02 listopada 2024

Zbyt głośna samotność

 

„Zbyt głośna samotność”

Bohumil Hrabal

Autor/ (ur. 28 marca 1914 w Brnie, zm. 3 lutego 1997 w Pradze) – czeski pisarz, wybitny twórca światowej literatury XX wieku. Jego książki zostały przetłumaczone na 27 języków, a na podstawie twórczości powstało kilkanaście filmów, z których najbardziej znane są Pociągi pod specjalnym nadzorem Jiříego Menzla, nagrodzone w 1968 r. Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny. Częstymi motywami książek (większość to zbiory luźno powiązanych ze sobą opowiadań) są: obraz Pragi, w której mieszkał przez większość swego życia, jako miejsca magicznego; prowincjonalne miasteczko Nymburk, z którego się wywodził, często w początkach XX w. i w połączeniu z wątkami autobiograficznymi, wydarzenia związane z okupacją niemiecką oraz szeroko pojęta kultura piwno-barowa. Miejsca, które opisywał są dziś odwiedzane przez wielbicieli jego prozy z całego świata.

Tłumaczenie/  Piotr Godlewski

Tytuł oryginału/ cs Příliš hlučná samota

Tematyka/ Jeśli spojrzeć więc na tę niepozorną, krótką historię przez pryzmat tego, co napisałem poniżej w recenzji, trzeba przyznać, że jest to imponujące (mimo skromnych gabarytów) dzieło, piękne opowiadanie, w którym można się rozsmakować. Patrząc na dorobek Czecha, czuję, że to zaledwie przystawka przed jego innymi książkami, na które mam zresztą ogromny apetyt.

Główny motyw/ Bohaterem „Zbyt głośnej samotności” Hrabala jest Haňťa który trzydzieści pięć lat pracuje przy starym papierze i to jego love story. Pierwowzorem Haňťi był przyjaciel Hrabala, którego poznał w składzie makulatury na ulicy Spalonej w Pradze w latach 50′ – Jindrich Paukert. Haňťa jest człowiekiem wykształconym wbrew własnej – jak często powtarza – woli. Przy okazji prasowania papieru zdobywa, zabija, ale i ratuje cenne książki, przenosi je do swojego domu, po czym czyta. Nie są to byle jakie książki, a arcydzieła literatury, „perełki” najznakomitszych pisarzy. Tak więc na co dzień przy pracy Haňťi towarzyszy Lao-cy, Sartre, Camus, Nietzsche, Goethe, Rimbaud, Immanuel Kant… I dzbanek piwa. I myszy. Haňťa wypija dzbanek piwa, stara się odgonić z papieru myszy, po czym i tak sprasowuje je maszyną, bo za bardzo kochają, tak jak on, książki, aby je opuścić. Myszy pożerają książki w sensie dosłownym, Haňťa w sensie przenośnym.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody (…)”.

„(…) jeszcze piękniejsze musiały być czasy, kiedy wszelka myśl zapisana była tylko w ludzkiej pamięci (…)”.

„(…) bowiem podzielam pogląd Hegla, że człowiek szlachetny nie musi być szlachcicem, a złoczyńca – mordercą”.

„Gdybym ja umiał pisać, to napisałbym książkę o większym szczęściu i o większym nieszczęściu człowieka”.

„Nie jestem niczym więcej niż subtelnym rzeźnikiem”.

„Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w krzakach, z książkę w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w którym akurat przebywałem (…)”.

„Codziennie z dziesięć razy zdumiewa mnie, że mogłem sam od siebie tak się oddalić”.

„(…) niebiosa nie są humanitarne i człowiek, który się para myśleniem, także humanitarny nie jest”.

„(…) jakbym prasował zdania z Talmudu: Jesteśmy jako oliwki, dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze”.

„(…) Praga jest taka pełna greckiego ducha nie tylko na fasadach swoich czynszówek, ale również w głowach mieszkańców, jedynie dlatego, że klasyczne gimnazja i humanistyczne uniwersytety namaściły Grecją i Rzymem miliony czeskich głów”.

„Wiedziałem, że Jezus modlitwą zaklina rzeczywistość, która zmierza do cudu, podczas gdy Lao-cy >Drogą do nieba< śledzi prawa natury i jedynie w ten sposób dochodzi do uczonej niewiedzy”.

„(…) jakoś zakręciło mi się w głowie od tej mojej zbyt głośnej samotności (…)”.

„(…) codziennie czeka na mnie miecz Damoklesa, który sobie sam zawiesiłem (…)”.

 

Jednym z ważniejszych czeskich pisarzy obok Milana Kundery, który na kartach swych utworów rozliczał się z wydarzeniami Praskiej Wiosny, był Bohumil Hrabal. Szczególnie istotne miejsce w jego spuściźnie literackiej odgrywa powieść „Zbyt głośna samotność”. Tekst dłuższej formy prozatorskiej został ukończony przez pisarza w lipcu 1976 roku, jednak nie mógł się ukazać w oficjalnym obiegu wydawniczym. Zastrzeżenia cenzorów dotyczyły przede wszystkim podejmowanych przez Hrabala wątków politycznych i ideologicznych. Autor nie należał do grona zwolenników ustroju komunistycznego, w latach sześćdziesiątych publicznie wyrażał poparcie dla reform, dlatego w okresie normalizacji stał się twórcą zapomnianym. Jego utwory literackie publikowano w nieformalnych oficynach wydawniczych, nazywanych samizdatami. Na postępowanie komunistów wobec Hrabala wpłynęła jego zdecydowana postawa w czasie wiosennego „przesilenia”. Aleksander Kaczorowski wspominał: „Podczas Praskiej Wiosny Hrabal udzielił wielu wypowiedzi, w których popierał reformatorską politykę Dubčeka. Osobiście poznał go 30 kwietnia, podczas uroczystości na praskim Zamku, kiedy to wraz z Jiřím Menzlem otrzymali najważniejszą nagrodę państwową imienia Klementa Gottwalda za >Pociągi pod specjalnym nadzorem<. Było to już po ogłoszeniu projektu powszechnej amnestii ofiar represji stalinowskich, ustąpieniu Novotnego z funkcji prezydenta i zapowiedzi reform, między innymi zalegalizowania małych prywatnych firm i uznania prawa obywateli do zgromadzeń, zrzeszania się i wyjazdów za granicę”.

Pisarz, w przeciwieństwie do Kundery, nie zdecydował się na emigrację po stłumieniu Praskiej Wiosny. Mając świadomość, że jego twórczość, a szerzej osobę, niemile widziano na forum publicznym, postanowił przenieść się z Pragi do Kerska. Tam poświęcił się działalności literackiej, jednak jego utwory ukazywały się tylko w samizdacie, bądź pisane były „do szuflady”. W tym czasie powstała powieść „Zbyt głośna samotność”, w której w sposób emocjonalny opisał trudny czas normalizacji, prezentując przy tym negatywne skutki, jakie niosły za sobą praskie wypadki. Uwagę poświęcał przede wszystkim wywodzącym się ze społeczeństwa jednostkom skazanym na marginalizację z powodu aktywnego wsparcia protestów społecznych. Pisał o przedstawicielach stołecznej inteligencji masowo pozbawianych pracy zawodowej. Rozpamiętywał, że: „Najbardziej lubiłem chodzić do chłopaków z piwnicy z centralnym ogrzewaniem, gdzie niczym psy do budy uwiązani byli robotą ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, którzy w trakcie swej pracy pisali historię naszych czasów, takie badania socjologiczne, tutaj w piwnicach dowiedziałem się, jak stan czwarty się przerzedził, jak robotnicy z nizin szli do nadbudowy, a znów osoby z wykształceniem uniwersyteckim pracują jako robotnicy. Najchętniej jednak przestawałem z kanalarzami, pracowali tam dwaj członkowie Akademii Nauk, a przy tym pisali książkę o ściekach i kanałach, które przechodzą i krzyżują się pod całą Pragą […].”

„Zbyt głośną samotność” uznano za jeden z najważniejszych utworów w spuściźnie literackiej Hrabala. Odczytywano ją jako swoiste rozliczenie autora z czasem normalizacji. Zawarta w tytule samotność nawiązywała do osobistych odczuć twórcy. W swoim dziele zwracał uwagę na zmiany, jakie zaszły w mentalności obywateli. Podkreślał fakt, że komunistyczni karierowicze pięli się po drabinie społecznej, zastępując ludzi, którzy należeli do grona specjalistów w swoich zawodach, m.in. lekarzy czy wykładowców akademickich. Prezentował, w jak drastyczny sposób władza pozbawiała wyżej wymienionych pracy zawodowej, zmuszając ich do podjęcia się zajęć fizycznych dla niewykwalifikowanych osób. Zmiany, jakie zaszły w życiu społecznym Czechosłowacji, stały się dla pisarza wątkiem często poruszanym w jego twórczości literackiej.

Przyjrzyjmy się pierwszym zdaniom książki Bohumila Hrabala: „Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story. Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i książki, trzydzieści pięć lat tytłam się w literach, wskutek czego upodobniłem się do leksykonów, których przez ten czas sprasowałem pewnie ze trzydzieści kwintali, jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, starczy, bym się lekko nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie nawet nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem, tak więc w ciągu tych trzydziestu pięciu lat zjednoczyłem się z samym sobą i światem wokół mnie, bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczyniek włoskowatych”. Bohater książki Haňťa, wygnaniec ze świata nadziemnego, skazany na karę przebywania na śmietniku, zdaje się być ostatnim, który umie czytać dzieła uznawane przez wieki kultury elitarnej za przejaw najwyższego wzlotu ludzkiego ducha. Jest samotny samotnością ostateczną. Nie ma żadnej nadziei. Akordeon w jego rękach wydaje z siebie tylko głuchy syk. Jedyne dźwięki w tym sprasowanym świecie to tupot buciorów, hałas bezdusznej prasy, łomot blachy. Samotność zbyt głośna, ale niesłyszalna, bo zagłuszana mechanicznym jazgotem cywilizacji, która nie może sobie pozwolić na skupienie, gdyż pędzi  za tym, co użyteczne teraz i zaraz. „Zbyt głośna samotność” to elegia na śmierć wartości przeznaczonych na zmielenie i opowieść o Ostatnim, który potrafi po nich rozpaczać. Z potoczystej mowy Hrabala, z nieokiełznanego bogactwa anegdoty i lepkości przedstawionego świata, pozostał mrok piwnicy i ciemna smuga ludzkiego losu. Hrabal odczytany przez Kafkę. Czytelników zaprasza do piwnicy, do składnicy makulatury, w której swoje życie wiedzie niezguła i marzyciel, wsłuchujący się w chlupot fekaliów, odgłosy niekończącej się wojny pomiędzy szczurzymi klanami i książkowy szelest wartości najwyższych. Wczytujący się w Europę, która dotarła do tej piwnicy wraz z greckim detalem architektonicznym i wynalazkiem Gutenberga. Przemierza on przestrzeń swojego podziemia, swojego raju i więzienia, naznacza swoją obecnością każdy jego kąt. Pulsuje tutaj prawdziwe i bogate, chociaż skryte przed światłem życie. Żyje tutaj ćma, szczur, robak i ludzie, którzy nie zmieścili się na tytułowej stronie życia. 


Ból egzystencjalny, którego wytłumaczenia poszukiwał Hrabal w pismach Schopenhauera, Laozi czy w powieściach Camusa, ma u niego towarzystwo w nadprzyrodzonej sile – być może sile sprawczej. Smutek i dramat jawi się Hrabalowi jako element koncepcji tego świata, jego piękna i pełni. Hrabal niejednokrotnie mówił, że lepiej jest żyć na dnie i spoglądać w górę. Najbardziej komfortowo czuł się wśród prostych ludzi, których historii lubił słuchać, ich opowieści zamieniać w miąższ literacki swoich książek. Hrabal jest mi bardzo bliski, ponieważ podobnie jak on widzę ludzi jako tragikomicznych, czyli śmiesznych i tragicznych zarazem. Oczywiście jest to ukryte za całym repertuarem póz, masek i tak dalej. Żeby wydobyć to, co tkwi naprawdę w danym człowieku, Hrabal lekko przerysowuje swoich bohaterów. Bardzo ważną sprawą jest to, że Hrabal nigdy ich nie wyśmiewa, nie poniża ich, nie atakuje, przeciwnie, traktuje ich z czułością, lubi ich po prostu. Warto zwrócić uwagę, że u Hrabala nie ma postaci negatywnych. Wszyscy są zagubieni w absurdalności świata, z którą usiłują sobie jakoś radzić, ale zawsze są przegrani, choć nie do końca, zawsze pozostaje iskierka nadziei. Bohaterowie Hrabala to są „zwykli ludzie”, ani specjalnie wykształceni, ani cieszący się autorytetem. Mimo to jest w tych książkach głęboka mądrość, wynikająca z afirmacji życia, jakie by ono nie było, i godności szarych ludzi.

Mamy tu zatem do czynienia z motywem zniszczenia biblioteki, motywem bibliotek unicestwionych. Książki nie są tu palone, lecz prasowane w prasie hydraulicznej. Dokonuje tego pracownik składu makulatury, codziennie niszczący w ten sposób tony zadrukowanego papieru. Trzydzieści pięć lat takiej pracy wywarło na nim niezatarte piętno, stał się „wykształcony wbrew swojej woli”, niczym rzesze bibliotekarzy stykających się z książkami w swojej codziennej pracy. Specyficzne w jego sytuacji jest to, że ma kontakt z tomami odrzuconymi, przeznaczonymi do zniszczenia przez kolejne reżimy, potraktowanymi jak niepotrzebny papier, śmieci do usunięcia. Niezwykła historia i sposób zdobycia wykształcenia „wbrew woli” opisane już w drugim zdaniu całej opowieści ukazują także zmysłowy, cielesny wymiar jego obcowania z książką. Teksty książek przenikają do niego przez skórę rąk, którymi pracuje, brudząc ją. Akt lektury przypomina akt kontemplacji, powolne smakowanie pojedynczego zdania w ustach, wreszcie wchłonięcie myśli z książki przez mózg i serce, i rozpłynięcie się jej żyłami po całym ciele. W ten sposób bohater, jak twierdzi, osiągnął jedność ze sobą samym i światem oraz pełnię życia wewnętrznego −„jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody” − mówi. Nazywa się „czułym rzeźnikiem” i nie ma poczucia uczestniczenia w dziele zniszczenia, ponieważ wierzy w transsubstancjację myśli, które są niematerialne jak krew w hostii. Właśnie dlatego, jego zdaniem, wysiłek Koniaszy[1] całego świata, palących książki, spełza na niczym. [2]

Równocześnie jednak stwierdza, że to książki nauczyły go radości z niszczenia i przytacza po raz pierwszy cytat, przewijający się następnie przez cały tekst, o niebiosach, które nie są humanitarne, podobnie jak człowiek myślący. Jeżeli czytelnik rozpozna cytat: „niebiosa nie są humanitarne”, jako pochodzący z Tao Te King−Księgi Drogi i Cnoty, część 5 i uświadomi sobie jego dalszy ciąg, zrozumie pozorną sprzeczność w określeniu „czuły rzeźnik”, podobnie jak w pojawiającym się później sformułowaniu „nieszczęśliwie szczęśliwy”. Proponuję zatem prześledzenie stopniowego, dokonującego się przed oczami czytelnika, przekształcenia motywu biblioteki i bibliotekarza w „Zbyt głośnej samotności” Bohumila Hrabala poprzez przeanalizowanie najczęściej przywoływanych lektur ze zbiorów Hańty. Księga Drogi i Cnoty to jeden z najstarszych tekstów filozoficznych taoizmu.

Hrabal miał się z nim okazję zapoznać dzięki zainteresowaniom filozoficznym swojego przyjaciela Egona Bondego. W „Zbyt głośnej samotności” pojawia się też postać samego Lao Tsy, uważanego za twórcę taoizmu i autora Księgi Drogi i Cnoty. Towarzyszy mu Jezus, a oprócz cytatu z Lao Tsy pojawia się przywołanie Koheleta i Salomona. To harmonizowanie przeciwieństw także jest charakterystyczne dla myśli taoistycznej. Wspomniany kompletny cytat o niehumanitarnych niebiosach, z Księgi Drogi i Cnoty, brzmi: „Niebo i ziemia nie są humanitarne. Do wszystkich rzeczy i spraw odnoszą się jak do trawy i psów. Człowiek mądry nie jest humanitarny. Do wszystkich rodów odnosi się jak do trawy i psów. Przestrzeń między niebem i ziemią −czyż nie jest podobna do miecha kowalskiego lub fletu? Ponieważ jest pusta, jest nie do wyczerpania. Im silniejszy ruch, tym większy skutek. Gadulstwo sprowadza niepowodzenie − lepiej przestrzegać środka”[3]. We fragmencie tym zawarte zostało jedno z najistotniejszych pojęć taoizmu, mianowicie wu-wei, czyli niedziałanie. Chodzi tu o działanie bez wysiłku w harmonii z nurtem wszechświata. Niedziałanie polega na nieingerowaniu w prawa świata. Brak humanitaryzmu niebios i ziemi stanowi właśnie jedno z takich praw.

Jednak nie tylko postawa godna mędrca taoistycznego pozwala bohaterowi znieść stratę. Pomaga mu w tym także znajomość wielu innych tekstów literackich, filozoficznych i religijnych. Na pogrzebie matki jest w stanie zachować spokój dzięki przywołaniu w myślach wiersza amerykańskiego poety Sandburga, mówiącego o tym, że z człowieka zostaje na koniec tylko tyle fosforu, ile by wystarczyło na pudełko zapałek i tyle żelaza, ile potrzeba na kłódkę, na której mógłby się powiesić dorosły człowiek. Przy prasowaniu książek myśli o zdaniu z Talmudu: „Jesteśmy, jako oliwki, dopiero gdy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze”.[4]

W poradzeniu sobie ze stratą pomaga także estetyzacja śmierci. Ciało stryja Hańta traktuje jak książki w składzie makulatury. Umieszcza je w trumnie ze studium Immanuela Kanta, otwartym na słynnych zdaniach: „Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem... niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie...”. Ostatecznie wybiera jednak inne zdanie Kanta: „Gdy migotliwe światło gwiazd przebłyskuje w brunatnych cieniach nocy, a samotny księżyc wschodzi w pełni, spokój cichego letniego wieczoru budzi z wolna uczucia przyjaźni, pogardy dla świata, wieczności”. Dobiera zatem starannie zdanie-epitafium, które przeznacza zmarłemu niczym ostatni akt kontemplacyjnej lektury, podczas którego dojdzie do dosłownego wchłonięcia tego zdania, tej myśli przez rozkładające się ciało. Potem jeszcze obsypuje ciało zmarłego różnokolorowymi blaszkami z miedzi, cyny i mosiądzu, należącymi do zbiorów stryja, który kładł je na szynach, a przejeżdżający pociąg nadawał im niezwykłe kształty. Estetyzuje śmierć w ten sam sposób, jak estetyzuje niszczenie książek.

Niektóre książki zabiera ze sobą do domu, do własnej biblioteki, żeby przeczytać je wieczorem i dowiedzieć się z nich o sobie czegoś, czego jeszcze nie wie. Jego biblioteka domowa także go przytłacza, książki są wszędzie, pozostawiając niewiele miejsca gospodarzowi. Są nad łóżkiem, a nawet w łazience. Przestrzeń mieszkalna ciągle się kurczy, podobnie jak sam właściciel mieszkania, który nie może się w nim wyprostować ani swobodnie poruszać bez lęku, że książki runą i zasypią go. Zbiera je i przechowuje, by na emeryturze móc już w spokoju tworzyć z nich artefakty takie jak te, które tworzy codziennie w składzie makulatury. „Potem jest moją mszą, mym rytuałem, bym każdą taką książkę nie tylko przeczytał, ale po przeczytaniu włożył do serca każdej paczki, bowiem ja każdą paczkę muszę przystroić w czaprak, muszę nadać jej swój charakter, złożyć na niej swój podpis”. Do paczek, wyłożonych papierem po cemencie lub zakrwawionym papierem z rzeźni, wkłada otwartego „Fausta” Goethego, „Don Carlosa” Schillera, „Hyperiona” Hölderlina, „Tako rzecze Zarathustra” Nietzschego, owija je następnie reprodukcjami dzieł znanych malarzy europejskich: Rembrandta, Halsa, Moneta, Maneta, Klimta i Cezanne’a. Będąc zarazem twórcą i jedynym widzem tego działania artystycznego, przeżywa uniesienie grabarza relikwii odkrytych i pogrzebanych przez siebie. Na emeryturze zamierza udostępnić swoją bibliotekę także innym pragnącym podobnego doznania, by mogli stworzyć swoją paczkę-artefakt z książką w środku.

Bohater jest zajęty twórczym niszczeniem, które stało się jego taoistycznym sposobem na pogodzenie się z likwidacją dóbr kultury w powojennej Czechosłowacji, rozumianą przezeń jako nieubłagane prawo. Zaabsorbowany, nie od razu zwraca uwagę na istoty, które przy tej okazji uśmierca. W końcu jednak je dostrzega i przypomina sobie myśl Schopenhauera, że najwyższym prawem jest miłość, a miłość to współczucie. Kiedy więc także w jego domowej bibliotece zalęgną się myszy, poczuje strach na myśl o sprawiedliwej odpłacie, jaką mu zgotują za brak współczucia, nadgryzając całą konstrukcję półek nad łóżkiem, która kiedyś zawali się na niego. Zdanie z Schopenhauera budzi też wspomnienie dawnej miłości do młodej, milczącej Cyganki, niewinnej istoty, którą spotkała podobnie okrutna śmierć jak niewinne myszy. Skłania to Hańtę do zweryfikowania swojego wcześniejszego światopoglądu: „Niebiosa nie są humanitarne, lecz jest chyba coś więcej, niż te niebiosa: współczucie oraz miłość, o której już zapomniałem, o której już nie pamiętam”. Współczucie i miłość w filozofii Schopenhauera stanowią − jak wiadomo − pokłosie jego zainteresowań buddyzmem, podobnie jak przekonanie o metafizycznej jedności wszystkich istot żywych. Schopenhauerowską, zaczerpniętą z buddyzmu, etykę współczucia bohater Hrabala zaczyna zatem stawiać ponad postawę taoistycznego mędrca.

Wśród autorów, do których lektury przyznaje się Hańta, pojawiają się także Sartre i Camus. Wiele już napisano o aktualizacji mitu Syzyfa w „Zbyt głośnej samotności”. Bohater staje się Syzyfem, usiłując poradzić sobie z zasypującymi go w składzie makulatury górami papieru, wśród których są nie tylko książki, ale też ulotki, wizytówki, bilety, plakaty, broszury, papier do pakowania, stare gazety i zużyte zakrwawione papiery z rzeźni. Syzyfem jest także tworząc swoje dzieła w ciągłym braku czasu, odkładając wiele z nich na później. Końcowe słowa „Mitu Syzyfa” Alberta Camusa brzmią: „Przeświadczony o ludzkim początku wszystkiego, co ludzkie, ślepiec, który chce widzieć, a wie, że nie ma końca ciemnościom, nie ustaje nigdy. Kamień toczy się znowu. Zostawiam Syzyfa u stóp góry. Człowiek zawsze odnajdzie swój ciężar. Syzyf uczy go wierności wyższej, tej, która neguje bogów i podnosi kamienie. On także mówi, że wszystko jest dobre. Świat bez władcy nie wydaje mu się ani jałowy, ani przemijający. Każda z cząstek kamienia, każdy poblask minerału w tej górze pełnej nocy same w sobie tworzą świat. Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym”.

 

 

 


[1] Pater Antonı´n Konia´sˇ − jezuita, który w okresie kontrreformacji spalił około 30 000 ksiąg czeskich uznanych za heretyckie.

[2] JOANNA KRÓLAK Instytut Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytet Warszawski „WYKSZTAŁCONY WBREW SWEJ WOLI”− MOTYW BIBLIOTEKI W ZBYT GŁOŚNEJ SAMOTNOŚCI BOHUMILA HRABALA

[3] Laozi, Księga dao i de z komentarzami Wang Bi, trans. Anna Iwona Wójcik (Kraków: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2006).

[4] Po wnikliwym sprawdzeniu muszę stwierdzić, że nie ma takiego cytatu w Talmudzie. Hrabal coś gdzieś usłyszał i powtórzył. 

 

01 listopada 2024

Taka piękna żałoba

 

„Taka piękna żałoba”

Bohumil Hrabal

Autor/ (ur. 28 marca 1914 w Brnie, zm. 3 lutego 1997 w Pradze), czeski pisarz, uważany za znaczącego twórcę światowej literatury XX wieku. Jego książki zostały przetłumaczone na ponad 25 języków. Na podstawie  jego opowiadań powstało kilka filmów, z których najbardziej znany to „Pociągi pod specjalnym nadzorem” Jiříego Menzla. Hrabal w swoich książkach (większość to zbiory luźno powiązanych ze sobą opowiadań) zawarł obraz Pragi, w której mieszkał przez większość swego życia, jako miejsca magicznego. Niemal wszystkie historie opowiadane są przez Hrabala z dystansem, przymrużeniem oka, mimo że często dotyczą one smutnych przeżyć – II wojna światowa i zbrodnie popełniane przez niemieckich okupantów oraz w czasach komunistycznej dyktatury w Czechosłowacji. Ten sposób opowiadania wpisuje się w tradycję praskich pábiteli – bywalców knajp opowiadających przy piwie cudowne, częściowo zmyślone historie. Większość ludzi kocha tę literaturę właśnie za atmosferę serdeczności, ciepła, senności i surrealizmu oraz słodkiej ironii, z jaką patrzy autor na świat i własne życie.

Tłumaczenie/ Andrzej Czcibor-Piotrowski

Tytuł oryginału/ cs Krasosmutnění

Tematyka/ Oto przedwojenne Czechy,  w nich browar, a w browarze rodzina. Tatuś co tydzień rozbierający silnik motocykla marki „Orion”, mamusia, która jest aktorką miejscowego teatrzyku i nasz narrator, który pisząc nadobowiązkowe wypracowania, przybliża nam miejsca i ludzi. Korowód postaci jest barwny i oszałamiający: stryjaszek Pepi, pierwszy kobieciarz w miasteczku, ksiądz dziekan, który na ścierce trzymanej w zębach podnosi dwie kuchareczki, czy miewający ataki furii chrzestny Zeleny, potrafiący ze złości odrąbać sobie dłoń. No i historie, zawarte w 23 krótkich rozdziałach, a każda kolejna równie wciągająca jak poprzednie.

Główny motyw/ „Taka piękna żałoba” to książka składająca się z kilku opowiadań, które powiązane są ze sobą bohaterami, wątkami i chronologią. Narratorem jest dziecko, które w sposób ubarwiony, z własnym postrzeganiem świata przedstawia swój zachwyt i ukryte piękno, jakie tylko ono potrafi dostrzec. Niezwykle barwne postacie: sympatyczna aktoreczka mama, tata i jego nakrętki, wesoły stryjaszek Pepi, który uwielbia podrywać wszystkie kobiety i opowiadać niestworzone historie, a przede wszystkim nieustannie wpada w tarapaty.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Myślę, że im dłużej idzie człowiek przez życie, tym bardziej odczuwa potrzebę powrotu do swojego dzieciństwa (…)”.

„Lepszy jeden papieros niż dobry obiad”.

„(…) podstawa macierzyństwa to czterdzieści pieluszek dziennie (…)”.

„Ale mamusia była zupełnie taka sama jak ojciec, kochała przyszłość bardziej niż teraźniejszość jaką oferowało biuro podróży w Hapag w Hamburgu”.

„Kocham miasteczka, gdzie zapalają się gazowe latarnie (…)”.

Hrabalowska Arkadia opisana w książce „Taka piękna żałoba” nie jest przestrzenią pustą, zaludniają ją wszakże duchy opiekuńcze – postaci rodziców a także niezwykłe w swej zwykłości figury glindulinów (czes. pábitéle) – stryjaszka Pepina, pracowników rzecznych, bywalców knajp oraz ludzi marginesu społecznego. Artystyczny „powrót w głąb wyobraźni chłopca” odczytać można, podobnie jak w przypadku Schulza, zarówno jako symboliczny i ostateczny gest zatrzaśnięcia „wieka” za zdarzeniami minionymi, jak również jako pisarski sprzeciw wobec doświadczenia starości, fizycznej niemocy, przemijania, „skandalu śmierci” i zapomnienia. Dzieciństwo jako „tworzywo” snu, fantazji lub marzenia może także sygnalizować jednostkową potrzebę przepracowania ukrytych w psychice zdarzeń urazowych oraz „(...) zaspokojenia nieuświadomionych pragnień i ziszczenia niespełnionych nadziei”[1]. W przestrzeni dzieła literackiego artysta, wykorzystując konwencję snu lub marzenia na jawie, na nowo odczytuje i tłumaczy osobiste lęki, koszmary, doświadczenia utraty najbliższych osób, rozpadu domu rodzinnego w wymiarze duchowym i fizycznym, czy też całkowitej, np. w warunkach wojennego chaosu, zagłady oswojonego świata. Artystyczną spowiedź objawioną w formie snu bądź marzenia, bez udziału penitencjarza, potraktować można wówczas jako rodzaj uzdrawiającej terapii przez sztukę. Arteterapia ma bowiem zarówno wymiar oczyszczający – związany z redukcją doznań traumatycznych, ekspresyjny – dotyczący wyrażania i nazywania tego, co ukryte i nieuświadomione, profilaktyczny – znoszący lub tylko łagodzący cierpienia psychiczne, a także integracyjny – komunikat w postaci tekstu literackiego adresowany jest wszakże do odbiorcy na zewnątrz.

„Taka piękna żałoba” jest literackim wspominaniem, gdzie przeszłość jest wzbogacona o to, co nigdy się nie wydarzyło, a mogłoby i, jak to powtarzał często bohater Hrabala, „byłoby pięknie”. We wstępie do powieści, autor pisze: „I oto w tych opowiadaniach zatrzymałem piękne obrazy, które nie starzeją się wraz ze mną: w książce tej pozostaję niezmiennie chłopczykiem w marynarskim ubranku, z tornistrem pełnym książek i zeszytów na plecach, wciąż jednak pogrążonym w szczelnym dzwonie świadomej nieświadomości, wciąż wybiegającym naprzeciw tajemnicy i zdziwieniu wywołanemu osłupieniem tym, co się wokół niego dzieje”.  Wszyscy jesteśmy „dzieckiem podszyci”. Stryjaszek Pepin nie był dzieckiem, ale miał dziecko w sobie. Ono właśnie wyłaniało się z jego szeroko otwartych oczu i z zadziwienia rzeczywistością, które ciągle mu towarzyszyło. Dziecko w Pepinie to jego nieokiełznana radość, śmiech, zmyślanie, „sztuczny los”. Było ono też w długowłosej żonie Francina, która, dla zabawy, smarowała się z rzeźnikiem krwią dopiero co ubitego wieprza; w wielebnym plebanie, który bawił się na balu przebierańców; we Francinie, objeżdżającym okolice na swoim hałaśliwym motocyklu i oczekującym do późnej starości, aż gazety przyniosą nowiny o tym, że na całym świecie zapanował pokój. Hrabal doprowadził do perfekcji strategię dziecięcej naiwności. Był ekspertem od niewinnej ironii, od prawdy ukrytej w potoku niesamowitości. Dzięki tej strategii mógł powiedzieć prawie wszystko. Nie trzeba wyjaśniać, jak wielkim skarbem jest taka możliwość w czasie, gdy z powodu nieopatrznych słów można wiele stracić. Hrabal zdawał się być wiecznym dzieckiem. Na wszystko, co działo się wokół niego, patrzył w ten swój kpiarsko naiwny sposób, który tak niepokoił jego dostojnych rozmówców. 


W tym literackim studium duszy, wyobraźni i pamięci obrazy idylliczne przeplatają się ze zdarzeniami o charakterze urazowym. Na pierwsze zachwyty, uniesienia i miłości pada bowiem cień choroby lub śmierci; odprowadzenie starego konia Bobby’ego do rzeźni („Śmierć w rodzinie”), ubój owiec („Kiedy umiera gospodarz, nawet bydlątka płaczą”) oraz wywóz do obozu zagłady pana Rehra z rodziną („Armagedon”).

„Śmierć w rodzinie”

Ostatniego perszerona, Bobby'ego, ostrzyżono do skóry, obcięto mu grzywę i ogon, i woźnicy, panu Ulrychowi, powierzono ostatnie zadanie: odprowadzenie konia do rzeźni. Przez tych osiemnaście lat, kiedy to rozwoził browarniane beczki po mieście i okolicznych wioskach, Bobby poznał wszystkie gospody, wiedział, gdzie ma się zatrzymać, i za to chciano doprowadzić go do rzeźni, bo osiągnął wiek emerytalny. Woźnica, pan Ulrych, także był już stary. Zanim przyszedł do browaru, pracował jako handlarz-domokrążca, przez dwadzieścia lat w przewieszonej na ramieniu przez piersi skrzynce nosił piętnaście kilogramów brzytew i pasków,  szelek i nici,  igieł i pomady,  sznurowadeł do bucików, i rzemyków, i bind, cały obwieszony był tym swoim małym straganem. Chodził tak od wioski do wioski, od domu do domu, nosił ze sobą kij, którym zawsze podpierał swoją skrzynkę, aby odpocząć, aby mieć wolne ręce, gdy sprzedawał swój towar. Przez te lata, tak jak staremu listonoszowi od ciężaru torby, tułów mu się odrobinę pochylił, bo ciągle dźwigał  przed sobą tę małą, a pełną wystawę sklepową. Nawet gdy spał w stajniach, miał skrzynkę tuż przy sobie, tak jak kangur swoją kieszeń. W ciągu tych lat, kiedy nosił cały swój sklep w skrzynce, chód mu się także zmienił: chodził tak jak wszyscy handlarze-domokrążcy, kołysał się lekko z boku na bok, i kiedy został woźnicą w browarze, szedł zawsze na wysokości końskich łbów, rozmawiał z końmi i kołysał się ciągle z boku na bok, tak jakby nadal nosił ten swój stragan. I oto nadszedł czas, aby odprowadzić Bobby'ego do rzeźni. Ojciec, kiedy mu pan Ulrych o tym zameldował, dał mu trzy dni urlopu, bo za Austrii ojciec bohatera służył w ułanach i wiedział, co to znaczy koń... Pan Ulrych dostał trzy dni urlopu, tak jak w przypadku śmierci w rodzinie. Pod wieczór odprowadził Bobby'ego do rzeźni, a potem siedział w gospodzie i pił, i podpierał dłońmi głowę.

Tej nocy stróż nocny, pan Waniatko, powleczony grubą warstwą potu, leżał przed biurem na rozłożonym pod jarzębiną płaszczu, a wierny piesek Burek zwinął się u jego nóg. Stróż nocny wpatrywał się w gwiazdy, puszczyki i sowy nawoływały się tęsknie na wysokich budynkach browaru, pan Waniatko wpatrywał się w gwiazdy i wiedział, że tej nocy nie będzie spać, bo puszczyki pohukiwały, a ten tęskny chór puszczyków napawał go grozą. Marzył więc o tym, co by było, gdyby ktoś chciał włamać się do biura i okraść kasę. Kiedy usłyszał z dala, jak na kamiennym moście dudnią kopyta ciężkiego konia odgłos kopyt zbliżał się do browaru stróż nocny, gdyby nie wiedział, że Bobby jest już w rzeźni, gdzie nazajutrz go zabiją, przysiągłby, że kroczy on, osiemnastoletni perszeron Bobby. Ale odgłos kroków się zbliżał. Więc stróż nocny wstał i strach go obleciał, pragnął, aby te kopyta przeszły wzdłuż browarnianego muru i zamkniętej bramy, żeby przecięły linię kolejową i zniknęły gdzieś wśród pól. Jednakże kopyta zatrzymały się przed bramą i ziściło się to, czego pan Waniatko lękał się najbardziej: za bramą zarżał Bobby. Nocnego stróża ogarnęło przerażenie, obudził więc pana dyrektora i cały browar, wszyscy myśleli, że pan Waniatko schwytał przestępcę, tak krzyczał i machał rękoma, i zapalił wszystkie latarki, którymi był obwieszony, tak miotał się i zwoływał wszystkich na pomoc. Kiedy wszyscy zbudzeni dobiegli do bramy, mężczyźni w gaciach, z drągami i łopatami, stał tam Bobby, który przyszedł do domu, wrócił do browaru. Ojciec otworzył bramę, poklepał konia po karku, a mielcerze, mechanik i bednarze znudzeni ruszyli z powrotem do łóżek, długie białe gacie oddalały się i zanurzały w mrok. Ojciec otworzył stajnię, nalał wody, a potem przyniósł naręcze siana. Perszeron Bobby zarżał, bez uździenicy, zupełnie nagi, zapewne uwolnił się i wrócił tam, gdzie było jego ulubione miejsce, do stajni, bez której już chyba nie potrafił żyć. Ojciec był smutny, raz jeszcze poklepał perszerona po ostrzyżonym karku, zamknął stajnię i stał z rękoma na zasuwie, z głową przy drzwiach, stał tam, niemal wisiał, rozpięty jak Chrystus na krzyżu. Mały Bohumil pobiegł do domu i wślizgnął się pod pierzynę, bo usłyszał doskonale, tam, przy stajni, usłyszał, jak z piersi tatusia wydarł się szloch.

„Kiedy umiera gospodarz, nawet bydlątka płaczą”

Za browarem znajdowało się kilka budynków i jako ostatnia rozpadająca się wiejska zagroda. Tu mieszkał Owczy Król. Nazywał się zupełnie inaczej, ale wszyscy nazywali go tak z jednego powodu: Owczy Król, bo miał owce i tak te owce kochał, że z nikim już nie potrzebował się przyjaźnić. Przebąkiwano nawet, że on ponoć z tymi owieczkami sypia. Nędzne było jego domostwo, w rynnach kwitła trawa, a z belek podtrzymujących wrota wyrosły dwie brzózki. Wrota te nigdy nie stały otworem; i one także zarosły trawą. Obok wrót znajdowała się w murku furtka, przez którą wieczorem owce jedna za drugą wracały z pastwiska. Jako ostatni wchodził na podwórze Owczy Król. Pasł owce od wiosny do jesieni, a kiedy zima była łagodna, pasł je nawet gdy padał śnieg. Stał oparty o kij i wyglądał zupełnie jak biblijny dobry pasterz. Wyglądał tak jak jego domostwo. Miał siwy, niemal biały zarost, miejscami zielonkawy niczym mech, taką brodę, której się nigdy nie strzyże ani nie czesze. Nosił długi szynel, który wlókł się po ziemi, i jak szedł, to ten płaszcz szlifował o ziemię tak, jak i jego broda. W zimie owijał szyję tą brodą niczym szalem. Jego długi szynel miał kolor pastwiska, tak że gdy położył się na trawniku, ten szynel zlewał się z kolorem łąki. Owce pasły się. Owczy Król zaś leżał na miedzy i podparłszy ręką głowę patrzył na te swoje owce, owce patrzyły na niego, co chwila któraś z nich przybiegała, przytulała się do niego, oblizywała mu jego brodę i twarz, a Owczy Król przymykał oczy, podnosił czoło, i nagle stawał się młody. Nieraz widziałem, jak w blasku słońca błyszczały mu w oczach łzy. Owieczka odbiegała i pasła się nadal, potem przychodziła następna i tak się te owieczki zmieniały, i za każdym razem Owczy Król był wzruszony. Ludzie mówili o nim, że jest poganinem, że nie należy dopuszczać zwierząt tak blisko do siebie, że w końcu trudno człowieka od owcy odróżnić, tak się z nim stapia. Ja jednakże byłem Owczym Królem wprost oczarowany i chciałem o nim wiedzieć jak najwięcej.

Nazajutrz aż do szkoły dotarła wiadomość, że przy drodze za browarem leży nieżywy Owczy Król. Autobus przejechał mu na śmierć najulubieńszą owieczkę i Król, widząc to, zmarł na atak serca. Dzieci wybiegły ze szkoły, pan kierownik krzyczał za nimi, żeby natychmiast wracali, ale uczniowie już biegli przez most, nie zwalniając ani na chwilę, biegli aż do browaru. Owczy Król był urzędowo nieżywy. Owieczki wiedziały o tym, stały ze zwieszonymi łebkami i drżały. Po chwili przyszedł ktoś i narzucił na umarłego koc. Autobus i lekarz powiatowy odjechali, wachmistrz policji zwrócił blacharzowi nożyce do cięcia blachy i obaj z panem Prausem odjechali na rowerach. Później zjawił się człowiek, który biczem pognał owce po drodze aż do ostatniego domostwa, otworzył furtkę i zapędził je na podwórko Owczego Króla. Nazajutrz, kiedy Owczy Król leżał już w trumnie w kostnicy, przyjechali rzeźnicy. Patrzyłem, jak siłą wyważyli wrota i wjechali samochodem na podwórze. Z szopy przynieśli kozioł do rżnięcia drzewa, ułożyli jedną obok drugiej dwie deski, a potem wyprowadzali jedna po drugiej owieczki i zarzynali je. A każda owieczka, zobaczywszy rzeźników, sama podbiegała, kładli ją na grzbiecie między te dwie deski na koźle do rżnięcia drzewa, owieczka sama wyciągała szyję — i błyskał nóż, i tryskała krew. Za ostatnią owcą wybiegło jagniątko. Kiedy owcę położono na grzbiecie, to jagnię wspięło się i zaczęło ssać. Ale rzeźnicy jednym pociągnięciem ostrego noża poderżnęli gardło także i tej ostatniej owcy. A jagnię nadal ssało. Jeden z rzeźników pochylił się i chciał zarżnąć również i to jagniątko, ale drugi rzeźnik powiedział: — „To sobie zostawimy, to baranek, weźmiemy go ze sobą”. Co się stało z jagnięciem, tego czytelnik dowie się już podczas czytania książki.

„Armagedon”

Wkroczenie niemieckich wojsk okupacyjnych wzburzyło rzeźnika, który ćwiartował w rzeźni mięso, pana Waszyczka. Już na dwa dni przed wejściem obcej armii jeździł on na rowerze po miasteczku i wioskach obwieszczając, że bój to będzie ostatni i żeby ludzie czynili pokutę, żeby przygotowali się do tego ostatniego boju, któremu przewodzić będą aniołowie, a na ich czele będzie sam Archanioł Gabriel...

A ludzie śmiali się z niego, mimo to pan Waszyczek nadal jeździł na rowerze obwieszczając ostatni bój, który nazywał Armagedon. A kiedy widział, że ludzie śmieją się z niego, to tylko wołał na nich: Armagedon. I ludzie z kolei przezywali go Armagedon. I tak oto rzeźnik pan Armagedon nadal głosił to swoje posłanie, a ponieważ nie umiał płynnie mówić i trochę się jąkał, kupił sobie patefon walizkowy, wzmocnił tylny bagażnik swojego roweru i zamiast wykładu i kazania puszczał płytę, która wzmocniona reproduktorem głosiła „ostatni bój, Armagedon”. Kiedy wkroczyli Niemcy ze swoimi wojskami, pan Armagedon nie posiadał się z radości. Myślał, i to też głosił w miasteczku i we wioskach, że armia niemiecka to owo wojsko, z którym zmierzą się anielskie hufce niebieskie pod dowództwem Archanioła Gabriela i zwyciężą w ostatnim boju, po czym nastąpi na świecie długotrwały pokój. Wkrótce potem rozeszły się wieści, że Niemcy aresztowali już kilku ludzi za podburzanie. A więc gdziekolwiek zjawiał się pan Armagedon, lokale nagle pustoszały, odpusty naraz się kończyły, ludzie umykali z corso, bo każdy wiedział, że wprawdzie pan Armagedon ma rację, ale każdy tej prawdy się lęka i woli być żywym pieskiem niż martwym lwem w ogrodzie zoologicznym. A kiedy do miasta przybyli żołnierze i zakwaterowano ich w dużym budynku naprzeciwko sądu, pewnego razu zjawił się tam rzeźnik na rowerze. Działo się to przed południem, rzeźnik oparł rower o ścianę tego budynku z niemieckimi żołnierzami i uniósł wieczko patefonu walizkowego, stanął na szeroko rozstawionych nogach przed tym trzypiętrowym gmachem, na którym — na wysokości drugiego piętra — ciągnął się napis: PRZEZ OKNA WCHODZI ŚWIEŻE POWIETRZE, PRZEZ DRZWI DOBRA WOLA. Z okna wychylił się niemiecki żołnierz, po nim drugi, w trzecim oknie zjawiła się gwałtownie głowa oficera, potem we wnętrzu domu rozległy się komendy i tupot butów z cholewami, i z drzwi wypadli trzej żołnierze, uderzeniem kolby powalili rzeźnika, a potem uniósł się wojskowy karabin, błysnął bagnet i żołnierz uderzeniem z góry rozbił patefon razem z płytą, patefon leżał w słońcu na bruku, rozbita czarna płyta gramofonowa rozprysła się jak szklany wazon, a sprężyna wyskoczyła z wnętrza patefonu i świszcząc i brzęcząc potoczyła się po kamieniach do sądu, tam tę stalową sprężynę zatrzymał mur, gdzie długo jeszcze chwiała się ostrzegawczo w powietrzu.

A potem nadszedł ten dzień. Żyd pan Rehr z walizkami i tłumokami siedział na ławeczce pod figurą Najświętszej Panny Marii, mającej chronić przed zarazą, obok niego jego żona, która bez przerwy wpatrywała się w bruk i była blada i nie poruszała powiekami, obok niej Egon, chłopak, który chodził do drugiej klasy. Siedzieli tam tak i patrzyli, nikt ich nie pilnował, jednak wszyscy wiedzieli, że ktoś pilnuje ich na odległość, oni wiedzieli tylko, że mają czekać na rynku, że jak samochód ciężarowy armii niemieckiej zabierze Żydów ze wsi i z innych miasteczek, to załaduje też pana Rehra z rodziną i zawiezie ich dokądś do Polski.

Krzesalek usiadł na cokole figury Najświętszej Panny Marii — i na tym polegał jego pech, nawet w tej piątej klasie: Krzesalek po prostu nie mógł patrzeć na swoje ubranie, bo jak zobaczył jakąś jedną nitkę, zaraz zaczynał za nią ciągnąć, a ta jedna wyciągnięta nitka pociągała za sobą drugą. Tego dnia Krzesalek przyszedł w tym ubraniu, które Żyd pan Rehr kupił mu w ubiegłym tygodniu. I tak Krzesalek siedział, czekał na odjazd swego szefa, siedział, a jego palce żwawo wyciągały jedną nitkę za drugą, aż spruł całą nogawkę, spodnie kulały już o jedną nogawkę powyżej kolana. I pan Rehr nie patrzył już, skąd przyjedzie ciężarowy samochód armii niemieckiej, ale patrzył ze złością, tak jak zawsze, kiedy Krzesalek wyciągał nici. Z kabiny wyskoczył niemiecki żołnierz, uniósł zaczep na tylnej burcie i opuścił ją z trzaskiem na dół, a potem ruchem karabinu dał znak, żeby rodzina pana Rehra wsiadała. W burcie znajdował się otwór na czubek buta, ale pani Rehrowa tak była wzburzona, że ciągle nie mogła trafić w ten jedyny schodek w burcie. Żołnierz pomógł jej kolbą, brezent zafalował. Potem Egon pociągnął pana Rehra za rękaw, pan Rehr ciągle wydzierał się na Krzesalka, że zniszczył takie piękne ubranie, które pan Rehr kupił mu, aby godnie reprezentował firmę. W końcu wsiadł również rozgniewany pan Rehr i jeszcze z samochodu, odsunąwszy brezent, groził Krzesalkowi. Kiedy ładowano Egona, chłopak wykrzyknął przez łzy: — „Tatusiu, ja chcę wracać do domu!” I głos jego niósł się po rynku, wystrzelił w górę jak figura Najświętszej Panny Marii na kolumnie, ale nikt nic nie słyszał, nikt nic nie pamiętał, nikt nic nie widział. Krzesalek pomógł załadować walizki i zawołał za odjeżdżającym samochodem: — „Do widzenia, szefuńciu!” I usiadł na cokole figury Matki Boskiej, a kiedy spojrzał na swoją nogawkę, teraz już beztrosko, teraz z ogromną już ochotą zabrał się do wyciągania nici. Armagedon!

 

 

 

 

 


[1] Por. J. R. Lewis, Encyklopedia snu, przeł. G. Gasparska, Warszawa 1988, s. 281. W ocenie Ewy Sienkiewicz-Hippler każdy sen, w tym również sen o dzieciństwie „(...) można potraktować jako metaforyczną próbę poradzenia sobie z aktualnymi doświadczeniami i sprawami absorbującymi emocjonalnie”, w: Tejże, Psychologia i parapsychologia snów, Białystok 2004, s. 71.