13 maja 2018

NA OŚLEP


„NA OŚLEP”


Michael Frayn





Autor/ (ur. 8 września 1933, Londyn) angielski dramaturg i powieściopisarz.. Rozpoczął karierę, jako dziennikarz pism "Guardian" i "Observer". Jest autorem trzynastu sztuk teatralnych oraz dziewięciu powieści, z których ostatnia, „NA OŚLEP”, doczekała się w 1999 roku nominacji do Booker Prize, Whitbread Novel Prize i James Tait Black Memorial Prize.

Tłumaczenie/ Paweł Kruk

Tematyka/ Na korzyść Michaela Frayn przemawia ogromna wiedza i praca, jaką włożył w przygotowanie powieści. Bardzo rzetelnie ukazującej fragment malarstwa niderlandzkiego tego okresu oraz warunków politycznych, relacji społecznych, czy życiorysu Brueghela. Dzięki temu z zaciekawieniem możemy odszukać w albumach z malarstwem obrazów tego malarza, by przyjrzeć się im uważniej i zupełnie z innej strony niż dotychczas.

Główny motyw/ Martin Clay, młody naukowiec, wyjeżdża z rodziną na wieś, by dokończyć książkę o nominalizmie. Tam, poproszony o wycenę kilku obrazów, natyka się na - jego zdaniem - zaginione dzieło Bruegla. Tak zaczyna się jego obsesja, wskutek której Martin stawia na szali swoje małżeństwo, prestiż zawodowy i... oszczędności całego życia.

 Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„No cóż, może lepiej wsławić się jako głupiec czy oszust, niż pozostać całkowicie nieznanym”.
„Dlaczego człowiek zawsze posuwa się o jedną wymówkę za daleko?”.
„W historii sztuki istnieją obrazy wykraczające- podobnie jak niektórzy ludzie- poza granice tego szczególnego małego świata, w jakim się zrodziły”.
„(…) próżne są wysiłki tych, co spróbują opisać obraz w szczegółach”.
„Nawet rozdzieleni tkwimy w absurdalnym rytuale wspólnego wiosłowania”.
„Nigdy w życiu nie przekazałem ani nie odziedziczyłem niczego poza genami”.
„Jak delikatni potrafią być ludzie we wnętrzu swoich twardych skorup?”.
„No cóż, a gdzie byście szukali pism Trockiego w stalinowskiej Rosji? Gdzie najprawdopodobniej można by znaleźć w Iranie Szatańskie wersety? Wiem, gdzie bym najpierw sprawdził: na nocnym stoliku Berii albo na stoliku do kawy ajatollaha”.
„(...) brak komentarza stanowi wystarczający komentarz”.
„Czy istnieje na świecie jakiś środek, który by bardziej człowieka ożywiał niż pieniądze?”.
   

                  Wielkie rody i wielkie warsztaty malarskie w Niderlandach funkcjonowały na porządku dziennym. Według niektórych szacunków na przestrzeni trzystu lat swojego rozkwitu wyprodukowały około pięciu milionów obrazów. Ten niezwykły fenomen tłumaczony jest na wiele sposobów, do dziś jednak nie w pełni udało się wyjaśnić, dlaczego rolnicze Południe – Flandria – i kupiecka Północ – Niderlandy (te w węższym rozumieniu) tak bardzo umiłowały sobie sztukę. Obcokrajowcy w relacjach z podróży pisali z podziwem, że nawet chłopskie domy obwieszone były płótnami, a masowo wytwarzane dzieła sprzedawano na codziennych targach. Z perspektywy czasu tematy podejmowane przez niezliczonych drobnych mistrzów mogą razić naiwnością, a dzisiaj podobne przedstawienia trafiłyby raczej w obieg kiczowatych landszaftów. Świetnie jednak wpisywały się w gusta i społeczne potrzeby ówczesnego odbiorcy: weduty, przedstawienia tak licznych w kraju rzek i kanałów, scenki obyczajowe z życia chłopów, ilustracje świąt i przysłów. Można zaryzykować stwierdzenie, że lokowały się one na mniej więcej tym samym poziomie zapotrzebowań rynkowych, co dzisiejsze krasnale ogrodowe i obrazki z Żydami liczącymi monety, choć rzecz jasna warsztatowo biły je o głowę. Co do spełnianej funkcji, były może zresztą bliższe internetowym memom i demotywatorom, – jako zabawne obrazki, często opatrzone podpisami, w celny i treściwy sposób ilustrowały powszechnie znane prawdy i funkcjonujące w popularnym obiegu mądrości życiowe i porzekadła. Co więc sprawiło, że dzieła te zdołały wywrzeć tak silny wpływ na intelektualistów kolejnych wieków?

                        Posiadamy sporo informacji biograficznych o założycielu dynastii, Piotrze Starszym Bruegelu, ale paradoksalnie ciężko na ich podstawie zrekonstruować jego życiorys i zrozumieć wszystkie inspiracje, jakie zaowocowały w jego dojrzałej twórczości. Wiemy, że podróżował do Włoch, gdzie zgłębiał sztukę miniatury – stąd jego późniejsze zamiłowanie do szczegółów. Nauki pobierał u Pietera Coecka van Aelsta, którego córka, Mayeken, zostanie jego żoną w 1563 roku. Z tego związku przyjdzie na świat dwóch kolejnych malarzy. Z rodowego nazwiska Brueghel w pewnym momencie swojego życia usunie literę „h”, do której w podpisach powrócą dopiero jego potomkowie. Przez zamiłowanie do wiejskiej tematyki zyska sobie przydomek „Chłopski”. Jego wczesne biografie odnotowują anegdotę mówiącą o tym, jak w przebraniu prostego rolnika zakradał się na ludowe wesela, by tam móc szkicować z natury i przyglądać się na żywo scenom, które posłużą później za tematy wielu z jego płócien. Mogłoby się wydawać, że ten zbiór faktów mówi nam coś o Piotrze Starszym, czy jednak którykolwiek z nich, chociaż trochę przybliża nas do rozwikłania tajemnicy jego zapełnionych drobnymi postaciami płócien? W „Upadku zbuntowanych aniołów”, gdzie archanioł Michał i jego pobratymcy są podobni do pasikoników i dalece straszniejsi od groteskowych, upadających diabłów, bez trudu odnajdziemy wpływy Boscha. Gęsto zapełniona przestrzeń „Zabaw dziecięcych” odsyła nas do ulicznych obserwacji i, o ile wolno nam zgadywać, osobistych wspomnień dzieciństwa, jakie leżą u podnóża tak wielu wielkich dzieł sztuki. Co jednak możemy począć z płótnami takimi jak „Triumf śmierci”, czy „Szalona Małgorzata”? Odpowiedź na pytanie o ich interpretację może być równie złożona, co banalna, w zależności od tego, co my sami chcemy w nich dostrzec. W pewnym sensie dzieło odłączyło się od swego twórcy, a nawet zastąpiło go i byłoby godną najbardziej rasowego historyka sztuki niezręcznością próbować eksplikować je za pomocą wątków biograficznych.
                         
Książka Michaela Frayn „NA OŚLEP” zaczyna się dość niewinnie. Oto małżeństwo Martin i Kate ze swoją kilkumiesięczną córeczką Tildą przyjeżdżają na prowincję kilkadziesiąt kilometrów od Londynu odpocząć w wiejskim domu. Tam spotykają majętnego sąsiada Tony’ego Churta właściciela ogromnego ziemskiego majątku. Tony zaprosił Martina i Kate na kolację, ponieważ chciał zasięgnąć porady. Tony i Kate zastanawiali się, jakiej to rady ich sąsiad mógłby potrzebować. Nie sądziliby nigdy, że chodziło o poradę w kwestii moralnej. Nic z dziedziny rolnictwa czy hodowli zwierząt. A może nie daje mu spokoju jakiś drobny problem dotyczący etykiety, pierwszeństwa? A może chodzi mu o bardziej profesjonalną poradę? Może szuka opinii filozofa dotyczącej jakiegoś zagadnienia epistemologicznego, które go nurtuje? Nie, oboje z Kate dobrze wiedzą, jakiej porady od nich oczekuje sąsiad. Pewnie ma obraz, o którym zawsze mówiono w rodzinie, że został namalowany przez Constable’a, Tintoretta czy Rembrandta, albo wazon, dzban, psa z chińskiej porcelany, porcelanową pasterkę, która oczywiście obecnie nie ma żadnej wartości, ale on byłby wdzięczny, aby to sprawdzić.

                 Obraz znajdował się w pokoju śniadaniowym. Nie, nie wystarczy tak powiedzieć, by w pełni oddać majestat jego obecności. Obraz całkowicie wypełniał pokój śniadaniowy. Ogromne płótno osadzone w bogato zdobionych, złoconych ramach rozpościerał się, niczym gradowa chmura, nad ogrodzonym kominkiem w przeraźliwie zimnym pokoju, wypełniając niemal całą powierzchnię ściany między osłoną kominka a sufitem. Wszyscy biesiadnicy Tony jego młoda żona Laura, Martin i Kate oraz psy właściciela wpatrywali się w płótno. Mieli przez sobą scenę mitologiczną, szkoła włoska, siedemnasty wiek. Temat. Uzbrojeni ludzie wydają jakieś polecenia i rzucają przekleństwa przez ramię. Dźwigają, sądząc po napiętych mięśniach, znaczny ciężar- tęgawą damę, której ubranie pozostaje w nieładzie, odsłaniając jej lewe kolano i prawą pierś. Postać, która unosi się nad ich głowami i wskazuje na morze, to Eros. A zatem Eros wskazuje w kierunku Troi.

                    W pewnej chwili Laura żona Tony’ego podeszła do kominka i wsunęła rękę za zasłonę, która zasłaniała puste palenisko. Idealnie tam pasował, ponieważ jak powiedział Tony: „Te cholerne ptaki w kominie wciąż strącają sadzę”. Martin wyciągnął obraz i rozpoznał go od razu. Nigdy nie widział nawet jego opisu. O ile mu było wiadomo, nigdy go nie sporządzono. Nikt nie miał pewności, kto, jeśli w ogóle- poza samym artystą- go oglądał. Obraz był zabrudzony, więc przez pierwsze kilka sekund, zanim jego oczy przystosowały się do słabego światła, widział tylko całun brudu i odbarwionego werniksu. Tuż przed oczyma Martina znajdował się obraz przedstawiający grupę niezgrabnych postaci, z których część zrywa gałęzie oblepione białym kwieciem, inne zaś zastygły w niezdarnym tańcu. Na pieńku siedział dudziarz; niemal słychać było przenikliwe dźwięki jego piszczałki. Ludzie tańczą, ponieważ znowu nadeszła wiosna, a oni dożyli do tej chwili, by to zobaczyć. Martin z podniecenia przestał widzieć obraz- coraz trudniej było mu go objąć wzrokiem. Jego oko zaczęło drgać zbyt szybko z uniesienia, a umysł przesłoniła mgiełka udręki. Ponieważ to, co ujrzał, wydawało się zbyt oczywiste. Tożsamość obrazu wydawała się aż nazbyt jaskrawo oczywista, że nie mógł uwierzyć, bo inaczej ktoś by już go rozpoznał. Tak, kto jeszcze go widział? Jak to możliwe, że nawet tych dwoje głupców Tony i Laura nie rozpoznali obrazu?. Nie śmiał nawet pomyśleć nazwiska jego twórcy, bo wydawało się to niemożliwe. Martin pomyślał, że musi przestać się gapić na obraz. Nie wolno było mu wykonać gwałtownych ruchów mięśni twarzy, nie mógł pozwolić, by zadrżał mu głos- żadnych zbytecznych słów. Dlaczego? Ponieważ Martin chciał za wszelką cenę zdobyć ten obraz dla siebie. Dlaczego ten konkretny obraz? Ponieważ był to zaginiony obraz Pietera Bruegla „Uczestnicy zabawy”.

                   „W historii sztuki istnieją obrazy wykraczające- podobnie jak niektórzy ludzie – poza granice tego szczególnego małego świata, w jakim się zrodziły”. Opuszczają dom, uciekają od tradycji, w której zostały ukształtowane, a które początkowo, jak się wydawało, nadawała im znaczenie. Wykraczają poza własne miejsce i czas, by znaleźć pewnego rodzaju uniwersalną i wieczną sławę. Stają się częścią powszechnego obiegu nazw, wyobrażeń i opowieści, które kultura przyjmuje za coś oczywistego. Jednym z najpopularniejszych jest pejzaż Bruegla znany, jako „Powrót myśliwych”, ale częściej występujący pod nazwą „Myśliwi na śniegu”. Wciąż się pojawiają, zmęczeni, w towarzystwie wychudzonych psów, na ścianach szpitalnych poczekalni, pokojów studenckich, na gzymsach kominka w kolejne Boże Narodzenie. Znawcy malarstwa wiedzą, że Bruegl namalował serię obrazów, oprócz „Myśliwych” są jeszcze „Powrót stada”, „Pochmurny dzień”. Wyraźnie widać, że wszystkie trzy obrazy są ze sobą powiązane, a w całej serii istnieją jeszcze dwa, które zostały z niej wydzielone. Cztery pory roku- pięć obrazów. Chyba nie ma nic niedorzecznego w tym, że najprzyjemniejsza pora roku jest przedstawiona w dwóch scenach. Tylko, że nawet, jeśli przyjmiemy ten nieregularny schemat, to okaże się, że oba obrazy zajmują w nim dość dziwne miejsce. „Myśliwi”, sądząc po pogodzie, przestawiają środek zimy, być może w okolicy stycznia. W „Pochmurny dzień” to pierwsze dni wiosny- a w rzeczywistości to koniec zimy, zanim pojawiły się typowe oznaki wiosny. A zatem początek marca- od poprzedniej sceny upłynął miesiąc, może trochę więcej-, co daje nam mniej więcej trzymiesięczną przerwę przed pojawieniem się pierwszego z dwóch letnich obrazów, jako ze sianokosy nie mogą rozpocząć się wcześniej nić w czerwcu. Ten dziwny układ sugeruje, zatem, że obrazów nie jest za dużo, ale za mało. Wydaje się, że czegoś brakuje. Czyżby los uśmiechnął się do Martina? Wszystko zależy od tego czy obraz znaleziony w domu Tony’ego i Laury będzie właśnie tym ostatnim łączącym ogniwem w scenach namalowanych przez Bruegla.

               Bruegl na swoich obrazach przedstawiał prace i zajęcia charakterystyczne dla poszczególnych pór roku, nie kierował się własną wiedzą ani obserwacją wiejskiego życia pomimo swoich szpiegowskich nawyków. Po roku 1560 nastąpiło dziesięć lat pod każdym względem ciężkich lat; z powodu nieurodzaju wzrosła cena chleba, a załamanie się handlu przyniosło zubożenie społeczeństwa. Do tego nastał niepokój, terror, gniew ludu, wszystko to zdawało się zmierzać nieuchronnie ku kryzysowi. Nic innego nie zaprzątało umysłów ludzkich. Poza umysłem Bruegla, jak się wydaje. Bruegla, który namalował tyle rzeczy, jakich się nie da namalować, który pokazał współobywatelom, o czym – na swój prosty sposób – z pewnością myśleli, gdy otaczały ich tajne służby i machiny egzekucyjne, który pokazał rozpacz- jedyne uczucie, jakie im zostało, upadek króla i kardynała. Artysta potrafiący wyrazić to, czego się nie da namalować, nagle odciął się od wydarzeń, które spędzały sen z powiek wszystkim innym, i zaczął malować swoją wizję szczęśliwych Niderlandów. Dlaczego nie? Każdy z nas musi czasami oderwać się od rzeczywistości, a rzeczywistość 1565 roku stawała się nie do zniesienia i wraz z upływem kolejnych miesięcy coraz bardziej odbiegała od wersji stworzonej przez Bruegla. Nadchodzi lato. Namiestniczka donosi królowi, że ogólny niepokój wzmaga się. Ludzie krzyczą głośno, jak twierdzi, że mają u siebie hiszpańska inkwizycję albo coś jeszcze gorszego. W pracowni u Bruegla dziewczęta na obrazie ze śpiewem na ustach idą zbierać siano, a żniwiarze ucinają sobie w cieniu południową drzemkę. Jesień, a w Brukseli rośnie wrzenie wśród opozycyjnie nastawionych niderlandzkich panów. Fale wzburzenia ogarniają cały lud. Pojawiają się podżegające ulotki, w których wzywa się, aby książę stanął na czele ludu domagającego się wolności. Tymczasem gdzieś daleko, w zupełnie innych Niderlandach, na obrazie Bruegla stada schodzą wolno z letnich pastwisk i mijając złociste winnice, zmierzają ku łąkom na dnie doliny. Nadchodzi zima i naród przeżywa szok, gdy rząd odczytuje w Brukseli królewski list z „lasu Segovii”, w którym monarcha oświadcza, że wyczerpały się zapasy kompromisu i że inkwizycja będzie czyniła dalej swoją powinność, zgodnie z prawem boskim i ludzkim. Ludzie uciekają masowo. Mówi się o planowanej masakrze protestantów. Tymczasem gdzieś daleko, w tej innej, lepszej krainie myśliwi na obrazie Bruegla wracają do tak dobrze znane nam doliny pogrążone w ciszy, gdzie śnieg tłumi wszelkie odgłosy. Rok ma się ku końcowi. W lutym i marcu, kiedy uczestnicy zabaw karnawałowych zajadają wafle na obrazie Bruegla w owej pełnej błota wiosce nad smaganym wiatrem ujściem rzeki, a chłopi przygotowują się do kolejnej wiosny, warunki życia w pozostałej części kraju wciąż się pogarszają. To początek roku głodu, kiedy to ekonomiczne kłopoty pogłębia jeszcze masowy odpływ rzemieślników, którzy uciekają przed terrorem.

                  Bruegl stworzył sześć obrazów. Sześć obrazów, które przedstawiają pozbawioną historii krainę oglądaną w ciągu przebiegającego poza historię roku. Owszem, myśliwi nie upolowali zbyt wiele wśród ośnieżonych wzgórz, lecz wioska, do której wracają, sprawia wrażenie zasobnej. W całym cyklu nie ma nawet cienia głodu, ekonomicznego niedostatku, represji czy politycznych niepokojów.

                     Książkę Michaela Frayn "NA OŚLEP" można także czytać, jako esej poświęcony życiu i twórczości Pietera Bruegla napisany prostym językiem i w przystępny sposób. Martin próbując potwierdzić autentyczność bawi się w detektywa, analizuje wszystkie szczegóły odkrytego obrazu i próbuje powiązać go z innymi dziełami oraz właściwym okresem w twórczości artysty. Bruegl to jeden z moich ulubionych malarzy, którego cenię za to, że poprzez swoje obrazy zawsze opowiada jakąś historię, przed czymś nas przestrzega, chce nas czegoś nauczyć, coś chce nam powiedzieć. Zupełnie jak gdyby pisał opowiadanie lub powieść. Mój ulubiony obraz to „Upadek Ikara” motyw śmierci Ikara, przedstawiony w dziele Bruegla i stanowiący jedyne nawiązanie do mitologii w twórczości artysty. Liczne elementy nie są zgodne z legendą, ale wzbogacają ją w treści zaczerpnięte z ludowych przysłów. Jedno z nich można by przytoczyć, widząc ledwie wystającą z zarośli głowę umarłego- „Żaden pług się nie zatrzyma, ponieważ człowiek umiera”. Warto też podczas lektury mieć pod ręką jakiś album z reprodukcjami ważniejszych dzieł Bruegla. Im większe reprodukcje tym lepiej. Michael Frayn w powieści nazywa Bruegla Mistrzem Misternego Listowia. Na jego płótnach zawsze coś się dzieje, przedstawiają wiele postaci i szczegółów, które coś znaczą lub symbolizują. Jego malarstwo jest niczym kronika epoki, w której przyszło mu żyć. To efekt procesu myślowego opartego na ideach nordyckiego humanizmu, dzięki któremu malarz zdołał w doskonały sposób zintegrować człowieka i naturę. Nowatorski charakter miało ukazanie scen ludowych, mitologicznych czy religijnych w taki sposób, że groteska staje się kluczem do zrozumienia obrazu. Dzieła Breugla stały się czymś na kształt plastycznej satyry przypominającej twórczość Boscha.

                 "NA OŚLEP" wciąga już od pierwszych stron niczym rasowa powieść detektywistyczna. Chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej i jak to wszystko się skończy. Czy obraz jest autentyczny? Czy został namalowany przez Pietera Bruegla czy może jednego z jego synów lub naśladowców? Czy Martinowi uda się utrzymać w nieświadomości właściciela obrazu i za wszelką cenę go zdobyć? Świetna książka, która także przy okazji ośmiesza klasę średnią współczesnej Anglii.

                                         

              

06 maja 2018

Nauczycielka


„Nauczycielka”


Judith W. Taschler



Autorka/ ur.1970, Linz, Austria wychowała się wraz z sześciorgiem rodzeństwa w Putzleinsdorf w Górnej Austrii. Studiowała germanistykę i historię na uniwersytecie w Innsbrucku, przez kilka lat uczyła niemieckiego. Jest autorką scenariuszy, w 2011 roku wydała powieść Sommer wie Winter. Mieszka z rodziną w Innsbrucku. Za powieść „Nauczycielka” dostała w 2014 roku prestiżową nagrodę Friedricha Glausera.

Tłumaczenie/ Aldona Zaniewska

Tematyka/ "Nauczycielka" to historia relacji nauczycielki i pisarza. To historia opowiedziana poprzez e-maile, rozmowy, listy i wspomnienia Matyldy Kaminski i Xavera Sanda. Powieść dobrze się czyta i ciągle nas zaskakuje. Bo gdy czytelnikowi wydaje się, że już wszystko wie, to nagle okazuje się, że nic nie jest takie jak myślimy.

Główny motyw/ Matylda i Xaver byli niegdyś nierozłączni, łączyła ich miłość i literatura, ale pewnego dnia on odszedł bez słowa – po prostu spakował swoje rzeczy i zniknął. Matylda przeżyła załamanie nerwowe, długo nie mogąc zrozumieć motywów postępowania Xavera. Po latach udało się jej odnaleźć spokój ducha i swoje miejsce w życiu: w odległym mieście uczy języka niemieckiego i literatury, lubiana przez uczniów, ma przyjaciół i własne sprawy. Nagłe pojawienie się dawnego kochanka, który tymczasem odniósł sukces, jako pisarz książek dla młodzieży, budzi w kobiecie zarazem czułe i bolesne wspomnienia, dając początek dziwnej grze obojga: jej głównym motywem staje niewyjaśniona sprawa zaginięcia syna Xavera z inną kobietą. Niegdysiejsi kochankowie, swego czasu tak zafascynowani mocą opowiadania historii, snują coraz dalej idące fantazje na temat zaginionego dziecka. Czy Xaver zataja coś przed Matyldą? Opowieść o miłości i literaturze, zmienia się w opowieść o zemście i winie – fascynujący thriller psychologiczny, który trzyma w napięciu do ostatniego rozdziału.
  Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Dlaczego nie można wypróbować kilka projektów życia, a potem zdecydować się na jeden? Jedno życie to tak, jakby człowiek nie miał żadnego! Jakie to musi być straszne, jeśli się podejmie niewłaściwą decyzję i na starość trzeba będzie to przyznać”.
„Każdy człowiek nosi w sobie jakiś motyw, temat, który kształtuje partyturę i melodię jego życia. Najczęściej motyw jest silnie spleciony z pochodzeniem, rozciąga się później na całe życie i nabiera mocy”.
„Prawdziwe życie jednostki właściwie nic nie znaczy, ważne są historie, które pisze i które po nim zostają”.
„Życie składa się z porzucania i bycia porzucanym”.
    

                  Podczas projektu kulturalnego "Uczeń spotyka autora" w innsbruckim gimnazjum dochodzi do ponownego spotkania nauczycielki języka niemieckiego Matyldy Kaminski i znanego austriackiego pisarza Xavera Sand. Przed laty łączyła ich miłość, a którą brutalnie i bez ostrzeżenia zerwało zniknięcie mężczyzny. Czy będą umieli zapomnieć o dawnych urazach? Czy wyjaśnią sobie przyczyny rozstania? Czy dawne uczucie zachowało się w ich skostniałych sercach?       

                    Matylda pochodziła z chłopskiej rodziny. Jej matka Martha dorastała wraz z pięciorgiem rodzeństwa w dużym chłopskim gospodarstwie, położonym pół godziny jazdy samochodem od Linzu. Jako jedna z najstarszych córek musiała już w dzieciństwie dużo pracować i po szkole pomagała w gospodarstwie starszemu bratu. Harowała często po dwanaście godzin dziennie. Matka Matyldy nigdy nie pogodziła się z tym, że nie dostała nic od swojej rodziny. Nie mogła nawet zabrać pościeli ani bielizny stołowej, nikt nie dołożył jej do wesela nawet stu szylingów, chociaż dla dobra rodziny zrezygnowała z wykształcenia i latami harowała w domu za darmo. Córka bogatego austriackiego chłopa, przyzwyczajona do izb wyłożonych boazerią i rozległych łąk, po ślubie nie umiała się odnaleźć w małym komunalnym mieszkaniu, zapiekła się w zawiści i nienawiści i zupełnie się zapuściła. W gruncie rzeczy pragnęła wrócić do życia na wsi, widziała siebie, jako chłopkę we własnym gospodarstwie, jako panią, która może rządzić według własnego uznania. Zgorzkniała, niewiarygodnie tłusta i zaniedbana, w wolnych chwilach wiecznie siedziała i gapiła się w telewizor. Chociaż matka była głośna, dominująca i wielka, w domu nigdy nie brakowało radości ani wspólnych zabaw czy śmiechu, w weekendy jednak niczego nie robiło się razem. Na Matyldę krzyczała kilka razy dziennie, córka była jej regularnym piorunochronem, rozładowywała na niej całą zgromadzoną frustrację, mówiła, że jest brzydka, gruba, głupia jak gęś, że nic z niej nie będzie. W dzieciństwie Matylda bała się matki, później, kiedy miała mniej więcej dwanaście lat, zaczęła jej nienawidzić.

               Rodzina Xavera od dawna zasiedziała w Hegnersdor od wieków prowadziła warsztat szewski i sprzedaż obuwia. Matka Xavera Inge była córką bogatego mistrza rzemieślniczego, potem przez długi czas sama była szefową. Dom i ogród był treścią życia jego matki. Chciała zachować ten dom w stanie godnym zamieszkania dla swojego syna, ostatniego potomka niegdyś wielodzietnego i mocno rozgałęzionego klanu Sandów. Nie miała wątpliwości, że Xaver po studiach wróci i będzie mieszkał w tym domu. Miał tu mieszkać z żona i mnóstwem dzieci i pisać w swoim gabinecie powieści, które miały mu przynieść światową sławę i dobrobyt. Taka ewentualność jak sprzedaż domu dla Inge nie istniała: czegoś, co przez setki lat dawało schronienie, a także utrzymanie dla szacownej rodziny tego się nie sprzedaje –tak brzmiała jej dewiza. Inge tylko raz spoliczkowała Xavera, gdy oświadczył, że zburzy to stare kamienne pudło i każe sobie zbudować nowoczesny bungalow.

                Matylda poznała Xaviera w maju 1980 roku na wykładzie z literatury przełomu wieku. Dziesięć minut po tym, gdy profesor rozpoczął wykład otworzyły się drzwi sali wykładowej i wśliznął się przez nie wysoki, szczupły student o ciemnych włosach. Od razu Matyldzie wpadł w oko i nie mogła się na niego nie gapić; studentów płci męskiej nie było na germanistyce wielu, a i te „rzadkie okazy” najczęściej wyglądały, przynajmniej jak na jej gust, niespecjalnie. Ten wyglądał cudownie normalnie. Wcisnął się do jej rzędu, zostawił wolne miejsce pomiędzy sobą a nią i klapnął na krzesła. Po kilku minutach poprosił ja o kartkę i długopis.

                Nie mogła przestać o nim myśleć. Stała w domu przed lustrem i gorąco pragnęła, żeby jej ciało spodobało się studentowi Xavierovi Sandovi. Również Xavier w następnych latach był przekonany, że to była dla niego miłość od pierwszego wejrzenia: długopis i kartka były tylko pretekstem, by zagadnąć Matyldę, bo jej widok i aura po prostu go powaliły, gdy wpychał się do rzędu, w którym siedziała. Xavier Sand był pisarzem albo chciał nim być. Gdy poznał Matyldę, pracował nad pierwszą powieścią. Gdy Matylda dowiedziała się o tym podczas drugiego wspólnego obiadu, ledwo mogła pojąć swoje szczęście: oto poznała prawdziwego pisarza i ten pisarz nawet się nią zainteresował.
                    
                Był pierwszym jej prawdziwym chłopakiem, w ostatniej klasie gimnazjum durzyła się przez jakiś czas w nauczycielu muzyki, ale on ignorował jej zauroczenie. Jednak to w Xavierze była niewypowiedzianie zakochana. W pierwszych dniach ich związku ledwie mogła coś przełknąć i prawie nie spała. Czuła, że ma mnóstwo kompleksów, nie umiała ich dokładnie nazwać i starała się je ukryć. Za każdym razem, gdy się spotykali, stawała się nerwowa i drżała, chociaż od ich ostatniego spotkania minęło tylko kilka godzin.  Pierwsze dwa wspólne lata, kiedy mieli jeszcze oddzielne mieszkania, były najbardziej intensywne, towarzyskie i najgłośniejsze. Mówili ciągle, mówili głośno, mówili o wszystkim, co widzieli, słyszeli, czytali i co ich obchodziło, o polityce, o filozofii, o Bogu i świecie, a przede wszystkim o książkach. Matylda wiele uczyła się z tych rozmów o książkach, często więcej niż na uniwersyteckich seminariach.

                Dwudziestego trzeciego maja 1994 roku Matylda i Xavier byli ze sobą dokładnie czternaście lat. Od kiedy Matylda potrafiła świadomie myśleć, chciała mieć własną rodzinę. Już w dzieciństwie i wczesnej młodości wyobrażała sobie w snach i na jawie, jak przygotowuje kolację, dzieci jej przy tym pomagają, mąż przychodzi do domu, czule ją obejmuje, a potem wszyscy jedzą na zalanym słońcem tarasie, jedno opowiada drugiemu o wydarzeniach dnia, wszyscy są szczęśliwi, panuje harmonia. Natomiast Xaver bronił się uparcie i z żelazną konsekwencją przed bycie ojcem, a kiedy odstawiała pigułki, skrupulatnie używał prezerwatyw.

Przed prawie szesnastu laty, Matylda wstała bardzo wcześnie i pojechała rowerem do szkoły. Xavier jeszcze spał i jak zwykle pożegnała go całusem. Nie przeczuwała niczego, zupełnie niczego, i to było najgorsze. Tego dnia miała po kolei sześć godzin lekcji, a potem jeszcze godzinę zajęć wychowawczych. Po pracy zrobiła jeszcze zakupy. Po powrocie zadzwoniła do mieszkania, ale Xavier nie otworzył. Matylda myślała, że pojechał na przejażdżkę rowerem. Otworzyła drzwi i natychmiast spostrzegła, że coś tu nie gra. W pierwszej sekundzie nie wiedziała, co to było, dopiero potem zauważyła: korytarz wydawał się o wiele bardziej pusty niż zwykle. Dygotały jej kolana, kręciło się jej w głowie i było jej niedobrze. Na początku wierzyła i miała nadzieję, że Xavier jeszcze wróci, że to nie jest ostateczny koniec. Trzy tygodnie później w kolorowym czasopiśmie Matylda zobaczyła zdjęcie Xaviera z Denise, okazało się, że są małżeństwem. Gazety pisały o tym ślubie, ponieważ młody dobrze zapowiadający się pisarz ożenił się ze znanym „nazwiskiem” i „bogactwem”. Życie w wyższych sferach i zainteresowanie mediów było prawdopodobnie bardziej interesujące niż życie w skromnym mieszkaniu z nauczycielką niemieckiego. Matylda czytała gazetę i okazało się, że Denise jest w piątym miesiącu ciąży. Matylda usiadła na krześle i nie dało się już z nią dalej rozmawiać.

                  Czy Xavier zakochał się w innej kobiecie, a przynajmniej był przekonany, że się zakochał i dlatego opuścił nauczycielkę? Będzie tego żałował przez całe życie. Jego szczęście z nową kobietą trwa krótko: półtoraroczny syn Jakob zostaje porwany i nigdy się nie odnajduje. Później małżeństwo pisarza się rozpada, bo jego żona nie potrafi się otrząsnąć z tragedii, a jego kolejne powieści nie odnoszą sukcesu. Mieszka w Berlinie, nie potrafi pisać, pije o wiele za dużo, wchodzi w jeden nieszczęśliwy związek za drugim i coraz bardziej się stacza. Po wielu latach, jest już po pięćdziesiątce, umiera jego matka i ma szansę zacząć nowe życie. Przeprowadza się do rodzinnego domu, zaczyna go remontować i w końcu znów bierze się do pisania powieści. Ale nie jest szczęśliwy, gubi się w snach o przeszłości i o sensie życia.

                     Szesnaście lat później Matylda ponownie spotyka się z Xaverem, który przyjechał do jej szkoły na warsztaty pisarskie z uczniami. On jest nią ponownie zachwycony, nie może doczekać się spotkania. Matylda prowokuje pisarza, opowiada mu historie o porwaniu dziecka i więzieniu go w bunkrze. Czy to ona porwała dziecko z zemsty za porzucenie? Matylda nie wychodząc z roli wrażliwej na fałsz nauczycielki, wytyka swojemu byłemu partnerowi wszystkie kłamstwa, matactwa i próby grania kogoś innego. Ta świetna obserwatorka wie o nim więcej niż on sam o sobie - widzi jego wady i zalety i zna jego czułe punkty.  Po latach, przeżytej żałobie po utraconym związku, potrafi go sprawiedliwie ocenić i pokierować jego życiem. Jest jak śledczy, psychoterapeuta i sędzia w jednej osobie.

                        Układanka, która rozpoczyna się kilkoma wymienionymi mailami między byłymi kochankami, rozrasta się do ogromnych rozmiarów. Pojawiają się nowe elementy, postacie, tajemnice. Wszystkie należą do przeszłości, która nie została odpowiednio zamknięta. Bardziej radykalna Matylda wyciąga z szafy kolejne trupy (dosłownie i w przenośni), które, wykorzystując spotkanie z Xaverem, chce odkurzyć i godnie pochować. Historia budowana z maili, rozmów i retrospekcji okazuje się zupełnie odmienna od tego, czego czytelnik spodziewa się po tytule, okładce, opisie i pierwszych stronach powieści. Jest znacznie lepsza niż można przypuszczać.

               Na przykład Matylda znalazła dokumenty lekarskie Xaviera, w których było napisane, że Xavier jest bezpłodny. Czyim, zatem synem był porwany mały Jakob? Pojawiają się nowe hipotezy w kwestii tego, co mogło się stać. Pierwsza: pisarz miał romans ze szwedzką opiekunką dziecka i ci dwoje uprawiają seks w stodole czy gdzie indziej, chłopiec budzi się, nikogo nie ma, spaceruje po terenie i ma śmiertelny wypadek. Kochankowie znajdują martwe dziecko i szaleją ze strachu. Postanawiają ukryć zwłoki, a wszystko przedstawić, jako porwanie. Druga hipoteza: pisarz tego popołudnia znów usilnie próbuje pisać. Nie udaje mu się, od wielu miesięcy cierpi na swoją słynną twórczą niemoc. Jakob śpi w wózku w sadzie, matka wyjechała z przyjaciółkami na trzy dni do Stambułu. Opiekunka w końcu wraca z uniwersytetu, chce się pouczyć w ogrodzie, a przy tym mieć na oku dziecko, ale idzie do stodoły i rozmawia przez telefon ze swoim chłopakiem w Szwecji. Tymczasem Jakob budzi się z płaczem, wychodzi z wózka i rusza na poszukiwanie ojca, którego znajduje w gabinecie. Mały nie daje mu pracować, ryczy i wkurza go cały czas, pisarz chce go zaprowadzić do opiekunki. Ale Jakob się broni i rzuca się na pisarza, wymachując pięściami, i wrzeszczy, jakby go obdzierali ze skóry. Pisarza w końcu z nerwów „diabli biorą”, puszczają mu nerwy i mocno potrząsa dzieciakiem. Potrząsa tak długo i mocno, że ten przestaje wrzeszczeć. Stawia zamroczonego dzieciaka na podłodze, ten chwieje się i upada, uderza potylicą o kominek. Natychmiast umiera.

            "Nauczycielka", choć ma niepozorny tytuł, jest książką z zaskakującą, doskonale przemyślaną fabułą i trzyma czytelnika w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Zadaje pytanie, co było pierwsze, życie czy historie? Możemy zakładać, że historie! Bóg siedział sobie w swoim Królestwie Niebieskim i opowiadał aniołom mnóstwo wymyślonych historii: o nieposłusznych chmurach, gwiazdach, o wietrze, o pustej planecie Ziemi i wszystkich innych planetach we wszechświecie. Pewnego dnia skończyły mu się pomysły i dlatego stworzył człowieka! Ponieważ potrzebował historii, które by go „bawiły” i które mógłby dalej opowiadać. Stworzył, więc człowieka i wyjątkowo perfidnie wymyślił, że może on przeżyć swoje życie tylko raz, ażeby taka historia, która powstaje w wyniku ludzkiego życia, była tym bardziej dramatyczna i ciekawa. Pierwszym i najlepszym tego przykładem jest przecież historia Adama i Ewy. Dramatyczna historia jednej nieprzemyślanej decyzji wpłynęła na ich dalsze losy. Jednak bardzo się kochali i trawili przy sobie na dobre i na złe. Matylda i Xavier także musieli żyć z konsekwencjami jednej nieprzemyślanej decyzji i potem życie biegnie swoim przeklętym torem. Ale każdy człowiek zasługuje na drugą szansę. Na starość ma się rozeznanie w tym, co się zrobiło źle i co było dobre, i wtedy człowiek powinien- zamiast umierać- móc przejść przez próg i powiedzieć: „Chciałbym mieć znów dwadzieścia albo piętnaście, albo dwadzieścia siedem lat”, zależnie od tego, od kiedy chciałby powtórzyć życie. Człowiek startowałby, zatem do swojej drugiej szansy z mądrością, z którą zakończył pierwszą. To byłoby fair, prawda? Fair dla Adama i Ewy, dla Matyldy i Xaviera oraz dla nas wszystkich.








29 kwietnia 2018

Kłamstwa


„Kłamstwa”


Enrique De Heriz




Autor/ (urodził się w Barcelonie, w Hiszpanii w 1967 roku). Studiował filologię hiszpańską na Uniwersytecie w Barcelonie. Przełożył na język hiszpański powieści m.in. Annie Proulx, Nadine Gordimer, Stephana Kinga i Johna Fowlesa.

Tłumaczenie/ Wojciech Charchalis

Tematyka/ "Kłamstwa" to misternie skonstruowana, wielogłosowa powieść, w której przeszłość wciąż splata się z teraźniejszością. Gdy Isabel i Serena opowiadają intrygujące historie rodzinne, wszystkie luki się wypełniają, kłamstwa wychodzą na jaw, a sam proces opisywania dziejów rodu staje się skutecznym sposobem na odzyskanie własnej tożsamości. Narracje obu kobiet pełne są fascynujących dygresji na temat zwyczajów plemiennych oraz rytuałów pogrzebowych gwatemalskich Indian.

Główny motyw/ Isabel Azuera, antropolog badająca rytuały pogrzebowe, wyjeżdża do Gwatemali, by zbierać tam materiał do swoich prac naukowych, a także odpocząć od własnej rodziny. Kiedy dowiaduje się, że uznano ją za zmarłą w wypadku, a dzieci zidentyfikowały jej ciało, postanawia wykorzystać sytuację i się nie ujawniać. Samotna w dżungli, powraca do mitów i kłamstw, na których została zbudowana jej rodzinna historia. Tymczasem córka Isabel, Serena, zaczyna prowadzić dziennik, w którym próbuje odtworzyć dzieje Azuerów. Jej głos powtarza, wzmacnia i uzupełnia wspomnienia matki, częściej jednak rzuca im wyzwanie.

Cytat z książki charakteryzujący problematykę utworu:
„Czasami życie robi za ciebie rzeczy, których ty nie robisz dla życia”.
„Człowiek uczy się płakać i każdy płacze tak jak umie, albo jak może”.
„Każdy płacze tym, co ma”.
„(…) przeszłość, tak jak i przyszłość można sobie tylko wyobrazić”.
„Kiedy w końcu człowiek umiera, zaczyna się okres chaosu. To jest wspólne dla wszystkich zmarłych mi kultur. Śmierć wprowadza chaos społeczny, dopóki żywi nie uporządkowują w jakiś sposób rzeczywistości. Temu służą rytuały pogrzebowe, aby symbolizować nadejście nowego porządku”.
„Opowiadanie czyjegoś życia to praca dla archeologa”.
„Nikt lepiej ode mnie nie wie, że zmarły przeżywa tylko w toczącym go robaku (…)”.
„Im bardziej rzucał się w ramiona swego marzenia, tym bardziej był świadomy wielkiej odległości, dzielącej go od rzeczywistego życia (…)”.
„(…) nie potrafię przestać się dziwić, zważając, że tak nieznaczny fałsz, i tak usprawiedliwione okoliczności, miał tak istotne znaczenie w jego życiu”.
„Poszukuję latarni morskiej na pustyni”.
„Zakłada się, że wszystkie samice z królestwa zwierząt poszukują najdoskonalszego dostępnego samca do prokreacji”.
„(…) status kobiety od lat nie jest określany macierzyństwem”.
„Może moje milczenie czyni mnie współwinną, ale nie czyni mnie ślepą”.
„Pewnego dnia będziesz musiał przyjąć do wiadomości, że pewne rzeczy nie zależą od twojej woli…”.
„ (…) i jeśli nie popadasz w bezsenność i szaleństwo, nie jesteś zakochany (…)”.
„Jednak zostało powiedziane, że panika nie liczy się z żadną logiką”.
„We wszystkich kulturach są dobre i złe formy umierania”.
„ Z naszych ciał wypływają kłamstwa, zanim wypłyną robaki”.
„ (…) często widywałam we wszystkich zakątkach świata, jak obecność zmarłych wpływa czasem na maskowanie normalności żywych”.
„Rozmowa jest wielkim zaklinaniem śmierci. Tak samo w cieniu szałasu, w afrykańskim buszu czy w kuchni naszych mieszkań”.
„Przyznaję, że cisza jest czasem jedną z najbardziej wyrafinowanych form kłamstwa”.
„Ona zawsze nam wyjaśniała, że rytuały śmierci nie służą składaniu hołdu zmarłemu, ale mają pozwolić żywym przywrócić porządek w ich życiu i że należy dokonać tego jak najszybciej”.
„Jedna rzecz to teoria, a druga to praktyka”.
„Uraza to kotwica trzymająca nas w przeszłości (…)”.
„Widzę ciągle jeszcze ludzi zdolnych do zadawania sobie pytania o to, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy, jakby proch nie przynosił odpowiedzi na te pytania. I wyobraźnia”.
„Ogólnie rzecz biorąc, czas i przestrzeń określają jakość śmierci, jak również życia”.
„Nie sądzę, by najlepszym sposobem na postawienie kropki w tej tragikomedii było przekształcenie jej w melodramat”.
„Cisza jest bardzo dobrą alternatywą dla kłótni”.
„Wszyscy mamy założony kaganiec kulturalnego współżycia”.
„Chcemy być dziećmi miłości, a jesteśmy dziećmi seksu”.
„Nie wszystko, czego nie wiesz, jest kłamstwem”.
„Zakłada się, że miejsca, w których żyjemy, w końcu upodabniają się do nas”.



                      Bodaj głównym źródłem powstawania mitów rodzinnych jest potrzeba oswajania świata, czynienia go mniej zagrażającym, bardziej zrozumiałym. Rodzimy się z zalążkiem jakichś cech, ale od tego, jakie są nasze pierwsze relacje z najważniejszymi osobami, czyli rodzicami, zależą nasz charakter i nasze relacje z ludźmi. Osoby, które nas kształtują, też zostały przez kogoś ukształtowane. Czasem z pokolenia na pokolenie przekazywane są w niezmienionej formie – niczym święta wiedza – pewne mity rodzinne i przekonania. Enrique de Heriz w książce „Kłamstwa” zadaje pytanie, po co kłamiemy? Jaką moc ma kłamstwo? Czy między tym, co zmyślone a rzeczywistym obrazem rzeczy lub idei tworzy się jakieś napięcie? Czy rodzinne mity sankcjonują kłamstwo? Czy można w neurotycznym drżącym świecie oszustw odnaleźć spokojną przystań prawdy? Na te i wiele innych pytań odpowie powieść utkana z kłamstw, a jednocześnie stawiająca im wyzwanie. Hiszpański pisarz, bowiem stworzył swoistą rodzinną antysagę, będącą jednocześnie złudzeniem. Nic w „Kłamstwach” nie jest tym, czym się wydaje i nic tak naprawdę nie utwierdzi nas w przekonaniu, że któraś z części tej zawikłanej opowieści jest historią autentyczną. Jeśli jesteście gotowi zmierzyć się z fałszem nadającym nowych znaczeń prawdzie, możecie śmiało stanąć w szranki ze wszystkimi konfabulacjami, tworzącymi nową powieść Enrique de Heriza. Lektura będzie jednak utrudniona, uwierzyć w niej będzie można, bowiem tylko swojej własnej intuicji, a rozwijane historie dość brutalnie rozprawią się z naszymi oczekiwaniami, aby nadać im potem prawdziwe znaczenie, obiektywnie wydedukowany sens. Stańcie, zatem do walki o prawdę, jaką autor toczy za pomocą drażliwych półprawd. Posłuchajcie dwóch wzajemnie uzupełniających się opowieści. Czy z różnych kłamstw wykrystalizuje się coś, co będzie w stanie stawić im opór? Rodzinny dramat opisany przez Heriza zawiera filozoficzne pytania o naturę prawdy i drzemiącą w każdym z nas potrzebę ubarwiania rzeczywistości poprzez półprawdy, uciekanie się do „białych” kłamstw czy przemilczeń.

                 Isabel przeżywa jesień swojego życia. Nie może pogodzić się z tym, że zmierza ku śmierci, że całe jej dotychczasowe życie aktywnie wędrującego po świecie antropologa rozpadnie się i utkwi w szczelinach starości skutecznie blokujących jej pęd ku wiedzy o zwyczajach i obyczajach egzotycznych plemion. Kiedy wyjedzie do Gwatemali, szybko okaże się, iż jest to – pozornie – jej ostatnia podróż. W wyniku, bowiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostanie uznana za zmarłą… i dopiero, kiedy uświadomi sobie to naprawdę, zacznie ożywać wewnętrznie i porządkować dotychczasowe życie oparte na kłamliwych legendach snutych głównie przez jej męża.  Dlaczego Isabel nie chce powiadomić opłakującej jej rodziny o tym, że jednak nie umarła? Czyżby ta sytuacja pozwalała jej na to, by narodzić się ponownie, dokonać rachunku sumienia i demistyfikacji tego wszystkiego, co dotychczas stanowiło o jej wartości, jako kobiety, żony, matki i badaczki rytuałów śmierci? Okaże się z czasem, iż stan, w jakim się znalazła, jest jednocześnie niepowtarzalną okazją ku temu, aby z mroku kłamstw przeszłości zbudować na nowo jasny i uporządkowany świat teraźniejszej prawdy. „Życie, niewyczuwalne życie jest bardzo podobne do śmierci. Dlatego tworzymy legendy. (…) Dlatego jestem tutaj i wykorzystuję fakt, że śmierć, ta fałszywa śmierć, pozwala mi budować życie niemal bez nazw, prawdziwe życie”. Czy wiwisekcja, jakiej poddaje się Isabel z dala od rodziny, oswajając się jednocześnie z myślą o tym, że ponownie będzie zmuszona stanąć przed nimi, jako żywa osoba, nie jest jednocześnie kolejnym kłamstwem, wmówieniem samej sobie nowej roli i nowej świadomości? Czy bolesne wspomnienia pomogą jej dotrzeć do istoty tego, co zawsze definiowała, jako umiejętność oszukania czasu i co w różnych przejawach obserwowała w swojej pracy badawczej?

                 Bez względu na to jak żałosna, absurdalna i makabryczna mogła wydawać się ta sytuacja, posiadała pełną i przejrzystą logikę. Niemal podczas wszystkich podróży Isabel znajdowała coś, co ją zatrzymywało, co skłaniało ją do pozostania. Jednak nigdy się nie odważyła na taki krok. Zawsze zwyciężał w niej strach przed bólem, jaki ucieczka spowodowałaby u jej męża Julia i ich dzieci. Jednak tym razem jest inaczej; dzieci są już dorosłe. Jej pragnienia pozostania gdzie indziej nie oznaczały, że ich nie kocha. Teraz przyznaje, że kilka razy bawiła się wyobrażeniem sobie tego cudownego rozwiązania, które teraz ofiarowało jej przeznaczenie: uznanie jej za zmarłą. Isabel niedawno skończy sześćdziesiąt lat. Nie miała czasu na wymyślanie swojej śmierć. To, co się zdarzyło, mogło być zbieżne z jej pragnieniami, ale nie znaczy to, że było owocem jej woli. „Czasem życie robi za ciebie rzeczy, których ty nie robisz dla życia”.
                    
                 Jest więcej powodów, aby przyjąć z radością tę pomyłkę. Śmierć była „specjalnością” Isabel, nie zmarli tylko, śmierć, dokładniej mówiąc to, co my żywi robimy ze zmarłymi. Jako antropolog zjechała ponad pół świata, żeby badać rytuały bólu, aby dociekać, w jaki sposób mężczyźni i kobiety wszystkich ras i kultur stawiają czoło stracie kochanych osób. Opublikowała siedem książek o tych sprawach, setki artykułów, badań terenowych, danych porównawczych. Zakładała, że wie wszystko na temat tego, jak żywi opłakują zmarłych. Gdyby mogła wybrać ostatnie badanie, największą i definitywną dysertację, absolutny doktorat, nie znalazłaby niczego lepszego niż jej własna upozorowana śmierć. Straciła rachubę, ile to już razy uczestniczyła w pogrzebach przez całe swoje życie. Podczas wszystkich przychodziło jej do głowy pytanie, jaki będzie jej pogrzeb, co zrobi i co da z siebie każda z jej ukochanych osób. Jeśli ktoś będzie ją winić za to, że przypadek postawił w zasięgu jej rąk tę możliwość, przyjmie to z uśmiechem.

                Pozostaje jeszcze jeden powód, nie mniej ważny. Mogło jej się to zdarzyć w każdym innym miejscu na ziemi. Dżungla nie ma wyłączności na przypadkowe i niewyjaśnione śmierci. A jednak musiało się to zdarzyć tutaj, w miejscu takim jak to, w miejscu, którego nawet nie znała przed dwoma miesiącami, ale czuła, że do niego należy w sposób absolutny. Poza działalnością zawodową z rzadka pisywała znaczące listy. Teraz dla odmiany w dżungli ma potrzebę zapisywać słowa wypływające z niej potokami, żeby je utrwalić, choćby nie było w tym „królestwie” umarłych, które los dla niej przygotował, żadnego potencjalnego czytelnika. Kiedy dowiedziała się, że uznano ją za zmarłą, postanowiła zapisać swoje przemyślenia. Tylko w ten sposób mogła się ich pozbyć, zrobić autoterapię. Oczywiście słowa mają wielką władzę, czasem przewrotną, ale nie mogą wrócić pod prąd rzeki czasu, żeby zmienić jego bieg.

                Kiedy Serena dowiaduje się o śmierci matki, próbuje na nowo uporządkować przeszłość, oddzielić ziarno prawdy od plew kłamstw, jakie budowały fałszywy wizerunek rodziny i wskrzesić wspomnienia, których iluzoryczność jest tak samo silna, jak przekonanie, że to, co jest teraz, wyraźnie wynika z tego, co było. W rozmyślaniach Sereny dużo jest niepewności. Jej matka konstatuje, analizuje i na nowo buduje, ona zaś przede wszystkim pyta i wciąż podważa te pewniki, w jakie przez lata wierzono w rodzinie Azuerów. Co pragnie uczynić Serena? Do czego zdolna jest w demaskowaniu urojonych mitów rodzinnych, by powiązać słowa teraźniejsze z myślą wynikającą z przeszłości? „Jedynym związkiem pomiędzy tymi słowami i teraźniejszością jest moje pragnienie, by służyły wyjaśnieniu przeszłości, która uczyniła je możliwym”. W momencie, kiedy wskrzeszanie legend i opowiadań o dziadku Simonie, tajemniczej Rosjance i chińskim poecie Li Po służyć ma Serenie za fundament porozumienia demonów przeszłości i lęków teraźniejszości, dla jej matki, zaszytej gdzieś w gwatemalskiej dżungli, jest próbą ponownego przeżycia tego, co stało się już jej bezpośrednim doświadczeniem. Pomiędzy pytającą córką w Hiszpanii a odpowiadającą jej niejako matką w Gwatemali dokonywać się będzie swoisty proces transformacji. Oto, bowiem wszystkie kłamstwa zostaną zdemaskowane, ale o ich roli przekonamy się dopiero wówczas, kiedy dojdzie do oczekiwanej konfrontacji dwóch kobiet…

                  Być może w celu opowiedzenia historii dziadka Simona, ojca jej ojca, trzeba by na chwilę zapomnieć o pytaniach i odwracać twarz, kiedy będą pojawiać się przeszkody. To znaczy, uznać, że jest prawdziwa i opowiedzieć ją tak, jak tyle razy opowiadał ją ojciec. W 1922 roku dziadek Simon liczył sobie niewiele ponad dziewiętnaście lat. On chciał być aktorem, a ojciec nie pozwalał mu zrealizować pragnienia. Simon wielokrotnie prosił o pozwolenie, ale nic nie zdołało osłabić ojcowskiego uporu. Jednak po kryjomu Simon wymykał się wieczorami z domu i przygotowywał się do roli, jako główny aktor amatorskiej trupy, której członkowie byli wzgardliwie określani przez jego ojca mianem „bogatych próżniaków”.  Nie do końca precyzyjne byłoby stwierdzenie, że Simon prowadził podwójne życie, bo były to trzy, a nie dwa istnienia, które musiał ze sobą pogodzić. Trzy życia kompletnie od siebie różne, by nie powiedzieć nieprzystawalne; trzy osobowości niemal sobie przeciwne. Simon codziennie rano wstawał, żeby towarzyszyć ojcu w drodze do sklepu. Trzy pierwsze godziny – przeznaczone były całkowicie na pracę fizyczną, taką jak zamiatanie i zmywanie podłogi w lokalu, rozładowywanie ciężarówek i rozkładanie towaru według monotonnych instrukcji ojca. Później szedł na wykłady na wydział prawa, choć nie czuł do praktyki adwokackiej niczego, co choćby z daleka można by nazwać powołaniem. Wieczorami natomiast dyskretnie wymykał się na próby teatralne. Uwięziony z rana, student z przymusu, wieczorem stawał się aktorem. Tylko jego trzecie życie- utrzymywanie tajemnicy, w cieniu wyszukanych kłamstw i przemyślanych alibi – dawało mu satysfakcję i przyjemność, choć nigdy w pełni nie kompensowało mu goryczy pozostałych dwóch.

                  Pewnego razu pod wpływem młodzieńczych emocji założył się z kolegą, który miał samochód o to czy w dwie godziny da się przejechać z Barcelony do miejscowości Malespina. Dotarli tam nad ranem. Simon postanowił wypłynąć z rybakami na połów ryb. Rozpętała się burza, kutry zatonęły, jedynym, który ocalał z tej katastrofy dryfując przez pięć dni na desce bez jedzenia i picia był Simon, którego uratował statek płynący do Brazylii. Po latach, kiedy Serena szukała w archiwum „śladów” tej katastrofy odkryła, że w dzienniku latarnika z tego dnia została wytargana karta. Dlaczego?  Pomału rozdział po rozdziale dochodzimy do prawdy. Jej ojciec urodził się bez ojca. Jego matka Amparo stworzyła dla niego legendę. Chciała przekazać synowi oczyszczony obraz nieobecnego ojca: najbardziej dobrotliwy jak to możliwe, nawet najbardziej heroiczny, choć niekoniecznie fałszywy. Z czystej logiki, kiedy pojawiły się dzieci, ojciec poświęcił się opowiadaniu im tego, co przez lata opowiadał sobie samemu, słowami tak dawnymi, że może nawet nie należały do niego, lecz do jego matki. Opowiadanie tej legendy było tak przekonujące, że ich ojciec zbudował w miejscowości Malespina domek letniskowy z widokiem na plażę, z której dziadek Simon wypłynął feralnego dnia na połów ryb. Nie można przecież obwiniać Juliana za kłamstwo, którego on wszak był pierwszą ofiarą.

                Druga legenda, która żyła własnym życiem to opowieść o obrazie namalowanym przez Julio. Obraz przedstawiał nagą Rosjankę. Jakie to dziwne?! Rosjanka po spędzeniu połowy życia w ukryciu, pozwalając- niemal prowokując to-, że cała wioska Malespina zmieniła ją w legendę właściwie z powodu rzadkiego publicznego pojawiania się, nagle zdecydowała się pozować jej ojcu nago. Kiedy ojciec namalował ten obraz, ona miała ponad sześćdziesiąt lat i aż do ostatniej chwili zgodnie ze swą sławią kobiety wyniosłej, w tym czasie przestała farbować włosy nosiła je splecione w gruby szpakowaty warkocz, sięgający do połowy pleców. Jeśli ojciec kiedyś zbliżył się do mistrzostwa, jako artysta, to z pewnością wtedy. To najlepszy portret Julio. W sumie nie sposób było go porównać z innymi, które namalował. Co ciekawe, portret Rosjanki był jego ostatnim obrazem. Nikt w rodzinie nie mógł tego zrozumieć i to nie, dlatego, żeby nie istniały jakieś wyjaśnienia.

                Im bardziej porównujemy opowiadania z danymi, które uważamy za sprawdzone, tym bardziej zachwyca nas inteligencja, z jaką kłamca popuszcza wodze fantazji. Bo bardzo łatwo jest wskazać, jeden po drugim, wszystkie elementy opowiadania, które nie są zbieżne z biografią, wszystkie, które wynikają z pragnienia ubarwiania historii i nadania jej formy legendy. Dlatego opowiadanie Julio o wygnaniu chińskiego pisarza Li Po jest historią niemal doskonałą. Gdyby jednak Julio zdał sobie trud zajrzenia do kilku szanowanych antologii, gdyby zamiast podniecać się życiem Li Po, zatrzymał się przy jego licznych wcieleniach. Julio wmówił sobie, że jest „strażnikiem” jego dorobku literackiego, udawał, że zna wszystkie wiersze Li Po a tak naprawę sam je układał.

                  Skomplikowana struktura książki ma za zadanie utrudnienie nam wyciągnięcia jakichkolwiek pewnych wniosków na temat tego, co łączyło i łączy matkę z córką. De Heriz w mistrzowski sposób buduje polifoniczne napięcie różnych opowieści, dla których wspólnym mianownikiem będzie to, co dzieje się obecnie w rodzinie Azuerów. I jak Isabel przeżywa swoją śmierć za życia, tak czytelnik ma nadzieję na to, że kolejne autorskie kłamstwo pozwoli mu, paradoksalnie, przybliżyć się do skrywanych rodzinnych prawd. „Kłamstwa” operują słowami, które mają moc niszczenia słowami, które się odradzają. Konstruują dwa różne światy przeżyć i sprowadzają je do wspólnej przestrzeni doznawania i odczuwania. Dajemy się okłamać tej powieści. Dajemy jej także możliwość pokazania nam, gdzie wśród kłamstw szukać prawdy.

                   Julo przyjął legendę o bohaterstwie swojego ojca, gloryfikowaną przez lata: najpierw w swojej pamięci, potem w wyobraźni. Kartka z dziennika latarni, porażający dowód, że Simon nie istniał, obróciła legendę w pył. Bo życie poświęca się właśnie temu: nieustającemu osaczaniu każdej legendy o bohaterstwie, która nie ogranicza się do zwykłej walki o przetrwanie. A potem nie zostaje nic. Zaledwie krótkie, efemeryczne legendy: namiętność, doskonałość, idealne i niedotykalne piękno. Rosjanka. Średniowieczne bitwy. Historie o chińskim poecie Li Po. Przekonujemy siebie, że warto żyć dla tych rzeczy, choć życie się kończy. Najpierw wymyślamy nieśmiertelność kruchą jak klepsydra: czas przewraca ją i widzimy, jak ziarenka piasku spadają, wiedząc, że w każdej chwili cios przypadku rozbije na kawałki szkło i je rozsypie. Później wymyślamy idee, które są zegarem mechanicznym: przechowujemy klucz w bezpiecznym miejscu i nakręcamy go od czasu do czasu, kiedy staje, wierząc, że nawet śmierć nie będzie w stanie go zatrzymać, albo licząc na to, że przynajmniej pozostanie po nim pamięć, jakby po zniknięciu zegara miało zostać jeszcze zawieszone w powietrzu wahadło, zaznaczające dwa ekstrema naszej egzystencji.