowiedział: "Dla was wszystkich, oczywiście".
Dobrze mieć tę opowieść w pamięci, kiedy usłyszy się często w ostatnich dniach powtarzaną na Zachodzie opinię, zgodnie, z którą pisarstwo Achebego jest... dla nas wszystkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz