„Pielgrzym nad Tinker Creek”
Annie Dillard
Autorka/
(ur. 30 kwietnia 1945) – amerykańska pisarka, autorka poezji,
esejów, prozy, krytyk literackich, powieści i dziennika. Laureatka Nagrody
Pulitzera w dziedzinie literatury niefikcjonalnej (1975).
Tłumaczenie/ Maciej Świerkocki
Tytuł oryginału/ an-us „Pilgrim at Tinker Creek”
Tematyka/ „Pielgrzym nad Tinker Creek” jest czymś więcej niż tylko
westchnieniem zachwytu. To momentami rozpaczliwa opowieść o poszukiwaniu wiary,
wsłuchiwaniu się w ledwie słyszalny głos Boga. Wychowywana w bardzo religijnej
rodzinie, Dillard w młodości przeszła burzliwy okres buntu przeciw Kościołowi.
W religii widziała jedynie hipokryzję i ułomny fundamentalizm. Być może z tego
względu w jej zapiskach tak intensywnie obecna jest refleksja teologiczna.
Obserwując świat natury, pisarka miota się między panteizmem a agnostycznym
przeświadczeniem o niedostępności Boga.
Główny motyw/ Akcja tej powieści rozgrywa się w domu położonym w pewnej dolinie.
Wokół pną się Appalachy, rzeka toczy niezależne, bogate życie, pyszni się las.
Wszystkie te miejsca dostarczają narratorce powodów do uniesień. Wszystkie
goszczą setki ruchliwych, fascynujących stworzeń, którym można - dosłownie -
poświęcić życie. Ale Dillard nie poprzestaje na śledzeniu modliszek. Zachwyca
ją całe stworzenie: kłęby chmur, urok cienia, architektura gór. Samą siebie
nazywa kolekcjonerką światła i my tę bajeczną, efemeryczną kolekcję poznajemy:
promień, który pada ukośnie, wyprężony jak struna, rozproszone światło zimowego
poranka, błysk na grzbietach rybek, który wybucha i niknie jak snop iskier.
Cytaty z książki
charakteryzujące problematykę utworu:
„Jeśli w ogóle kiedyś się budzimy,
budzimy się w świecie pełnym tajemnic, informacji o śmierci, pięknie albo
przemocy…”.
„Wygląda na to, że jesteśmy
skazani na życie na tym świecie, tylko nikt nie wie dlaczego”.
„To, że świat jest brutalny
i nieobliczalny, to żadna nowina”.
„(…) wszystkie akty piękna i
łaski dokonują się bez względu na to, czy je postrzegamy, czy nie. Powinniśmy
jednak przynajmniej starać się je zauważyć”.
„Ludzkie życie to ledwo
widoczny ślad na powierzchni tajemnicy, przypominający niepojęte kręte
kanaliki, które w liściach kasztanowca drążą na przykład owady minujące”.
„Po pierwszym, jak
najbardziej ekstrawaganckim, geście stworzenia w kosmosie już zawsze rozgrywały
się wyłącznie takie zdarzenia, bez wytchnienia buchające tajemnicami i
gwiezdnymi kolosami w eonach pustki z bezprzykładnym marnotrawstwem oraz
rozrzutnością”.
„Dobrze widzą zakochani i
eksperci”.
„Nie potrafiłam jednak
karmić się złudzeniem płaskości świata, bo już za długo je znam”.
„Literatura iluminacji w
pierwszym rzędzie mówi właśnie o tym: przypomina, że chociaż ów skarb trafia w
ręce tych, którzy na niego czekają, jest on zawsze darem losu i kompletnym
zaskoczeniem, nawet dla najsprawniejszych i najbardziej utalentowanych
poszukiwaczy”.
„Kultura słowa pisanego to
zabawny sposób przekazu informacji”.
„Na świecie występuje siedem
albo osiem kategorii zjawisk, o których warto rozmawiać, a jednym z nich jest
pogoda”.
„Saint-Exupery powiada, że
kiedy nad podwórkiem wiejskiego gospodarstwa przelatuje stado dzikich gęsi, to
koguty, a nawet durne, otłuszczone kury podskakują i zaczynają trzepotać
skrzydłami, chcąc lecieć razem ze swymi pobratymcami na południe”.
„Jeśli Heraklit ma
słuszność, mówiąc, że żaden bóg, na podobieństwo wyroczni, >niczego nie
twierdzi ani nie ukrywa, lecz wypowiada się za pomocą znaków<, to oczywiście
powinnam postarać się je odczytać”.
„Dla przyrody nie istnieje
żadna nazbyt paskudna powierzchowność ani groteskowe zachowanie”.
„Niezmienność to szklany
słój, którego nie można otworzyć (…). Niezmienność to świat bez ognia: martwe
krzesiwo, martwa hubka i ani śladu iskry. To nieukierunkowany ruch, siła bez
mocy, bezcelowy pochód gąsienic wokół brzegu donicy…”.
„A nawet cień może być
piękny”.
„Jest jakaś ironia w tym, że
to, co według wszystkich religii świata dzieli nas od Stwórcy – nasza
samoświadomość – stanowi również barierę między człowiekiem i innymi
żywymi stworzeniami. To gorzki prezent od ewolucji, który odcina nas zarówno od
tego, jak i tamtego świata”.
„Lewitujący święci zawsze
ostatecznie dotykają ziemi”.
„Naiwność to najlepszy
świat”.
„Przeszłość wsuwa palec w
rozciętą skórę teraźniejszości i rozciąga ją”.
„Od początku świata
niewidzialność była najlepszą kryjówką (…)”.
„(…) przez teraźniejszość
rozumiemy chwilę nie krótszą niż dwie i trzy dziesiąte sekundy i nie dłuższą
niż dwanaście sekund (…)”.
„Wszystko, co już zaszło, to
są cząstki, natomiast przyszłość to fale”.
„Natura jest zawsze mityczna
i mistyczna i nawet w najmniejsze dzieła wkłada swój cały geniusz”.
„Jedynym estetycznym
względem, jaki bierze pod uwagę ewolucja, jest użyteczność”.
„Agnostycyzm pyta, kto
zapalił światło. Wiara pyta po co?”.
„(…) gąsieniczek żyje w tym
samym sensie jak wy i my i że to, co mu się przytrafia, jest ważne”.
„Czy świat jest
życiotwórczy, czy raczej śmiercionośny?”.
„Mimo całej ludzkiej
inteligencji, moja prawa ręka nie mogłaby stworzyć ani jednej mszycy, choćby
pracowała nad tym przez tysiąc lat”.
„Ewolucja kocha śmierć
bardziej niż ciebie albo mnie”.
„Nasza uczuciowa
nadwrażliwość jest w tak oczywisty sposób bolesna i szkodliwa dla człowieka
jako gatunku, że nie mogę uwierzyć, że została wykształcona w trakcie
ewolucji”.
„Wydaje mi się, że to
uczucia są naszym przekleństwem, nie śmierć – uczucia, które rzucono na kilkoro
ziemskich dziwolągów niczym swoistą klątwę Złego”.
„Bo zwierzęta mają swoją
godność i nie chcą wchodzić z człowiekiem w żadne relacje, nawet jako obiekty
naszej obserwacji”.
„Dlaczego Bóg w raju nie
pozwolił zwierzętom nazwać człowieka?”.
„(…) świat jest stary, jest
głodnym starym człowiekiem, zmęczonym i schorowanym bez ratunku”.
„Pewien szaman eskimoski
powiedział, że największe niebezpieczeństwo życia polega na tym, że >żywimy
się wyłącznie cudzymi duszami<”.
„Człowiek odczuwa
rozdzierający ból straty przy każdym otwarciu powiek (…)”.
Nagrodzona Pulitzerem książka Annie Dillard „Pielgrzym nad
Tinker Creek” to opowieść-medytacja o sprawach w życiu
najistotniejszych. Autorka mieszka w górach Wirginii, w domu nad brzegiem rzeki
o nazwie Tinker Creek. Wirginijska dolina Dillard nie jest szczególnie dzikim
krajem. Są tam gospodarstwa rolne, budynki gospodarcze, ogrodzenia z drutu
kolczastego. Woły pasą się na łące, króliki skubią zarośla. Wycięty pień jawora
służy, jako most do trawiastej wyspy, która znajduje się na środku potoku. Dni
mijają jej na obserwacji świata, któremu tak wielu z nas – pochłoniętych codziennymi
obowiązkami i troskami – nie poświęca dość uwagi. Kontempluje zmiany zachodzące
w naturze: gry światła, przemiany pogody, następowanie po sobie pór roku.
Patrzy na leszcze umykające przed uważnym okiem czapli, pełzające po dnie
strumienia raki, śmigające na brzegach króliki. Dillard wzywa nas przez cały
czas, jakby chciała powiedzieć: „tylko spójrz jeszcze raz na szczegóły, a
znajdziesz się olśniewająco otoczony przez cztery moce świata przyrody" –
„tajemnicę, śmierć, piękno i przemoc". Na wstępie przytacza fragment Koranu, słowa Allacha: „Azaliż
mniemacie, że stworzyłem niebo, ziemię i wszystko, co jest między nimi, dla
żartu?”. Pytanie uważa za istotne i dodaje jeszcze kilka od siebie: co sądzimy
o Bożym dziele – wszechświecie? O niewyobrażalnej rozmaitości form życia,
których znajomość jest również znajomością Stwórcy? Świat jest pod każdym
względem bardziej szalony, niebezpieczny i złośliwy, a zarazem bardziej
ekstrawagancki i kolorowy, niż nam się wydaje. Miejscowa rzeka Tinker Creek to
aktywna i dynamiczna zagadka, która zmienia się z każdą minutą. Symbolizuje
tajemnicę trwającego ciągle aktu stworzenia i tego wszystkiego, co związane z
bytem, na przykład zawodność percepcji wzrokowej, lęk przed niezmiennością,
dezintegrację teraźniejszości, misterność i złożoność piękna, zew seksualności,
nieuchwytność wolności oraz ułomną naturę doskonałości. Rzeka Tinker Creek to
cały świat podniet, impulsów, bodźców i urody.
To, że świat jest brutalny i nieobliczalny, to żadna nowina. Każda
żywa istota w pewnym sensie wyszła cało z katastrofy i teraz bawi na czymś w
rodzaju przedłużonego, przymusowego biwaku. Cóż, zatem sądzimy o stworzonym
przez Boga wszechświecie, wypełniającym niewyobrażalną próżnię niewyobrażalną
rozmaitością form życia? A co myślimy o nicości, o tej wywołującej mdłości,
ciągnącej się bez końca w obie strony wstędze czasu? Świat jest przepełniony
okrucieństwem, okrucieństwo zaś jest tajemnicą – i marnotrawstwem bólu. Lecz
jeśli opiszemy świat, w którym ono istnieje, jako długotrwałą, brutalną grę,
natychmiast wpadamy na kolejną zagadkę: na strumień mocy i światła. Jeżeli
wszystkie epoki i rasy ludzkie nie dały się gromadnie oszukać temu samemu
hipnotyzerowi (czyli Bogu), to można śmiało powiedzieć, że jednak istnieje coś
takiego jak piękno – dar całkowicie bezinteresowny. Martin Buber w książce
„Opowieści chasydów” opowiada taką oto anegdotę: „Rabbi Mendel chwalił się
kiedyś przed swoim nauczycielem, rabbim Elimelechem, że wieczorem widzi anioła,
który zwija światło przed mrokiem, rankiem zaś anioła, który zwija mrok przed
światłem. <Tak – odparł rabbi Elimelech – i ja widziałem to w młodości.
Później już się takich rzeczy nie widuje>”. Czy z czasem, kiedy stajemy się
starsi i starsi, kiedy troski życia codziennego nas przygniatają tracimy część
zmysłów? Widzenie to dyscyplina, wymagająca wysiłku i wyrzeczeń przez całe
życie, o czym poucza nas Martin Buber w swojej opowieści. Duchowi geniusze
ludzkości jak jeden mąż najwyraźniej odkryli, że na zamulonej rzece ludzkiego
umysłu, niosącej nieustannie banały i śmierć, nie da się zbudować żadnej tamy,
a próba jej postawienia to prawdziwy wysiłek, który może prowadzić do
szaleństwa. Czy istnieje taki geomanta, który zdoła odczytać, co na pustynnych
skałach wypisuje niesiony wiatrem piasek? Zdaniem autorki Annie Dillard te
znaki mówią, że świat żyje dzięki nieznanej, wielkodusznej mocy i tańczy w takt
głośnej melodii; albo, że jakaś siła rozrzuca i miota wszystko po świecie, a
każda nasza arabeska i grand jete to tylko gorączkowa wariacja na temat
swobodnego upadku człowieka.
„Jest jakaś ironia w tym, że to, co według wszystkich religii
świata dzieli nas od Stwórcy – nasza samoświadomość – stanowi również barierę
między człowiekiem i innymi żywymi stworzeniami. To gorzki prezent od ewolucji,
który odcina nas zarówno od tego, jak i tamtego świata” – pisze Annie
Dillard w książce „Pielgrzym nad Tinker Creek”. Zawsze coś jest nie w
porządku, ale to wynika z natury naszego świata. Obserwacje Dillard na temat
tak prostych zjawisk jak ptak „spadający” z nieba lub zachowania drapieżników
są przedstawiane, jako pokarm dla myśli w świecie bez ducha i religii. Jej
sfera odniesienia, od klasyki do ezoteryki, teologii do historii naturalnej i
nauk medycznych, ostro rozdzielają jej zainteresowania od tych, które znamy z
ruchów religijnych. Sprawiedliwie jest powiedzieć, że Dillard, tak samo jak jej
ulubiona poetka, Emily Dickinson, przeżyła intensywne osobiste przebudzenie
duchowe, które ożywiło jej pisarstwo oraz zapoczątkowało wysiłki na rzecz
zachęcenia czytelników, aby „obudzili” się jako istoty duchowe, aby bardziej
zwracali uwagę na niewytłumaczalne wymiary obecne tu i teraz. W przypadku
Dillard to duchowe przebudzenie pochodzi z jej zapalenia płuc w 1971 roku,
które niemal doprowadziło ją do śmierci.
Głównym tematem twórczości Annie Dillard jest istnienie zła we
wszechświecie. Dokładniej mówiąc, zastanawia się jak w świecie tak potwornej
przemocy i przerażających wypadków może istnieć Bóg i dlaczego to zło jest
akceptowane przez boską inteligencję. Zadaje pytania o to, jak może ona [boska
inteligencja] pozwolić, na to aby złe rzeczy przytrafiały się dobrym ludziom?
Budzimy się — jeśli w ogóle się budzimy — do tajemniczości. Choć łatwo nie zauważyć tego w szczerym tonie
słów Dillard i w jej zdumieniu w chwili tego odkrycia, to jednak to, o czym
pisze w całej książce, jest tak naprawdę kwestią teodycei. Jaki stwórca
pozwala na takie bezmyślne marnotrawstwo, jakie widzimy w świecie przyrody?
Rozumie zasadę „czerwieni w zębach i paznokciach” niektórych gatunków zwierząt.
Zwłaszcza owady, zauważa, są przerażające. Prawie każdy gatunek ma jakieś
zachowanie, które w jakiś sposób jest dla ludzi odrażające lub niepokojące.
Jednak muszą one żyć. W przeciwieństwie do wielu innych, którzy patrzą na
przemoc natury i nie widzą w niej możliwości realizacji boskiego planu, Dillard
dochodzi do przekonania, że niekończący się cykl - narodziny, śmierć i
przemiana w atomy innych istot - jest sam w sobie sposobem na zdobycie
transcendencji nad śmiercią i osiągnięcie nieśmiertelności.
Co ciekawe, Annie Dillard nie zwraca się przede wszystkim do
świata moralnego, rozważając mnogość otaczającego nas zła, jak to się
najczęściej zauważa w literaturze klasycznej. Nie ma potrzeby skupiać się na
Holocauście czy Darfurze. Takie zło jest zbyt oczywiste i zbyt rażące jak na
potrzeby jej książki. Zwraca się raczej do świata natury, gdzie śmierć, rozkład
i drapieżność bezinteresownie otaczają nas w sposób, którego często nie
dostrzegamy. Znaczące jest, że kwestia jej interpretacji pozostaje
otwarta, a odpowiedzi i tropy, także te podążające w stronę teologii i
estetyki, są zawsze niedefinitywne: „Miałam kiedyś kota – a ściśle rzecz biorąc,
starego, wojowniczego kocura, który w środku nocy wchodził do domu przez okno
nad moim łóżkiem i wskakiwał mi na piersi. Rozklejałam oko, gdy cuchnący moczem
i krwią zwierzak podsuwał mi łeb pod sam nos i mruczał. Czasami mocno wpijał
się przednimi łapami w moją pierś, wyginając grzbiet w pałąk, jakby ostrzył
pazury albo domagał się mleka. Bywało, że budząc się rano, zauważałam w świetle
dnia krwawe ślady pazurów na dekolcie; wyglądałam tak, jak gdyby ktoś mnie
wysmagał kolczastymi różami”. (…) Co ma znaczyć ta krew? I co znaczą te róże?
Czy róża przywołuje zjednoczenie, a krew morderstwo, czy może raczej róża
symbolizuje czyste piękno, a krew okrutną ofiarę albo narodziny? Znaki na moim
ciele mogły być także emblematami albo skazami, kluczami do królestwa bądź też
piętnem Kaina. Nie wiedziałam, czym są. Naprawdę nie wiedziałam. Myłam się,
krew spływała ze mnie strużkami, bladła i w końcu całkiem znikała, a ja nie
wiedziałam, czy dokonałam przed chwilą aktu oczyszczenia, czy może zniszczyłam
krwawy znak paschalny. Jeśli w ogóle kiedyś się budzimy, budzimy się w świecie
pełnym tajemnic, informacji o śmierci, pięknie albo przemocy…”. W
tej niepokojącej, onirycznej konfrontacji interesujący jest zarówno wybór
zwierzęcia – które jest własne, oswojone, a zarazem negujące możliwość
udomowienia i jasnej hierarchii relacji – jak i mocno dwuznaczny charakter
zwierzęcych zachowań, budzących myśl o miłości i wrogości zarazem, o erotycznym
zespoleniu, a jednocześnie o walce na śmierć i życie czy wreszcie o zależności
matka – dziecko, która z drugiej strony jest gwałtownym pokazem autonomii.
Mnożących się pytań nie sposób uniknąć, ale – co jest charakterystyczne dla
obrazowania Dillard – spora część z nich podąża znajomymi tropami teologiczno‑biblijnymi.
Zwierzę i krew przywołują motywy zbrodni Kaina, ofiary całopalnej, grzechu,
oczyszczenia, paschy i znaku przymierza. To, co zwierzęce, ciało i krew,
niejasno włącza się w ludzki rytuał celebracji Nadprzyrodzonego, próby
przeciągnięcia władcy niebios na swoją stronę. Transakcje bosko‑ludzkie biorą
zwierzę za swojego świadka i uczestnika: staje się ono znakiem czy ogniwem
religijnej komunikacji. Gesty czynione w stronę Boga natrafiają jednak na
niewzruszoną, niewytłumaczalną ciszę, barierę niewiedzy i braku odpowiedzi.
Niezrozumiałe pozostają zarówno przykłady systematycznego okrucieństwa, jak i
cudowne koincydencje. Na przestrzeni całej książki powraca stale idea ścisłej
koniunkcji przemocy i piękna, która jawi się, jako boska tajemnica istnienia
świata, sekret zespolenia teo‑ i zoologii. Organiczną częścią tego obrazu jest
antropologia, domena ludzkiego bycia, którego jedynym wyróżnikiem jest świadome
doświadczanie potworności i bólu, urastających w naturze do koszmarnych
rozmiarów. W zakończeniu książki Dillard pisze, że choć drapieżnego kota
odwiedzającego ją nocą już nie ma, wciąż bywa „przez niego raniona do krwi,
maltretowana, duszona, porażana i szarpana”. Cierpienie, przemoc,
śmierć, niezrozumiałe marnotrawienie materii życia, także świadomego i
rozumnego, jest regułą świata, który w rzadkich chwilach równie mocno poraża
nas swoim pięknem. Dlatego ludzki hołd dla Stwórcy, jawiącego się, jako
niepojęta, rozrzutna, epifaniczna energia, z drugiej zaś strony, jako
żarłoczny, choć niewidzialny drapieżca, ogromny pluskwiak wodny wysysający
świat, który niegdyś wypełnił życiem, wyraża się w ambiwalentnej scenie
składania starotestamentowej ofiary – kołysania przed Bogiem zwierzęcym
mostkiem oraz rzucania w stronę ołtarza łopatką. W narracji „Pielgrzyma…” jest
to gest dziękczynienia i desperackiego miotania, manifest niemiarkowanego
podziwu i chwały, a zarazem gniewu i buntu. Mroczny hymn o stworzeniu Dillard
kończy się wzniosłą, nawet, jeśli wyśpiewaną z zaciśniętym gardłem, nutą peanu.
Objawienie się mocy, które rodzi Wordsworthowskie „przeczucia
nieśmiertelności”, byłoby namacalnym dowodem na istnienie tego, co w naturze
święte – sprawczości innej niż ludzka i trudnej do ogarnięcia ludzkim umysłem.
Najczęściej powtarzanym słowem książki Dillard jest tajemnica – jedyna możliwa,
cierpka odpowiedź na ludzkie zdziwienie i dociekliwe zapytywanie o naturę
świata. Jednakże poczucie bycia dotkniętym jakąś zewnętrzną, celową siłą,
wielokrotnie tu relacjonowane, narzuca myślenie w kategoriach religijno‑teologicznych.
Tok opowieści cechuje przy tym wewnętrzna celowość, ujawniona przez aluzje do
mistycznych sposobów poznania: via positiva i via negativa, teologia pozytywna
i apofatyczna. Narratorka „Pielgrzyma nad Tinker Creek” notuje swoje
drobiazgowe przyrodnicze obserwacje, podkreślając każdorazowo, że świadome
widzenie i wydobywanie małych cudów czy też okropności świata jest dla
człowieka darem, jako że physis lubi się ukrywać. Czyim darem? – chciałoby się
zapytać. Pytanie to rodzi się także wraz z sugestią wzajemności percepcyjnej
relacji: postrzegam, ale również jestem postrzegany, jak w solipsystycznej
wizji biskupa Berkeleya: „jakaś potężna siła muska moje ramię nieskazitelnym
skrzydłem i wtedy wibruję cała niby dzwon”. Poczucie dotyku mocy jest głęboko
somatyczne, odbierane nie rozumem, lecz trzewiami, wpisuje się w wewnętrzny
rytm ciała. Wynika z umiejętności zmysłowego na‑ i zestrojenia, nie
sprowadzając się wszakże do prostego, spontanicznego zachwytu. W rozdziale o
widzeniu Dillard pisze, że właściwa, wnikliwa percepcja otaczającej człowieka
przestrzeni jest rezultatem świadomego wysiłku, ascezy, pracą na poziomie
umysłu i zmysłów: to „drogocenna perła”, będąca skarbem tych, którzy zdołali
uciszyć intelektualne szarżowanie rozumu i nastawić się na pełną recepcję.
Doświadczenie boskości staje się możliwe dopiero w iluminacji, momentalnej i
ulotnej epifanii, która ujawnia rzeczywistość, jako potop ognia: wówczas to
„cały nasz świat iskrzy się i płonie”. Ów mistyczny, epifaniczny moment oznacza
transformację rzeczywistości w kierunku jej niezwykłego rozpłomienienia i
nasycenia mocą, obdarzenia realnym sensem oraz poczuciem sprawstwa, których
brak cechuje zwykłe, namiastkowe przeżywanie. Opis Dillard porusza się
umiejętnie pomiędzy wrażeniem całkowitej subiektywności epifanii, która rodzi
się „w oku patrzącego”, a sugestią jej zewnętrznego, mistycznego źródła: w
terminach biblijnych mowa jest o duchu, który wieje, kiedy chce, w terminach
fizykalnych – o niematerialnej i niemierzalnej energii, ewoluującej w sobie
tylko znanym kierunku. Nagłe, wizyjne odsłonięcie rąbka tej tajemnicy,
wywołujące głęboki rezonans w ciele postrzegającego, trudny do wysłowienia i
eksplikacji, może być składową nawet tak błahego wydarzenia, jak widok
skrzydełka klonu wirującego w powietrzu.
Głęboko animistyczne wyobrażenie powszechności duchowego impulsu
ożywiającego świat i napełniającego go sensem tworzy wizję sakralnej jedności
zwierzęcego i ludzkiego życia, nawet, jeśli ów łańcuch odgórnych znaczeń zdaje
się rozpadać przy próbach subiektywnej penetracji szczegółów tej egzystencji na
najniższym możliwym poziomie, gdzie dostrzegalne są tylko żarłoczność i
kopulacja, obojętne, wyniszczające pasożytnictwo i bezsensowna, marnotrawna
śmierć. Narracja „Pielgrzyma nad Tinker Creek” ugina się pod ciężarem
katalogu przyrodniczych szczegółów i dygresji, a jako całość spinana jest
cienką nicią epifanicznych momentów, w których ma miejsce manifestacja owej
niejasnej prawdy, znajdującej tak żywy oddźwięk w ciele podmiotu. Zatem aby
podsumować książkę Annie Dillard należy zaznaczyć to, co od wieków proponują
nam wielcy mistycy, że religijność, pobożność, w sensie łacińskiej pietas, to
poczucie nieredukowalnej tragiczności istnienia, które tylko pozornie udało się
stłumić ludzkiej kulturze samozachwytu nad człowiekiem, jako wyłącznym wybrańcem
Boga. Przebudowa antropologii, jako zarazem zoo‑ i teologii jest podstawowym
wyznacznikiem myślenia, które odbudować pragnie animistyczną, głęboko relacyjną
i podmiotową więź ze światem.
Taka też jest pierwsza lekcja płynąca z tej lektury: cały nasz
wysiłek kierujemy na uporządkowanie tego, co nas otacza, lecz – czyniąc to –
wygładzamy jego powierzchnię, szlifujemy ostre krawędzie, nadajemy wydarzeniom
z góry przewidywalny bieg, mówiąc: tak jest dobrze, panujemy nad wszystkim.
Tymczasem świat nas nieraz zaskoczy i przywoła do porządku. Swojego, nie
naszego, porządku — a ten może być dla nas nieprzyjemny. Dlatego kotu, od
którego zaczyna się ta książka, bliżej do dzikiego kota niż do rozleniwionego
kanapowego pupila. Chce nam dać znać, jak bardzo świat, na którym żyjemy, nie
poddaje się kategoriom, którymi chcemy go ujarzmić. Książka Dillard stara się
nie tylko wyzwolić świat, spuścić go ze smyczy ludzkich potrzeb i wyobrażeń,
ale także zdjąć mu kaganiec i pozwolić, by gryzł, zostawiając na nas krwawe
ślady. Życie jest zwierzęciem zostawiającym znaki na naszym ciele, w umyśle,
pamięci. Pisarka budzi się rano i wygląda, jakby ktoś „wysmagał ją kolczastymi
różami”. Piękno i cierpienie splatają się w nierozerwalny węzeł. Na tym
polega potęga porywającego wszystko na swej drodze strumienia stawania się -
życia i umierania. To lekcja druga, przydatna zwłaszcza, gdy rzeczywistość
nagle odmawia posłuszeństwa naszym przyzwyczajeniom: jakże zwodnicze było nasze
przekonanie o tym, że zamieniliśmy świat w wielkie miasto o dobrze wytyczonych,
bezpiecznych traktach. Świat jest dziki, a my w nim pielgrzymujemy, niewiele
niosąc ze sobą. Pielgrzymka ta nie zawsze jest bezpieczna. To lekcja trzecia, o
której dobrze pamiętać: świat nie ma wobec nas zobowiązań, może nam sprzyjać i
łasić się do nas jak kot, ale może też nas gryźć, podrapać i ranić. Nie
wszystko, ale wiele zależy od nas samych: od tego, jak ów świat traktowaliśmy i
jaki ślad na nim zostawiliśmy. Świat potrafi być okrutny i zadawać nam
cierpienie, ale i my odwzajemniamy mu się z wielką gorliwością.
Książka Annie Dillard mówi do nas: „Nie lekceważ świata! Nie
lekceważ niczego, co możesz zobaczyć!” Lekceważenie to stawianie siebie na
pierwszym miejscu tak, że to, co dookoła, jest tylko scenografią naszego ludzkiego
występu. Świat trzeba zobaczyć, to znaczy dostrzec drobiny i okruchy, nie dać
się porwać tym, którzy chcą nam wmówić, że ważne jest tylko to, co pozostaje na
służbie tzw. wielkich idei. Mówiąc kabalistycznie, „naczynia rozprysły się” i
kosmiczna waza to rozbite skorupy, ale „naczynia pękły nad wyraz pięknie”, a
piękno to kryje się we wszystkich przejawach nieustannego stawania się.
Utworzyły się układy słoneczne, wszechświat, natura, świat fauny i flory i na
końcu człowiek. „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”
(Księga Rodzaju 1:31).