09 stycznia 2019

Śniadanie u Tiffany'ego / Harfa traw



„Śniadanie u Tiffany’ego”

                        „Harfa traw”


Truman Capote




Autor/ właściwie Truman Steckfus Persons, amerykański pisarz, urodzony 30 września 1924 w Nowym Orleanie, zmarł 25 sierpnia 1984 w Los Angeles. Dzieciństwo spędził w Luizjanie, Missisipi i Alabamie. Gdy ukończył szkołę średnią, pracował, jako goniec w The New Yorker. Debiutował zbiorem nowel pt. „Zatrzaśnij ostatnie drzwi” w 1943, później pojawiło się jeszcze kilka tomów jego opowiadań, ale sławę i uznanie zyskał dzięki dwóm powieściom – „Inne głosy, inne ściany” (1948), i „Harfa traw” (1951). Jest także autorem powieści, „Śniadanie u Tiffany’ego” z 1958, i „Z zimną krwią” z 1966. Był bardzo barwną postacią, niezwykle inteligentnym człowiekiem o słabej woli. Jego życie, prócz twórczości, wypełniały homoseksualne miłości, procesy sądowe, skandale, podróże, przyjęcia i nałogi. Zmarł w wieku 60 lat, z powodu choroby wątroby.

Tłumaczenie/ Bronisław Zieliński

Tematyka/ Bohaterowie dwóch znakomitych opowieści Trumana Capote'a odrzucają nudę ustabilizowanej egzystencji - jak żyjąca nieustannie w „podróży" ekscentryczna Holy Golightly z utworu tytułowego ( w filmowej adaptacji wspaniale zagrana przez Audrey Hepburn) - lub uciekają przed ludzką bezdusznością i okrucieństwem w rzeczywistość dzieciństwa, jak mieszkańcy domku na drzewie z „Harfy traw". My zaś, wraz z nimi, wkraczamy w świat wyobraźni i poezji, może nie zawsze szczęśliwszy, ale na pewno barwniejszy niż nasza codzienność.

Główny motyw/ W obydwu utworach zawartych w tomie głównym bohaterem jest narrator, który wraca do swoich wspomnień. Różnią się one wiekiem, gdyż w pierwszym przypadku jest to młody mężczyzna, a w drugim chłopiec, którego poznajemy, gdy ma jedenaście lat. Łączy ich natomiast to, że ich wspomnienia są wspomnieniami dobrymi, z których przebija nostalgia za przeszłym czasem, jak również to, że główną rolę w nich odgrywają kobiety. W „Śniadaniu u Tiffany’ego" jest to pełna młodzieńczego wdzięku, który przyciąga do niej mężczyzn, Holly Golightly, a w „Harfie traw" ciepła i niezwykle wrażliwa Dolly Talbo.

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„Każdy, kto się przyzwyczaja, może równie dobrze nie żyć”.

„Bardzo niewielu autorów, zwłaszcza tych niepublikowanych, potrafi oprzeć się zaproszeniu do czytania czegoś na głos”.

„Oprócz braku młodości, goście nie mieli ze sobą nic wspólnego (…)”.

„Tak niewiele jest rzeczy, o których potrafią mówić mężczyźni”.

„Wiedziałam doskonale, że nigdy nie będę gwiazdą filmową. To za trudne, a jak ktoś jest inteligentny, to i za kłopotliwe”.

„Ludzie uważają, że jak ktoś jest gwiazdą filmową, to musi mieć ogromną indywidualność, a w gruncie rzeczy najważniejsze jest nie mieć żadnej w ogóle”.

„Zegary spóźniają się zawsze w niedzielę”.

„(…) lepiej patrzeć w niebo, niż w nim mieszkać. Tak tam pusto i nijako. Po prostu kraina, gdzie toczą się grzmoty i wszystko znika!”.

„Że człowiek nie wie, co jest jego, dopóki tego nie wyrzuci”.

„Wiem tylko, jak wielką prawdą jest, że miłość to łańcuch życia”.

„Ale człowiek, który nie śni, jest tak jak ten, który się nie poci: zatrzymuje w sobie masę trucizny”.

„Tylko, że kiedy można powiedzieć wszystko, czasem nie ma już nic do powiedzenia”.

     

                      „Śniadanie u Tiffan’ego” to urocza, acz „niegrzeczna” opowieść, jakby zamrożone w krysztale najwspanialsze chwile Nowego Jorku przedstawione są w ostatnich dniach amerykańskiej niewinności. Narrator jest pisarzem, który podczas II wojny światowej mieszkał w tym mieście. W tym sensie powieść przypomina nieco „Pożegnanie z Berlinem” Christophera Isherwooda. Tworząc postać Holly Golightly, Truman Capote dał nam jedną z najbardziej zapadających w pamięci bohaterek literackich. Holly, przekraczając granice obyczajowości i torująca drogę przyszłej rewolucji seksualnej, jest prawdziwą uwodzicielką- wyzwoloną seksualnie, rozkapryszoną hedonistką. Żyje chwilą, nie liczy się z konsekwencjami i tworzy własną moralność. Jak jej bezimienny kot, nie daje się oswoić ani narzucić sobie więzów. Narrator, którego prawdziwego imienia nie poznajemy- Holly nazywa go Frank- spotyka ją po raz pierwszy, kiedy ta wchodzi do jego mieszkania przez okno, wymykając się natrętnemu amantowi, który usiłuje ją „pogryźć” z pożądania. Szybko się zaprzyjaźniają. Mężczyznę fascynuje pogoń bohaterki za emocjonującym życiem. W głębi duszy oboje pragną „szczęścia”, związku oraz spełnienia marzeń, które wydają się przeznaczeniem ludzi dość młodych, by marzyć. Ale nad ich życiem zaczynają się zbierać ciemne chmury. Rodzinę Holly dotyka nieszczęście, całkowicie zmieniając jej stosunek z „narratorem”, a jej niewinność zostaje wystawiona na próbę, kiedy stały klient, mafijny don „Sally” Tomato, wykorzystuje ją do czegoś więcej niż tylko seks.

             Historia Holly Golightly jest sercem tej opowieści, ale jej ramą są refleksje i wspomnienia Freda. Pewnego dnia Holly znika. Fred wraz z właścicielem baru, Joe Bellem, zastanawiają się, gdzie też może się podziewać. Ponieważ swego czasu dziewczyna była dosyć znana, pojawiała się w prasie brukowej i kronikach towarzyskich, jej nagłe zniknięcie nawet po dłuższym czasie jest tematem plotek i domysłów.  Fred to skromny początkujący pisarz, który cieszy się jak dziecko, kiedy jego opowiadanie zostaje opublikowane w akademickim magazynie. Holly skradła jego serce, ale nie w taki sposób, jak to ma zazwyczaj miejsce między kobietą a mężczyzną. Dziewczyna fascynuje Freda – każdy pisarz, który z zasady powinien być obserwatorem ludzi, marzy, by poznać tak barwną i nietuzinkową postać – budzi w nim instynkt opiekuńczy, a z czasem i zazdrość, jednak do niczego między nimi nie dochodzi. Jest to relacja przyjacielska, oparta na platonicznej miłości. Fred nie jest zainteresowany kobietami w sensie zmysłowym, prawdopodobnie jest homoseksualistą, ale to wyznanie nie pada nigdzie wprost.

                  Piękna i wytworna, acz wielce ekscentryczna Holly marzy o luksusowym, wypełnionym zabawą życiu u boku męża milionera, na którego nieustannie poluje. W oczekiwaniu na bogatego wybranka wynajmuje mieszkanie na Manhattanie. Jedynym współlokatorem, którego akceptuje, jest kot, a swoją życiową postawę manifestuje dopiskiem na wizytówce „w podróży". Zarabia na życie spotykając się w więzieniu Sing Sing z tajemniczym Sallym Tomato, za rozmowę, z którym otrzymuje 100 dolarów tygodniowo. Poza tym nieustannie żyje na rachunek różnych adoratorów. Pewnego dnia do budynku, w którym mieszka, wprowadza się młody pisarz. Nowi sąsiedzi spędzają wspólnie czas i zaprzyjaźniają się. Wydaje się, że właśnie u boku pisarza Holly może zaspokoić skrzętnie skrywaną potrzebę bezpieczeństwa i miłości.

                         Mimo świadomego wyrachowania (trzeba powiedzieć to wprost - Holly uwodzi mężczyzn dla pieniędzy) ta młoda kobieta wzbudza na początku nieuchronnie naszą sympatię. Choć jest przebiegła, to i urocza jednocześnie. Ciekawy, ekstrawertyczny styl życia, ubarwiany przyjęciami z mnóstwem znajomych (i nieznajomych włącznie), interesujące sposoby radzenia sobie z niezbędną, aczkolwiek konieczną w życiu technologią (telefon zapakowany w szczelną walizkę) czy też po prostu czarujący sposób bycia budzą ciepłe uczucia. I nic na to nie poradzi fakt postępowania Holly. Bo, mimo że jest tak pozornie wesoła i zdaje się szczęśliwa, mogąc spełniać swoje sny o bogactwie, Holly to młoda nieszczęśliwa kobieta. Całkiem świadomie godzi się być przedmiotem w rękach mężczyzn, których słusznie nazywa „szczurami", lub, w szczególnych przypadkach, „superszczurami". Oddaje im raczej więcej, niż zyskuje, choć przecież nikt nie zmusza jej, by zadawała się z niekochanymi panami, którzy mogą zapewnić jej pyszny obiad lub biżuterię prosto od Tiffany'ego. Oglądając jej losy i poznając przeszłość (unieważnione małżeństwo z mężczyzną, który mógłby być jej ojcem), można dojść do prostego wniosku. Wbrew pozorom Holly jest romantyczką. W dzieciństwie przeżyła bardzo, bardzo wiele, zdana z bratem Fredem tylko na siebie, wyszła nawet za mąż za zapewne niekochanego mężczyznę, byle by poprawić swój byt. I była na pewno jedną z tych licznych dziewcząt, które siedząc gdzieś w jakiejś dziurze dostała w swoje ręce magazyn z reklamą od Tiffany'ego, gdzie jakaś modelka prezentuje biżuterię. Może i ona chciała żyć inaczej, być kimś, poznać smak zamożności. Czy nie jest to rzeczą ludzką? Holly nie jest jedną z tych kobiet, które swoją przyszłość mają konkretnie wykalkulowaną, co do każdego dnia swojego małżeństwa. Wspomina też przecież o dzieciach, które chciała mieć z tchórzliwym Brazylijczykiem. Pragnie za te śniadania u Tiffany'ego zapłacić tym, czym może. Te wszystkie fakty składają się na portret zaburzonej kobiety do tego zagubionej i nieszczęśliwej. Ale i ona zasługuje na szczęście w życiu.

                     Czy Holly zna siebie na tyle, żeby zdawać sobie sprawę ze swojej destrukcyjnej egzystencji? W jakiś sposób tak, ponieważ wyczuwa miłość, jaką darzy ją sąsiad pisarz ostrzegając go przed uczuciami do niej słowami: „Niech pan nigdy nie kocha nic dzikiego, panie Bell-doradzała mu Holly- (…) nie wolno oddawać serca dzikiemu stworzeniu. Im bardziej je kochasz, tym ono staje się mocniejsze. Aż wreszcie jest dość silne, żeby uciec do lasu. Albo pofrunąć na drzewo. Potem na wyższe drzewo. A potem w niebo. I tak pan skończy, panie Bell. Jeżeli pan sobie pozwoli kochać dzikie stworzenie. Skończy pan na patrzeniu w niebo”.

                Czemu w książce kot Holly nie ma imienia? Oto jest pytanie. Sprawa jest jednak prostsza, niż mogłoby się wydawać. Holly mówi wprost: „Jestem tym kotem. Nie należymy do nikogo, ani nikt nie należy do nas. Sami nie należymy do siebie", aby następnie dodać znamienne słowa: „Nie wiem, kim jestem". Dziewczyna boi się odpowiedzialności i jak widać dużo mówi, broni się przed światem ucieczką, zakłamaniem, odrzucaniem świadomości i tożsamości (jej prawdziwe imię to Lula Mae Barnes) - nie potrzebuje nic wiedzieć (symboliczne przekazywanie „prognozy pogody" gangsterowi Sally Tomato w więzieniu), chociaż tak naprawdę wie wszystko o wszystkich. Na zasadzie –cwańsza, niż ładniejsza”. Swoją „okrutną” twarz pokazuje na ostatnich kartach książki, gdzie porzuca swojego kota w slumsach, dzikiej, jarmarcznej, posępnej dzielnicy, obwieszonej wielkimi wizerunkami gwiazd filmowych. Holly wysiadła z samochodu; zabiera ze sobą kota. Udając, że kot będzie miał tam lepiej; kosze ze śmieciami, szczurów do licha i trochę. Pełno kocich łazęgów, z którymi można się zwąchać. Położyła go na chodniku, ale kot od niej nie odszedł, ocierał się o jej nogę, podnosił swój zbójecki pyszczek i spoglądał pytająco żółtawymi oczami pirata. Holly tupała nogą mówiąc do niego: „Powiedziałam ci, bujaj się. Słyszysz? Spieprzaj!”- po czym wskoczyła do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i kazała odjechać szoferowi. 

                 Holly musi się podwójnie starać, wychodzić z inicjatywą, musi stale zabawiać innych, a nie być zabawiana. Mało tego, każdy ją wykorzystuje, a ona patologicznie tego potrzebuje, aby ugruntować swoją pozycję „wiecznie szukającej” czy też „wiecznie na rozdrożu”. Bohaterka udaje „coś" przed światem, ale przede wszystkim przed samą sobą – jest inkarnacją złotej myśli fake it till you make it [1]. Odzwierciedla osobę, która trzyma się kurczowo powierzchni, bo jest zbyt przerażona tym, co mogłaby odnaleźć w głębi swojej osobowości. Bohaterka pragnie odnaleźć szczęście i swoje miejsce w życiu, w którym czułaby się tak samo dobrze jak u Tiffany’ego. Czy można sobie wyobrazić Holly, która gotuje obiady? Karmi punktualnie swojego kota? Przestaje kraść drobne rzeczy w sklepach? Nie zapomina klucza do drzwi wejściowych? A co ważniejsze – Holly, która wstaje wcześnie, żeby iść rano do pracy? Nie ma szans. Jak długo kot utrzyma się na smyczy? Bo ona jest właśnie tym kotem i nigdy się nie dowie, czego chce w życiu, z wyjątkiem samego życia.

                   Holly symbolizuje także dążenie do osobistej wolności po II wojnie światowej, która uległa wynaturzeniu. Zrywając z obowiązującymi normami społecznymi jej wolność przyjęła patologiczną postać. Marzy o elitarności, która nie jest dostępna dla wszystkich. Jej postać była dla wielu kobiet kultowa, dziś wydaje się śmieszna a jej zachowanie przypomina osobowość narcystyczną. Dlaczego Capote nigdy nie połączył Freda i Holly w parę? Jego bohaterowie nigdy się nie pocałowali, nie wyznali sobie miłości, nie stali w strugach deszczu, sprzeczając się o to, co jest w życiu ważniejsze, wolność czy bliskość i poczucie przywiązania do drugiego człowieka. No dobrze, stali, ale ta ulewa oznaczała w książce rozstanie i pożegnanie, nie początek wspólnego życia dwojga kochających się ludzi, którzy może trochę boją się okazać uczucie.

                  
                Tu nic złego nie może się wydarzyć” – pisał o nowojorskim salonie Tiffany'ego Truman Capote. Jego bohaterka, Holly Golightly spędzała poranki, podziwiając biżuterię przez szybę. Dziś naprawdę można tu zjeść śniadanie.  Legendarny nowojorski jubiler Tiffany & Co., swoją sławę zawdzięcza luksusowej biżuterii. Holly Golightly, bohaterka powieści „Śniadanie u Tiffany'ego” Trumpana Capote'a, zamiast do kawiarni na śniadanie przychodziła właśnie tutaj. – „To miejsce mnie uspokaja” – mówiła. Dziś każdy może poczuć się jak Holly, którą unieśmiertelniła Audrey Hepburn, The Blue Box Cafe to kawiarnia, która powstała na czwartym piętrze budynku Tiffany & Co., nie serwuje jednak kawy w papierowych kubkach (a taką piła Holly), tylko trzydaniowe śniadanie na turkusowej porcelanie (podaje się je przez cały dzień). Nie każdy dostąpi jednak zaszczytu zamówienia croissanta w Tiffanym, bo każde z 40 miejsc w jednej z najbardziej instagramowalnych knajp w Nowym Jorku, jest rezerwowane na wiele miesięcy naprzód. 
                        Książka była punktem zwrotnym w karierze Capote’a. W przeszłość odeszły liryczne powieści z Południa, jakie dotąd pisał. „Śniadanie u Tiffany’ego” zapewniła mu miejsce wśród nowojorskiej śmietanki. Utwór ten, bardzo śmiały jak na owe czasy- o swobodzie seksualnej i homoseksualizmie mówi się tu zupełnie otwarcie- dziś już nie szokuje, ale jego czar wcale się nie zmniejszył. Jest niczym ożywczy wiatr od East River- z czasów, kiedy coś takiego było jeszcze możliwe. Bestsellerowa powieść Trumana Capote już po trzech latach od wydania doczekała się ekranizacji, która szybko zyskała miano hollywoodzkiej klasyki. Mimo, że filmowa adaptacja „Śniadania u Tiffany'ego" nie podąża ściśle za kartami powieści, w zgodnej opinii znawców kina doskonale oddaje ducha literackiego oryginału.
                   „Harfa traw” to nowela, mająca mniej niż sto stron, i opowiada historię jednego lata w życiu szesnastoletniego Collina. Podobnie jak Joel z książki „Inne głosy, inne ściany”, matka Collina zmarła, a on został wysłany, aby zamieszkać z ciotkami -Vereną i Dolly. Przedtem nie puszczano Collina do ich domu. Z przyczyn nigdy całkowicie niewyjaśnionych. Vera i jego ojciec nie rozmawiali ze sobą. Prawdopodobnie ojciec poprosił ją kiedyś o pożyczkę, a ona odmówiła albo też pożyczyła mu pieniądze, a on ich nigdy nie zwrócił. Można mieć pewność, że nieporozumienie wynikało z powodu pieniędzy, bo nic innego nie miałoby dla nich takiej wagi, zwłaszcza dla Vereny, która była najbogatszą osobą w miasteczku. Posiadała sklep bławatny, stację benzynową, sklep kolonialny, budynek biurowy- wszystko to należało do niej, a zdobycie tego nie wpłynęło dodatnio na łatwość jej charakteru. Tak czy owak ojciec chłopca oświadczył, że jego noga nigdy więcej nie postanie w domu Vereny. Przed tragiczną śmiercią mówił okropne rzeczy o paniach Talbo. Jedną z historii, którą rozpowiadał i która stale krążyła, było, że Verena jest hermafrodytą, a pannę Dolly tak ośmieszał, iż nawet matka nie mogła tego ścierpieć. Rodzice chłopca byli w sobie bardzo zakochani. Matka płakała, ilekroć ojciec wyjeżdżał sprzedawać swoje lodówki. Ożenił się z nią, kiedy miała szesnaście lat; nie dożyła trzydziestki. Pewnego popołudnia, kiedy umarła, ojciec, wykrzykując jej imię, zdarł z siebie całe ubranie i wybiegł nago na podwórko. Verena zjawiła się u nich w domu nazajutrz po pogrzebie. Tegoż popołudnia zjawiła się też przyjaciółka ciotki Dolly, Katarzyna, spakowała rzeczy chłopca i ojciec zawiózł go do imponującego mrocznego domu ciotek Talbo. 
                Opisy skrajnych osobowości ciotek są po prostu cudowne. Podczas gdy Verena jest zimną bizneswoman, Dolly to ciepła i zwariowana kobieta, która trochę boi się tej nowej, młodej, męskiej osoby, która przyjechała, by zamieszkać w ich domu. Collin mówi, że zakochał się w Dolly, „od pierwszego wejrzenia”. W książce jest szczególnie piękny akapit, w którym wyjaśnia, że rozumie, dlaczego był tak zaniepokojony przyjazdem do swoich ciotek. Opis miłości do Dolly jest tak żywy, prawdziwy, a jednocześnie tak magiczny i mityczny - jak sama Dolly. Pomimo tej nieśmiałości a także tego, co wydaje się być strachem przed Collinem, pokochała go tak bardzo, jak on ją pokochał. Ona i jej przyjaciółka Katarzyna po pierwszym kontakcie z Collinem zachowują się jak jego dwie matki czując do niego opiekuńczość i instynkt macierzyński.   Możemy sobie tylko wyobrazić, czym musiało być dla nich, gdy po raz pierwszy zjawił się w tym domu- hałaśliwy, wścibski jedenastoletni chłopiec.
                 Ponad wszystkim cechami ciotki Dolly górowała bystrość. Miała tę podskórną inteligencję pszczoły, która wie, gdzie znaleźć najsłodszy kwiat. Potrafiła wyczuć burzę na dzień z góry, przepowiedzieć, jakie owoce wyda drzewo figowe, zaprowadzić innych w miejsce, gdzie były grzyby i miód dzikich pszczół albo ukryte gniazdo rzadkich ptaków. Patrzyła dookoła siebie i czuła to, co widzi. Natomiast, jeśli idzie o pomoc w odrabianiu lekcji, to Dolly była równa ignorantką, jak Katarzyna.
                     „Konflikt" pomiędzy ekscentrycznymi siostrami zaczyna się, gdy Verena zaprasza swojego nowego partnera biznesowego do domu na kolację, co całkowicie wyprowadziło z równowagi zarówno Dolly, jak i Katarzynę. Ludzie mówili, iż to skandal, że Verena tak kombinuje z tym facetem z Chicago i to jeszcze o dwadzieścia lat młodszym od niej. Rozeszła się pogłoska, że mają zamiar coś zrobić ze starą fabryką konserw po drugiej stronie miasta. Atmosfera w domu jest dość konfliktowa, a gdy starsza z sióstr próbuje wymusić wydanie do tej pory znanych jedynie Dolly składników jej lekarstwa, dochodzi do kłótni, wypowiedzianych zostaje wiele przykrych słów i na końcu cała trójka, czyli Dolly, Katarzyna i Collin uciekają z domu, do lasu i starego, spróchniałego domku na drzewie. Verena tymczasem informuje szeryfa o zniknięciu jej siostry; Szeryf organizuje grupę poszukiwawczą i ostatecznie aresztuje Katarzynę. W trakcie powieści inni mieszkańcy miasteczka, tacy jak sędzia Cool i Riley Henderson dołączają do zbuntowanych pań i chłopca i razem z nimi mieszkają w domku na drzewie. W kulminacyjnym wydarzeniu, konfrontacja pomiędzy grupą poszukiwawczą a mieszkańcami domu na drzewie prowadzi do tego, że Riley zostaje postrzelony w ramię. Po tym, jak sędzia Cool omawia sytuację, wszyscy zgadzają się, że była ona bezsensowną walką, po czym stare relacje są ponownie ożywione. Wiele osób z tego konfliktu wychodzi, jako najlepsi przyjaciele.
               Dla bohaterów powieści domek na drzewie nie jest jedynie zwyczajną, rozsypującą się ze starości kryjówką. To azyl. Jedyne miejsce, do którego mogli uciec i ukryć się przed światem. Dom – Raj – Pierwotne schronienie ludzi: Ludzie stworzeni przez Boga mieszkali w pięknym ogrodzie - Edenie. Czuli się tam szczęśliwi, niczego im nie brakowało, żyli w harmonii ze światem roślin i zwierząt. Podziwiali przyrodę stworzoną przez Boga i mogli czerpać z niej korzyści. Bóg opiekował się nimi. Nie czuli cierpienia, bólu, nie chorowali, nie mieli trosk, nie odczuwali upływu czasu. Za złamanie nakazu Boga zostali stamtąd wypędzeni (Księga Rodzaju). Chociaż na chwilę, chociaż na moment. Zapomnieć o swoich smutkach, nieszczęściach i porażkach. To symbol domu, rozumianego nie tylko, jako miejsce, ale również, jako enklawa, niosąca poczucie bezpieczeństwa. Schronienie dla tych, dla których nie ma nigdzie indziej miejsca, a którzy zostali w zawieszeniu gdzieś pomiędzy szaleństwem a rzeczywistością. Symbolika domu na drzewie to tak naprawdę ucieczka bohaterów w świat dzieciństwa. Często nie chcemy zderzyć się z trudną rzeczywistością i próbujemy na różne sposoby znowu być dziećmi. W domku na drzewie nie ma podziałów. Nie mają znaczenia płeć, pozycja społeczne, wiek czy rasa. To ostoja tolerancji i miłości. Nikt tam nie ocenia i nie krytykuje. Domek na drzewie to symbol „raju dzieciństwa”. Collin poszukuje w domku prawdziwego rodzinnego domu, w którym jest ojciec i matka, Dolly i Katarzyna, ( choć tego autor wprost nie mówi są parą lesbijek) od momentu, kiedy przybył Collin do ich domu budzą się w nich uczucia macierzyńskie i chcą mieć dziecko, sędzia Cool, który skonfliktował się ze swoimi dorosłymi synami także szuka schronienia, ponieważ nie może być już „sędzią” w ich życiowych decyzjach. W tej przestrzeni trójkątnej bohaterowie książki sami stają się dla siebie obiektem swoich obserwacji i obserwacji drugiego człowieka.


[1] Popularne angielskie hasło „fake it till you make it“, oznaczające tyle, co „udawaj pewnego siebie, dopóki nie staniesz się takim“.

23 grudnia 2018

Morze


„Morze”


John Banville




Autor/ (ur. 8 grudnia 1945) to irlandzki powieściopisarz i dziennikarz, zdobywca Nagrody Bookera w 2005 za powieść „Morze”.

Tłumaczenie/ Jerzy Jarniewicz

Tematyka/ Głos, który słyszymy w tej kameralnej powieści, należy do człowieka stojącego przed drugą wielką inicjacją swojego życia, przedostatnim rytuałem przejścia bezpośrednio poprzedzającym śmierć. Max Morden w poszukiwaniu ukojenia wyrusza do nadmorskiej miejscowości Ballyless, mitycznej krainy dzieciństwa. Tam pół wieku wcześniej spotkał się z rodziną Grace’ów, która w subtelny sposób wpłynęła na jego losy. Morden przemierza uliczki Balyless i przestrzenie własnej pamięci. Przywołując mistyczne chwile dzieciństwa i pierwszą konfrontację z dramatem straty, odkrywa symetrie rządzące fazami jego życia.

Główny motyw/ Max Morden wkracza w wiek starczy i nie wzbrania się przed tym, bo nie ma siły - właśnie pochował żonę i prawie nic go już nie chroni przed samotnością. Prawie, bo znajduje jeden sposób - rekonstruuje pewne dawne, intensywne lato. Zostały mu po nim w pamięci wyraziste obrazy, a teraz opatruje je sobie wyjaśnieniami, których skromne dziecięce doświadczenie nie mogło mu wtedy, zawczasu podpowiedzieć. Słowem - jedna się ze swoim niezadowalającym życiem, bo czuje, że to warunek, by móc się z nim dobrze rozstać.

Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„No właśnie, przedmioty potrafią przetrwać, a żywi tymczasem znikają”.

„Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce”.

„Doprawdy, niepojęte są reguły ludzkich rozmów”.

„Ale czy jest jakakolwiek chwila, spośród wszystkich przypisanych nam chwil, w której życie się nie odmienia, nie odmienia doszczętnie, aż do tej ostatniej, tej największej zmiany?”.

„Dziwne jest o tym myśleć. Wszyscy wydają się dziś młodsi ode mnie, nawet zmarli”.

„Zawsze cierpiałem na nadwrażliwość, reagując na mieszankę aromatów, jakimi emanuje ludzkie ciało. A może >cierpieć< nie jest najszczęśliwszym słowem”.

„Są chwile, kiedy przeszłość ma taką moc, że mogłaby każdego unicestwić”.

„Jesteśmy kruchym stateczkiem smutku, żeglującym w stłumionej ciszy przez jesienny mrok”.

„Być może całe życie jest zaledwie długim przygotowaniem do chwili, w której się z nim rozstajemy”.

„Nosimy w sobie postacie zmarłych do chwili, aż sami nie umrzemy, a wtedy to nas noszą przez krótką chwilę, a potem ci, co nas nosili, odchodzą, i tak dalej, aż po najdalsze, wymykające się wyobraźni pokolenia”.

„W dzieciństwie szczęście wyglądało inaczej. W tamtych czasach było kwestią gromadzenia, zbierania rzeczy- nowych doświadczeń, nowych uczuć- i przyklejania ich niczym lśniących kamyczków mozaiki do elewacji budynku, który pewnego dnia będzie cudownie ukończonym pawilonem jaźni”.

„Przeszłość, to znaczy prawdziwa przeszłość, ma mniejsze znaczenie, niż to fałszywie głosimy”.

„Naprawdę, życie można przeżyć ponownie, wystarczy się tylko postarać i wszystko sobie przypomnieć”.

„(…) nic tak jak tragedia nie ukazuje blichtru i fałszu naszego świata, naszego byłego świata”.

„Nie wierzę w możliwość życia po życiu, ani w żadne bóstwo, które mogłoby mi je zaoferować. Biorąc pod uwagę stworzony przez Boga świat, wiara w Niego byłaby oznaką braku szacunku”.

„Przestać myśleć, to najlepsze rozwiązanie; a raczej, najmniej niepokojące”.

„Filozofowie mówią, że to inni nas określają, że inni kształtują nasze bycie”.

„Bo śmiech, dla ludzi młodych, jest siłą neutralizującą, oswaja przerażenie”.



                     Morze” jest powieścią zdominowaną przez „przypływ i odpływ” pamięci. Skupia się na postaci Maxa Mordena, wdowca, którego żona zmarła niedawno na raka. „Zerwany” a może „wyrwany” z kotwic, które zakotwiczały jego dorosłe życie, Max, wywołany snem, wraca do nadmorskiej wioski, gdzie spędził jedyne wakacje w dzieciństwie. Zamieszkał w pensjonacie „Pod Cedrami”, który kiedyś także został wynajęty przez rodzinę, Grace’ów, z którymi Max zaprzyjaźnił się podczas letniego urlopu. Jest to opowieść o „fatalnych” wakacjach, które ciągną się przez jego życie jak natarczywy wir rzeki. Kiedy Max dojechał na miejsce, był ciekaw, jak wiele z zapamiętanych przez niego szczegółów tej wioski przetrwało do dzisiaj, choćby tylko dla oczu, które widziały, gdzie patrzeć: dla jego oczu. Było to tak jak spotkanie dawnej miłości, kiedy na jej twarzy spoza rysów pogrubionych przez czas wyłania się wyraźnie delikatny wizerunek, które nasze niegdysiejsze ja tak bardzo pokochało.

                  W domu „Pod Cedrami” nie zachowało się niemal nic z dawnych lat, z tej przeszłości, którą znał. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś namacalny ślad po Grace’ach, choćby drobny i pozornie nieistotny, jakieś wyblakłe zdjęcie, powiedzmy, zapomniane na dnie szuflady, może pukiel, a choćby szpilkę do włosów, która utknęła między deskami podłogi, ale nie było tu niczego, niczego z tych rzeczy. Nie odnalazł nawet zapomnianej atmosfery. Tak wielu żywych przewinęło się przez ten dom- z pokojami do wynajęcia-, że musieli zatrzeć wszystkie ślady po zmarłych.

                  Powieść Johna Banville'a wydaje się na początku tak prosta i bezpośrednia jak jej tytuł, a także, jakoby znajoma: jedna z tych delikatnych, pełnych gracji książek o pamięci i żalu, w której starzejący się narrator zabiera nas z powrotem do „burzliwego” dzieciństwa, gdzie ponad 50 lat wcześniej utracił niewinność. Odzwierciedlając początkową strukturę książki, Banville oferuje uprzywilejowany dostęp do wspomnień Maxa Mordena, niedawnego wdowca, który źle radzi sobie z utratą swojej żony Anny. Wbrew woli zainteresowanej dorosłej córki, pakuje się na pobyt o nieokreślonej długości w nadmorskim pensjonacie panny Vavasour pod pretekstem napisania książki o obrazach Pierra Bonnarda. To właśnie śmierć żony jest nieodzownym posunięciem dla jego nagłej decyzji, która pobudza potrzebę ponownego odwiedzenia miejsca dawnego szczęścia i żalu. Ta równowaga pomiędzy wspomnieniami z dzieciństwa a przeciwwagą do współczesnej żałoby sprawia, że książka jest ciekawsza. To dom, który dobrze znał, jako chłopiec, kiedy jego nieszczęśliwi rodzice wynajęli domek letniskowy. Być może gospodyni o tym wie. W każdym razie wydaje się sympatyczna i z rozmysłem umieszcza go w „pokoju z dzieciństwa" ze wszystkimi oryginalnymi meblami. Żona Anna, odnosząca sukcesy fotografka, która nie zgadzała się i drwiła z własnej choroby, która wkrótce ją zabiła, całkowicie pochłonięta sobą i jej zbliżającą się śmiercią, nie miała czasu, by uspokoić jej zszokowanego i zdezorientowanego męża. Była bardzo podobna do kogoś, kogo kiedyś znał, Chloe, córki bogatej rodziny, którą poznał, gdy miał 12 lat i z którą spędził wakacje nad morzem.

                      Z ciasnych zakamarków swojego życia podziwia wielki dom, w którym Chloe mieszkała ze swoim niemym bratem i ekstrawaganckim ojcem i matką, której uroda i wesołość trzymają go w „niewoli” pożądania. Ich nieostrożność i niebezpieczne rejsy przewidują tragedię, która ma w sobie coś z Gatsbyowskiego klimatu, a która fascynuje małego Maxa. A czas jest właściwy: „adoptują” go, jako wakacyjnego towarzysza zabaw dla dzieci podczas magicznego lata jego pierwszego seksualnego przebudzenia. „Morze” to rodzaj książki, która rozbrzmiewa rozmaitymi literackimi i „filmowymi” echami, gdyż pokazuje nieregularny przebieg od pewnego przebranego „agenta” do tajemnicy, od dramatu rodzinnego po indywidualną tragedię. Opowieść o duchach Henry'ego Jamesa, który kryje się za różnobarwną guwernantką dzieci Grace’ów- Rose. Rose pilnuje Chloe i jej niemego brata, ale nie zagląda zbyt blisko w ich małe sekrety. Czy emerytowany pułkownik, może być oficerem wojskowym w Belfaście? Przejawia szklistą nieskazitelność aktora, który od lat gra tę samą rolę. Nieźle udaje mu się ukryć akcent z Belfastu. Panna Vavasour wyznała, że niejeden raz widziała, jak ukradkiem wychodził do kościoła w niedzielę na poranną mszę. Pułkownik katolikiem z Belfastu? Podejrzana sprawa, bardzo podejrzana. A jednak to pułkownik uratuje mu życie. A co z urzekającą gospodynią panną Vavasour, artystycznie ubraną w orientalne suknie i ekscentryczne nakrycie głowy?  Panna Vavasour, zawsze ubrana była na japońską modłę, z włosami zebranymi w kok i przebitymi dwiema dużymi skrzyżowanymi szpilkami, przypominała erotyczne grafiki osiemnastowiecznych mistrzów japońskich. Wszystkie te opowieści z przeszłości są pomieszane we wspomnieniach Maxa, kiedy włóczy się po plaży ubijanej przez te dramatyczne falujące fale pod rozkosznym niebem albo bije się z pijakiem z pubu na drodze. Z jego oszołomionym zaskoczeniem, bohater może dostarczyć nam dużego rejestru uczuć, gdy ucieka ze smutkiem, powracając na scenę starej traumy.
                         
                        W przypadku takiej fabuły książki autor zastosował możliwie najlepszy styl narracyjny. Jest nim narrator lektor, który pozwala bohaterom zaangażować się w długie rozmowy o życiu i wszechświecie. To bezpośrednio tłumaczy filozoficzne tematy w książce i pozwala nam na uprzywilejowany dostęp do umysłu Maxa, którego strumień świadomości obejmuje podejrzane i często skomplikowane myślenie. Rezultatem jest poruszające dotykanie przemijania. Jednym z ulubionych powiedzeń Banville'a jest: „Sentymentalizm jest śmiercią sztuki". Podtekstem jest to, że chociaż smutek Maxa jest prawdziwy, jest on przerażająco skupionym na sobie zrzędą, który zachowuje się skandalicznie. Patrząc, jak Max rozpada się w żalu słodko-gorzkich wspomnień i pijackiego użalania się nad sobą, możemy odnieść wrażenie, że książka bliska jest tematowi melodramatu.

                       Życie Maxa jest bardzo ściśle określone przez jego bliskie relacje z kobietami. Gderliwie, ale serdecznie odnosi się do swojej córki Claire. Podobnie jak wielu innych bohaterów z Banville, traktuje innych mężczyzn z podejrzliwością i rezerwą. Ma mało czasu dla Alfreda Blundena samotnego pułkownika, który jest jedynym ( w tym samym czasie) gościem oprócz Maxa w pensjonacie „Pod Cedrami”. Alfred jest przyjazny, ale Max nie chce mieć z nim nic wspólnego. Nawet informacja, że żona Alfreda zmarła trzy lata wcześniej, i że on także ma córkę, Max traktuje to, jako coś nieistotnego. Któregoś wieczoru, siedząc przy kominku, bada przeszłość pułkownika chytrym uporczywym przesłuchaniem, zmuszając go do upokarzającego przyznania się, że choć Irlandczyk służył Brytyjczykom w Belfaście, to w rzeczywistości pozostał Irlandczykiem. A kim jest panna Vavasour? Jej szafa jest pełna azjatyckich jedwabi i ciągnących się greckich opasek, które przywołują na myśl poetkę Safonę. Kiedy Max się rozpakowuje, idąc na dół, w drodze na plażę, widzi pannę Vavasour w drzwiach do salonu, kontemplacyjnie zaciągającą się papierosem w długim, eleganckiej lufce. Panna Vavasour pochodzi z tego pensjonatu, i ona i sam dom, niegdyś letnia rezydencja rodziny Grace’ów, są jedynymi elementami dramatu, z których każda może wywołać u Maxa żywe wspomnienia z przeszłości.

                      Max jest opisanym przez samego siebie dyletantem, człowiekiem, którego życie wydaje się być książką o francuskim malarzu Pierre Bonnardzie, dzieła, którego nie ma zamiaru nigdy dokończyć. Bonnard lubił malować swoją żonę Marthe nago w wannie - zawsze o smukłym, dziewczęcym ciele. W Le Bosquet Marthe nabrała zwyczaju wielogodzinnego wylegiwania się w wannie i właśnie w tej wannie portretował ją Bonnard, malując kolejne obrazy nawet po jej śmierci. Opis jednego z tych obrazów uruchamia pamięć Maxa o żonie Annie leżącej godzinami w wannie, czynność, którą robiła regularnie po tym jak zdiagnozowali u niej raka. Miało to na nią, jak mówiła, kojący wpływ. Przez jesień i zimę jej dwunastu miesięcy powolnego konania siedzieli zamknięci w ich nadmorskim domu, jak Bonnard i jego Marthe w Le Bosquet. To przejmująca odwrotność dzieła Bonnarda, w którym obrazy młodej żony w wannie były afirmacją życia.  W rzeczywistości zainteresowanie Maxa Pierrem Bonnardem stanowi fascynujący kontrast z jego posępną osobowością. Przez większą część swojego życia - nie tylko od śmierci żony – „pożerał” własne serce, a także „warczał i kłapał” na innych. Stąd jego nazwisko „Morden", które jest echem łacińskiego słowa oznaczającego „gryzienie". W książce Max wyznaje, że większa część jego energii była zawsze poświęcona prostemu poszukiwaniu schronienia i ciepłego domowego życia... Kolorowe obrazy Bonnarda, tak kojarzące się z przytulnymi wygodami domu, stół i łóżko były najgłębszymi pragnieniami Maxa.

                  Według mnie śmierć Anny to „wymiana” jak w greckim micie o Alkestis kobiecie, która tak bardzo kochała swojego męża, że dobrowolnie umarła zamiast niego. John Banville jest zaabsorbowany zagubionym światem greckich bogów, ale tylko raz w książce ten temat staje się wyraźny właśnie w postaci Anny. Autor zręcznie splata razem przeszłość i teraźniejszość, czasem zacierając rozróżnienie. Widzimy wyzwalacze pochodzące z retrospekcji (kuchnia, obraz, deszcz przez okno, stary sklep), a także jego okazjonalne wizualne odpowiedniki, gdy Max wynurza się ze swoich wspomnień. Książka jest pełna niesamowitych ech między jednym i drugim wspomnieniem. Moją ulubioną jest scena na plaży, gdzie Connie Grace pyta swojego męża Carlo, czy wino jest zakorkowane? On odpowiada: „Wszystko smakuje trochę kwaśno nad morzem. Nawet ty, moja droga”. Kiedy po latach Max przynosi swojej umierającej żonie kieliszek czerwonego wina, gdy leży w wannie, ona upija łyczek, robi minę a potem upuszcza kieliszek. To bardzo wyrazista metafora jego małżeństwa...  Ten paradoks małżeństwa Maxa i Anny: nawet, jeśli nie był szczególnie szczęśliwy, śmierć jego żony wciąż całkowicie go niszczy. To tak, jakby Max potrzebował Anny, aby nadal być sobą. Byli dla siebie jak yin i yang i nie mogli istnieć jedno bez drugiego, a przynajmniej on nie mógł bez niej istnieć. Po śmierci Anny tożsamość Maxa zostaje zaburzona jak wtedy, kiedy na niezapomnianych wakacjach dwie kobiety po raz pierwszy dały mu możliwość kształtowania swojej tożsamości: Connie i Chloe Grace.

                   Retrospekcje z dzieciństwa Maxa są opisywane jakby „różowawym atramentem”, który czasami wydaje się przesycony, natomiast sceny retrospekcji dotyczące żony Anny, są pisane jakby w „ciemnoniebieskim kolorze”. Czemu sceny dotyczące chwil spędzonych z panią Grace są tak nasycone kolorami? Ponieważ jest to metafora niezwykłego piękna Connie Grace kobiety, która po raz pierwszy wzbudza zainteresowanie seksualne młodego Maxa. Bardziej skomplikowany jest jego związek z Chloe Grace, córką pani Greace. Jej brat bliźniak to Myles chłopiec niemowa, który nigdy nie oddala się od niej daleko. W książce początkowo Max jest zaabsorbowany tylko panią Grace, ale w pewnym momencie jego zainteresowanie przenosi się na Chloe, z której namiętnie się zakochuje. W namiętnej scenie, która odbywa się w maleńkiej chacie rybackiej, Max gładzi ręką nagie udo Chloe, podczas gdy ona gwałtownie go całuje, nawet, gdy trzyma się za rękę brata bliźniaka Mylesa, który siedzi spokojnie po drugiej stronie ławki. Ta intymna więź między Chloe i jej bratem bliźniakiem, wydaje się być ściśle związana z seksualnością dziewczynki. Wydaje się, że wszystkie te erotyczne pragnienia prowadzą do szokującego końca. Max został na zawsze poszkodowany przez dwie tragedie. Chodzi o to, że lato na plaży w dzieciństwie było dla niego przełomem, podobnie jak choroba i śmierć Anny były punktem zwrotnym w jego życiu. Chloe i Anna były jego dwoma poliestrami i oboje „odeszły”, pozostawiając go bez „steru na morzu życia”.

              Podróż w głąb pamięci, aby móc ją raz na zawsze rozszyfrować, pojednać się ostatecznie z dawną siłą, która pochłania raz jeszcze niczym tytułowe „Morze”... John Banville w swojej powieści wykorzystuje stare jak świat motywy, ale w ciekawej formie i z ciekawym końcowym rezultatem. Pisarz zabiera czytelnika na z pozoru niewinną wyprawę do źródeł pamięci. I tak z tej wyprawy wykluwa się opowieść o „żeglarzu”, którego nosi w sobie każdy człowiek próbujący zapanować nad sterami swojego życia. A kiedy te wymykają mu się z rąk, strudzony żeglarz porzuca na chwilę swój fach i zamienia się w nurka plądrującego głębiny tego, co zatopione i wydawałoby się, że zapomniane.

              Bohater czuł się przepoczwarzony, czuł się, jakby był jednym z wagnerowskich półbogów, jakby siedział wysoko na chmurze i ciskał piorunami, dyrygując grzmiącymi akordami, brzękiem niebiańskich cymbałów. W tym nastroju teatralnej euforii, naelektryzowany od oparów brandy i wyładowań bohater, zastanawiał się nad swoim położeniem w nowym świetle. Zawsze towarzyszyło mu przekonanie, odporne na wszystkie racjonalne argumenty, że w pewnej nieokreślonej chwili w przyszłości ta niedokończona próba generalna, jaką było jego życie, z tyloma błędami, pomyłkami, potknięciami, skończy się i że prawdziwy dramat, do którego od zawsze i z taką powagą się przygotowywał, w końcu się rozpadnie.

             Przyznaję, że wyjściowy pomysł będący osią całej powieści może wydać się niezbyt oryginalny. Oto mamy głównego bohatera, (którego imię ginie tak naprawdę pomiędzy jednym zdaniem a drugim) i jego cichą rozpacz po utracie żony chorej na raka. Ta rozpacz, niewypowiedziana wprost, przeradza się w potrzebę powrotu do miejsca z czasów dzieciństwa i wczesnego wieku dojrzewania, do pierwszych inicjacji i pierwszych wtajemniczeń. Nic już nie trzyma bohatera w czasie teraźniejszym, więc nie pozostaje mu też nic innego jak rzucić się w najgłębsze zakamarki pamięci. Przeszłość, do której powraca nie jest jednak przeszłością raz na zawsze ukutą, pozostawioną w stanie spoczynku na kształt bezpiecznego snu, w który wchodzi się niczego tak naprawdę nie przestawiając ani nie zmieniając. Bohater ożywia tę przeszłość i wciąż na nowo ją lepi, rekonstruuje. Wszystko po to, aby odkryć niezrozumiałe dla niego wcześniej parametry, które odtąd będą wskazówką w poruszaniu się po tej prywatnej mapie pamięci. Dopiero, gdy dokona się to dojrzale już rozszyfrowanie przeszłości i wielości jej znaczeń, będzie mógł odnaleźć paralelę łączącą jedną epokę swojego istnienia z drugą, a tym samym – być może wrócić do życia.

             Mistrzostwo pisarstwa Johna Banville’a zdaje się być ukryte w języku powieści, w tej klarownej i niezwykle spokojnej, refleksyjnej narracji. Można, co prawda pokusić się o stwierdzenie, że treść cechuje jednostajność stylu, ale będzie to oskarżenie powierzchowne. Całą powieść przesyca poczucie żalu, ale jednak ten żal nie przekreśla dozy autoironii czy humoru będących przeciwwagą dla obrazu świata, który obojętnie znów wzruszył ramionami nad człowiekiem. Narrator istnieje jednocześnie na paru płaszczyznach własnego prywatnego świata i swojego jestestwa: zagłębia się w czasy dzieciństwa, pierwszej miłości i pierwszej tragedii, po czym niepostrzeżenie powraca nagle do wspomnień o swojej umierającej żonie, aby tym samym pojąć stan własnej kondycji, kondycji człowieka, który przywołuje obrazy wspomnień ażeby uwolnić się od tej jednej dojmującej udręki śmierci. Tak jak tonący zmaga się z morzem o życie, tak główny bohater, czasem z uporem, czasem bez wiary, walczy zarówno o swoje przetrwanie, jak i utrwalenie w pamięci ludzi, którzy już odeszli… Na końcu książki bohater podsumowuje swój przyjazd do pensjonatu słowami: „I rzeczywiście, nic się nie stało, doniosłe nic, po prostu po raz kolejny wielki obojętny świat wzruszył ramionami”. Banville układa z tych wielu obrazów mozaikę, tym doskonalszą w swojej formie, że wykonuje ją niczym malarz tworzący obraz – podkreślając każdy szczegół, dobierając odpowiednie kolory i światłocień. I ze względu na tę dozę sugestywności w opisach wspomnień i na doskonałość formy pisarskiej - naprawdę warto przeczytać.

16 grudnia 2018

Płomyki pamięci


„Płomyki pamięci”


Anne Michaels



Autorka/ (ur. 15 kwietnia 1958 w Toronto) – kanadyjska pisarka. W 1980 ukończyła studia na Uniwersytecie Torontońskim, gdzie aktualnie wykłada. Jej powieść „Płomyki pamięci” została nagrodzona Orange Prize, Books in Canada First Novel Award i Trillium Book Award. Doczekała się ona także adaptacji filmowej.

Tłumaczenie/ Bogumiła Malarecka

Tematyka/ Książka wypełnia umysł czytelnika oszałamiającymi obrazami, uwodzi go promienną prozą. To genialna historia zniszczonego życia i niezniszczalności ludzkiego ducha. Mówi o stracie, o potrzebie miłości, o bólu i ostatecznej mocy uzdrawiania pamięci przez opiekuńczą moc miłości. Jego bohaterowie rozumieją nieprzezwyciężalność naturalnego świata, bezstronną doskonałość nauki, „złamane serce historii”, w której człowieka można było przehandlować za kwaterkę wódki, dwa kilogramy cukru lub paczkę papierosów.

Główny motyw/ Podczas II wojny światowej grecki naukowiec i humanista Athos Roussos ratuje z błota w Biskupinie małego chłopca Jacoba Beera i zabiera go na swoja rodzinną wyspę, gdzie obaj spędzają ostatnie lata wojny, pogrążeni w świecie poezji, kartografii, botaniki i sztuki. Wkrótce potem Jacob przybywa ze swoim opiekunem do Toronto. Tu poznaje nowe miejsce zamieszkania, czyli miasto zbudowane na dnie prehistorycznego jeziora, a jednocześnie nie może się uwolnić od własnej bolesnej przeszłości...

 Cytaty z książki charakteryzujące problematykę utworu:

„(…) zmarli tracą wszystkie zmysły oprócz słuchu”.

„Wiem, dlaczego grzebiemy swoich zmarłych i zaznaczamy miejsce pochówku kamieniem, najcięższą, najbardziej trwałą rzeczą, jaką potrafimy sobie wyobrazić: ponieważ zmarli są wszędzie, tylko nie na ziemi”.

„Cień przeszłości jest ukształtowany przez wszystko, co się nie zdarzyło”.

„Przeszłość to biografia tęsknoty”.

„Każda chwila-choćby najbardziej banalna i zwyczajna- jest równoważona inną i wypełniona brakującym życiem”.

„Gdy nadchodzi śmierć, twarz człowieka, bez względu na jego wiek, za sprawą tej reszty wzruszeń, którymi się nie zdążyło nikogo obdarować, na powrót staje się młoda”.

„Pomyśl o pierwszej roślinie pobudzonej do życia przez światło, pierwszym łyku powietrza, którym zachłysnęło się jakieś zwierzę, pierwszych komórkach, które łączyły się, a nie dzieliły, aby się rozmnażać, o narodzinach pierwszej ludzkiej istoty…”.

„Pierwszą bronią były ręce, paznokcie i zęby. Dopiero potem pojawiły się kamienie i gałęzie drzew, i ogień, i płomienie…”.

„Myli się ten, kto sądzi, że to nad małymi rzeczami panujemy, nie nad wielkimi; skądże znowu! Nie mamy wpływu na drobne przypadki, mikroskopijne detale dnia powszedniego, które wpływają na nasz los: oto nagle zawracasz, bo czegoś zapomniałeś, i ta chwila ratujecie przed wypadkiem albo-przeciwnie- powoduje go. Ale możemy stać na straży największego ładu, bez którego nie sposób żyć”.

„Wielka tajemnica drewna nie polega na tym, że drewno się pali, lecz że pływa”.

„Aby przeżyć, należało uciec losowi. Ale jeśli uciekasz przed własnym losem, wkraczasz w czyjeś życie. W czyje?”.

„Wszystkie rzeczy widzialne odrodzą się jako niewidzialne”.

„(…) istnieje świat niewidzialny i że ten świat jest równie realny jak to, co widzialne”.

„Nieobce mi było także to, jak nagle coś się staje niemożliwe do wypowiedzenia; niewymawialne”.

„Każdy, kto ma władzę, choćby przez jeden dzień, dopuszcza się przestępstw”.

„Twoje dobre uczynki pomagają zmarłym w ich podróży”.

„Tak jak ziemia skrycie przygotowuje swoje kataklizmy, tak historia jest wypadkową następujących po sobie zdarzeń”.

„Miłość sprawia, że widzisz pewne miejsca inaczej, podobnie jak inaczej obchodzisz się z przedmiotem, który należy do kogoś, kogo kochasz”.

„Czym jest człowiek, który nie przechowuje w pamięci żadnego krajobrazu?”.

„Dziecko, w przeciwieństwie do człowieka dorosłego, niewiele wie o twarzy człowieka, mimo to instynktownie odróżnia tę dobrą od złej”.

„Jeśli prawda nie uwidacznia się w twarzy, no to gdzie? Na rękach!”.

„Prawda nie dba o to, co o niej myślimy”.

„Kiedy umiera człowiek, jego sekrety wiążą się jak kryształ, jak mróz na oknie”.

„Odkrywanie cudzych listów to poufność, którą wymusza na nas śmierć”.

„Miłość zawsze jest czymś dobrym, bez względu na okoliczności…”.

„Najlepszy nauczyciel zaszczepia swoją myśl nie w umyśle ucznia, lecz w jego sercu”.

„Nie powinno się wierzyć biografiom; życie człowieka składa się ze zbyt wielu niewidzialnych zdarzeń. Nieznanych innym, jak nasze sny. Tego, który śni, nic nie potrafi wyzwolić; ani śmierć we śnie, ani przebudzenie”.

„Są miejsca, które cię przyzywają, i są miejsca, od których powinieneś się trzymać z daleka”.

„Nam się tylko wydaje, że wojna wybucha nagle. W gruncie rzeczy historia, nim zada cios, robi wiele drobnych podchodów. Skrada się jak złodziej. To, co najpierw ledwo tolerujemy, powoli staje się naszą codziennością”.

„Żadna miłość nie przepełnia tak samotnością jak niespełnione pożądanie, utrzymujące świat w zawieszeniu, zatrute stale ulatującą pięknością”.

„Żeby pozostać ze zmarłymi, trzeba ich opuścić”.

„Wiem, że miłość karmi się proteinami detali, że wsysa się w każdy szczegół aż do szpiku kości (…)”.

„Pamięć umiera, jeżeli niczemu nie służy”.

„Człowieka określają jego pragnienia”.

„Na czym polega prawdziwa wartość wiedzy? Otóż wiedza określa dokładniejsze miejsce naszej ignorancji”.

„(…) często uwielbiamy zwyczaje naszych kochanków”.

„Ale niektóre fotografie są jak DNA. Możesz w nich wyczytać całą swoją przeszłość”.

  

                   „Płomyki pamięci”, które zdobyły kilka prestiżowych nagród i uznanie krytyki, opowiadają o losach żydowskiego chłopca Jakoba, ocalonego z jednego z polskich miast w czasie Holocaustu przez greckiego nauczyciela i badacza Athosa, który zabiera go na wyspę Zakynthos. W „schronieniu” na szczycie wzgórza Jakob, otoczony przyrodą, dziełami z zakresu geologii oraz klasyczną poezją, chłonie dostępną wiedzę, a jednocześnie rozpamiętuje śmierć zabitych przez nazistów rodziców i siostry. Od samego początku widać, że powieść ta jest zupełnie inna. Napisana przez uznaną poetkę proza jest bogata strukturalnie, akustyczna i rytmiczna.

                    Anne Michaels wykorzystuje słownictwo z zakresu archeologii, geologii i literatury, by zbudować wyjątkowe poczucie osobistej i politycznej historii, kiedy czytelnik staje się świadkiem relacji między Jakobem a jego wybawcą. Wyruszamy razem z Athosem i Jakobem do Kanady, czując to samo, co każda populacja imigrantów. Athos przekonuje chłopca, by zaczął pisać, gdyż ten nie potrafi zapomnieć o śmierci swej rodziny.

                  Kluczem do odkupienia dla Jakoba okazuje się jego poezja i „obudzenie” własnej zmysłowości. W ostatniej części powieści reperkusje traumatycznych przeżyć bohatera zostają ukazane w poezji, która budzi w czytelniku ulgę. Pisarka pokazuje, jak losy ludzi splatają się ze sobą mimo różnic kulturowych. Według niej jest to możliwe dzięki cudotwórczej mocy języka pisanego. Autorka nie wzdraga się przed poglądem, że piękno odnosi się zarówno do destrukcji, jak i do miłości.  

                    Możemy zastanawiać się, dlaczego Anne Michaels napisała książkę o chłopcu uratowanym z Zagłady? Myślę, że z różnych doniosłych powodów – z lęku przed odrodzeniem się antysemityzmu, starzenia się i śmierci ocalonych z Holocaustu oraz „prawdziwą obsesją na punkcie przeszłości", która coraz bardziej scharakteryzowała lata poprzedzające milenium. Pamięć, podobnie jak miłość, zyskuje siłę dzięki odnowieniu, ponownemu potwierdzeniu; w kulturze, poprzez rytuał, tradycję, historię, sztukę. Sądy pamięci to nasza lepsza jaźń; pomaga nam rozpoznać znaczenie czynu; uczymy się z przyjemności, tak jak uczymy się z bólu. A kiedy pamięć wywołuje rozważenie tego, co mogło być lub zostało powstrzymane, pamięć staje się odkupieńcza. Jak pisał izraelski poeta Yehudi Amichai: „pamiętać to rodzaj nadziei". Historia jest niemoralna: to tylko ciąg wydarzeń. Ale pamięć jest moralna; to, co świadomie pamiętamy, jest tym, co pamięta nasze sumienie. Dlaczego jest to tak ważne? Po II wojnie światowej konflikty zbrojne w XX wieku nie wygasły. Przypomnijmy tylko te najważniejsze: wojna w Korei i w Wietnamie, konflikty w byłej Jugosławii, w których stronami były liczne narody bałkańskie zamieszkujące Jugosławię. Rebelie i wojny w Kongo, Ruandzie, Sudanie oraz wojna w Afganistanie. To tylko nieliczne z wielu krwawych konfliktów, które dotknęły świat. Książka „Płomyki pamięci” pokazuje, że wojna nie kończy się nigdy podpisaniem przez jedną ze stron konfliktu kapitulacją. Wciąż jest dla wielu ludzi ciągłym koszmarem, dla naukowców częścią historii, natomiast dla polityków „powinna być” - w interesie teraźniejszości i przyszłości- zapomniana.  A dla kilku - bardzo niewielu - jest tylko „narracją".

                  Książka „Płomyki pamięci” to jedna z lepszych fikcji literackich dotyczących tematu Holocaustu. Na początku musimy wyjaśnić, co robi grecki naukowiec podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce a dokładnie w Biskupinie. Kiedy wybuchła wojna, Biskupin już był słynny i nawet nazywano go „polskimi Pompejami”. „Polskie Pompeje” , dowód na istnienie prastarej cywilizacji, która nie była niemiecka, Himmler rozkazał zbadać i udowodnić, że była to jednak kultura germańska, jeżeli nie, kazał ją zetrzeć z powierzchni ziemi. Aby badania były „obiektywne” powołał międzynarodową grupę badawczą, w której składzie był także Grek- wspomniany Athos. Niemcy chciały zawładnąć nie tylko przeszłością. Zadaniem Himmlerowskiego SS-Ahnenerbe, Biura do Spraw Dziedzictwa Przodków, był podbój historii.

                  Siedmioletni Jakob dorastał w kryjówce, był wciąż na tyle mały, by w razie potrzeby zniknąć za tapetą w spiżarni, by ocierając brwi, wcisnąć bokiem głowę między belki i tynk. Z tamtej traumatycznej chili pamięta wyrwanie z zawiasów drzwi od domu, trzask drewna podobny trzeszczeniu lodu pod butami. Z ust jego ojca wydobywał się krzyk, jakiego nigdy przedtem nie słyszał. Z rąk matki wypadło pudełeczko z guzikami. Słyszał, jak rozpryskują się guziki po podłodze, jak małe białe zęby. Kiedy żołnierze wyszli Jakob wyczołgał się z kryjówki i zobaczył przerażający widok. Chciał podejść do swoich rodziców i siostry Belli. Ale nie mógł, tyle było na podłodze ich krwi. Czuł, jak jego dusza opuszcza ciało. Wybiegł na ulicę, biegnąc przewracał się. Uciekł do najbliższego lasu, który wydawał mu się ciemny jak wnętrze skrzyni. Wykopał niedużą dziurę i zasypał się liśćmi i leśnym poszyciem. I wtedy przypadkiem odkopał go mężczyzna, mężczyzna, który powiedział, że ma na imię Athos. Niespodziewane pojawienie się dziecka w ściółce wyraźnie go poruszyło. Chyba mu się zdawało, że ma do czynienia z jedną z pokutujących biskupińskich dusz albo z chłopcem z opowiastki dla dzieci, który wykopuje tak głęboką dziurę, że trafia na drugą stronę ziemskiego globu. Po zmroku schował go w samochodzie pod grubym długim płaszczem. Chłopiec nie miał pojęcia, gdzie jest ani dokąd jedzie. Spał na tylnym siedzeniu samochodu. Nie wiedział ile trwała ta podróż. Pewnego razu obudził się i zobaczył litery z daleka przypominające hebrajski alfabet. Wtedy Athos jego wybawiciel powiedział, że są w Grecji. Na wyspie Zakyntos Athos- grecki erudyta władający kilkoma językami- pochwalił się słońcu swoim najbardziej zdumiewającym wyczynem. Spod poły płaszcza wyciągnął siedmioletniego uciekiniera, Jakoba Beera.
                      
                        Na Zakyntos mieszkali blisko „nieba”. Gdzieś w dole otaczały ich niespokojne fale. W Morzu Jońskim, bowiem, jak powiada legenda, straszył duch nieszczęśliwej miłości. Na piętrze niedłużnego domu były dwa małe pokoje, z widokiem na dwie strony świata. Mały Jakob był jak rzymski bóg Janus o dwóch twarzach- patrzył jednocześnie w bolesną przeszłość i z nadzieją w przyszłość. Athos- Atanasios Rusos- był geologiem i modlił się do swojej prywatnej Świętej Trójcy: torfu, wapienia i prehistorycznego drzewa. Ale zrodziło go, podobnie jak większość Greków, morze. Opowiadał małemu Jakobowi o starożytnych greckich cedrowych galerach z żaglami z jedwabiu. O powiadał o peruwiańskich tratwach z drzewa balsa i polinezyjskich łodziach z trzciny. Rozkładał przed chłopcem odziedziczone po ojcu mapy morskie, które przekazywali sobie kolejni kapitanowie i hydrografowie. Kredą, na łupkowym szkolnym globusie, odtwarzał handlowe szlaki morskie swoje i pradziadka. Choć Jakob był jeszcze dzieckiem, choć krwawił przeszłością, nietrudno było mu pojąć, że gdyby był wystarczająco silny, aby to zaakceptować, zostałby obdarowany nowym życiorysem.

                     Przez długie miesiące Athos snuł przed Jakobem szczególne opowieści- mocno ubarwione rodzinnymi anegdotami, ilustracjami z książek i mapami- dotyczące nie tylko historii nawigacji, ale także historii samej ziemi. Mnożył przed wyobraźnią chłopca ogrom problemów, z którymi ziemia zmaga się od milionów lat. Wkraczali w obszary coraz większej i większej czułości, dwie zagubione dusze, samotne na pokładzie wśród czarnego i bezkresnego oceanu; wyjący za ścianą domu wiatr, żadnych świateł, za którymi mogliby podążać, żadnych, które by zdradzały ich pozycję. Dzięki Athosowi Jakob przez wiele godzin przebywał w innych światach, choć wciąż owiewał go ten sam wiatr od tego samego morza. Dzięki Athosowi cztery ściany ich domu zamieniały się w gniazdo kruka albo dom z torfu w labradorskim Vinlandzie. W jego głowie oceany kołysały olbrzymimi kawałkami kry i łupinami skórzanych łodzi, marynarze zwisali z bezanmasztów i lin zrobionych ze skóry morsa, Wikingowie wiosłowali po szerokich rzekach Rosji, lodowce cierpliwie drążyły swój ślad przez tysiące kilometrów. Dzięki Athosowi Jakob i Marco Polo razem zwiedzali jego „niebiańskie państwo” z dwunastoma tysiącami mostów, razem opływali Przylądek Perfum i razem, w Tobruku, wymieniali złoto na sól.

                   Podczas gdy Jakob ukrywał się na promiennej wyspie Athosa, tysiące innych dusiło się w ciemnościach. Podczas gdy chłopiec ukrywał się w „luksusie” czterech bezpiecznych ścian, tysiące innych kryło się w piecach piekarniczych, w kanałach, w śmietnikach. W schowkach w podwójnych sufitach, w stajniach, w chlewach, w kurnikach. Podczas gdy Jakob uczył się na Zakyntos greckiego i angielskiego, geologii i geografii, poznawał poezję, Żydzi wciskali się we wszystkie dostępne zakamarki i szczeliny Europy, w każdą dającą szansę przeżycia przestrzeń. Jakob o tym dobrze wiedział, sam przecież oblepiony błotem cierpiał katusze jak Człowiek z Tollund[1], Człowiek z Grauballe[2], jak chłopiec, którego robotnicy drogowi odkopali pośrodku Franz Josef Strasse; chłopiec z naszyjnikiem z sześciuset muszelek, w glinianym hełmie na głowie, ociekającym strugami torfiastego fioletowego bagna. Bagna, łożyska ziemi. Ta metafora odczuwania wpływu zmarłych na świat żywych jest, i zadziwiająca i piękna. Jednak ta obsesja Jakoba na punkcie historii ludzkości jest „malowana” dość prosto, jak u kogoś, kto doświadczył wszystkich okropności Zagłady. Tęskni za rodzicami, a zwłaszcza za starszą siostrą Bellą.  

                      Pe pewnym czasie Athos otrzymuje propozycję pracy, jako wykładowca akademicki na uniwersytecie w Toronto i zabiera ze sobą Jakoba do Kanady.  Athos i Jakob stali obok siebie na pokładzie statku i patrzyli na jasne greckie niebo. Z tej odległości nie przyszłoby im na myśl, że Grecją wstrząsną jeszcze dziejowe kataklizmy i że nie koniec nieszczęściom. Toronto okazało się miastem przybyszów z odległych stron świata przynoszących ze sobą różne zwyczaje, swoje kuchnie i pieśni. Było to miasto porzuconych światów; języków rozstań i pożegnań. Athos odkrył grecką piekarnię w dolnej części miasta i zauważył, że piekarz, Konstantinos z Poros, czekając na klientów, czyta po grecku Fausta Goethego.

                      Tam w Kanadzie Jakob poznaje Alex, przy której wszyscy czuli się jak rodzice nieznośnego, rozpieszczonego dziecka.  Alex była zaprzeczeniem samej siebie. Obnosiła się ze swoją niezależnością, ale miała nadzieję spotkać kogoś, kto nad nią zapanuje. Grała rolę komediantki, ale śniła o greckiej tragedii. Zużywała wiele energii, by wyglądać na wampa, a jednocześnie marzyło jej się życie intelektualistki (bez balastu czytania). Alex brakowało pewności siebie tylko w jednej dziedzinie. Zbyt dumna, by przyznać się do dziewictwa, flirtowała z mężczyznami, trzymając ich na dystans. Była sama dla siebie ślepą uliczką.  Kupowała czerwone pantofle i nosiła je tylko w deszczu, bo podobało jej się, jak błyszczą na mokrym chodniku. Była perpetuum mobile, które chciało rozmawiać o filozofii. Kiedy nie tańczyła, stała na głowie. Alex lekceważyła sobie wszelkie wymogi języka. Używała niewyszukanych słów. Chełpiła się powiedzeniami typu „pies na baby”, wiedząc, że ekstrawagancja jej języka rani innym duszę. Rozstali się po pięciu latach wspólnego małżeństwa. Jakob odnosił wrażenie, że Alex zrobiła sobie z małżeństwa moralna przykrywkę, a on był tylko klapą bezpieczeństwa dla jej szaleństw i ekstrawagancji.  

                     Po śmieci Athosa, Jakob uczył się cennych lekcji życia z przyjaźni, wspólnoty i pamięci zarówno do Athosa, jak i innych ludzi „podobnych do niego”. Mimo to nadal zmaga się z przerażeniem i wszechobecnością swojej traumy. Jakob ostatecznie odciąża się od udręki poprzez intensywną intymną, fizyczną i duchową komunię z kobietą o imieniu Michaela, która rozpaliła pamięć o bezinteresownej miłości, którą otrzymał od swoich rodziców i Athosa. Wyzwalająca bliskość między Jakobem i Michaelą stanowi zapowiedź drugiej połowy powieści, która dotyczy głównie Bena. Symbolizuje on osoby z tak zwanego „drugiego pokolenia Żydów”, których rodzice ocaleli z Holocaustu.

                    Anne Michaels w książce „Płomyki pamięci” nawiązuje – nie wprost- do problemu istnienia zła na świecie i milczenia świata na to zło. Każda chwila rozszczepia się na dwie chwile. W 1942 roku, kiedy przemoc spychała Żydów w masowe groby, w otchłań bez dna, ludzie z własnej woli zanurzali się w budzącą lęk noc groty Lascaux[3]. Osiemdziesiąt metrów pod ziemią, w świetle latarni przebudzały się ze snu i podrywały się do życia jelenie, płynące przez powietrze konie, nosorożce, bizony. Ich wilgotne chrapy zadrgały, ich skóra spotniała tlenkiem żelaza i manganu, zapachem podziemnej skały. Kiedy archeolog we francuskiej grocie zauważał: „Cóż za rozkosz słuchać Mozarta w Lascaux, spokojną noc”, oświęcimska orkiestra odprowadzała do piaszczystych dołów miliony istnień ludzkich. I tu, i tam naruszono spokój ziemi. Tu odkryto zwierzęta, tam ukryto ludzi. Groty to świątynie ziemskiego globu, to delikatne partie czaszki, które kruszą się przy pierwszym dotknięciu. Groty to grobowiec duchów; to prawda, która przemawia po milionach lat. Wyrocznia delficka przemawiała z groty. Święty proch masowych grobów wzbierał pęcherzami; przemawiała ziemia.  Podczas gdy język niemiecki unicestwiał metaforę, zamieniając ludzi w rzeczy, fizycy zamieniali materię w energię. Jeden krok od wzoru do faktu: od denotacji do detonacji. Niedługo przedtem, jak pierwsza cegła wybiła okno podczas Nocy Kryształowej[4], fizyk Hans Thirring napisał o względności: „Zapiera ci dech, jak sobie pomyślisz, co mogłoby się stać z miastem, gdyby energia drzemiąca w jednej cegle została uwolniona…wystarczyłoby jej, by zrównać z ziemią metropolię wraz milionem mieszkańców”.  Możemy sobie zadawać pytanie, a gdzie był Bóg w tym czasie? Bóg nie przytłacza człowieka. Powołując świat do istnienia, sam wystawił siebie na ryzyko wolnego wyboru - i zgubnych decyzji - ze strony istot rozumnych. Usunięcie Boga ze sceny świata nie wyjaśnia tajemnicy zła i nie czyni cierpienia lżejszym do zniesienia.   

                   Podczas drugie wojny światowej zaginęły lub zostały zniszczone nieliczne rękopisy: dzienniki, pamiętniki i relacje naocznych świadków. Niektóre z nich, zakopane na tyłach domów, ukryte w ścianach i pod podłogami, pozostały tam na zawsze, bo ci, którzy pragnęli je zachować dla potomności, nie przeżyli. Zdarzenia, których nikt nie opisał ani nie opowiedział, pozostają ukryte w zakamarkach pamięci. Inne zostały wydobyte na światło dzienne przez czysty przypadek. Jakob Beer, poeta i tłumacz, zginął wiosną 1993 roku w Atenach w wieku sześćdziesięciu lat, potrącony przez samochód. Żona stała z nim na chodniku. Przeżyła męża o dwa dni. Nie mieli dzieci. Na krótko przed śmiercią Jakob Beer zaczął spisywać swoje wspomnienia. „Człowiek”- zauważył kiedyś- „nie przestaje doświadczać wojny wraz z jej końcem. Dzieło człowieka, podobnie jak jego życie, zawsze jest przerwane nie w porę”.

                  



[1] Człowiek z Tollundzmumifikowane zwłoki mieszkańca Półwyspu Jutlandzkiego pochodzące z epoki żelaza (IV wieku p.n.e.). Zostały one odnalezione 6 maja 1950 r. na torfowisku nieopodal Silkeborg w Danii.

[2] Człowiek z Grauballe – szczątki około 30-letniego mężczyzny znalezione 26 kwietnia 1952 roku w torfowisku niedaleko wioski Grauballe na Jutlandii w Danii. Ich wiek datowany metodą węgla radioaktywnego szacuje się na 290 rok p.n.e.

[3] Lascaux – jaskinia krasowa w Akwitanii, w południowo-zachodniej części Francji, w której w 1940 roku odkryto rysunki i malowidła wykonane na ścianach w okresie paleolitu. Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

[4] Noc kryształowa (niem. Kristallnacht, Reichskristallnacht lub Reichspogromnacht) – pogrom Żydów w nazistowskich Niemczech zainicjowany przez władze państwowe, w nocy z 9 na 10 listopada 1938. Ulice niemieckich miast zostały zasypane odłamkami szkła i kryształów ze zniszczonych żydowskich mieszkań i sklepów, stąd też nazwa pogromu. Druga teoria, co do nazwy mówi o „krystalizacji”, czyli oczyszczeniu narodu niemieckiego z przedstawicieli innych narodów, przede wszystkim Żydów. Naziści nie tylko przyzwolili na prześladowania ludności żydowskiej, ale również nadali im zorganizowany charakter.