28 czerwca 2024

Chrystus zatrzymał się w Eboli

 

„Chrystus zatrzymał się w Eboli”

Carlo Levi

Autor/ (ur. 29 listopada 1902 w Turynie, zm. 4 stycznia 1975 w Rzymie) – włoski pisarz i malarz pochodzenia żydowskiego, z wykształcenia lekarz. Jako malarz inspirował się francuskim impresjonizmem. Kilkakrotnie więziony za działalność antyfaszystowską, został skazany na przymusowy pobyt w Lukanii, na południu Włoch. Lata spędzone na zesłaniu zainspirowały go do stworzenia swego najsłynniejszego dzieła: powieści Cristo si è fermato a Eboli (1945). Opowiada ona o wrastaniu zesłańca z północy Włoch w społeczeństwo wioski Gagliano, ludzi niemal nietkniętych nowoczesną cywilizacją, których życiem kierują prastare przesądy i zasady. (Powieść została sfilmowana pod tym samym tytułem w 1979 roku przez Francesco Rosiego. W roli głównej wystąpił Gian Maria Volonté.)

Tłumaczenie/ Alfred Gontyna

Tytuł oryginału/ wł. Cristo si è fermato a Eboli

Tematyka/ Zdaniem Carlo Levi, autora książki „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, do miasteczka nie dotarł nawet Jezus, pozostawiając je na pastwę zabobonów, nędzy, analfabetyzmu i chorób. Dzisiaj unikatową lokalizację oraz historyczną zabudowę Matery, architektonicznej perełki włoskiego regionu Basilicata podziwiają tysiące turystów. Miasto będące jeszcze niedawno symbolem biedy i zacofania w roku 1993 wpisane zostało na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a w 2019 pełniło rolę Europejskiej Stolicy Kultury.

Główny motyw/ W Eboli, mieście, za którym zaczynała się dzisiejsza Bazylicata, nie było chrześcijaństwa, ludzie mieszkali w archaicznych komunach, w latach 50. zeszłego wieku nie wiedzieli jeszcze, co to prąd elektryczny, a godnie żyć mogli tylko ci, którzy albo emigrowali, albo pracowali dla państwa. Nawet księża „klepali biedę”. Levi wspomina w swojej książce pewnego duchownego, który mieszkał w jednej izbie z matką, od lat nie zmieniając ubrań, pijąc z jednego niemytego kubka wodę, kawę i wino. Połowa mieszkańców nie potrafiła pisać ani czytać. Najczęściej używanym tutaj słowem było „nic”. - Coście jedli? - Nic! Czego się spodziewacie? - Niczego! Co można uczynić? - Nic!”.

Cytaty z książki, charakteryzujące problematykę utworu:

„(...) w powiedzeniach symbolicznych kryją się ich znaczenia dosłowne”.

„Lud dobry, ale prymitywny. Strzeż się pan przede wszystkim kobiet”.

„Jeżeli nie ma się wszystkiego pod ręką, to można przecież niejedno zastąpić. W razie braku morfiny używa się apomorfiny”.

„Nuda i zawiść czynią z ludzi niegodziwców”.

„Do wzajemnej nienawiści ludzi miejscowych, dodawał nienawiść do siebie samego”.

„Ich namiętności najwidoczniej nie rodziły się z historii, nie wychodziły poza kraj zamknięty malarycznymi bagnami, tylko powstawały tu w opłotkach czterech zaledwie domów, jak konieczna, zrodzona z nędzy potrzeba codzienna jadła i pieniędzy”.

„Pan wie zresztą, jacy są chłopi: Dla nich każdy rok jest zły”.

„Przekona się pan o tym, że w tym kraju są wszyscy wzorem nieuczciwości!”.

„Jak widzimy i wojna może się na coś przydać”,

„Wszechmoc bożka miłości jest tak wielka, a naturalny pociąg przyrodzony, że nie można mu przeciwstawić prawdziwej moralności seksualnej ani potępienia społecznego dla miłostek nielegalnych”.

„Nie wolno opuszczać sposobności, jeżeli się ona nadarza”.

„Te dwie dziwne istoty, wiedźma i pies Barone, stali się odtąd towarzyszami mojego życia”.

„Powinno napisać się dzieje takiej właśnie Italii, dzieje tego, co nie mija się z czasem, co jest wieczne i niezmienne, co jest mitologią”.

„Portret pozbawia czegoś osobę portretowaną: jej oblicza, i przez to malarz zdobywa absolutną władzę nad tym, który mu pozował. To jest także bezwiedny powód, dla którego wielu ludzi nie chce się nawet fotografować”.

„Mimo moich zajęć i pracy, dni przechodziły w strasznej monotonii w tym świecie śmierci, bez czasu, miłości i wolności. Obecność jednej jedynej osoby byłaby dla mnie stokroć więcej warta aniżeli mnóstwo bezcielesnych duchów, które czynią samotność cięższą, patrzą na ciebie i idą za tobą”.

„Wszyscy ubiegają się o to, aby być najbardziej przyjaznymi i gościnnymi wobec podróżnika, który może być przebranym Bogiem”.

„Jeżeli zacznie uważać się kulturę chłopską za niższą, wówczas wszystko stanie się poczuciem bezsilności i odwetu. A bezsilność i odwet nie stworzyły jeszcze niczego żywego”.

„Jakże często mowa ludzka oszukuje w swoich wewnętrznych zaprzeczeniach!”.

            Carlo Levi, włoski pisarz i malarz pochodzenia żydowskiego, był kilkakrotnie więziony za działalność antyfaszystowską. Lata spędzone na zesłaniu zainspirowały pisarza do stworzenia swego najsłynniejszego dzieła „Chrystus zatrzymał się w Eboli”. Książkę tę nazywano różnie: dziennikiem, powieścią dokumentalną, studium socjologicznym, czy esejem politycznym, a jej autor jest równie trudny do zaszufladkowania. Levi studiował medycynę, lecz później poświęcił się polityce, literaturze i malarstwu. Podczas wojny abisyńskiej (1935–1936), z powodu działalności opozycyjnej przeciwko Mussoliniemu i faszystowskiemu reżimowi, został deportowany do Gagliano. Sprawozdanie autora z wygnania odnosi się do tytułowego Eboli, głównego miasta regionu, które pozwalano mu czasami odwiedzać. Tytuł książki to metafora izolacji ludności tych odległych regionów, ich biedy. Carlo Levi rejestruje swój pobyt w wiosce nękanej malarią, malując przy tym bynajmniej nie sentymentalne portrety jej mieszkańców: od faszystowskiego burmistrza po Giulię, kobietę, która była w ciąży ponad tuzin razy, z więcej niż tuzinem mężczyzn. Dla stoickiej społeczności wiejskiej Levi jest autorytetem, do którego zwracają się o pomoc w codziennych zmaganiach z chorobą i biedą. Jego próby pomocy, przy ograniczonych środkach medycznych, idą jednak w większości na marne; w świecie, gdzie nigdy nie widziano stetoskopu, siła wiedzy medycznej autora okazuje się nieistotna. Inaczej jest z powieścią - stała się międzynarodową sensacją, a zbliżając się do nurtu realizmu socjalistycznego powojennej literatury włoskiej, zwróciła uwagę społeczeństwa Włoch na zaniedbywaną część kraju.

            Wystarczy przeczytać wstęp książki, którą napisał Carlo Levi, by czytelnik  wczytujący się w jej dalsze rozdziały zrozumiał, że jest to książka o życiu, niesprawiedliwym życiu. Levi obserwuje otaczający go świat z ogromną wrażliwością i płacze nad nim. Widzi mroki spowijające ten jeden z najbiedniejszych regionów Włoch, na którego terenie (oraz w sąsiadującej o paręnaście kilometrów dalej Apuliii) odbywały się najokrutniejsze i najcięższe walki w trakcie Risorgimento – zjednoczenia Włoch. To tu trwał najsilniejszy ruch burbońskiego oporu i właśnie stąd do obozów koncentracyjnych na północy trafiły tysiące żołnierzy, by już nigdy nie powrócić. To tu również, z powodu miażdżących różnic pomiędzy panami a chłopami, najżywsza i najbardziej gorliwa była tradycja słynnych Briganti – rozbójników „janosików”, którzy rabowali bogatych i stawali w obronie biednych. To do Apulii i do Basilicaty przyjeżdżali pod koniec XIX wieku piemonccy oficerowie i fizycznie „brali sobie” osamotnione kobiety (przeważnie z gromadą dzieci) i ich ziemie. Mężczyzn nie było. Prawie. Reszta, której nie zabrały savoiańskie wojska albo uciekła do lasu, by stać się „zbójami”, lub wyjechała do Ameryki na zawsze, czasem zabierając ze sobą jedno lub dwoje dzieci. Początkowo wysyłali paczki i pieniądze, „dlatego w Aliano jest mnóstwo amerykańskich narzędzi”, z czasem coraz rzadziej; w końcu, za oceanem mężczyźni zakładali nowe rodziny, a ich porzucone kobiety musiały radzić sobie same. Jakoś. Tak narodziło się nowe południowe społeczeństwo. Z synów tych matek, bez ojców, w matriarchalnym społeczeństwie o tradycjach patriarchalnych.

            „Minęło wiele lat wypełnionych wojną i tym, co zwykliśmy nazywać historią. Rzucany losem to tu, to tam, nie mogłem dotąd dotrzymać obietnicy pozostawionej moim chłopom, gdy ich opuszczałem, że do nich powrócę, nie wiem jednak naprawdę, czy i kiedy będę mógł tej obietnicy dotrzymać. Lecz zamkniętemu w izbie i żyjącemu w świecie jakoby zamkniętym, miło mi przypomnieć ów inny świat, przejęty cierpieniem, zapomniany przez historię i przez państwo, wieczyście cierpliwy, ową ziemię surową, gdzie chłop pędzi swój żywot nieruchomy, w nędzy i oddaleniu, na roli nieurodzajnej i w obliczu śmierci.

            My nie jesteśmy chrześcijanami - mówią oni. – Chrystus zatrzymał się w Eboli. W ich gwarze chrześcijanin oznacza człowieka. I to przysłowiowe zdanie, które słyszałem tyle razy powtarzane, nie jest może w ich ustach niczym innym, jak tylko wyrazem beznadziejnego kompleksu niższości. Nie jesteśmy chrześcijanami, nie jesteśmy ludźmi i nikt nas nie uważa za ludzi, tylko po prostu za zwierzęta, za juczne bydlęta, a nawet mniej niż zwierzęta, niż źdźbła, drobne źdźbła żyjące własnym życiem diabelskim czy anielskim, gdy w przeciwieństwie do nich musimy znosić świat chrześcijan, który leży tam poza widnokręgiem, jego ciężar i obecność. Słowa te mają o wiele głębszy sens, gdyż, jak zwykle bywa, w powiedzeniach symbolicznych kryją się ich znaczenia dosłowne.

            Chrystus zatrzymał się naprawdę w Eboli, gdzie droga i kolej żelazna opuszczają wybrzeże Salerna i wchodzą w głąb posępnej krainy Lucanii. Chrystus nigdy tu nie doszedł, nie dotarł tu też nigdy czas ani dusza jakaś indywidualna, ni nadzieja, ni związek między przyczyną a skutkiem, prawem a historią. Chrystus nie dotarł tam, jak nie przyszli tam Rzymianie, którzy opanowywali główne drogi, a nie zapuszczali się w góry i lasy, ani Grecy, którzy żeglowali po wodach Metaponto i Sibari. Żaden z dzielnych ludzi Zachodu nie przyniósł tu ze sobą swojego zrozumienia czasu, który idzie wciąż naprzód, ani swojej organizacji państwowej, ni swego wiecznego pędu do działania, rozwijającego się z siebie samorzutnie. Nikt nie dotknął owej ziemi, tylko zdobywca albo nieprzyjaciel, czy obojętny turysta. Dzisiaj też, tak samo jak trzy tysiące lat przed Chrystusem, pory roku mijają w trudzie chłopskim i żadne posłanie boskie czy ludzkie nie dało się słyszeć na owym biednym odludziu. Używa ono nawet innego języka. Nasza mowa jest tu niezrozumiała. Wielcy podróżni nie przekroczyli granic własnego świata, przebiegli oni ścieżki własnego ducha, dobra i zła, moralności i odkupienia. Chrystus wstąpił do piekła podziemnego żydowskiej moralności, aby rozbić wrota czasu i położyć na nich pieczęć wieczności. Lecz w owej krainie zapadłej, bez grzechu i bez wybawienia, gdzie zła nie odczuwa się bólem, bo jest bólem ziemskim, tkwiącym niezmiennie w rzeczywistości, Chrystusa nigdy nie było. Chrystus zatrzymał się w Eboli”.

            Kiedy Włosi dowiedzieli się jak wygląda sytuacja życiowa w Materze, zbuntowali się. Nie chcieli takiego miasta w swoim państwie, to hańba, aby w rozwijających się Włoszech miało miejsce coś takiego: choroby, brud i ubóstwo. Wypierali istnienie Matery, chciano o niej po prostu zapomnieć.
Dopiero w 1954 roku wysiedlono ludność z Matery – z popularnego dzisiaj Sassi i podjęto próby założenia w mieście elektryczności, kanalizacji, stworzenia w miarę godnych warunków do życia. Rząd włoski w końcu interweniował. „Nie widziałam nigdy takiego obrazu nędzy, a przecież jestem przyzwyczajona już, z racji mego zawodu, mieć do czynienia co dnia z dziesiątkami dzieci biednych, chorych i źle utrzymanych. O tak rozpaczliwym widowisku nie miałam jednak pojęcia. Patrzyłam na dzieci siedzące przy drzwiach w gnoju, w słońcu, z oczyma na pół przymkniętymi, o powiekach czerwonych i nabrzmiałych. […] Widziałam więc w tych jaskiniach ciemnych i cuchnących, leżące na ziemi dzieci, przykryte jakimiś łachmanami i dzwoniące zębami w ataku febry. Inne znów wyniszczała do ostateczności czerwonka. Niektóre twarzyczki z wosku dawały do myślenia, że tu panuje coś gorszego od malarii, może gorączka tropikalna, może Kala Azar, czarna febra. Matki także wynędzniałe, trzymające przy zwiędłej piersi źle odżywione niemowlęta, witały mnie uprzejmie, lecz ponuro. W tym prażącym słońcu miałam chwilami wrażenie, że znalazłam się w środku miasta dotkniętego zarazą.” – fragment listu siostry Carlo Levi napisanego do włoskich władz. 


    Tymczasem między innymi Carlo Levi przypomina nam w książce „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, jak głęboko czyny bandyckich bohaterów zapadły w pamięć chłopom z Południa. Dla nich „lata brygantów” należą do tych rzadkich momentów w historii, które są prawdziwe i żywe, ponieważ – w przeciwieństwie do dziejów królów i wojen – należą do nich. Na swój sposób bryganci – czy w podartych chłopskich strojach, zdobionych burbońską rozetą, czy w nieco lepszym odzieniu – uosabiali mścicieli i obrońców ludu. Nawet jeśli ich droga była ślepą uliczką, nie możemy odmówić im wytrwałości w dążeniu do wolności i sprawiedliwości. Dla chłopów państwo wydawało się dalsze od nieba i bardziej złośliwe, bo stało zawsze po stronie bogatych. Obojętna była formuła polityczna, struktura i program - chłopi ich nie rozumieli, bo to nie było ich mową i nie mieli powodów, by chcieć je zrozumieć. Jedyną ich obroną przeciw państwu i przeciw pogardzie była rezygnacja; ta sama tępa rezygnacja, bez nadziei wyzwolenia, która pochylała ich grzbiety pod ciężarem zła. Ta bierna solidarność, wspólne cierpienie, odwieczna rezygnacja i głębokie poczucie wspólności były węzłem naturalnym, nie religijnym, łączącym wszystkich chłopów. Oni nie znali tego, co nazywa się zazwyczaj sumieniem politycznym, bo byli w pełnym tego słowa znaczeniu poganami, a nie obywatelami. Bogowie państwa i miasta nie mogli być czczeni w glinianych wąwozach, gdzie rządził wilk i czarny dzik, gdzie nic nie rozdzielało człowieka od zwierząt i od duchów. Ludzie nie mogli mieć indywidualnego sumienia tam, gdzie wszystko zdawało się związane wzajemnymi wpływami i gdzie nie było granic, jakie mogłyby być przekroczone przez wpływy magiczne. Żyli zanurzeni w odrębnym świecie, jednolitym, gdzie człowiek nie odróżnia się od ziemi, od swojego zwierzęcia, czy od malarii. Gdzie nie może istnieć szczęście, tak sławione przez poganizujących literatów, ani nadzieja, będąca uczuciem całkiem indywidualnym, tylko tępa bierność boleściwej natury. Ale za to żył w nich zmysł ludzki wspólnego przeznaczenia i ogólnej na niego zgody. Był to zmysł, a nie akt sumienia, i nie przejawiał się on w słowach, lecz tkwił wewnątrz, w każdej chwili życia, w każdym geście, w każdym dniu równym sobie, który przeżywało się na tych odludziach.

            Opis życia mocno nawiązuje do piekła „Dantego" i  rzeczywiście nie ma w tym żadnej przesady, ponieważ dla żyjących tam ludzi było to istne piekło na ziemi. „Drzwi były z powodu gorąca pootwierane. Przechodząc zaglądałam do wnętrz, które nie miały żadnych okien tylko drzwi dostarczające powietrza i światła. Czasem nie było nawet drzwi. Wchodziło się z góry po schodkach i zasuwało otwór. W owych ciemnych dziurach o ścianach z ziemi widziałam łóżka, nędzne graty i łachmany. Na podłodze leżały psy, barany, kozy i świnie. Każda rodzina ma do rozporządzania jedną taką jamę i sypiają tu wszyscy razem: mężczyźni, kobiety, dzieci i zwierzęta.

W ten sposób żyje dwadzieścia tysięcy ludzi. Dzieci bez liku. W upale, w chmarach much, w kurzu jest ich pełno wszędzie, zupełnie nagich albo okrytych jakimś łachmanem. Nie widziałam nigdy takiego obrazu nędzy, a przecież jestem przyzwyczajona z racji mego zawodu mieć do czynienia co dnia z dziesiątkami dzieci biednych, chorych i źle utrzymanych. O tak rozpaczliwym widowisku nie miałam jednak pojęcia. Patrzyłam na dzieci siedzące przy drzwiach w gnoju, w słońcu, z oczyma na pół przymkniętymi, o powiekach czerwonych i nabrzmiałych.

Muchy wciskały się do chorych oczu, a dzieci nie czuły, że im muchy włażą do oczodołów. To była jaglica. Wiedziałam, że tu panuje, ale widok choroby w tak strasznym brudzie i w tej nędzy był przejmujący. Spotkałam też inne dzieci z twarzami pomarszczonymi jak u ludzi starych i wysuszonych z głodu, o włosach pełnych wszy i nieczystości. Większość z nich miała brzuchy wzdęte, olbrzymie, a twarze żółte i cierpiące wskutek malarii. (...)”

 „Cała więc przestrzeń jest podzielona na trzy strefy: na ziemi zwierzęta, na łóżku rodzina, a w powietrzu niemowlęta. Gdy musiałem schylać się nad łóżkiem badając chorego albo robiąc zastrzyki kobiecie szczękającej zębami i rozpalonej od gorączki, uderzałem głową o kołyskę, a między nogami plątały mi się albo przerażone kury, albo prosięta. W tych izbach napotykałem zawsze jakby dwa bóstwa opiekuńcze. Jedno wisiało nad łóżkiem, był to wizerunek Madonny z Viggiano, a naprzeciw – drugie, miało na kolorowej litografii bystre przykryte okularami oczy i dwa rzędy widocznych w przyjaznym uśmiechu zębów, prezydenta Roosevelta”. Zdawałoby się, że to były dwie potęgi, które podzieliły między sobą świat. Madonna – pani całej okolicy, i prezydent – rodzaj dobrotliwego i uśmiechniętego bóstwa, władca tamtego świata, dalekiego raju do którego podróżowali Włosi. A czasem dołączył się jeszcze jeden obrazek: papierowy dolar, ostatni  przywieziony stamtąd, przypięty do szat Madonny albo między Madonną a Rooseveltem, jakby ambasador nieba wysłany do krainy nędzy i śmierci. Dla tych ludzi Ameryka była innym, lepszym światem, lecz i ona miała podwójne znaczenie. Był to kraj, gdzie jechało się, aby w pocie czoła ciężko pracować. Gdzie kilkanaście dolarów zarabiało się tysiącami ofiar i poświęceń, gdzie czasem się umierało i nikt tam o to nie dbał, lecz Ameryka była równocześnie dla nich ziemią obiecaną.

            W roku 1993 Sassi di Matera znalazła się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, a decyzja ta została uwarunkowana faktem, że miasto jest jednym z dowodów na możliwość wykorzystania budynków prehistorycznych aż do nowoczesności i jedynym w swoim rodzaju praktycznym wykorzystaniem zasobów naturalnych.
Paradoksem jest to, że miasto,  które aż do XX wieku swoim wyglądem oraz koszmarnymi warunkami lokalowymi przypominało bardziej siedzibę ludów pierwotnych, zyskało miano Stolicy Kultury roku 2019! Matera ze względu na swoje bajkowe położenie, ciekawą historię oraz niepowtarzalny klimat wąskich uliczek i kamiennych domów, oprócz coraz większej rzeszy odwiedzających ją turystów, stała się również idealną scenerią dla filmowców. Lista dzieł włoskiej i światowej kinematografii  kręconych w Sassi jest bardzo długa, a należą do nich m.in.: „Ewangelia według św. Mateusza", „Król Dawid", czy „Sprzedawca marzeń". Jednak największą sławę i rozgłos Matera zyskała dzięki słynnej i kontrowersyjnej „Pasji" Mela Gibsona. To właśnie ten film sprawił, że usłyszał o niej cały świat, a Mel Gibson w jednym ze swoich wywiadów powiedział: „Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, straciłem głowę, bo była po prostu idealna". Natomiast od kiedy położona w regionie Basilicata, niezwykle urokliwa Matera „zagrała” w najnowszym filmie o przygodach Bonda, Agenta Jej Królewskiej Mości 007, zaczęły zalewać ją tłumy turystów. Niedawno zajęła pierwsze miejsce w rankingu najbardziej gościnnych miast według Booking.com.

 

 

           

 

 

 

09 kwietnia 2024

Chińczyk

 

„Chińczyk”

Henning Mankell

Autor/ (ur. 3 lutego 1948 w Sztokholmie, zm. 5 października 2015 w Göteborgu) – szwedzki pisarz, dziennikarz, reżyser i autor sztuk teatralnych. W swojej twórczości porusza tematy społeczne, analizuje zmiany zachodzące w mentalności szwedzkiego społeczeństwa oraz międzyludzkie relacje. W kryminałach Mankell kładzie duży nacisk na pokazanie żmudnej pracy policji, drobiazgowo rejestruje procesy myślowe swoich bohaterów. Ważniejsze od opisu zbrodni są dociekania nad psychologicznymi motywacjami postępowania bohaterów. Rozwikłanie zagadki zabójstwa poparte jest solidną i wytrwałą pracą policjantów, którzy nie są wolni od ludzkich słabostek, zdarza im się mylić i popełniać błędy.

Tłumaczenie/ Ewa Wojciechowska

Tytuł oryginału/ sv „Kinesen”

Tematyka/ Mankell jest wybitnym opowiadaczem – „Chińczyka” konsumuje się jednym tchem, próbując ogarnąć wzrokiem jego szeroki widnokrąg. „Chińczyk” to powieść napisana z wielkim rozmachem, prawdziwie globalny, psychologiczny thriller z mocno rozwiniętymi wątkami obyczajowymi i politycznymi, na dodatek rozgrywający się na dwóch płaszczyznach czasowych – w ciągu kilku miesięcy 2006 roku oraz kilkunastu lat drugiej połowy XIX wieku. Książkę Mankella można rozpatrywać w kilku wymiarach. Jest to dzieło na temat przenikania się – nie zawsze zresztą pokojowego – cywilizacji Wschodu i Zachodu. O ile jednak przed dwoma wiekami stroną agresywną, dążącą do podboju i uzależnienia od siebie słabo rozwiniętych krajów Azji i Afryki, byli Europejczycy, teraz – u progu nowego tysiąclecia – ich miejsce zajęli Azjaci, a mówiąc dokładniej – Chińczycy.

Główny motyw/ Siła skandynawskich kryminałów tkwi w tym, że ich autorom – jako pierwszym – udało się zrozumieć i opisać współczesny świat, w którym bardziej od czasu i odległości, od miłości i nienawiści, liczy się kontrola przepływów: transferów pieniędzy, informacji i ludzi. Świat, by użyć terminów zaproponowanych przez Zygmunta Baumana, skrajnie zglobalizowany (dla jednych) i dramatycznie zlokalizowany (dla drugich) jednocześnie. „Chińczyk”, powieść Henninga Mankella, opiera się wprost na takim rozumowaniu – jej akcja obejmuje dwa stulecia, rzecz rozgrywa się na czterech kontynentach, zaś Mankell opowiada, najprościej rzecz ujmując, o globalnym przesileniu, przeniesieniu punktu ciężkości. Oto na głębokiej szwedzkiej prowincji dokonano przerażającej zbrodni - ktoś okrutnie morduje blisko 20 mieszkańców małej wioski, głównie ludzi starych. Policja jest bezradna w konfrontacji z irracjonalnością i ogromem tego przestępstwa. Próbuje iść tropem domniemanego szaleńca, lecz brakuje najdrobniejszego choćby motywu. Do czasu, gdy pewna sędzia z Helsingborga orientuje się, że jednymi z zamordowanych byli członkowie przybranej rodziny jej matki. Kobieta rozpoczyna prywatne śledztwo, raczej przypadkowo i od niechcenia, by zapełnić jakąś aktywnością pustkę i znużenie we własnym życiu małżeńskim. Całkiem niespodziewany, pozornie nonsensowny trop prowadzi ją w odległe czasy XIX stulecia, do USA i Chin…

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Fotografowi zdarza się odkrywać nieoczekiwane tajemnice”.

„Szaleńcy rzadko działają w porozumieniu z innymi”.

„Żywił niemal religijne przekonanie, że zmarli zamieniają się w pył, z którego z kolei powstają nowe gwiazdy, czasem tak odległe, że niemal niewidoczne dla ludzkiego oka”.

„Pamięć jest jak szkło, pomyślała. Ci, którzy odeszli, wciąż są widoczni, całkiem z bliska. Ale nie możemy się nawzajem dosięgnąć. Śmierć jest niema. Zabrania rozmowy, dopuszcza wyłącznie ciszę”.

„Wszystko tu jest stare, meble starzeją się wraz z właścicielami”.

„Jesteśmy jak psy, pomyślał. Psy, które wszyscy kopią i które żyją z tego, co inni odrzucą”.

„Ameryka to dziwny kraj. Gdzie indziej można wzbogacić się na brudach innych ludzi?”.

„Bogowie rodziców nigdy im w niczym nie pomogli”.

„Wciąż mówili o tym, co czeka człowieka po śmierci, nigdy zaś o tym, jak ludzkie życie mogłoby się zmienić, póki wciąż trwa”.

„Jak bóg, który pozwolił na to, by jego syna przybito gwoździami do krzyża, mógł dać duchowe pocieszenie i siłę życia biednemu Chińczykowi?”.

„San nie mógł pojąć tego, czemu człowiek nie może dostąpić bożej łaski, jeśli jego grzechem jest po prostu miłość do innego człowieka”.

„Oto, co osiągnąłem w moim życiu, pomyślał. Buduję i zapełniam swój własny cmentarz. Spoczywają na nim szczątki czworga ludzi, z których jeden nawet nie zdążył się narodzić”.

„Ya Ru wcześnie zrozumiał, że sukces można sobie zagwarantować, umiejąc rozpoznać, gdzie w danym momencie znajduje się władza. Ten, kto tego nie wyczuwa, poszczególnych tendencji w życiu politycznym i ekonomicznym, nigdy nie zdoła wspiąć się na poziom, na którym obecnie znajduje się Ya Ru”.

„Woda i ropa, pomyślał. Otaczam się płynami. Dziś ropa naftowa, jutro być może prawo do korzystania z wody w różnych rzekach i jeziorach”.

„Każdy mądry człowiek wie, że śmierć jest zawsze w pobliżu”.

„Pewnego dnia nauczyliśmy się nie grzebać zbyt głęboko we wzajemnym życiu wewnętrznym. Wszyscy mają potrzebę pewnej przestrzeni, do której nie powinien wchodzić nikt inny”.

„Zarazem moje poglądy polityczne nie były, jeśli mam być szczera, niczym więcej niż pewnego rodzaju upiększeniem rzeczywistości. Warstwa błyszczącego lakieru na Brigitcie Roslin!”.

„Ale być może szalona zbrodnia wymaga szalonego wytłumaczenia”.

„Ale te inne rzeczy, te, o których myśleliśmy, kiedy byliśmy młodzi. Żeby nie tylko rozumieć świat, ale także go zmieniać.  Rozglądając się dookoła, można stwierdzić tylko, że stał się gorszy”.

„Zazdroszczę wszystkim tym, którzy nie porzucili swoich ideałów. Albo raczej świadomości tego, jak wygląda świat i dlaczego. Tym, którzy wciąż stawiają opór. Oni ciągle istnieją”.

„Nieraz wydaje mi się, że staramy się zapominać, zamiast zapamiętywać”.

„Bez działającej sali sądowej nie ma mowy o demokracji”.

„Gdy mało się wie, wierzy się w różne rzeczy”.

„Nasza przeszłość jest w końcu jedyną przeszłością, jaką mamy”.

„Trening, gotowość, poświęcenie dla narodu. Bez względu na to, czy hoduje się świnie, czy uczy obcego języka”.

„Za młodu wspólnie z Mao pracował nad tym, by ten ogromny kraj  mógł zapewnić każdemu parę butów”.

„Kiedy jakiś naród się wyzwala, uzyskuje prawo do własnych marzeń i dostęp  do zakazanych pomieszczeń, w których powstał system ucisku”.

„Co piąty człowiek na świecie jest Chińczykiem. Jeśli przyjąć, że moja rodzina to cały świat, jedno z nas będzie Chińczykiem”.

„(...) wielki niepokój pod niebem zawsze będzie istniał, choć za każdym razem powstaje z innego powodu”.

„Życie wciąż stawia przed nami nowe zadania, które zmuszają nas do ciągłego poszukiwania wiedzy, znajdowania nowych rozwiązań dla nowych problemów. Wiemy też, że nie uda nam się zbudować na ziemi raju. Raju, który czeka na nas po śmierci. Jeśli w to uwierzymy, ów raj stanie się pułapką. Nie istnieje rzeczywistość bez sporów, nie ma przyszłości bez walki”.

„Żadna cena nie jest zbyt wysoka, gdy w grę wchodzi utrzymywanie przez partię komunistyczną władzy nad ludźmi i przyszłością kraju”.

„Potrzebne są dwie ręce. W tym jedna, która bierze, ale musi być też ta, która gotowa jest dać”.

„Musimy wspomnieć mądre słowa Czou En-Laja, gdy zapytano go, jakie wnioski możemy wyciągnąć dziś dla siebie z rewolucji francuskiej. Odpowiedział, że jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by wygłosić ostateczny osąd”.

„Za obydwie kule zostanie wysłany rodzinom straconych rachunek. Za śmiertelne strzały trzeba zapłacić”.

„Nie tylko podróżujemy tym samym samolotem, pomyślała. Zabraliśmy też ze sobą nasze konflikty”.

„Nasz spór pokrywa się z konfliktem we władzach Chin”.

„(...) bieda wszędzie wygląda tak samo”.

„Pytanie o przyszłość nigdy nie jest takie samo dla wszystkich, nie jest z góry ustalone”.

„Otoczenie jest niebezpieczne. Nawet miasto czy sala spotkań to tereny skrywające różne pułapki, które mogą nagle się zatrzasnąć, jeśli nie jest się wystarczająco uważnym”.

„Wszystko zamknęła w sobie, nosiła wspomnienia jak bliznę, której nikt nie mógł dostrzec”.

Odgrywanie roli Kasandry nie należy do przyjemności i nie jest pocieszający fakt, że z biegiem czasu stwierdzamy, iż słusznie przewidywaliśmy to, co najgorsze. Piętnaście lat minęło od chwili, kiedy ukazała się książka „Chińczyk” Henninga Mankella, owoc licznych podróży, obserwacji i długiego pobytu zagranicznego, szczególnie w Afryce. Bez żadnej satysfakcji konstatuję dzisiaj, że zdarzyło się w tym czasie wiele z tego, czego intuicyjnie wtedy obawiał się Henning Mankell, i że wiele wniosków, do których doszedł jedynie w teorii, jako obserwator i pisarz, znalazło potwierdzenie w rzeczywistości. Książka „Chińczyk” z pozoru wydaje się, że jest klasycznym kryminałem, jednak muszę stwierdzić, że jest to książka opisująca zmiany geopolityczne, ekonomiczne i gospodarcze jakie zachodziły (i wciąż zachodzą) na świecie, w szczególności w Chinach. Nie będzie z mojej strony przesadą, jeśli powiem, że książka Mankella „Chińczyk” powinna być lekturą obowiązkową dla dyplomatów lub dla studentów, którzy studiują kierunek dyplomacja.

Chiny to kraj uległ niezwykłym, wstrząsającym przeobrażeniom. Oparta na egalitaryzmie dyktatura maoistyczna ustąpiła miejsca innej dyktaturze, opartej na kapitalistycznej logice; zamiast dawnej ideologii „służby ludowi” ogłoszono nową ideologię „chwalebnego bogacenia się”. Po zlikwidowaniu ludowych komun, zwróceniu ziemi chłopom, zastąpieniu idei opartej na zaimku „nasz” inną – o wiele bardziej naturalną, ale i bardziej szkodliwą – opartą na zaimku „mój”, zaczęły kruszyć się tamy. Liberalizacja życia gospodarczego nie pociągała za sobą liberalizacji życia politycznego; monopol władzy zachowała partia komunistyczna, nabierająca coraz wyraźniej cech organizacji nepotycznej i mafijnej. Stłumiono wszelkie dążenia do demokratyzacji państwa. W 1989 roku represje przybrały krańcową, najdobitniejszą formę wraz z masakrą kilkuset bezbronnych młodych ludzi na placu Tiananmen.

W wielu kwestiach Mao się mylił. Pierwszy przywódca dynastii komunistycznej nie zawsze właściwie postrzegał i traktował otaczającą go rzeczywistość. Stał na czele kraju, gdy ten został wyzwolony i po pierwszym Długim Marszu, tym przez góry, nastąpił inny, nowy, co najmniej tak samo długi i trudny marsz, marsz od feudalizmu ku społeczeństwu przemysłowemu i  skolekywizowanym masom chłopskim, w których każdy, nawet najbiedniejszy z najbiedniejszych, będzie miał prawo do pary spodni, koszuli, pary butów, a także prawo do szacunku i ludzkiej godności. Sen o wolności , będący duchową treścią samej walki wyzwoleńczej zakładał, że nawet najbiedniejszy chłop będzie miał prawo do własnych snów i marzeń o lepszej przyszłości, bez groźby ścięcia przez jakiegoś odrażającego właściciela ziemskiego. Teraz to głowy obszarników miały spaść, ich krew miała nawodnić ziemię. Jednak Mao mylił się, sądząc, że Chinom uda się wykonać ogromny skok gospodarczy w krótkim czasie. Mówił, że jedna huta żelaza powinna znajdować się tak blisko drugiej, żeby mogły nawzajem posyłać sobie sygnały z kominów. Wielki skok, który miał przenieść Chiny w przyszłość, był ogromną pomyłką. Zamiast wielkiego przemysłu pojawili się ludzie przetapiający garnki i widelce w prymitywnych piecach na tyłach domów. Wielki Skok nie udał się, poprzeczka została strącona, ponieważ ustawiono ją za wysoko. Nikt nie mógł zaprzeczyć, nawet zmuszeni do umiaru chińscy historycy, że zagłodzono miliony ludzi. Był to czas, gdy dynastia Mao zaczęła przypominać wcześniejsze dynastie cesarskie. Mao zamknął się w Zakazanym Mieście. Nigdy nie zaakceptował porażki Wielkiego Skoku, nikomu nie wolno było o nim mówić. Choć nikt właściwie nie wie, co myślał Mao. W pismach Wielkiego Sternika zawsze był jakiś obszar, który raził pustką. Mao ukrywał swoje najgłębsze myśli. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek zbudził się o czwartej nad ranem i zastanawiał się nad tym, co zrobił. Czy leżał bezsennie, widząc cienie wszystkich zagłodzonych ludzi, którzy zginęli na ołtarzu niemożliwego do spełnienia snu, snu o Wielkim Skoku? Jeszcze dzisiaj tak tam jest, a nawet gorzej: niepoddany nigdy prawdziwemu sądowi historii, Mao ciąży nadal nad duszą Chin w swoim mauzoleum, które otaczają obecnie coraz ciaśniej sklepiki z pamiątkami.

„Chińczyk” zaczyna się od prawdziwego trzęsienia ziemi. Jest połowa stycznia 2006 roku. Fotograf Karsten Höglin podróżuje po Szwecji, aby uwieczniać na zdjęciach odludne wsie i małe – wyludniające się, by nie rzec wręcz wymierające – społeczności. Ostatniego dnia swej wyprawy planuje jeszcze odwiedzić wioskę Hesjövallen, zamieszkaną – według posiadanych przez niego informacji – przez samych starych ludzi. Nie jest mu jednak dane zrobić ani jednej fotki, ponieważ zamiast dziarskich i zahartowanych w surowym północnym klimacie staruszków, znajduje jedynie ich zwłoki. Uciekając samochodem z miejsca mordu, dzwoni na numer alarmowy; w trakcie oczekiwania na połączenie, doznaje zawału i wjeżdża prosto pod jadącą z naprzeciwka ciężarówkę. Dwaj policjanci, którzy wkrótce przybywają do wsi – Erik Huddén i Leif Ytterström – najpierw zauważają na śniegu okaleczone, pozbawione nogi ciało człowieka; później, w domach, odnalezionych zostaje jeszcze osiemnaście trupów, w tym jedno dziecko. Wszyscy, poza nastoletnim chłopcem, zamordowani zostali w wyjątkowo brutalny sposób, który miał spotęgować jeszcze ich cierpienie. Jakież jednak jest zdziwienie Vivian Sundberg – policjantki z leżącego nieopodal Hesjövallen Hudiksvall, która z urzędu przejmuje śledztwo – gdy dowiaduje się, że wbrew wcześniejszemu przekonaniu, nie wszyscy mieszkańcy wioski zostali zamordowani. Ocalały trzy osoby. Ale dlaczego? Czy był to jedynie nad wyraz szczęśliwy dla nich zbieg okoliczności? Czy też znaczenie ma fakt, że tylko one nie były spokrewnione z pozostałymi, którym nieznany jeszcze zbrodniarz – a może kilku zbrodniarzy – zgotował tak okrutny koniec? 


Wieść o makabrycznej zbrodni w Hesjövallen natychmiast obiegła Szwecję, a wkrótce i cały świat. Mieszkająca w Helsingborgu na południu kraju niespełna sześćdziesięcioletnia sędzina Birgitta Roslin, oglądając w prasie zdjęcia wsi, rozpoznaje dom, w którym przed laty w rodzinie zastępczej wychowywała się jej matka. By nabrać pewności, że wśród ofiar byli jej przybrani dziadkowie, Brita i August Andrén, kontaktuje się telefonicznie z Vivi Sundberg – ta zaś potwierdza jej przypuszczenia. I chociaż Birgitta nigdy nie poznała Andrénów, nie może przejść do porządku dziennego nad ich tragedią. Dlatego kiedy z powodu nadciśnienia otrzymuje od lekarza zwolnienie z pracy, zamiast wybrać się na upragnioną Teneryfę, aby odpocząć i dojść do siebie, wsiada w samochód i rusza na północ. Nie przypuszcza jeszcze wtedy, że listy i pamiętniki sprzed ponad stu lat, które znajdzie w domu przybranych rodziców jej matki, wskażą bardzo istotny trop. Niestety, policja nie daje jej wiary, zwłaszcza po tym, jak niebawem na komendę w Hudiksvall zgłasza się mężczyzna, który przyznaje się do winy, a nawet wskazuje miejsce ukrycia narzędzia zbrodni. Roslin jednak od samego początku wątpi w jego rzeczywiste sprawstwo. Tym bardziej że, jej zdaniem, wszystko wskazuje na to, iż w zabójstwa w Hesjövallen może być wplątany tajemniczy Chińczyk, który przybył do miasta w dniu poprzedzającym makabryczne odkrycie, po czym natychmiast wyparował. Pozostały po nim jedynie – znaleziony w hotelowym koszu na śmieci – chiński folder z zapisanym na tylnej okładce adresem pekińskiego szpitala oraz zdjęcie zrobione ukrytą kamerą przez zapobiegliwego właściciela hotelu „Eden”. Gdy kilkanaście dni później, dzięki zaproszeniu Karin Wiman, swojej przyjaciółki z czasów studenckich, obecnie szanowanej pani sinolog, Birgitta decyduje się na lot do Pekinu, postanawia odnaleźć to miejsce i tego człowieka – tym sposobem nieświadomie wywołuje efekt domina, którego skutków nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.

„Chińczyk” to powieść napisana z wielkim rozmachem, prawdziwie globalny psychologiczny thriller z mocno rozwiniętymi wątkami obyczajowym i politycznym, na dodatek rozgrywający się na dwóch płaszczyznach czasowych – w ciągu kilku miesięcy 2006 roku oraz kilkunastu lat drugiej połowy XIX wieku. Historia opisana w książce „Chińczyk” zaczyna się od brutalnego morderstwa w Szwecji, jednak zaraz w rozdziale drugim przenosimy się do XIX-wiecznych Chin, gdzie opisane jest życie trzech chińskich braci, którzy zostali porwani w 1863 roku, aby pracować jako niewolnicy przy budowie kolei w Stanach Zjednoczonych. Tam pracują pod nadzorem rasistowskiego, brutalnego brygadzisty, który jest przodkiem szwedzkiej sędzi Birgitty Roslin. Po latach niewolniczej pracy jeden z nich wraca do Chin, gdzie pracuje dla szwedzkich misjonarzy, tam też opisał swoje przeżycia w pamiętniku. Sto trzydzieści osiem lat wcześniej od dokonanej zbrodni w północnej Szwecji, San siedział przy świetle świecy i mozolnie, znak po znaku, spisywał historię swoją i swoich dwóch zmarłych braci, Wu i Guo Si. Zaczęła się w dniu, w którym opuścili ubogi rodzinny dom i wyruszyli w długą drogę do Kantonu. Tam objawił się zły demon pod postacią Zi. Od tego momentu, dokądkolwiek by się udali, prześladowała ich śmierć. Jedynym, który ocalał, był San. I jego upór, by opowiedzieć swoją historię. Nic dziwnego, że po ponad stu latach chińskie rodzeństwo Ya Ru i Hong, którzy są potomkami Sana, autora pamiętnika, spotkali się z Birgitty Roslin w Pekinie. Obie rodziny łączą napisane przez przodków pamiętniki opisujące wydarzenia, które rozegrały się w Ameryce podczas niewolniczej pracy przy budowie kolei. Jeden pamiętnik napisany z perspektywy sadystycznego nadzorcy drugi z punktu widzenia chińskich przymusowych robotników. W pewnym sensie przesiąknięta krwią zbrodnia dokonana w czasach współczesnych, która otwiera powieść, jest tylko klamrą zamykającą historię rodzinną obu rodzin. Pomimo makabrycznej zbrodni i detektywistycznej pracy śledczych książka „Chińczyk” tak naprawdę nie jest powieścią kryminalną. Raczej jest to powieść kryminalna zręcznie połączona z historyczną epopeją rodzinną. Prawdziwym sednem książki okazuje się być historia chińskiego zniewolenia w Ameryce, przebieg komunizmu w Chinach i, ogólnie rzecz biorąc, relacje między Wschodem a Zachodem. I w tych kategoriach należy odczytywać przesłanie Henninga Mankella.

Książkę Mankella można rozpatrywać w kilku wymiarach. Jest to dzieło na temat przenikania się – nie zawsze zresztą pokojowego – cywilizacji Wschodu i Zachodu. O ile jednak przed dwoma wiekami stroną agresywną, dążącą do podboju i uzależnienia od siebie słabo rozwiniętych krajów Azji i Afryki, byli Europejczycy, teraz – u progu nowego tysiąclecia – ich miejsce zajęli Azjaci, a mówiąc dokładniej – Chińczycy. Powieść szwedzkiego mistrza kryminału dotyka właśnie tego zagadnienia – ekonomicznej (a w ślad za nią, nie ma co ukrywać, również politycznej) ekspansji współczesnych Chin, które nawiązując do idei przewodniczącego Mao, choć w zupełnie nowej sytuacji geopolitycznej i wcześniej niestosowanymi metodami, próbują stworzyć bardzo silny przyczółek na Czarnym Lądzie (w powieści są to Zimbabwe i Mozambik). Mankell zdaje się przed tym ostrzegać; wchodzi jednak tym samym na dość grząski i niebezpieczny grunt. Przeciwstawiając bowiem pokoleniu „nowych Chińczyków” – młodych i agresywnych, kompletnie bezideowych, wierzących za to w potęgę pieniądza – „starą gwardię”, opierającą się jeszcze na ideałach „Czerwonej książeczki”, chcąc nie chcąc nobilituje ją, stawiając w roli elementu stabilizującego sytuację w Państwie Środka. Autor ma zresztą tego świadomość; dlatego, chcąc wyważyć sądy, rozwija motyw studenckiej przeszłości Birgitty Roslin i Karin Wiman, których młodość przypadła na niezwykle burzliwy okres drugiej połowy lat 60. ubiegłego wieku, kiedy to w niemal całej Europie Zachodniej ogromne wpływy zdobywały organizacje lewackie.

Bohaterki Mankella Birgitta i Karin także nie uniknęły skażenia maoizmem. Działały w zorganizowanych jak sekta religijna „Rebeliantach”, którzy stawiali sobie za cel przeprowadzenie w Szwecji rewolucji i uczynienie jej krajem socjalistycznym na kształt ówczesnych ludowych Chin. Przez kilka bardzo intensywnych miesięcy żyły w środowisku przypominającym sektę, którego najważniejszym filarem była brutalna samokrytyka i ślepa wiara w teorię rewolucji Mao Tse-tunga. Renelianci odżegnywali się od wszelkich innych lewicowych ugrupowań, na które patrzyli z odrazą. Niszczyli swoje płyty gramofonowe z muzyką klasyczną, zrewidowali półki z książkami i wiedli życie będące imitacją życia hunwejbinów[1]. Z portretem Mao na czele, powiewając czerwonymi flagami, maszerowali na plażę, między osłupiałych ludzi. Skandowali hasła, wymachując Czerwoną Książeczką, potem wchodzili do wody i pływali, cały czas unosząc portret Mao. Po latach mają już na ten temat zupełnie inne poglądy; dla czytelnika natomiast najciekawsza jest właśnie konfrontacja młodzieńczych ideałów z rzeczywistością, co Birgitta ma okazję zrobić podczas niespodziewanej podróży do Pekinu. Już pierwszego dnia pobytu w Pekinie Birgitta stała w oknie na dziewiętnastym piętrze, w hotelowym pokoju, który dzieliła z Karin i z dreszczem oczekiwania patrzyła na migoczące tysiącem świateł ogromne miasto. W tym samym czasie w innym wieżowcu pewien mężczyzna obserwował te same światła i to samo miasto. W dłoni trzymał czerwoną wstążkę, która przyczepiona była przy wiszącej lampie nad stolikiem z małej restauracji w Hesjövallen na północy Szwecji. Jak na litość boską, można połączyć maleńką wioskę na północy Szwecji z chińskim motywem? A jednak można!

Jakkolwiek Europejczykowi, którego los dotąd nie zaprowadził do Państwa Środka, a swoją wiedzę na jego temat opiera głównie na książkach i filmach dokumentalnych, niełatwo orzec, w jakim stopniu szwedzkiemu pisarzowi udało się oddać realia – intuicja podpowiada jednak, że przedstawiona przezeń wizja współczesnych Chin wypada przekonująco. Stary komunizm nie oparł się pokusom rzeczywistości, której jego twórcom nigdy nie udało się pojąć. Fakt, że Karol Marks miał wiele racji w kwestii fundamentalnego znaczenia gospodarki w polityce, a Mao pokazał, że nawet najbiedniejsi chłopi mogą wyjść z nędzy, nie oznaczał, że ogromne wyzwania, które stały dziś przed Chinami, można podjąć, stosując bezkrytycznie klasyczne metody. Z jednej strony fascynuje rozwojem ekonomicznym na niespotykaną na Starym Kontynencie skalę, z drugiej – mimo wszystko przeraża metodami, dzięki którym ów rozkwit jest osiągany. Czyta się „Chińczyka” świetnie. Wyobraźnia autora nie zna granic, a to w połączeniu z jego talentem narracyjnym pozwala wybrnąć mu z najbardziej nawet karkołomnych konstrukcji fabularnych. Kto inny bowiem potrafiłby udanie połączyć w jedno wątki makabrycznej zbrodni popełnionej w szwedzkiej wsi z ostrą walką polityczną na szczytach władzy w Chińskiej Republice Ludowej? Kto dorzuciłby do tego jeszcze – na dodatek w pełni uzasadniony – rozegrany w XIX stuleciu motyw odysei chińskiego chłopa Wang Sana, któremu los spłatał potwornego figla, rzucając go z ojczystego kraju na pustkowia Stanów Zjednoczonych? Co zresztą staje się przyczyną wszystkich opisanych w powieści potworności…

Lekcje geopolityczne w książce „Chińczyk” są nie tylko alegoryczne, ale opierają się na faktach. Wciągając także kontynent afrykański do swojej narracji, Mankell zużywa „znaczne ilości atramentu” by opisać rosnące wpływy Chin w Afryce. Przedstawia przekonujący argument, że więzi, które Mao Tse-Tung i Sowieci stworzyli z przywódcami afrykańskich ruchów wyzwoleńczych w latach 50. XX wieku były potrzebne by skolonizować i uciskać kontynent afrykański. Pytanie brzmi, czy napływ chińskiej siły roboczej i przemysłu to tylko nowa fala imperialnej ekspansji, tym razem z Dalekiego Wschodu? Mankell zmaga się z kwestią Chin i z tym, czy ich zdumiewającego wzrostu gospodarczego należy się obawiać, czy też go celebrować. Podobnie jak wielu przedstawicieli starej lewicy, miał on wyraźnie pełen szacunku stosunek do enigmatycznego Mao. Jak wielu obserwatorów światowej gospodarki, podziwiał wspaniałe przemiany ery Deng Xiaopinga[2] i to, co z pewnością było jednym z największych ruchów społecznych, skok milionów Chińczyków z biedy do klasy średniej. Ale rozumiał również krwawe dziedzictwo komunistycznych Chin, moralny upadek Mao po 1949 roku i niebezpieczeństwa nieodłącznie związane z tym, że wciąż masowa populacja biedoty w Chinach napotyka represyjne mechanizmy państwowe Partii Komunistycznej. Na koniec przyznaje, że zadanie polegające na spekulowaniu na temat tego, co Chiny powinny zrobić i co zrobią w następnej kolejności, uznaje za pewną niemożliwość: „Przyszłość nigdy nie jest zapewniona raz na zawsze. [Mao] powtarzał tę mądrość w kółko, ale nie słuchaliśmy. Zawsze powstawałyby nowe grupy i przejmowały dla siebie przywileje, ciągle następowałyby nowe rewolucje”. Mogłoby się wydawać, że historia Zachodu w szczególności Europy zatrzymała się w miejscu. Ale istnieją historyczne siły, które działały w Azji i Afryce na długo przed czasami Mao Tse-Tunga i jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa. Minione stulecie było stuleciem amerykańskim, ale wiek XXI będzie stuleciem, w którym Chiny i Afryka naprawdę staną na wysokości zadania by stać się potęgami. Książka „Chińczyk” to dające do myślenia spojrzenie na to, jak ta ogromna zmiana wpływów może objawiać się na całym świecie, od plaż Mozambiku po odległe skandynawskie wioski.

 

 

 


[1] Hunwejbini, zwani też czerwonogwardzistami – komunistyczna organizacja działająca w Chinach podczas Rewolucji Kulturalnej.

[2] W okresie od 1978 do 1989 roku faktyczny przywódca Chińskiej Republiki Ludowej, inicjator reform społeczno-gospodarczych oraz otwarcia Chin na świat. Jeden z najważniejszych polityków w XX-wiecznej historii Chin.